Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami
Kontuar
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kontuar
Przy długim, dębowym kontuarze, który uniemożliwia dostęp do stojących za nim beczek, jak i butelek z alkoholem, znajduje się także kilka dodatkowych miejsc siedzących, głównie zajmowanych przez stałych bywalców Trzech Mioteł, a także osoby szukające towarzystwa tylko na jeden wieczór. Przy ladzie zawsze panuje mniejszy tłok, tylko czasami, któryś z klientów podejdzie, by zamówić coś dla siebie i towarzyszy. Właśnie tutaj można bez większego problemu zamienić słówko z rudą Bonny, która krąży z zamówieniami od baru do stolików.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:00, w całości zmieniany 2 razy
Droga od ich stolika do kontuaru była zdecydowanie za krótka, żeby zdążył ułożyć w głowie sensowną odpowiedź na pytanie, które – był tego pewien tak samo, jak zwycięstwa nad Pustułkami w nadchodzącym meczu – za moment miało paść; choć myślał nad nim intensywnie, zarówno przepychając się przez tłum, jak i czekając na swoją kolej na złożenie zamówienia, odpowiadała mu jedynie głucha i przerażająca pustka. Chociaż obecność Poppy w żaden sposób go nie stresowała (nie mógłby wyobrazić sobie towarzyszki łagodniejszej i bardziej taktownej), to niestety wciąż jeszcze nie udało mu się wymyślić, jak poinformować swoich najbliższych, że właśnie został ojcem pięciolatki. I to pięciolatki gnębionej niekontrolowanymi wybuchami zaburzonej przez anomalie magii.
Pogrążony we własnych rozterkach, nie zwrócił uwagi na świdrujące go oczy barmanki i przeniósł na nią nieprzytomne spojrzenie dopiero, gdy głośno odchrząknęła. Zamrugał; miała minę kogoś, kto właśnie zadał jakieś pytanie i oczekiwał odpowiedzi. – Dwa k-k-kremowe piwa pop-p-proszę – powiedział, wyciągając z kieszeni kilka monet, żeby od razu zapłacić i kątem oka zauważając w oczach kobiety aż za bardzo znajomy błysk zrozumienia. – Dziękuję – wymruczał szybko, nie dając jej szans na powiedzenie niczego więcej, choć widział, że już otwierała usta; nie miał zamiaru dać się wepchnąć w centrum uwagi, prędko zabrał więc z lady dwa pełne kufle i ostrożnie wrócił z nimi do stolika.
Wciąż nie mając zielonego pojęcia co powiedzieć, gdy Poppy zapyta...
No! To opowiadaj, co u ciebie.
Idąc jej przykładem, również upił łyk kremowego piwa, mając nadzieję kupić dla siebie w ten sposób kilka dodatkowych sekund. Niestety, podszedł do zadania z niego zbyt entuzjastycznie, za co zapłacił zakrztuszeniem i pełną minutą nerwowego kaszlu. – P-p-przepraszam – wymruczał, gdy wreszcie odzyskał zdolność swobodnego oddychania, ocierając łzy z kącików oczu. Zadane przez Poppy pytanie nadal wisiało w powietrzu. Spojrzał na nią, uśmiechając się nieco zbyt szeroko i radośnie, jakby miał za moment oznajmić, że wszystko było w jak najlepszym porządku, Jastrzębie miały szansę wygrać mistrzostwo Anglii, a wojna rychło się skończyć, ale gdy w końcu otworzył usta, nie wypowiedział żadnej z tych rzeczy. Wypuścił powoli powietrze z płuc i wydawało się, że razem z nim, uleciała cała jego pewność siebie; zgarbił się, milcząco prosząc wszystkich obecnych dookoła czarodziejów o ratunek, jeszcze kompletnie nieświadomy, że zaraz nadejdzie. – N-n-nie wiem, od czego zacząć, Poppy – powiedział szczerze, wzruszając bezradnie ramionami, bo naprawdę nie wiedział; urywane zdania, które pojawiały się w jego głowie, pozbawione były koniecznego do zrozumienia całej sytuacji kontekstu; czy powinien był w pierwszej kolejności opowiedzieć o śmierci Camilli (nie chciał; rana wciąż była jeszcze zbyt świeża, żeby odważył się jej dotknąć), czy od razu przyznać się do posiadania córki, czy może prosto z mostu poprosić o pomoc – bo jeden Godryk wiedział, jak bardzo jej potrzebował.
Pogrążony we własnych rozterkach, nie zwrócił uwagi na świdrujące go oczy barmanki i przeniósł na nią nieprzytomne spojrzenie dopiero, gdy głośno odchrząknęła. Zamrugał; miała minę kogoś, kto właśnie zadał jakieś pytanie i oczekiwał odpowiedzi. – Dwa k-k-kremowe piwa pop-p-proszę – powiedział, wyciągając z kieszeni kilka monet, żeby od razu zapłacić i kątem oka zauważając w oczach kobiety aż za bardzo znajomy błysk zrozumienia. – Dziękuję – wymruczał szybko, nie dając jej szans na powiedzenie niczego więcej, choć widział, że już otwierała usta; nie miał zamiaru dać się wepchnąć w centrum uwagi, prędko zabrał więc z lady dwa pełne kufle i ostrożnie wrócił z nimi do stolika.
Wciąż nie mając zielonego pojęcia co powiedzieć, gdy Poppy zapyta...
No! To opowiadaj, co u ciebie.
Idąc jej przykładem, również upił łyk kremowego piwa, mając nadzieję kupić dla siebie w ten sposób kilka dodatkowych sekund. Niestety, podszedł do zadania z niego zbyt entuzjastycznie, za co zapłacił zakrztuszeniem i pełną minutą nerwowego kaszlu. – P-p-przepraszam – wymruczał, gdy wreszcie odzyskał zdolność swobodnego oddychania, ocierając łzy z kącików oczu. Zadane przez Poppy pytanie nadal wisiało w powietrzu. Spojrzał na nią, uśmiechając się nieco zbyt szeroko i radośnie, jakby miał za moment oznajmić, że wszystko było w jak najlepszym porządku, Jastrzębie miały szansę wygrać mistrzostwo Anglii, a wojna rychło się skończyć, ale gdy w końcu otworzył usta, nie wypowiedział żadnej z tych rzeczy. Wypuścił powoli powietrze z płuc i wydawało się, że razem z nim, uleciała cała jego pewność siebie; zgarbił się, milcząco prosząc wszystkich obecnych dookoła czarodziejów o ratunek, jeszcze kompletnie nieświadomy, że zaraz nadejdzie. – N-n-nie wiem, od czego zacząć, Poppy – powiedział szczerze, wzruszając bezradnie ramionami, bo naprawdę nie wiedział; urywane zdania, które pojawiały się w jego głowie, pozbawione były koniecznego do zrozumienia całej sytuacji kontekstu; czy powinien był w pierwszej kolejności opowiedzieć o śmierci Camilli (nie chciał; rana wciąż była jeszcze zbyt świeża, żeby odważył się jej dotknąć), czy od razu przyznać się do posiadania córki, czy może prosto z mostu poprosić o pomoc – bo jeden Godryk wiedział, jak bardzo jej potrzebował.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
To nie ona miała nieślubne dziecko (Merlinie, uchowaj...), lecz odczuwała przez to wszystko lekkie zdenerwowanie; nie chciała być nietaktowna i na Billego naciskać, mógłby się pogniewać zarówno na nią, jak i na siostrę, że rozmawiały o tym za jego plecami, a ponadto sprawa była na tyle świeża, ze musiał być wciąż w szoku... Może nie chciał jeszcze o tym rozmawiać? A może nie chciałby rozmawiać o tym akurat z nią? Nie mogła dać po sobie poznać, że wie, a subtelnie skierować rozmowę na odpowiednie wody, z których jego córka wychynie sama (och, na Morganę, Billy Moore ma dziecko...). Oczywiście nie dlatego, że była wścibska i lubiła wsadzać nos w nieswoje sprawy, skądże znowu. Czasami z Sally plotkowały (może częściej niż czasami), ale z pewnością nie były wrednymi, starszymi dewotkami, które nie mają własnego życia, więc jedyne co robią, to zatruwają cudze. Skąd! Miała nadzieję, że jej powie z innej przyczyny - pragnęła zaoferować mu swoją pomoc i bezwarunkowe wsparcie. Nieważne, czy była oburzona jego rozpustnym zachowaniem przed laty (miała wielką nadzieję, ze to jedynie błędy młodości, a Billy już zmądrzał i więcej takich nie popełni, bo miała go za porządnego i prawego mężczyznę), mleko się rozlało i nie należało nad nim płakać. Dziecko nie miało matki, a Billy... cóż, Billy najpewniej nie miał czasu, by przygotować się do roli ojca. Na całe szczęście nie był sam! Panna Pomfrey zawsze była gotowa służyć mu profesjonalną poradą uzdrowicielki i kobiety. Sama dzieci nie miała i nie zanosiło się, by kiedykolwiek posiadać je miała, ale wielokrotnie zajmowała się pociechami swoich przyjaciółek i znajomych, opiekowała się dziećmi w szpitalu i Hogwarcie - co nieco na pewno wiedziała!
- Wszystko w porządku? - spytała zatroskana, kiedy Billy zakrztusił się kremowym piwem. Wyglądał na poddenerwowanego, nic dziwnego. - Och, pomogę Ci - no przecież widziała, że nie jest w porządku, wyciągnęła więc różdżkę i machnęła ją krótko, posyłając ku gardłu szukającego odpowiednie zaklęcie: - Anapneo!
Błękitny promień miał pomóc mu w udrożnieniu dróg oddechowych i pomóc złapać głębszy oddech. Odwzajemniła jego uśmiech, choć jej nie był aż tak szeroki i radosny.
- Najlepiej to od początku, Billy - zachęciła go łagodnie, odkładając różdżkę z wierzbowego drewna obok kufla, który znów ujęła w dłonie. Kremowe piwo smakowało jak zawsze wyśmienicie i cudownie rozgrzewało.
Stworzyła doskonałą sytuację, aby jej powiedział. Czekała na to, chcąc wreszcie przejść do konkretów: chciała go wyściskać po przyjacielsku i wesprzeć, lecz coś stanęło jej na przeszkodzie. Wybawieniem Billego Moore od rozmowy, której być może przeprowadzić nie chciał okazała się... Muzyka.
Radosna i skoczna melodia ogłuszyła ich nagle tak bardzo, że panna Pomfrey podskoczyła w miejscu, niemal oblewając całą sukienkę piwem. Rozejrzała się zdezorientowana i dostrzegła, że koło ich stolika jakby z podłogi wyrosła mała orkiestra - trzech mężczyzn ze skrzypcami i akordeonem wyraźnie wygrywało weselną melodię, a jeden z nich śpiewał co sił w płucach.
- STO LAT, STO LAT, NIECH ŻYJĄ ŻYJĄ NAM, STO LAT, STO LAT, NIECH ŻYJĄ ŻYJĄ NAM... NIECHAJ GWIAZDKA POMYŚLNOŚCI NIGDY NIEEEE ZAAAGAŚNIE, NIGDY NIEEE ZAGAAAŚNIE... - wył najwyższy z nich - STO LAT MŁODEJ PARZE!
Zdziwienie Poppy było tak ogromne, że bezwiednie rozchyliła usta nie wiedząc co ma właśnie powiedzieć. Przerażone spojrzenie jej niebieskich oczu padło na Billego, jakby pytała: co się tu dzieje? O co chodzi? Nie mieli jednak czasu, by zapytać dlaczego orkiestra wyraźnie im śpiewa sto lat, bo oto już pędził ku nim właściciel Pubu Pod Trzema Miotłami, wepchnął Poppy w ręce ogromny bukiet kwiatów i rzucił się do Billego, by uścisnąć jego dłoń i energicznie nią potrząsać. Nie dając żadnemu z nich dojść do słowa zaczął składać im gratulacje i życzenia wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia.
- Ale... ale m-my nie jesteśmy... - panna Pomfrey tak się zawstydziła, że aż zaczęła się jąkać, lecz nie potrafiła wydusić z siebie słowa, kiedy dostrzegła, że cały pub patrzy właśnie na nich.
- Wszystko w porządku? - spytała zatroskana, kiedy Billy zakrztusił się kremowym piwem. Wyglądał na poddenerwowanego, nic dziwnego. - Och, pomogę Ci - no przecież widziała, że nie jest w porządku, wyciągnęła więc różdżkę i machnęła ją krótko, posyłając ku gardłu szukającego odpowiednie zaklęcie: - Anapneo!
Błękitny promień miał pomóc mu w udrożnieniu dróg oddechowych i pomóc złapać głębszy oddech. Odwzajemniła jego uśmiech, choć jej nie był aż tak szeroki i radosny.
- Najlepiej to od początku, Billy - zachęciła go łagodnie, odkładając różdżkę z wierzbowego drewna obok kufla, który znów ujęła w dłonie. Kremowe piwo smakowało jak zawsze wyśmienicie i cudownie rozgrzewało.
Stworzyła doskonałą sytuację, aby jej powiedział. Czekała na to, chcąc wreszcie przejść do konkretów: chciała go wyściskać po przyjacielsku i wesprzeć, lecz coś stanęło jej na przeszkodzie. Wybawieniem Billego Moore od rozmowy, której być może przeprowadzić nie chciał okazała się... Muzyka.
Radosna i skoczna melodia ogłuszyła ich nagle tak bardzo, że panna Pomfrey podskoczyła w miejscu, niemal oblewając całą sukienkę piwem. Rozejrzała się zdezorientowana i dostrzegła, że koło ich stolika jakby z podłogi wyrosła mała orkiestra - trzech mężczyzn ze skrzypcami i akordeonem wyraźnie wygrywało weselną melodię, a jeden z nich śpiewał co sił w płucach.
- STO LAT, STO LAT, NIECH ŻYJĄ ŻYJĄ NAM, STO LAT, STO LAT, NIECH ŻYJĄ ŻYJĄ NAM... NIECHAJ GWIAZDKA POMYŚLNOŚCI NIGDY NIEEEE ZAAAGAŚNIE, NIGDY NIEEE ZAGAAAŚNIE... - wył najwyższy z nich - STO LAT MŁODEJ PARZE!
Zdziwienie Poppy było tak ogromne, że bezwiednie rozchyliła usta nie wiedząc co ma właśnie powiedzieć. Przerażone spojrzenie jej niebieskich oczu padło na Billego, jakby pytała: co się tu dzieje? O co chodzi? Nie mieli jednak czasu, by zapytać dlaczego orkiestra wyraźnie im śpiewa sto lat, bo oto już pędził ku nim właściciel Pubu Pod Trzema Miotłami, wepchnął Poppy w ręce ogromny bukiet kwiatów i rzucił się do Billego, by uścisnąć jego dłoń i energicznie nią potrząsać. Nie dając żadnemu z nich dojść do słowa zaczął składać im gratulacje i życzenia wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia.
- Ale... ale m-my nie jesteśmy... - panna Pomfrey tak się zawstydziła, że aż zaczęła się jąkać, lecz nie potrafiła wydusić z siebie słowa, kiedy dostrzegła, że cały pub patrzy właśnie na nich.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To nie to, że nie chciał jej powiedzieć. Ufał Poppy; wiedział, że była dobrą przyjaciółką, zarówno dla Sally, jak i dla niego samego, a czas spędzony w szkolnym skrzydle szpitalnym przyczynił się do wyrobienia w młodej pielęgniarce niekończących się pokładów wyrozumiałości, której czasami odrobinę jej zazdrościł; on sam zbyt często tracił cierpliwość, do siebie samego znacznie częściej, niż do innych, a niezmącony spokój był obecnie tym, czego desperacko potrzebował. Żeby nie zwariować, nie dać się poddać temu przytłaczającemu poczuciu odrealnienia, które towarzyszyło mu od kilku dni, jednocześnie doprowadzając go do utraty zmysłów, jak i stanowiąc swego rodzaju koc ochronny. Dopóki nie dowierzał, taplając się we własnych wątpliwościach i czekając naiwnie, aż ktoś przekaże mu puentę do tego przedłużającego się żartu, mógł udawać, że nic, co przez ostatnie dni miało miejsce w jego życiu, tak naprawdę nie działo się naprawdę; wypowiedzenie tego na głos, w realnym świetle zatłoczonego pubu, w jego mniemaniu zacementowałoby w jakiś sposób ten nowy stan rzeczy, zrzucając na jego barki ciężar odpowiedzialności, którego chyba nie był jeszcze gotowy przyjąć. Wiedział, że musiał – dręczona atakami niestabilnej magii pięciolatka nie była czymś, co można było ignorować dłużej, niż kilka minut – ale nie potrafił, zatrzymany w miejscu tym samym wstydliwym rodzajem strachu, który czasami paraliżował jego nogi przed wejściem na boisko albo przyklejał język do podniebienia, nie pozwalając na wyduszenie z siebie choćby jednego słowa.
Tak, jak teraz, gdy wsłuchiwał się w łagodny głos Poppy (wbrew staraniom, nie udało mu się powstrzymać jej przed rzuceniem leczniczego zaklęcia i przeżył kilka przerażających sekund, w których spodziewał się nagłego ataku anomalii, zamieniającego jej urok w coś paskudnego i upokarzającego) i zastanawiał się intensywnie, co właściwie mógłby powiedzieć. Rozpoczęcie opowieści od początku wydawało się bajecznie proste, ale tylko wtedy, gdy wiedziało się, gdzie ów początek się znajdował; czy powinien cofnąć się o pięć, prawie sześć lat wstecz, do czasu naznaczonego śmiercią jego matki tak paskudnie, że wolałby nigdy już go nie wspominać? Opuścił spojrzenie, wpatrując się w wilgotny brzeg kufla; nie miał ochoty opowiadać jej o swoim godnym potępienia zachowaniu; o tym, jak – zapatrzony we własną tylko rozpacz – zignorował kompletnie istnienie kobiety, która nosiła pod sercem jego dziecko, do tego stopnia, że wolała odejść, niż czekać, aż się opamięta. Zamrugał gwałtownie, czując nieprzyjemne pieczenie gdzieś na dnie żołądka, dokładnie tam, gdzie zazwyczaj uderzał go wstyd i wyrzuty sumienia. Nie chciał pokazywać się w tym świetle, burzyć obraz lekkodusznego i sympatycznego gracza Quidditcha, ale Poppy zasługiwała na prawdę; otworzył więc usta, zerkając na nią niepewnie, ale zanim zdążył choćby zacząć koślawe wyjaśnienia, gdzieś bardzo blisko wystrzelił korek szampana.
Wszystko, co stało się później, następowało po sobie tak szybko, że nawet jego refleks szukającego nie był w stanie nadążyć za stale zmieniającą się scenerią: za radosnym sto lat, rozdzierającym jego bębenki; za zaskoczonym i zmieszanym wyrazem twarzy Poppy, zapewne odzwierciedlonym przez jego własną mimikę; za szerokim uśmiechem nieznajomego mężczyzny, który potrząsnął jego dłonią, składając mu gratulacje tak entuzjastyczne, jakby właśnie wygrał dla swojej drużyny mistrzostwo Anglii. Dobrze, że nie widział samego siebie w tamtym momencie, bo jego usta – otwierające się i zamykające, jak u wyciągniętej z wody ryby, nie wydające przy tym żadnego dźwięku – czyniły z jego samego widok co najmniej komiczny. Nie miał pojęcia, w którym momencie ktoś pociągnął go za łokieć, ustawiając tuż przy kontuarze, ani w jaki sposób u jego boku znalazła się Poppy (mógłby przysiąc, że jeszcze ułamek sekundy wcześniej dzielił ich stolik); zdążył jedynie posłać jej pełne znaków zapytania spojrzenie, gdy tuż przed nimi wyrósł kolejny mężczyzna z pokaźnym, opartym na ramieniu aparatem, żeby w następnej chwili oślepić ich oboje błyskiem flesza.
A orkiestra nadal wyśpiewywała tę absurdalną piosenkę.
Wciąż nie rozumiał, gdy właściciel Trzech Mioteł po raz ostatni uściskał mu rękę, ani gdy zagoniono ich z powrotem do stolika, na którym nagle pojawiły się dwa smukłe kieliszki, obwiązane białą wstążką; wiedział jedynie, że absolutnie wszyscy klienci pubu patrzyli właśnie na nich, i chociaż przez lata przywykł do nadmiernej atencji, to nigdy tak naprawdę jej nie polubił – a już na pewno nie, gdy spotykała go w sytuacji, w której nie mógł po prostu wskoczyć na miotłę i odlecieć w siną dal. Nachylił się do przodu, niemal pewien, że jego twarz przypominała barwą dojrzałego buraka. – C-c-c… – zaczął bez sensu, bo oczywiście nieposłuszny język musiał wybrać właśnie ten moment, żeby odmówić współpracy. – Co się w-w-wła-właśnie s-st-stało? – zapytał, starając się przekrzyczeć rudowłosą czarownicę, radośnie wyżywającą się na skrzypcach.
Tak, jak teraz, gdy wsłuchiwał się w łagodny głos Poppy (wbrew staraniom, nie udało mu się powstrzymać jej przed rzuceniem leczniczego zaklęcia i przeżył kilka przerażających sekund, w których spodziewał się nagłego ataku anomalii, zamieniającego jej urok w coś paskudnego i upokarzającego) i zastanawiał się intensywnie, co właściwie mógłby powiedzieć. Rozpoczęcie opowieści od początku wydawało się bajecznie proste, ale tylko wtedy, gdy wiedziało się, gdzie ów początek się znajdował; czy powinien cofnąć się o pięć, prawie sześć lat wstecz, do czasu naznaczonego śmiercią jego matki tak paskudnie, że wolałby nigdy już go nie wspominać? Opuścił spojrzenie, wpatrując się w wilgotny brzeg kufla; nie miał ochoty opowiadać jej o swoim godnym potępienia zachowaniu; o tym, jak – zapatrzony we własną tylko rozpacz – zignorował kompletnie istnienie kobiety, która nosiła pod sercem jego dziecko, do tego stopnia, że wolała odejść, niż czekać, aż się opamięta. Zamrugał gwałtownie, czując nieprzyjemne pieczenie gdzieś na dnie żołądka, dokładnie tam, gdzie zazwyczaj uderzał go wstyd i wyrzuty sumienia. Nie chciał pokazywać się w tym świetle, burzyć obraz lekkodusznego i sympatycznego gracza Quidditcha, ale Poppy zasługiwała na prawdę; otworzył więc usta, zerkając na nią niepewnie, ale zanim zdążył choćby zacząć koślawe wyjaśnienia, gdzieś bardzo blisko wystrzelił korek szampana.
Wszystko, co stało się później, następowało po sobie tak szybko, że nawet jego refleks szukającego nie był w stanie nadążyć za stale zmieniającą się scenerią: za radosnym sto lat, rozdzierającym jego bębenki; za zaskoczonym i zmieszanym wyrazem twarzy Poppy, zapewne odzwierciedlonym przez jego własną mimikę; za szerokim uśmiechem nieznajomego mężczyzny, który potrząsnął jego dłonią, składając mu gratulacje tak entuzjastyczne, jakby właśnie wygrał dla swojej drużyny mistrzostwo Anglii. Dobrze, że nie widział samego siebie w tamtym momencie, bo jego usta – otwierające się i zamykające, jak u wyciągniętej z wody ryby, nie wydające przy tym żadnego dźwięku – czyniły z jego samego widok co najmniej komiczny. Nie miał pojęcia, w którym momencie ktoś pociągnął go za łokieć, ustawiając tuż przy kontuarze, ani w jaki sposób u jego boku znalazła się Poppy (mógłby przysiąc, że jeszcze ułamek sekundy wcześniej dzielił ich stolik); zdążył jedynie posłać jej pełne znaków zapytania spojrzenie, gdy tuż przed nimi wyrósł kolejny mężczyzna z pokaźnym, opartym na ramieniu aparatem, żeby w następnej chwili oślepić ich oboje błyskiem flesza.
A orkiestra nadal wyśpiewywała tę absurdalną piosenkę.
Wciąż nie rozumiał, gdy właściciel Trzech Mioteł po raz ostatni uściskał mu rękę, ani gdy zagoniono ich z powrotem do stolika, na którym nagle pojawiły się dwa smukłe kieliszki, obwiązane białą wstążką; wiedział jedynie, że absolutnie wszyscy klienci pubu patrzyli właśnie na nich, i chociaż przez lata przywykł do nadmiernej atencji, to nigdy tak naprawdę jej nie polubił – a już na pewno nie, gdy spotykała go w sytuacji, w której nie mógł po prostu wskoczyć na miotłę i odlecieć w siną dal. Nachylił się do przodu, niemal pewien, że jego twarz przypominała barwą dojrzałego buraka. – C-c-c… – zaczął bez sensu, bo oczywiście nieposłuszny język musiał wybrać właśnie ten moment, żeby odmówić współpracy. – Co się w-w-wła-właśnie s-st-stało? – zapytał, starając się przekrzyczeć rudowłosą czarownicę, radośnie wyżywającą się na skrzypcach.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zapadło pomiędzy nimi milczenie, chwila dziwnej ciszy (choć tak naprawdę cicho nie było, bo otoczeni byli tłumem ludzi śmiejących się i rozmawiających w najlepsze), podczas której Poppy cierpliwie wyczekiwała, aż Billy się odezwie; uważnie przypatrywała się przystojnej twarzy przyjaciela, lecz gdy spojrzała w mu w oczy - tchnęło ją dziwne przeczucie, że powinna zmienić temat, zacząć mówić pierwsza, o czymkolwiek, o czymś błahym i radosnym. Dojrzała smutek i niepewność, zrozumiała, że nie chce na niego naciskać; może rana była zbyt głęboka i świeża, a drażnienie opowieścią jedynie ją rozjątrzy. Poczuła się nagle dziwnie winna, że chciała niemal zmusić go do tych wyznań, a przecież powinna była wiedzieć jak mało kto, że potrzeba czasu, by nauczyć się rozmawiać o pewnych rzeczach. Ileż ona potrzebowała, by zacząć mówić o śmierci swych rodziców? Całe lata. Tkwiła w tym także pewna wina ciotki Euphemii, która nie starała się ukoić tego bólu, będąc zdania, że dach nad głową, pełny talerz i odpowiednie zajęcie powinny wystarczyć dziewczynce do szczęścia; były jednak także inne krewne, przyjaciółki matki, które delikatną i łagodną rozmową starały się skłonić Poppy do rozmowy, bo może wówczas byłoby jej lżej - ale nie chciała mówić. Zaciskała drobne usta i zmieniała się w milczący kamień. Otworzyła się dopiero po wielu miesiącach, kiedy poznała i zaufała Charliemu; powierzenie mu swych sekretów i wyjawienie jak ostry cierń tkwił w jej sercu sprawiło Poppy ulgę - na to potrzebowała jednak czasu.
O śmierci najdroższego przyjaciela i jedynego mężczyzny, którego obdarzyła uczuciem, nadal nie potrafiła rozmawiać.
Nie powinna była więc wymagać od Billego, by opowiedział jej już teraz, natychmiast, o sprawie tak delikatnej i wymagającej ostrożnego traktowania; nie chodziło wszak wyłącznie o niego, lecz także jego córkę. W chwili, kiedy otworzył usta, aby coś powiedzieć, ona także chciała się wtrącić, zacząć mówić o czymkolwiek, pierwszym, co jej ślina na język przyniesie, lecz wówczas stało się całe to zamieszanie z orkiestrą.
Nie miała pojęcia jak to się stało, kiedy, ani dlaczego, że znalazła się nagle przy kontuarze, stojąc obok Billego z bukietem kwiatów w dłoniach; odwzajemniła pytające spojrzenie Billego, niemo odpwiadając nie mam pojęcia co się dzieje, nawet gdyby powiedziała to głośno, najpewniej by jej nie usłyszał - tak głośno wyła orkiestra, a do niej prędko dołączył się tłum. Nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła tak wielkie zażenowanie (chociaż właściwie czkawka i płacz przy Brendanie Weasleyu były porównywalną sytuacją, lecz wtedy nie widział jej nikt, prócz niego i właścicielki Wyniuchaj Troski); a chwili kiedy stała z rodziawioną buzią i policzkami barwy buraków, błysnął flesz i zaczęto robić im zdjęcia. Na Merlina, gdzie one trafią? zaczęła się gorączkowo zastanawiać, bo przecież ktoś musiał rozpoznać Billego - był sławnym graczem quidditcha.
- N-nie wiem - odpowiedziała Poppy, starając się zasłonić bukietem kwiatów, które otrzymała od właściciela pubu, właściwie za nic. Tłum się nie rozpierzchł, wbrew oczekiwaniom, wprost przeciwnie - Moore został rozpoznany i stawał się coraz głośniejszy. Czy to Billy Moore?! krzyknęła młoda czarownica. - Uciekajmy stąd - zaproponowała - już pal licho niedopite kremowe piwo, chciała stąd zniknąć jak najszybciej.
O śmierci najdroższego przyjaciela i jedynego mężczyzny, którego obdarzyła uczuciem, nadal nie potrafiła rozmawiać.
Nie powinna była więc wymagać od Billego, by opowiedział jej już teraz, natychmiast, o sprawie tak delikatnej i wymagającej ostrożnego traktowania; nie chodziło wszak wyłącznie o niego, lecz także jego córkę. W chwili, kiedy otworzył usta, aby coś powiedzieć, ona także chciała się wtrącić, zacząć mówić o czymkolwiek, pierwszym, co jej ślina na język przyniesie, lecz wówczas stało się całe to zamieszanie z orkiestrą.
Nie miała pojęcia jak to się stało, kiedy, ani dlaczego, że znalazła się nagle przy kontuarze, stojąc obok Billego z bukietem kwiatów w dłoniach; odwzajemniła pytające spojrzenie Billego, niemo odpwiadając nie mam pojęcia co się dzieje, nawet gdyby powiedziała to głośno, najpewniej by jej nie usłyszał - tak głośno wyła orkiestra, a do niej prędko dołączył się tłum. Nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła tak wielkie zażenowanie (chociaż właściwie czkawka i płacz przy Brendanie Weasleyu były porównywalną sytuacją, lecz wtedy nie widział jej nikt, prócz niego i właścicielki Wyniuchaj Troski); a chwili kiedy stała z rodziawioną buzią i policzkami barwy buraków, błysnął flesz i zaczęto robić im zdjęcia. Na Merlina, gdzie one trafią? zaczęła się gorączkowo zastanawiać, bo przecież ktoś musiał rozpoznać Billego - był sławnym graczem quidditcha.
- N-nie wiem - odpowiedziała Poppy, starając się zasłonić bukietem kwiatów, które otrzymała od właściciela pubu, właściwie za nic. Tłum się nie rozpierzchł, wbrew oczekiwaniom, wprost przeciwnie - Moore został rozpoznany i stawał się coraz głośniejszy. Czy to Billy Moore?! krzyknęła młoda czarownica. - Uciekajmy stąd - zaproponowała - już pal licho niedopite kremowe piwo, chciała stąd zniknąć jak najszybciej.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wiedział, że była to raczej pomyłka niż okrutny żart – mówiły mu o tym stuprocentowo szczere uśmiechy zarówno ściskającego mu dłoń mężczyzny, jak i nieznajomej barmanki, nagle traktującej go znacznie cieplej, niż jeszcze kilka minut wcześniej – ale nie miał pojęcia, w jaki sposób powinien to feralne nieporozumienie naprostować, przytłaczany zarówno wszechobecną muzyką, jak i napierającym zewsząd tłumem, którego żywe zainteresowanie pozwoliło mu na wysnucie wniosku, że większość z otaczających go gości wiedziała już, z kim miała do czynienia. Jego nazwisko, niosące się gdzieś nad głowami czarownic i czarodziejów, tylko potwierdziło te przypuszczenia, sprawiając, że poczuł się jak w potrzasku; ktoś go popchnął, ktoś inny pociągnął za rękaw, a on przez pięć długich, otumaniających sekund potrafił tylko przyglądać się urzeczywistniającemu się koszmarowi, żałując, że nigdzie dookoła nie było jego drużyny. Nie przywykł do zmagania się z tak nadmierną uwagą w pojedynkę, bo chociaż u jego boku stała Poppy, to wydawała się tak samo (jeżeli nie bardziej) zdezorientowana tym wszystkim, co on sam.
Właśnie – Poppy.
Oprzytomniał w ułamku sekundy, odnajdując ją spojrzeniem i dopiero wtedy rejestrując, że coś do niego powiedziała. Nie odpowiedział, nie chcąc przekrzykiwać wygrywanej melodii, ale przytaknął milcząco, przechylając się przez oparcie krzesła i zabierając dwie pary dopiero co odwieszonych płaszczy. Gdzieś po prawej nadal słyszał charakterystyczny dźwięk błyskającej migawki aparatu, wolał jednak na razie nie zastanawiać się nad tym, jaki tytuł znajdzie się ponad ich ruchomym zdjęciem w jednym z poczytnych, czarodziejskich czasopism; sądząc po przerażonej twarzy Poppy, myślała właśnie o tym samym.
Odszukanie portfela w kieszeni płaszcza i rzucenie na stolik kilku monet za niedopite kremowe piwa zdawało się zająć mu nieskończoność, ale gdy tylko płatność została uregulowana, wrócił do kobiety, obejmując ją ramieniem w obronnym geście i starając się jak najszybciej doprowadzić ją do wyjścia. Nie mógł nic poradzić na to, że czuł się winny – nieporozumienie nieporozumieniem, ale zdetonowana przypadkowo przez obsługę lokalu bomba nie wybuchłaby tak widowiskowo, gdyby Poppy nie siedziała tam z nim. Zdawał sobie z tego sprawę i to tylko pogłębiało kolor szkarłatu na jego policzkach, niemający nic wspólnego z nagle podwyższoną temperaturą w Trzech Miotłach, choć powiew chłodniejszego powietrza, które owionęło ich, gdy znaleźli się na zewnątrz, przyjął z nieopisaną ulgą.
Urywane przepraszam było pierwszym słowem, które wydusił z siebie kilka metrów dalej, podając jej płaszcz i zakładając własny. Brukowana ulica Hogsmeade, chociaż zatłoczona, w porównaniu z miejscem, które dopiero co opuścili, wydawała się ostoją ciszy i spokoju. – W-wrócę tam p-p-później i wyjaśnię właścicielom, że nastąpiła p-po-pomyłka – obiecał, mimo że Poppy na pewno rozumiała, że wywar i tak był już rozlany; mógł sprostować kwestię zaślubin z gospodarzami Trzech Mioteł, ale nie było najmniejszych szans, by udało mu się dokonać tego samego z co najmniej dwoma reporterami, których zdołał wyłowić ze zbiorowiska. To nie działało w ten sposób. – Chcesz pójść gdzieś, gdzie będzie sp-p-pokojniej? – zapytał, ponownie unosząc wyżej kołnierz płaszcza. Nie winiłby jej, gdyby nie chciała pokazać się z nim już absolutnie nigdzie, ale niedokończona rozmowa wisiała w powietrzu nawet pomimo wciąż dźwięczącego mu w uszach szumu głosów; miał wrażenie, że wysokie tony weselnej przyśpiewki, nieodwracalnie uszkodziły mu bębenek w lewym uchu.
Właśnie – Poppy.
Oprzytomniał w ułamku sekundy, odnajdując ją spojrzeniem i dopiero wtedy rejestrując, że coś do niego powiedziała. Nie odpowiedział, nie chcąc przekrzykiwać wygrywanej melodii, ale przytaknął milcząco, przechylając się przez oparcie krzesła i zabierając dwie pary dopiero co odwieszonych płaszczy. Gdzieś po prawej nadal słyszał charakterystyczny dźwięk błyskającej migawki aparatu, wolał jednak na razie nie zastanawiać się nad tym, jaki tytuł znajdzie się ponad ich ruchomym zdjęciem w jednym z poczytnych, czarodziejskich czasopism; sądząc po przerażonej twarzy Poppy, myślała właśnie o tym samym.
Odszukanie portfela w kieszeni płaszcza i rzucenie na stolik kilku monet za niedopite kremowe piwa zdawało się zająć mu nieskończoność, ale gdy tylko płatność została uregulowana, wrócił do kobiety, obejmując ją ramieniem w obronnym geście i starając się jak najszybciej doprowadzić ją do wyjścia. Nie mógł nic poradzić na to, że czuł się winny – nieporozumienie nieporozumieniem, ale zdetonowana przypadkowo przez obsługę lokalu bomba nie wybuchłaby tak widowiskowo, gdyby Poppy nie siedziała tam z nim. Zdawał sobie z tego sprawę i to tylko pogłębiało kolor szkarłatu na jego policzkach, niemający nic wspólnego z nagle podwyższoną temperaturą w Trzech Miotłach, choć powiew chłodniejszego powietrza, które owionęło ich, gdy znaleźli się na zewnątrz, przyjął z nieopisaną ulgą.
Urywane przepraszam było pierwszym słowem, które wydusił z siebie kilka metrów dalej, podając jej płaszcz i zakładając własny. Brukowana ulica Hogsmeade, chociaż zatłoczona, w porównaniu z miejscem, które dopiero co opuścili, wydawała się ostoją ciszy i spokoju. – W-wrócę tam p-p-później i wyjaśnię właścicielom, że nastąpiła p-po-pomyłka – obiecał, mimo że Poppy na pewno rozumiała, że wywar i tak był już rozlany; mógł sprostować kwestię zaślubin z gospodarzami Trzech Mioteł, ale nie było najmniejszych szans, by udało mu się dokonać tego samego z co najmniej dwoma reporterami, których zdołał wyłowić ze zbiorowiska. To nie działało w ten sposób. – Chcesz pójść gdzieś, gdzie będzie sp-p-pokojniej? – zapytał, ponownie unosząc wyżej kołnierz płaszcza. Nie winiłby jej, gdyby nie chciała pokazać się z nim już absolutnie nigdzie, ale niedokończona rozmowa wisiała w powietrzu nawet pomimo wciąż dźwięczącego mu w uszach szumu głosów; miał wrażenie, że wysokie tony weselnej przyśpiewki, nieodwracalnie uszkodziły mu bębenek w lewym uchu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie przywykła do bycia w centrum zainteresowania. Billy także zdawał się nie czuć w nim najlepiej, choć był sławnym graczem quidditcha od lat, rozpoznawano go, gdy tylko pojawiał się na ulicy Pokątnej, najpewniej nad łóżkami trzymano plakaty z jego podobizną, w gazetach pojawiały się jego zdjęcia i całe artykuły o nim - bardzo często zmyślone, bądź wyssane z palca, ale i tak je czytała, aby móc w razie potrzeby zdementować najbardziej obrzydliwe plotki wśród znajomych, którzy wiedzieli, że się znają - pewnie radził sobie z tym nieco lepiej. Policzki szukjącego Jastrzębii z Falmouth pokryły się szkarłatem, lecz co powiedzieć miała ona? Szara mysz z wioski pod Blackpool w hrabstwie Lancashire? Ona była nikim. Ani w szkole, ani po, nigdy nie cieszyła się popularnością. Nie wychylała się przed szereg, źle się czuła, gdy spojrzenia w klasie, bądź szpitalnej sali wykładowej padały na nią. To ją zawstydzało, krępowało, prędko się rumieniła. Nie była chorobliwie nieśmiała, lecz po części na pewno. Potrafiła odezwać się glośno i zdecydowanie, lecz wolała stać z boku. Poklask, chwała, sława, popularność - to nie było potrzebne pannie Pomfrey, z natury niezwykle skromnej.
A teraz ta szara myszka znalazła się w centrum zainteresowania wszystkich gości Pubu Pod Trzema Miotłami. Nawet, gdy próbowała nie słuchać, to i tak słyszała szepty. Billy Moore się ożenił?! Kiedy?! Z kim?! Kto to w ogóle jest? Czarownice stojące najbliższej nawet nie starały się być dyskretne, rozmawiały między sobą głośno, by usłyszeć się wzajemnie, lustrując przy tym Poppy oceniającym spojrzeniem od stóp do głów. Piegowate policzki paliły od rumieńców, miała szczerą ochotę zapaść się pod ziemię, a kiedy błysnęło światło lampy aparatu... Zadrżała ze strachu na samą myśl, gdzie to zdjęcie może się pojawić. Nigdy nie trafiła do gazet. Nie była nikim szczególnym.
Och, co powiedzą jej sąsiadki, gdy zobaczą zdjęcie Poppy Pomfrey w Czarownicy, albo Proroku Codziennym z nagłówkiem: Billy Moore poślubił nikomu nieznaną wiejską dziewczynę. Wszystkim będzie musiała się tłumaczyć i przekonywać, że wcale nie jest zamężna.
Och, co pomyśli matka Charliego? Będzie na nią wściekła, pomyśli, że zdradziła jego pamięć - Poppy była o tym przekonana, bo na samą myśl o poślubieniu innego mężczyzny czuła się tak, jakby Charliego zdradzała.
Kilkukrotnie chciała się odezwać, zaprzeczyć, zdementować te plotki, wyjaśnić nieporozumienie, lecz choć wszyscy na nią patrzyli, to nikt tak naprawdę jej nie słuchał. Goście wydawali się ta przejęci nowiną, że w nosie mieli prawdę - liczyła się przecież sensacja, ona sprzedaje się najlepiej. Billy uregulował rachunek i porwał ich płaszcze, aby rycerskim ramieniem stamtąd ich wyprowadzić - było trudno, niektórzy nie chcieli ich przepuścić, czarodziej, który najpewniej był reportem (wnioskowała po notatniku i piórze w ręku), szedł za nim z prośbą o komentarz. Poppy i tak nie wydusiła z siebie słowa, dopóki nie opuścili pubu.
Z tego wszystkiego aż kręciło się jej w głowie.
- Dobrze - przytkanęła uzdrowicielka z wdzięcznością, ubierając płaszcz. - Mam nadzieję, że nie będziesz miał przez to... probemlów - dodała natychmiast, brzmiąc smutno i żałośnie, jakby czuła się winna zaistniałej sytuacji.
Dobrze, że pięcioletnie dziewczynki nie umieją jezcze czytać. Córeczka Billego mogłaby się nieco zdziwić czytając w gazecie, że tata, którego dopiero poznała, nagle ma żonę...
- Oczywiście, że chcę - odpowiedziała łagodnie, a na usta w końcu wstąpił uśmiech. Przecież nie była to jego wina, nigdzie więc się nie wybierała. Nie zdążyli nawet porozmawiać, wymienili zaledwie kilka zdań, gdy im brutalnie przeszkodzono - ale dzień nie był jeszcze stracony. Złapała go pod ramię i uśmiechnęła się szerzej.
A teraz ta szara myszka znalazła się w centrum zainteresowania wszystkich gości Pubu Pod Trzema Miotłami. Nawet, gdy próbowała nie słuchać, to i tak słyszała szepty. Billy Moore się ożenił?! Kiedy?! Z kim?! Kto to w ogóle jest? Czarownice stojące najbliższej nawet nie starały się być dyskretne, rozmawiały między sobą głośno, by usłyszeć się wzajemnie, lustrując przy tym Poppy oceniającym spojrzeniem od stóp do głów. Piegowate policzki paliły od rumieńców, miała szczerą ochotę zapaść się pod ziemię, a kiedy błysnęło światło lampy aparatu... Zadrżała ze strachu na samą myśl, gdzie to zdjęcie może się pojawić. Nigdy nie trafiła do gazet. Nie była nikim szczególnym.
Och, co powiedzą jej sąsiadki, gdy zobaczą zdjęcie Poppy Pomfrey w Czarownicy, albo Proroku Codziennym z nagłówkiem: Billy Moore poślubił nikomu nieznaną wiejską dziewczynę. Wszystkim będzie musiała się tłumaczyć i przekonywać, że wcale nie jest zamężna.
Och, co pomyśli matka Charliego? Będzie na nią wściekła, pomyśli, że zdradziła jego pamięć - Poppy była o tym przekonana, bo na samą myśl o poślubieniu innego mężczyzny czuła się tak, jakby Charliego zdradzała.
Kilkukrotnie chciała się odezwać, zaprzeczyć, zdementować te plotki, wyjaśnić nieporozumienie, lecz choć wszyscy na nią patrzyli, to nikt tak naprawdę jej nie słuchał. Goście wydawali się ta przejęci nowiną, że w nosie mieli prawdę - liczyła się przecież sensacja, ona sprzedaje się najlepiej. Billy uregulował rachunek i porwał ich płaszcze, aby rycerskim ramieniem stamtąd ich wyprowadzić - było trudno, niektórzy nie chcieli ich przepuścić, czarodziej, który najpewniej był reportem (wnioskowała po notatniku i piórze w ręku), szedł za nim z prośbą o komentarz. Poppy i tak nie wydusiła z siebie słowa, dopóki nie opuścili pubu.
Z tego wszystkiego aż kręciło się jej w głowie.
- Dobrze - przytkanęła uzdrowicielka z wdzięcznością, ubierając płaszcz. - Mam nadzieję, że nie będziesz miał przez to... probemlów - dodała natychmiast, brzmiąc smutno i żałośnie, jakby czuła się winna zaistniałej sytuacji.
Dobrze, że pięcioletnie dziewczynki nie umieją jezcze czytać. Córeczka Billego mogłaby się nieco zdziwić czytając w gazecie, że tata, którego dopiero poznała, nagle ma żonę...
- Oczywiście, że chcę - odpowiedziała łagodnie, a na usta w końcu wstąpił uśmiech. Przecież nie była to jego wina, nigdzie więc się nie wybierała. Nie zdążyli nawet porozmawiać, wymienili zaledwie kilka zdań, gdy im brutalnie przeszkodzono - ale dzień nie był jeszcze stracony. Złapała go pod ramię i uśmiechnęła się szerzej.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wątpił, by kiedykolwiek miał się do tego przyzwyczaić: do nachalnej uwagi, niepodzielnie koncentrującej się na jego osobie, do dziesiątek oceniających spojrzeń, mieszających się ze sobą głosów, do ludzi, którym wydawało się, że go znali tylko dlatego, że czasami pojawiał się na fotografiach czarodziejskich czasopism. Rozpoznawalność nie przeszkadzała mu jedynie na boisku, gdy pędził wysoko nad porośniętą trawą ziemią, niby otoczony wiwatującym tłumem, ale jednocześnie oddzielony od nich metrami świszczącego powietrza i zaopatrzony w jedyną broń, jaka tak naprawdę była mu potrzebna – własną miotłę. Uczucie niezwyciężoności pryskało jednak w momencie, w którym jego stopy dotykały murawy, dlatego zwykle umykał do bezpiecznej szatni tak szybko, jak tylko mógł, udzielanie wywiadów i machanie do kibiców pozostawiając innym. Nie należał do typowych sław, czerpiących siłę z popularności – gdyby mógł grać tylko dla siebie i swojej drużyny, to i tak by to robił; mało rzeczy kochał w życiu bardziej, niż Quidditch.
Nawet nie próbował wyobrazić sobie, jak wielkim dyskomfortem musiało być zderzenie z tą gorszą częścią jego sportowej kariery dla cichej i kochanej Poppy; zerkał na nią teraz uważnie, szukając w jej twarzy jakichkolwiek oznak złego samopoczucia, ale nie licząc oczywistej niezręczności i zakłopotania, zdawała się znosić sytuację nie najgorzej. Sam nie myślał o ewentualnych konsekwencjach, już dawno zdążył zobojętnieć na rewelacje, które wypisywała o nim prasa; kapitana Jastrzębi niespecjalnie obchodziło, o ile romansów oskarżyła go w danym tygodniu Czarownica, o ile punktualnie stawił się na trening, a jego przyjaciele i tak znali go wystarczająco dobrze, żeby odróżnić prawdę od wierutnych kłamstw – a przynajmniej taką miał nadzieję, pozwalając sobie na otulenie płaszczem beztroskiej ignorancji. Tym razem jednak sytuacja przedstawiała się inaczej, i to nie tylko dlatego, że bliska mu osoba oberwała przez niego rykoszetem; odkąd tylko dowiedział się o Amelce, wewnętrznie drżał na myśl o tym, co się stanie, gdy jej istnienie wyjdzie na światło dzienne. Nie chciał skazywać jej na zostanie medialną maskotką, ani kimś, o kim samozwańczy reporterzy będą tworzyli teorie spiskowe; w swoim pięcioletnim życiu najadła się już wystarczającej ilości stresów, żeby wystarczyło jej na co najmniej trzy dziesięciolecia. Perspektywa dostarczanie jej kolejnych wywoływała w nim odruchowy, skropiony bezsilnością gniew.
Póki co starał się jednak odsunąć te obawy na dalszy plan, skupiając się na swojej towarzyszce i unosząc wysoko brwi w zdziwieniu, gdy tylko się odezwała; martwiła się o niego? – N-n-nic mi nie będzie – odpowiedział, z przeprosinami nadal wyraźnie dźwięczącymi w jego głosie. Owszem, czuł się winny, mimo że wcale nie miał złych zamiarów; żałował też, że nie zareagował trzeźwiej i nie wyprowadził ich stamtąd szybciej. – Powiedz lepiej, jak t-t-ty się czujesz – odparł, odbijając kafla w jej stronę. Kiedy przystała na jego propozycję, odwzajemnił uśmiech i pociągnął ją dalej wzdłuż uliczki, w kierunku przeciwnym od Trzech Mioteł, a prowadzącym do bardziej odludnej części magicznej wioski. Przez moment milczał, mnąc w ustach słowa, które za nic nie chciały ułożyć się w sensowne zdania. – Nie chciałbym, żeby przeze mnie napisali o tobie g-g-głupoty – dodał po chwili, pozornie bez większego celu – n-n-na przykład, że jesteś matką pięcioletniej dz-dz-dziewczynki – dokończył, mając wrażenie, że coś ciężkiego zsunęło się z jego ramion i upadło gdzieś za nimi. Zdawał sobie sprawę, że nie był to specjalnie dyplomatyczny sposób na powiedzenie przyjaciółce, że właśnie zostało się ojcem, ale Billy nigdy uzdolnionym dyplomatą nie był – wieści przekazywał więc po swojemu, z finezją pałkarza posyłającego tłuczek w kierunku zawodnika przeciwnej drużyny.
Nawet nie próbował wyobrazić sobie, jak wielkim dyskomfortem musiało być zderzenie z tą gorszą częścią jego sportowej kariery dla cichej i kochanej Poppy; zerkał na nią teraz uważnie, szukając w jej twarzy jakichkolwiek oznak złego samopoczucia, ale nie licząc oczywistej niezręczności i zakłopotania, zdawała się znosić sytuację nie najgorzej. Sam nie myślał o ewentualnych konsekwencjach, już dawno zdążył zobojętnieć na rewelacje, które wypisywała o nim prasa; kapitana Jastrzębi niespecjalnie obchodziło, o ile romansów oskarżyła go w danym tygodniu Czarownica, o ile punktualnie stawił się na trening, a jego przyjaciele i tak znali go wystarczająco dobrze, żeby odróżnić prawdę od wierutnych kłamstw – a przynajmniej taką miał nadzieję, pozwalając sobie na otulenie płaszczem beztroskiej ignorancji. Tym razem jednak sytuacja przedstawiała się inaczej, i to nie tylko dlatego, że bliska mu osoba oberwała przez niego rykoszetem; odkąd tylko dowiedział się o Amelce, wewnętrznie drżał na myśl o tym, co się stanie, gdy jej istnienie wyjdzie na światło dzienne. Nie chciał skazywać jej na zostanie medialną maskotką, ani kimś, o kim samozwańczy reporterzy będą tworzyli teorie spiskowe; w swoim pięcioletnim życiu najadła się już wystarczającej ilości stresów, żeby wystarczyło jej na co najmniej trzy dziesięciolecia. Perspektywa dostarczanie jej kolejnych wywoływała w nim odruchowy, skropiony bezsilnością gniew.
Póki co starał się jednak odsunąć te obawy na dalszy plan, skupiając się na swojej towarzyszce i unosząc wysoko brwi w zdziwieniu, gdy tylko się odezwała; martwiła się o niego? – N-n-nic mi nie będzie – odpowiedział, z przeprosinami nadal wyraźnie dźwięczącymi w jego głosie. Owszem, czuł się winny, mimo że wcale nie miał złych zamiarów; żałował też, że nie zareagował trzeźwiej i nie wyprowadził ich stamtąd szybciej. – Powiedz lepiej, jak t-t-ty się czujesz – odparł, odbijając kafla w jej stronę. Kiedy przystała na jego propozycję, odwzajemnił uśmiech i pociągnął ją dalej wzdłuż uliczki, w kierunku przeciwnym od Trzech Mioteł, a prowadzącym do bardziej odludnej części magicznej wioski. Przez moment milczał, mnąc w ustach słowa, które za nic nie chciały ułożyć się w sensowne zdania. – Nie chciałbym, żeby przeze mnie napisali o tobie g-g-głupoty – dodał po chwili, pozornie bez większego celu – n-n-na przykład, że jesteś matką pięcioletniej dz-dz-dziewczynki – dokończył, mając wrażenie, że coś ciężkiego zsunęło się z jego ramion i upadło gdzieś za nimi. Zdawał sobie sprawę, że nie był to specjalnie dyplomatyczny sposób na powiedzenie przyjaciółce, że właśnie zostało się ojcem, ale Billy nigdy uzdolnionym dyplomatą nie był – wieści przekazywał więc po swojemu, z finezją pałkarza posyłającego tłuczek w kierunku zawodnika przeciwnej drużyny.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie wyobrażała sobie siebie samej w roli Billego Moore'a. Nie tylko dlatego, że nie miała pojęcia o quidditchu, nigdy jej nie interesował, a na miotle potrafiła latać co najwyżej przeciętnie - albo i gorzej. Po prostu z niej nie spadała, pewnie tylko dlatego, że leciała bardzo wolno i ostrożnie. Gdyby tylko miotlarski ruch w powietrzu odbywał się na takiej samej zasadzie jak u mugoli ruch samochodowy, najpewniej dostawałaby mandaty za utrudnianie ruchu swoim powolnym tempem. W ogóle nie chodziło o sport, a życie na świeczniku. Czarodziejskie media odkąd tylko powstały interesowały się słynnymi graczmi quidditcha, w końcu to coś, co kochają wszyscy (prawie wszyscy), lecz nie skupiały się jedynie na ich sportowych dokonaniach - a życiu prywatnym. Plotki, nieprawdziwe, zmyślone informacje, przekręcanie słów, wyrywanie ich z kontekstu... Redakcyjna łaska na pstrym koniu jeździ. Raz pisali dobrze, a raz źle. Bllly, przez swojego mugolskie pochodzenie, częściej był ofiarą bezpodstawnych ataków ze strony dziennikarzy, a już zwłaszcza w Czarownicy... Trzeba było mieć naprawdę silną psychikę, by to wszystko znieść. Poppy, oczywiście, w te bzdury nie wierzyła, bo dobrze go znała i wiedziała jaki jest, lecz krąg prawdziwych przyjaciół był niewielki - a grono czytelników wielkie. Niektórzy naiwnie wierzyli we wszystko, co zostało wydrukowane.
Jeśli tylko o niej napisano by podobne bzdury, to pewnie zamknęłaby się w swoim mieszkaniu, czerwona jak burak, aby umrzeć ze wstydu. Pewnie zrobi to, gdy tylko ich zdjęcie, jak nowożeńców, pojawi się w prasie. W duchu już panikowała co pomyślą jej dalsze znajome, lecz za wszelką cenę chciała to ukryć. Nie chciała dawać Billemu więcej powodów do trosk, już i tak wyglądał na niezwykle zmartwionego.
- To było dziwne doświadczenie, to prawda - przyznała się od razu, bo kłamcą była absolutnie beznadziejnym i najpewniej od razu wyczułby nieszczerość. - Nie martw się jednak, poradzę sobie, naprawdę, to przecież nie koniec świata - dodała natychmiast, posyłając przyjacielowi uśmiech, a raczej jego namiastkę - bo to co wychynęło na usta było blade i niepewne. Ścisnęła akurat jego dłoń, chcąc pocieszyć go tym gestem, gdy w końcu zdecydował się odezwać. Chciała zaprotestować, odpowiedzieć, że nikt kto ich zna, nie uwierzy w to przecież, lecz jego wyznanie szczerze ją zaskoczyło - dlatego, że zdecydował się na nie teraz, na środku ulicy, ot tak. - Och - bąknęła zaskoczona, nie bardzo wiedząc co ma odpowiedzieć. Chyba powinna była zacząć dopytywać, aby nie pogrążyć Sally... i samej siebie w oczach Billego. Nie chciała, by sądził, że są plotkarami jak stare przekupy... - Ale... jak to? O czym ty mówisz? Jakiej pięciolatki? - wydukała z siebie kilka pytań, znów robiąc się czerwona jak burak, nie tylko przez to, że znów poczuła się oburzona jego nieślubnym dzieckiem, lecz czuła się po trosze jak... oszustka.
Może powinna była wyznać mu, że wie? Bardzo chciała, ale za bardzo jej było wstyd za te plotki.
Jeśli tylko o niej napisano by podobne bzdury, to pewnie zamknęłaby się w swoim mieszkaniu, czerwona jak burak, aby umrzeć ze wstydu. Pewnie zrobi to, gdy tylko ich zdjęcie, jak nowożeńców, pojawi się w prasie. W duchu już panikowała co pomyślą jej dalsze znajome, lecz za wszelką cenę chciała to ukryć. Nie chciała dawać Billemu więcej powodów do trosk, już i tak wyglądał na niezwykle zmartwionego.
- To było dziwne doświadczenie, to prawda - przyznała się od razu, bo kłamcą była absolutnie beznadziejnym i najpewniej od razu wyczułby nieszczerość. - Nie martw się jednak, poradzę sobie, naprawdę, to przecież nie koniec świata - dodała natychmiast, posyłając przyjacielowi uśmiech, a raczej jego namiastkę - bo to co wychynęło na usta było blade i niepewne. Ścisnęła akurat jego dłoń, chcąc pocieszyć go tym gestem, gdy w końcu zdecydował się odezwać. Chciała zaprotestować, odpowiedzieć, że nikt kto ich zna, nie uwierzy w to przecież, lecz jego wyznanie szczerze ją zaskoczyło - dlatego, że zdecydował się na nie teraz, na środku ulicy, ot tak. - Och - bąknęła zaskoczona, nie bardzo wiedząc co ma odpowiedzieć. Chyba powinna była zacząć dopytywać, aby nie pogrążyć Sally... i samej siebie w oczach Billego. Nie chciała, by sądził, że są plotkarami jak stare przekupy... - Ale... jak to? O czym ty mówisz? Jakiej pięciolatki? - wydukała z siebie kilka pytań, znów robiąc się czerwona jak burak, nie tylko przez to, że znów poczuła się oburzona jego nieślubnym dzieckiem, lecz czuła się po trosze jak... oszustka.
Może powinna była wyznać mu, że wie? Bardzo chciała, ale za bardzo jej było wstyd za te plotki.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W miarę jak oddalali się od gwarnych Trzech Mioteł i cichły za nimi dźwięki muzyki (która zapewne miała prześladować go w tragikomicznych snach jeszcze przez jakiś czas), rósł również jego dystans do całej sytuacji, pozwalając mu spojrzeć na nią z bardziej sensownego punktu widzenia. Poppy miała rację, to nie był koniec świata; nikt nie został ranny, nikomu nie stała się krzywda, a jedynym, co mogło ucierpieć w ramach konsekwencji tej widowiskowej pomyłki, była ich duma, która z całą pewnością zostanie trochę nadszarpnięta, gdy tylko ich wspólni znajomi powitają ich któregoś dnia salwą śmiechu. Kąciki ust Billy’ego zadrżały gwałtownie i już miał rzucić jakimś lekkim żartem, gdy dostrzegł stanowczo zbyt słaby uśmiech na wargach Poppy; widział, że robiła dobrą minę do złej gry, najwidoczniej potrzebując więcej czasu, żeby otrząsnąć się z powoli gasnącego chaosu. Milczał więc, jedynie delikatnie szturchając ją ramieniem, żeby odrobinę dodać jej otuchy. – To prawda, j-jutro pewnie przerzucą się na k-k-kogoś innego i wszyscy o nas zapomną – zauważył, nie mając jeszcze pojęcia, że już niedługo czarodziejski świat będzie miał znacznie poważniejsze problemy na głowie, niż stan cywilny sławnych graczy Quidditcha.
Być może zatłoczona ulica Hogsmeade nie była najlepszym miejscem na rozmowę, ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej dochodził do wniosku, że tak naprawdę nie było właściwego miejsca; w każdym czułby się tak samo niezręcznie, w każdym głos drżałby mu równie mocno; jego życie zatrzęsło się w samych posadach i chociaż udawanie, że wszystko było po staremu, przez chwilę wydawało się kuszącą opcją, to bardzo szybko ją odrzucił – nie był w stanie poradzić sobie ze wszystkim sam, nigdy nie był typem samowystarczalnego samotnika; dla swoich przyjaciół i osób mu bliskich potrafił zrobić dużo i jeszcze więcej, najlepiej funkcjonując jako część zgranej drużyny, ale jednocześnie również często potrzebował pomocy – zwłaszcza wtedy, gdy cały świat zdawał się usiąść na jego barkach. – Sally ci nie m-m-mówiła? – zapytał, nie maskując zaskoczenia, bardziej niż widokiem twarzy Poppy zdziwiony tym, że między jego sylaby wplotło się rozczarowanie; zorientował się, że byłoby mu nieskończenie łatwiej, gdyby jego siostra jednak podzieliła się wieściami z przyjaciółką.
Oderwał od niej spojrzenie, nawet nie próbując rozwikłać, co oznaczały czerwone policzki i otwarte szeroko oczy, zduszając kiełkujący gdzieś w klatce piersiowej strach, że Poppy właśnie się na nim zawiodła, a za moment miał zawieść ją jeszcze bardziej; tak samo, jak niewybaczalnie zawiódł własne dziecko. – Mojej córki. D-d-dowiedziałem się kilka dni t-t-temu – odpowiedział, bezskutecznie szukając właściwych słów, ale odnajdując tylko niejasne ogólniki; brawura, tak doskonale znana mu z boiska, zniknęła bez śladu. Chociaż Trzy Miotły znajdowały się już poza zasięgiem słuchu, miał wrażenie, że nadal szumiało mu w uszach. – Nawet nie wiem, od czego z-za-zacząć – przyznał; ciszej, słabiej, bojąc się spojrzeć jej w oczy; taki był z niego nieustraszony bohater.
Być może zatłoczona ulica Hogsmeade nie była najlepszym miejscem na rozmowę, ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej dochodził do wniosku, że tak naprawdę nie było właściwego miejsca; w każdym czułby się tak samo niezręcznie, w każdym głos drżałby mu równie mocno; jego życie zatrzęsło się w samych posadach i chociaż udawanie, że wszystko było po staremu, przez chwilę wydawało się kuszącą opcją, to bardzo szybko ją odrzucił – nie był w stanie poradzić sobie ze wszystkim sam, nigdy nie był typem samowystarczalnego samotnika; dla swoich przyjaciół i osób mu bliskich potrafił zrobić dużo i jeszcze więcej, najlepiej funkcjonując jako część zgranej drużyny, ale jednocześnie również często potrzebował pomocy – zwłaszcza wtedy, gdy cały świat zdawał się usiąść na jego barkach. – Sally ci nie m-m-mówiła? – zapytał, nie maskując zaskoczenia, bardziej niż widokiem twarzy Poppy zdziwiony tym, że między jego sylaby wplotło się rozczarowanie; zorientował się, że byłoby mu nieskończenie łatwiej, gdyby jego siostra jednak podzieliła się wieściami z przyjaciółką.
Oderwał od niej spojrzenie, nawet nie próbując rozwikłać, co oznaczały czerwone policzki i otwarte szeroko oczy, zduszając kiełkujący gdzieś w klatce piersiowej strach, że Poppy właśnie się na nim zawiodła, a za moment miał zawieść ją jeszcze bardziej; tak samo, jak niewybaczalnie zawiódł własne dziecko. – Mojej córki. D-d-dowiedziałem się kilka dni t-t-temu – odpowiedział, bezskutecznie szukając właściwych słów, ale odnajdując tylko niejasne ogólniki; brawura, tak doskonale znana mu z boiska, zniknęła bez śladu. Chociaż Trzy Miotły znajdowały się już poza zasięgiem słuchu, miał wrażenie, że nadal szumiało mu w uszach. – Nawet nie wiem, od czego z-za-zacząć – przyznał; ciszej, słabiej, bojąc się spojrzeć jej w oczy; taki był z niego nieustraszony bohater.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Poppy zmarszczyła brwi. - Pewnie masz rację - przytaknęła jedynie, choć w głowie wciąż miała wizje sąsiadek i znajomych, które to czytają i łapią się za głowy krzycząc - cóż ta panna Pomfrey wyrabia! W przeciwieństwie do przyjaciela nie żyła nigdy w blasku fleszy i nie przywykła do nich, nie nauczyła się być obojętną wobec plotek i nieprzychylnych komentarzy. Jej świat był mały, a ona cudzymi opiniami przejmowała się aż za nadto - zwłaszcza plotkami. Była prostą kobietą i opinia innych czarownic była dla niej ważna. Dlatego w oknach Poppy Pomfrey zawsze wisiały bardzo czyste firanki.
Wyczuwszy rozczarowanie w głosie Billy'ego piegowate lico pokryło się jeszcze krwawszym rumieńcem. Przestraszyła się, że już wiedział, dlatego jest nią zawiedziony i rozczarowany. Było jej tak strasznie wstyd, że musiała spuścić wzrok na własne stopy. Sądziła, że się za to na nią pogniewa, a zarazem na Sally i będzie przyczyną konfliktu pomiędzy rodzeństwem; może rzeczywiście nie powinna jej tego mówić, lecz jak długo mogła ukrywać coś takiego? Przecież i tak by się dowiedziała, lepiej z ust Sally, niż z obcych.... Otworzyła usta, lecz szybko je zamknęła, jak ryba wyrzucona na brzeg, bo Billy zaczął mówić.
To zabawne jak oboje się w tym momencie bali, właściwie tego samego - że zawiedli samych siebie. Szła ze spojrzeniem wbitym we własne buty, z dłońmi splecionymi przed sobą, jakby chciała się pomodlić, chociaż nie miała do kogo. - No dobrze - wyrzuciła z siebie w końcu. - Sally mi powiedziała - wyznała tak szczerze zawstydzona, jak chyba nigdy; od rumieńców paliły ją policzki, tak bardzo czuła się winna. Powiedziała prawdę, bo nie potrafiła i nie chciała kłamać. To było niezgodne z jej sumieniem i potem nie mogłaby spać w nocy. W końcu i tak by mu się do tego przyznała. - Bardzo... przepraszam - bąknęła Poppy, mając nadzieję, że Billy w obliczu dużo większych problemów wybaczy siostrze i jej przyjaciółce niepoprawne komentowanie bieżących wydarzeń. - Dziecko to... Wielka radość - odezwała się w końcu, unosząc spojrzenie na przyjaciela. Uśmiechnęła się blado, złapała go za rękaw, zmuszając do tego by przystanął na chwilę. - Teraz pewnie czujesz się skonfundowany... Ale na pewno przyniesie ci szczęście. Niczym się nie martw, we wszystkim ci pomożemy. Ja też ci pomogę, wystarczy, że powiesz - zaczęła mówić szybko i gorączkowo, mając nadzieję, że jej szczere chęci sprawią, ze na nią spojrzy. Choć głęboko potępiała podobne zachowanie, cudzołóstwo i nieślubne dzieci, to co się stało, to się nie odstanie, a Billy ostatnie czego potrzebował, to moralne pogadanki na ten temat i jej karcące spojrzenia. Wierzyła, że to już się nie powtórzy, a Billy sporządniał. Nie mogła się powstrzymać, w końcu wyciągnęła ramiona i przytuliła go; gesty często mówiły więcej niż słowa. - Nie martw się, będziesz dobrym... ojcem - powiedziała cicho, choć ostatnie słowo z trudem przeszło jej przez gardło; to było tak dziwne - jeszcze kilka dni temu nie wyobrażałaby go sobie w tej roli.
Wyczuwszy rozczarowanie w głosie Billy'ego piegowate lico pokryło się jeszcze krwawszym rumieńcem. Przestraszyła się, że już wiedział, dlatego jest nią zawiedziony i rozczarowany. Było jej tak strasznie wstyd, że musiała spuścić wzrok na własne stopy. Sądziła, że się za to na nią pogniewa, a zarazem na Sally i będzie przyczyną konfliktu pomiędzy rodzeństwem; może rzeczywiście nie powinna jej tego mówić, lecz jak długo mogła ukrywać coś takiego? Przecież i tak by się dowiedziała, lepiej z ust Sally, niż z obcych.... Otworzyła usta, lecz szybko je zamknęła, jak ryba wyrzucona na brzeg, bo Billy zaczął mówić.
To zabawne jak oboje się w tym momencie bali, właściwie tego samego - że zawiedli samych siebie. Szła ze spojrzeniem wbitym we własne buty, z dłońmi splecionymi przed sobą, jakby chciała się pomodlić, chociaż nie miała do kogo. - No dobrze - wyrzuciła z siebie w końcu. - Sally mi powiedziała - wyznała tak szczerze zawstydzona, jak chyba nigdy; od rumieńców paliły ją policzki, tak bardzo czuła się winna. Powiedziała prawdę, bo nie potrafiła i nie chciała kłamać. To było niezgodne z jej sumieniem i potem nie mogłaby spać w nocy. W końcu i tak by mu się do tego przyznała. - Bardzo... przepraszam - bąknęła Poppy, mając nadzieję, że Billy w obliczu dużo większych problemów wybaczy siostrze i jej przyjaciółce niepoprawne komentowanie bieżących wydarzeń. - Dziecko to... Wielka radość - odezwała się w końcu, unosząc spojrzenie na przyjaciela. Uśmiechnęła się blado, złapała go za rękaw, zmuszając do tego by przystanął na chwilę. - Teraz pewnie czujesz się skonfundowany... Ale na pewno przyniesie ci szczęście. Niczym się nie martw, we wszystkim ci pomożemy. Ja też ci pomogę, wystarczy, że powiesz - zaczęła mówić szybko i gorączkowo, mając nadzieję, że jej szczere chęci sprawią, ze na nią spojrzy. Choć głęboko potępiała podobne zachowanie, cudzołóstwo i nieślubne dzieci, to co się stało, to się nie odstanie, a Billy ostatnie czego potrzebował, to moralne pogadanki na ten temat i jej karcące spojrzenia. Wierzyła, że to już się nie powtórzy, a Billy sporządniał. Nie mogła się powstrzymać, w końcu wyciągnęła ramiona i przytuliła go; gesty często mówiły więcej niż słowa. - Nie martw się, będziesz dobrym... ojcem - powiedziała cicho, choć ostatnie słowo z trudem przeszło jej przez gardło; to było tak dziwne - jeszcze kilka dni temu nie wyobrażałaby go sobie w tej roli.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zerkał na nią odrobinę częściej niż powinien, zastanawiając się, dlaczego unikała jego spojrzenia, wbijając wzrok we własne buty; być może nie chciała, by wyczytał z jej twarzy rzeczy, o których myślała, a których – ze względu na dobre wychowanie i łagodne serce – nie chciała wypowiedzieć na głos; a może zwyczajnie nie mogła na niego patrzeć, rozmyślając właśnie, jak mu przekazać, że nie powinni się już przyjaźnić? Rozważał to wszystko, przygryzając wewnętrzną stronę policzka niemal do krwi i czekając, aż się odezwie, całkowicie nieświadomy, że podobna walka rozgrywała się również w głowie Poppy. Nie miał w zwyczaju zatracania się w czarnych scenariuszach, ale stąpał po terenie boleśnie dla niego nowym – nie miał więc pojęcia, czego powinien się spodziewać, ani jakich reakcji oczekiwać, czując się odrobinę tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy odkrywał świat czarodziejów, nie rozumiejąc jeszcze rządzących nim praw.
Gdy w końcu się odezwała – niepewnie, z mieszanką emocji, których nie potrafił rozplątać i rozpoznać, ale których również nie potrafił zakwalifikować jako negatywne – prawie roześmiał się z ulgi, nawet nie wpadając na to, że powinien być zły na nią albo na Sally. Nie był; Amelka nie była częścią jego życia, którą byłby w stanie ukryć, zresztą – wcale nie chciał tego robić, nie przed ludźmi, którym ufał. To byłoby niesprawiedliwe zarówno dla niej samej, jak i dla jego przyjaciół, którzy niejednokrotnie zasłużyli sobie na szczerość i brak niedopowiedzeń. – O – odpowiedział elokwentnie, wciąż jeszcze nie umiejąc odnaleźć właściwych słów, odrobinę skonfundowany karmazynową barwą policzków i wypływającymi spomiędzy kobiecych warg przeprosinami. – T-t-to dobrze – przytaknął, uśmiechając się lekko, a po chwili unosząc wyżej brwi. – Za co mnie p-prz-przepraszasz? – zapytał, posłusznie się zatrzymując, żeby wysłuchać reszty tego, co miała do powiedzenia. Wciąż z subtelną obawą, ale już bez strachu, że naraził ich przyjaźń własnymi niedojrzałymi błędami.
Na jej kolejne słowa nie odpowiedział od razu, bo gdzieś między niczym się nie martw, a ja też ci pomogę, jakaś niewidzialna siła ścisnęła go za gardło i nie chciała puścić, więżąc wszystkie poukładane zdania na poziomie krtani. Otworzył co prawda usta, ale jego dolna warga jedynie niemo zadrżała, po to tylko, żeby zaraz się zamknąć; otworzył szeroko ramiona, przyciągając Poppy do siebie w tym samym momencie, w którym i ona się do niego przytuliła, wypowiadając ostatnie słowa prosto w materiał jego płaszcza, niezdolny jednak do zupełnego ich stłumienia. Odetchnął bezgłośnie, opierając brodę na czubku głowy przyjaciółki; nie wiedział, jak jej się to udało, ale w tamtej chwili naprawdę wierzył, że ze wszystkim sobie poradzi – i że świat być może jeszcze tak zupełnie się nie skończył, nawet jeżeli widowiskowo wywrócił się do góry nogami. – Dziękuję, Poppy – odpowiedział tylko wreszcie, i przez moment wydawało się, że jego wypowiedź będzie miała kontynuację, ale nagle ponad jej ramieniem dostrzegł coś, co spowodowało pojawienie się pionowej zmarszczki między jego brwiami. – Oho – mruknął, wypuszczając ją z objęć i wskazując gestem na dwójkę zmierzających w ich stronę czarodziejów, z których jeden dzierżył w dłoniach ciężki aparat fotograficzny. – Chodź – powiedział, łapiąc ją za rękę i ciągnąc w stronę najbliższego budynku. – Znajdziemy jakiś k-k-kominek i napijemy się herbaty razem z Sally i Am-m-melką – zaproponował. Słowa zabrzmiały na jego języku zdecydowanie mniej nieswojo, niż mógłby się tego spodziewać.
| zt x2
Gdy w końcu się odezwała – niepewnie, z mieszanką emocji, których nie potrafił rozplątać i rozpoznać, ale których również nie potrafił zakwalifikować jako negatywne – prawie roześmiał się z ulgi, nawet nie wpadając na to, że powinien być zły na nią albo na Sally. Nie był; Amelka nie była częścią jego życia, którą byłby w stanie ukryć, zresztą – wcale nie chciał tego robić, nie przed ludźmi, którym ufał. To byłoby niesprawiedliwe zarówno dla niej samej, jak i dla jego przyjaciół, którzy niejednokrotnie zasłużyli sobie na szczerość i brak niedopowiedzeń. – O – odpowiedział elokwentnie, wciąż jeszcze nie umiejąc odnaleźć właściwych słów, odrobinę skonfundowany karmazynową barwą policzków i wypływającymi spomiędzy kobiecych warg przeprosinami. – T-t-to dobrze – przytaknął, uśmiechając się lekko, a po chwili unosząc wyżej brwi. – Za co mnie p-prz-przepraszasz? – zapytał, posłusznie się zatrzymując, żeby wysłuchać reszty tego, co miała do powiedzenia. Wciąż z subtelną obawą, ale już bez strachu, że naraził ich przyjaźń własnymi niedojrzałymi błędami.
Na jej kolejne słowa nie odpowiedział od razu, bo gdzieś między niczym się nie martw, a ja też ci pomogę, jakaś niewidzialna siła ścisnęła go za gardło i nie chciała puścić, więżąc wszystkie poukładane zdania na poziomie krtani. Otworzył co prawda usta, ale jego dolna warga jedynie niemo zadrżała, po to tylko, żeby zaraz się zamknąć; otworzył szeroko ramiona, przyciągając Poppy do siebie w tym samym momencie, w którym i ona się do niego przytuliła, wypowiadając ostatnie słowa prosto w materiał jego płaszcza, niezdolny jednak do zupełnego ich stłumienia. Odetchnął bezgłośnie, opierając brodę na czubku głowy przyjaciółki; nie wiedział, jak jej się to udało, ale w tamtej chwili naprawdę wierzył, że ze wszystkim sobie poradzi – i że świat być może jeszcze tak zupełnie się nie skończył, nawet jeżeli widowiskowo wywrócił się do góry nogami. – Dziękuję, Poppy – odpowiedział tylko wreszcie, i przez moment wydawało się, że jego wypowiedź będzie miała kontynuację, ale nagle ponad jej ramieniem dostrzegł coś, co spowodowało pojawienie się pionowej zmarszczki między jego brwiami. – Oho – mruknął, wypuszczając ją z objęć i wskazując gestem na dwójkę zmierzających w ich stronę czarodziejów, z których jeden dzierżył w dłoniach ciężki aparat fotograficzny. – Chodź – powiedział, łapiąc ją za rękę i ciągnąc w stronę najbliższego budynku. – Znajdziemy jakiś k-k-kominek i napijemy się herbaty razem z Sally i Am-m-melką – zaproponował. Słowa zabrzmiały na jego języku zdecydowanie mniej nieswojo, niż mógłby się tego spodziewać.
| zt x2
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
13. listopada
Trzynaście pustych szklanek po whisky zagracało okrągły stolik w jednym z kątów pubu Pod Trzema Miotłami w Hogsmeade. Madame Rosmerta zbliżyła się z pobłażliwym uśmiechem i tacą w dłoni, aby zebrać puste szkło i przetrzeć stolik. Wszyscyśmy, to znaczy ja i troje moich kompanów z lat szkolnych, wodzili za nią spojrzeniem, zwłaszcza, kiedy wracała do baru kołysząc przy tym biodrami w rytm cichej muzyki, płynącej z magicznego radia. Dzięki jej czarom na naszym stoliku pojawiły się pełne szklanki.
– A znacie ten o Malfoyu i Ollivanderze? – spytał James konspiracyjnym szeptem, nachylając się ku nam, gestem dając znak, byśmy uczynili to samo.
Miałam wrażenie, że chyba nie chcę tego słuchać, lecz Jamesowi trudno było odmówić. Jeszcze trudniejsze zdawało się zasznurowanie mu ust po takiej ilości alkoholu, którą zdążył już w siebie wlać.
– Zważaj na słowa, James, wiesz, że ściany mają uszy – ostrzegłem druha, rozglądając się wokół. Przy najbliższym stoliku siedziało kilka rozchichotanych dziewcząt, przy następnym dwóch starszych czarodziejów prowadzących gorącą dysputę o konieczności wyrwana Banki Gringotta z chciwych łapsk goblinów.
James zbył mnie jedynie dłonią.
– No słuchajcie… Przychodzi Cronus Malfoy do Ollivandera kupić nową różdżkę, nie? Próbuje tej i owej, żadna jednak nie pasuje. Ollivander zdesperowany szuka i szuka, cały sklep przeszukał, ale no żadna jego różdżka nie chce się przyznać do szanownego pana Ministra. W końcu Ollivander mówi mu: dla tak wymagającego klienta muszę wykonać specjalną różdżkę, przyjdź pan jutro. Malfoty, mile połechtany, zjawia się drugiego dnia i tym razem co? Różdżka działa jak należy, wszyscy się cieszą. Ollivander zamknął za nim drzwi i westchnął z ulgą: trzynaście cali, lipa, rdzeń z papieru toaletowego. Jaki minister, taka różdżka, jedno i drugie do dupy.
Mój towarzysz ryknął głośnym śmiechem, uderzył pięścią w stół, musiałem aż złapać swoją szklankę, by nie spadła na podłogę. Uśmiechnąłem się lekko, nie wiedząc, czy czuję się rozbawiony, czy raczej zażenowany poziomem tego wątpliwego żartu. By to ukryć zdecydowałem się wstać z krzesła, przepraszając starych druhów, wymawiając się ochotą na coś innego, niż whisky. Towarzyszący nam Charles spojrzał na mnie chytrze.
– Raczej nie na sherry, a madame Rosmertę, co?
Pokręciłem jedynie głową i podszedłem do kontuaru, zamawiając ciemne, mocne ale. Czekając, aż krągła barmanka poda mi moje zamówienie, spojrzałem niby to przypadkiem gdzieś w bok, dostrzegając – jak mi się wydawało – znajomą twarz w innej części pubu. Nie mogłem uwierzyć. Jimmy tutaj? Co za przypadek! Akurat wtedy, kiedyśmy z Jamesem i Charlesem spotkali się, by powspominać stare lata. Bez zastanowienia zbliżyłem się, mając wrażenie, że odwrócony do mnie plecami mężczyzna zbiera się do wyjścia.
– Hej, Jimmy! To ja, Ced, pamiętasz? Stary, kopę lat. Nie spodziewałem się, że cię tu dziś spotkam. Zabawna sytuacja. Akurat żeśmy z Jamesem i Charlesem wspominali szkolne lata, dasz wiarę? Zwłaszcza ten rok, kiedyśmy znaleźli szparę w ścianie dzielącą naszą szatnię od szatni dziewczyn na boisku quidditcha… – wypaliłem od razu. Sam nie wiedziałem dlaczego powiedziałem to tak prędko, nie upewniwszy się, że to naprawdę Jimmy. Wypity alkohol chyba mocniej uderzył mi do głowy, niż sądziłem.
Trzynaście pustych szklanek po whisky zagracało okrągły stolik w jednym z kątów pubu Pod Trzema Miotłami w Hogsmeade. Madame Rosmerta zbliżyła się z pobłażliwym uśmiechem i tacą w dłoni, aby zebrać puste szkło i przetrzeć stolik. Wszyscyśmy, to znaczy ja i troje moich kompanów z lat szkolnych, wodzili za nią spojrzeniem, zwłaszcza, kiedy wracała do baru kołysząc przy tym biodrami w rytm cichej muzyki, płynącej z magicznego radia. Dzięki jej czarom na naszym stoliku pojawiły się pełne szklanki.
– A znacie ten o Malfoyu i Ollivanderze? – spytał James konspiracyjnym szeptem, nachylając się ku nam, gestem dając znak, byśmy uczynili to samo.
Miałam wrażenie, że chyba nie chcę tego słuchać, lecz Jamesowi trudno było odmówić. Jeszcze trudniejsze zdawało się zasznurowanie mu ust po takiej ilości alkoholu, którą zdążył już w siebie wlać.
– Zważaj na słowa, James, wiesz, że ściany mają uszy – ostrzegłem druha, rozglądając się wokół. Przy najbliższym stoliku siedziało kilka rozchichotanych dziewcząt, przy następnym dwóch starszych czarodziejów prowadzących gorącą dysputę o konieczności wyrwana Banki Gringotta z chciwych łapsk goblinów.
James zbył mnie jedynie dłonią.
– No słuchajcie… Przychodzi Cronus Malfoy do Ollivandera kupić nową różdżkę, nie? Próbuje tej i owej, żadna jednak nie pasuje. Ollivander zdesperowany szuka i szuka, cały sklep przeszukał, ale no żadna jego różdżka nie chce się przyznać do szanownego pana Ministra. W końcu Ollivander mówi mu: dla tak wymagającego klienta muszę wykonać specjalną różdżkę, przyjdź pan jutro. Malfoty, mile połechtany, zjawia się drugiego dnia i tym razem co? Różdżka działa jak należy, wszyscy się cieszą. Ollivander zamknął za nim drzwi i westchnął z ulgą: trzynaście cali, lipa, rdzeń z papieru toaletowego. Jaki minister, taka różdżka, jedno i drugie do dupy.
Mój towarzysz ryknął głośnym śmiechem, uderzył pięścią w stół, musiałem aż złapać swoją szklankę, by nie spadła na podłogę. Uśmiechnąłem się lekko, nie wiedząc, czy czuję się rozbawiony, czy raczej zażenowany poziomem tego wątpliwego żartu. By to ukryć zdecydowałem się wstać z krzesła, przepraszając starych druhów, wymawiając się ochotą na coś innego, niż whisky. Towarzyszący nam Charles spojrzał na mnie chytrze.
– Raczej nie na sherry, a madame Rosmertę, co?
Pokręciłem jedynie głową i podszedłem do kontuaru, zamawiając ciemne, mocne ale. Czekając, aż krągła barmanka poda mi moje zamówienie, spojrzałem niby to przypadkiem gdzieś w bok, dostrzegając – jak mi się wydawało – znajomą twarz w innej części pubu. Nie mogłem uwierzyć. Jimmy tutaj? Co za przypadek! Akurat wtedy, kiedyśmy z Jamesem i Charlesem spotkali się, by powspominać stare lata. Bez zastanowienia zbliżyłem się, mając wrażenie, że odwrócony do mnie plecami mężczyzna zbiera się do wyjścia.
– Hej, Jimmy! To ja, Ced, pamiętasz? Stary, kopę lat. Nie spodziewałem się, że cię tu dziś spotkam. Zabawna sytuacja. Akurat żeśmy z Jamesem i Charlesem wspominali szkolne lata, dasz wiarę? Zwłaszcza ten rok, kiedyśmy znaleźli szparę w ścianie dzielącą naszą szatnię od szatni dziewczyn na boisku quidditcha… – wypaliłem od razu. Sam nie wiedziałem dlaczego powiedziałem to tak prędko, nie upewniwszy się, że to naprawdę Jimmy. Wypity alkohol chyba mocniej uderzył mi do głowy, niż sądziłem.
becomes law
resistance
becomes duty
Trzynaście sprawdzonych prac leżało na gromadce na barowym blacie, podczas gdy profesor próbował poradzić sobie z kolejnymi plikiem papierów. Nie miały dać mu odpoczywać, ale zdecydowanie nie zamierzał na to kręcić nosem. Potrzebował oderwania od spraw codziennych, dlatego z chęcią zabrał się za materiały od uczniów. Przebywanie w swoim mieszkaniu w Hogsmeade wciąż sprawiało mu ból, a ile można było przesiadywać w Wieży Astronomicznej? Rozgrzewająca herbata z mlekiem miała nieco podreperować stan psychiczny profesora, a towarzystwo, nawet nie bezpośrednie, było jak najbardziej wskazane. Nie pomylił się — starczyło niecałe czterdzieści minut spędzonych w Pubie pod Trzema Miotłami, by z Jaydena chociaż odrobinę zeszła cała cudaczność dzisiejszych wydarzeń. W końcu nie spodziewał się, że ktoś tak po prostu oskarży go o zostanie złodziejem. Skąd mógł też wiedzieć, że goblin pomyli się pierwszy raz i zaprowadzi go do niewłaściwej skrytki. Skrytki kogoś, kto był gotowy na dość radykalne rozwiązanie sprawy, a wycelowana z rana różdżka w swoją klatkę piersiową nie mogła być dla nikogo przyjemnym doświadczeniem. Ostatnie czego chciał to pojedynku z ciężarną, wyraźnie zdenerwowaną kobietą. Nie miała w swojej skrytce zbyt wielu rzeczy, dlatego Vane nie rozumiał o co tak naprawdę się martwiła. Galeony nie miały być wyznacznikiem szczęścia i nigdy nie były czymś istotnym. A przynajmniej dla niego samego, bo w końcu istnieli różni ludzie i co dla jednych było wartością, dla innych było nieistotne. Bądź co bądź Jay zdecydował się na spędzenie trochę czasu wśród znajomych ścian ulubionego przez uczniów miejsca. Sam uwielbiał Trzy Miotły, gdy uczęszczał do Hogwartu i nigdy nie sądził, że zamieszka tak blisko zamku. Że tam zamieszka lub że dostanie propozycję pracy. Gdy pierwszy raz pojawił się na sali zajęciowej jako nauczyciel, a nie uczeń, był bardzo młody i można by powiedzieć, że nie posiadał żadnego doświadczenia. Do teraz nie rozumiał, jak to było możliwe, że dyrektor zdecydował się go przyjąć. Potrzebował świeżej krwi czy może chodziło o coś jeszcze innego? Cokolwiek to było stało się kamieniem milowym w życiu zaledwie dwudziestoczteroletniego wówczas Vane'a. Nie wyobrażał sobie siebie już w innym miejscu, to Hogwart był jego domem i miejscem, w którym miał być już do końca. Zresztą... Co tu dużo mówić — znajomości, które tam zawiązał były szalenie cenne, a dzieci, nad którymi sprawował pieczę, stały się częścią życia astronoma. Odpowiedzialność, którą odczuwał w stosunku co do ich bezpieczeństwa i rozwoju mogła czasami wychodzić poza granice obowiązków zwykłego pedagoga szkolnego, ale JD wcale tak na to nie patrzył. Miał chronić i zapewniać najmłodszym czarodziejom oraz czarownicom wszelką pomoc. Poniekąd jeszcze jakiś czas temu nie był w stanie prowadzić odpowiednio zajęć, lecz rekonwalescencja i wsparcie najbliższych sprawiły, że zaczął się otrząsać po makabrycznych wydarzeniach, które wytrąciły go z poprzedniego rytmu życia. Teraz zdawało się wszystko kierować w odpowiednią stronę, a przynajmniej na to liczył.
Jego myśli zostały przerwane, gdy usłyszał swoje imię, a po chwili madame Rosmerta patrzyła na niego ciepło i podała mu herbatę. Kolejną już z kolei, ale Jaydenowi nigdy nie było za wiele. Szczególnie że ten smak kojarzył mu się z sielankowymi momentami wakacji spędzanych pod dachem dziadków. Uśmiechnął się w podziękowaniu i zaraz ponownie zagłębił się w astronomiczne obliczenia szóstej klasy, która chciała rozwiązać problem czasu, jaki pozostał do zderzenia się dwóch wielkich galaktyk. Właśnie brał do ust ciepły kubek, gdy ktoś uderzył go lekko w plecy, a część napoju wylała się na pergamin. Vane jęknął tylko i zaczął ratować wypracowanie, dopiero po chwili skupiając się na winnym całego zdarzenia. Twarz zdawała się znajoma, ale słowa, które zdecydowanie zbyt szybko uciekały z ust mężczyzny, już zupełnie nie. Czy ktoś go nazywał Jimmy za czasów szkoły? Nie, raczej nie. Słyszał Jayeden lub Jaid, ale Jimmy? Nie, nigdy. Już otwierał usta, żeby zaprotestować, gdy padły słowa o damskiej szatni i astronoma trochę to zbiło z tropu. Siedział z otwartą buzią i dopiero po chwili się otrząsnął. - Przepraszam? - spytał, będąc w zbyt dużym szoku, żeby powiedzieć cokolwiek innego. Prawdę powiedziawszy nawet nie wiedział co.
Jego myśli zostały przerwane, gdy usłyszał swoje imię, a po chwili madame Rosmerta patrzyła na niego ciepło i podała mu herbatę. Kolejną już z kolei, ale Jaydenowi nigdy nie było za wiele. Szczególnie że ten smak kojarzył mu się z sielankowymi momentami wakacji spędzanych pod dachem dziadków. Uśmiechnął się w podziękowaniu i zaraz ponownie zagłębił się w astronomiczne obliczenia szóstej klasy, która chciała rozwiązać problem czasu, jaki pozostał do zderzenia się dwóch wielkich galaktyk. Właśnie brał do ust ciepły kubek, gdy ktoś uderzył go lekko w plecy, a część napoju wylała się na pergamin. Vane jęknął tylko i zaczął ratować wypracowanie, dopiero po chwili skupiając się na winnym całego zdarzenia. Twarz zdawała się znajoma, ale słowa, które zdecydowanie zbyt szybko uciekały z ust mężczyzny, już zupełnie nie. Czy ktoś go nazywał Jimmy za czasów szkoły? Nie, raczej nie. Słyszał Jayeden lub Jaid, ale Jimmy? Nie, nigdy. Już otwierał usta, żeby zaprotestować, gdy padły słowa o damskiej szatni i astronoma trochę to zbiło z tropu. Siedział z otwartą buzią i dopiero po chwili się otrząsnął. - Przepraszam? - spytał, będąc w zbyt dużym szoku, żeby powiedzieć cokolwiek innego. Prawdę powiedziawszy nawet nie wiedział co.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze lubiłem odwiedzać Pub pod Trzema Miotłami. Pierwszy raz zabrał mnie do niego mój ojciec, kiedy byłem kilkuletnim chłopcem. Pamiętam jaki dorosły się wówczas czułem, gdy siedziałem pomiędzy nim, a jego znajomymi, słuchając opowieści o klątwach i przygodach z wypiekami na twarzy. Trzy Miotły to też miejsce, do którego zwykłem przychodzić jako uczeń z kolegami, by napić się kremowego piwa, gdzie zabrałem Roselyn Wright na pierwszą w moim życiu - dość nieporadną - randkę. Przybytek prowadzony przez madame Rosmertę budził we mnie coś na kształt sentymentu; nie było dla mnie lepszego miejsca, by spotkać się ze ze szkolnymi druhami i trochę powspominać. Musiałem jedynie hamować Jamesa i Charlesa, mając na uwadze, że często wpadają tu uczniowie i nauczyciele z Hogwartu, a moi towarzysze mieli skłonność do opowiadania dość niewybrednych żartów. Trochę mi się udzielił ten nastrój, skoro zebrało mnie na wspomnienie podglądania dziewczyn w szatni boiska do quidditcha.
– Nie pamiętasz? – zaśmiałem się szczerze. Na mojej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. – Widoku Eloise Maddsen bez sukienki trudno zapomnieć – kontynuowałem wesoło, wciąż święcie przekonany, że przy stoliku siedzi nie kto inny jak Jimmy, nasz kompan ze szkolnych lat, z którym wywinęliśmy nie jeden numer, gdy człowiek był młody i głupi. Nie było się czym chwalić, zupełnie nie, z drugiej jednak strony nasze psoty nikomu nie szkodziły, a między sobą dobrze było powspominać stare, lepsze lata, kiedy człowiek miał mniej zmartwień i siwych włosów na głowie.
No właśnie. Między sobą.
Dziwilem się, że Jimmy nie wybuchnął śmiechem razem ze mną, temu, że milczy. Spojrzałem uważnie, badawczo w jego oczy, by po chwili zrozumieć, że… Cóż, to wcale nie był Jimmy. Poczułem jak ze wstydu zasycha mi w gardle.
– Cholera – wyrwało mi się z ust. Uniosłem dłoń, przeczesując włosy, wyraźnie zmieszany i zdezorientowany. Wypuściłem z ust powietrze, szukając w myśli jakiegoś usprawiedliwienia. – Wybaczy pan, musiałem pana z kimś pomylić – odezwałem się w końcu, wspierając dłonie o biodra. Co mogłem powiedzieć więcej? Wstyd mi było. Po tej opowieści musiał mnie wziąć za kretyna, idiotę, zboczeńca. Na Merlina, dawno nie przeżyłem czegoś podobnie żenującego.
– Nie pamiętasz? – zaśmiałem się szczerze. Na mojej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. – Widoku Eloise Maddsen bez sukienki trudno zapomnieć – kontynuowałem wesoło, wciąż święcie przekonany, że przy stoliku siedzi nie kto inny jak Jimmy, nasz kompan ze szkolnych lat, z którym wywinęliśmy nie jeden numer, gdy człowiek był młody i głupi. Nie było się czym chwalić, zupełnie nie, z drugiej jednak strony nasze psoty nikomu nie szkodziły, a między sobą dobrze było powspominać stare, lepsze lata, kiedy człowiek miał mniej zmartwień i siwych włosów na głowie.
No właśnie. Między sobą.
Dziwilem się, że Jimmy nie wybuchnął śmiechem razem ze mną, temu, że milczy. Spojrzałem uważnie, badawczo w jego oczy, by po chwili zrozumieć, że… Cóż, to wcale nie był Jimmy. Poczułem jak ze wstydu zasycha mi w gardle.
– Cholera – wyrwało mi się z ust. Uniosłem dłoń, przeczesując włosy, wyraźnie zmieszany i zdezorientowany. Wypuściłem z ust powietrze, szukając w myśli jakiegoś usprawiedliwienia. – Wybaczy pan, musiałem pana z kimś pomylić – odezwałem się w końcu, wspierając dłonie o biodra. Co mogłem powiedzieć więcej? Wstyd mi było. Po tej opowieści musiał mnie wziąć za kretyna, idiotę, zboczeńca. Na Merlina, dawno nie przeżyłem czegoś podobnie żenującego.
becomes law
resistance
becomes duty
Daleko było Jaydenowi do podobnego nastroju. I nie tylko ze względu na ostatni czas, który zdawał się zawieszony między powagą a smutkiem, ale zwyczajnie dlatego, że profesor nigdy nie należał do grona tych mężczyzn, którzy lubili opowiadać sobie sprośne żarty czy wylewać za kołnierz kolejne hektolitry alkoholu, śmiejąc się przy tym tubalnie. Nie, żeby miał coś przeciwko, ale od zawsze żył na innej orbicie. Kiedyś paru kolegów próbowało go wyciągnąć na pijackie wspomnienia, ale Vane zgubił się po drodze do pubu, wpatrując się w niebo i zdając sobie sprawę, że była to idealna noc na obserwacje. A później już zapomniał powodu, dla którego pojawił się w Londynie i nikt go też nie planował specjalnie zachęcać do wyjścia po raz kolejny. Nie nadawał się i nie było mu z tym źle. Egzystował po swojemu. Co prawda brak męskiego towarzysza mu mocno doskwierał, odkąd Cyrus wyjechał na badania za granicę i astronom nie miał z kim dzielić się swoimi przemyśleniami. Owszem, miał dokoła siebie oddane przyjaciółki, ale czasami nie było to takie samo — zwyczajnie tęsknił za wspólnymi obliczeniami ze świetnym alchemikiem, jego zrzędzeniem i pesymistyczną wersją wydarzeń. Kobiety podchodziły do tego nieco inaczej i, mimo że JD lubił czuć się przez kogoś zajętym, damskie spojrzenie ograniczało mu wolności, do których tak mocno przywykł. A to chodzenie po Zakazanym Lesie było nieodpowiedzialne, a to jedzenie słodyczy kiedyś mu zaszkodzi, a to w tej brodzie wygląda jak bezdomny. Dlatego też Jayden zakopał się w swojej nauczycielskiej pracy, nie chcąc za dużo o tym myśleć. Powinien był się cieszyć z sukcesów Snape'a, jednak byli nierozłączni od pierwszego roku nauki w Hogwarcie, dlaczego nic dziwnego, że astronom czuł się w jakiś sposób niepewny. I w momencie, w którym najbardziej tęskno było mu do męskiej braci, ta zjawiła się jak na zawołanie. W najmniej spodziewanym momencie.
Akurat wystukiwał piórem na pergaminie jakiś rytm podczas toku myślowego, gdy zjawił się nieznajomy czarodziej i zepsuł dotychczasową pracę. Vane szybko machnął różdżką na mokre wypracowania, żeby opanować bałagan i ratować uczniowski wysiłek. Liczył na to, że żadna szalona anomalia mu nie przeszkodzi, ale... Co miał innego zrobić? Albo zaryzykować, albo pozwolić, żeby zaliczenia poszły w niebyt. Starał się dojść do porządku z papierami, a równocześnie jego nowy towarzysz zaczął swój kompletnie zaskakujący wywód. Czy to wszystko to był tylko kolejny kiepski żart? Słysząc następne słowa mężczyzny, Jayden zakrztusił się sokiem tak bardzo, że po kilku sekundach poczuł w oczach łzy. - Co pan gada, na Merlina?! - zdołał wydusić, starając się opanować ostry kaszel. Powiedziałby coś jeszcze, ale nie był w stanie powiedzieć już więcej ani słowa. Dopiero po chwili kolega zdał sobie sprawę, że pomylił osoby i szybko zaczął naprawiać swój błąd. Astronom kręcił głową, chcąc powiedzieć, że trudno. Zdarza się czasem zrobić coś głupiego, ale gardło wciąż miał obolałe, dlatego też zabrał głos dopiero po dłuższej chwili. - To było naprawdę nieodp... Ale... Chwileczkę... My się przypadkiem nie znamy? - spytał, mrużąc oczy i próbując dopasować twarz mężczyzny do jakiegoś nazwiska. Byli w podobnym wieku, więc zapewne faktycznie mieli ze sobą styczność w czasach nauki w Hogwarcie. A może nawet byli w jednym domu? - Vane. Jayden - przedstawił się, mając nadzieję, że nieznajomy będzie miał lepszą pamięć i go skojarzy po nazwisku. Sam był w to bardzo kiepski...
Akurat wystukiwał piórem na pergaminie jakiś rytm podczas toku myślowego, gdy zjawił się nieznajomy czarodziej i zepsuł dotychczasową pracę. Vane szybko machnął różdżką na mokre wypracowania, żeby opanować bałagan i ratować uczniowski wysiłek. Liczył na to, że żadna szalona anomalia mu nie przeszkodzi, ale... Co miał innego zrobić? Albo zaryzykować, albo pozwolić, żeby zaliczenia poszły w niebyt. Starał się dojść do porządku z papierami, a równocześnie jego nowy towarzysz zaczął swój kompletnie zaskakujący wywód. Czy to wszystko to był tylko kolejny kiepski żart? Słysząc następne słowa mężczyzny, Jayden zakrztusił się sokiem tak bardzo, że po kilku sekundach poczuł w oczach łzy. - Co pan gada, na Merlina?! - zdołał wydusić, starając się opanować ostry kaszel. Powiedziałby coś jeszcze, ale nie był w stanie powiedzieć już więcej ani słowa. Dopiero po chwili kolega zdał sobie sprawę, że pomylił osoby i szybko zaczął naprawiać swój błąd. Astronom kręcił głową, chcąc powiedzieć, że trudno. Zdarza się czasem zrobić coś głupiego, ale gardło wciąż miał obolałe, dlatego też zabrał głos dopiero po dłuższej chwili. - To było naprawdę nieodp... Ale... Chwileczkę... My się przypadkiem nie znamy? - spytał, mrużąc oczy i próbując dopasować twarz mężczyzny do jakiegoś nazwiska. Byli w podobnym wieku, więc zapewne faktycznie mieli ze sobą styczność w czasach nauki w Hogwarcie. A może nawet byli w jednym domu? - Vane. Jayden - przedstawił się, mając nadzieję, że nieznajomy będzie miał lepszą pamięć i go skojarzy po nazwisku. Sam był w to bardzo kiepski...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kontuar
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami