Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire :: Latarnia w Borrowash
Front
AutorWiadomość
Front
Niewielki piętrowy dom wychyla się zza podwójnej linii drzew, wyrasta na końcu drogi na granicach Borrowash i wita gości niewielkim daszkiem umieszczonym tuż nad drzwiami, mającym za zadanie ochronić ich przed angielskim deszczem. Kołatka na drzwiach przedstawia dzięcioła ustawionego dziobem w stronę drzwi i definitywnie jest zaczarowana - wystarczy połaskotać ogon dzięcioła, żeby ten zadudnił ostrym dziobem o drewno. Na górnej krawędzi dachu zawieszona jest stara, żeliwna latarnia, która wskazuje drogę rannym i strapionym.
W głowie widział tylko płomienie. Ogień rozdzierający kamień jak pazury dzikiego zwierza; jaskrawo czerwone języki pochłaniające drewniany strop i belki wzmacniające ściany. Niemal czuł swąd spalenizny, która dodatkowo wzmacniana była alkoholem, podsycana nim tak, że języki pięły się ponad dachem, ponad kominem, mając sięgnąć zaraz nieba. Nie był pewien, co było zapalnikiem owych wizji - wyrzut adrenaliny, natężenie stresu czy pobudzona wyobraźnia? W końcu biegł w otoczeniu drzew, wśród których nie żarzył się nawet najmniejszy blask zwiastujący nadciągający pożar. Chciał zaoszczędzić magii na teleportacji, bo wystarczająco wiele jej dzisiaj stracił, a czekało go jeszcze mnóstwo pracy w wiosce, do której zdołał przyrosnąć na dobre. Martwił się o Borrowash. Bał się o Latarnię, która pośrednio stała się jego domem - albo jego namiastką. Cokolwiek to było, cenił jak prawdziwe złoto.
Skraplający się na czole, skroniach i karku pot schładzał skórę z każdym powiewem wiatru, usta spierzchły, płuca szukały oddechu, w krtani charczało od zmęczenia. Ale biegł, cholera, biegł, ile miał sił w nogach, za każdym drzewem czując, że jest coraz bliżej.
I wtedy to poczuł.
W pierwszej chwili znowu pomyślał, że to impuls rozgorączkowanego umysłu pragnącego być już na miejscu, że to wytwór jego wyobraźni, ale zapach z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej wyczuwalny. Z każdym krokiem coraz bardziej drażnił nozdrza i gryzł wrażliwą powłokę oczu, zmuszał je do łez. Im więcej obrazów wsi rozwijało się przed nim, tym bardziej nie wierzył w to, co widział.
Ziemia od wschodniej strony była rozorana przez odkruszony kawał meteorytu, który torem lotu uderzył w dwa domy stojące naprzeciw siebie. Płomienie unosiły się spomiędzy ceglanych konstrukcji, jakby szydziły z przeświadczenia, że kamień płonąć nie może. Słyszał ludzkie głosy, mężczyźni z tartaku gasili już pożogę wiadrami napełnianymi wodą ze studni. Od razu pobiegł do nich, kierunek płomieni, choć mroził krew, był naturalnym dla niego odruchem. Prędko udało mu się rozejrzeć w sytuacji, dostrzec rannych, w tym najmłodsze dziecko państwa Fern, które pojone wodą kaszlało w ramionach matki.
- Długo było w środku? - zapytał od razu bez ostrzeżenia, nie mając czasu na ceregiele. Różdżką zbadał jej stan, ale nieprawidłowość wyczuł jedynie w płucach. Potrzebowała powietrza. Nie czekał na odpowiedź, bo jęki, które rozerwały powietrze kilka metrów przed nim, rozkazały natychmiast podjąć działanie. - Respiro. - rzucił, z ulgą dostrzegając, że dziewczynka łapczywie nabiera w płuca świeżego powietrza. - Weźcie ją z dala od dymu.
Wstał od razu i rzucił się do przodu, niemal potykając o własne stopy. Uklęknął przy kobiecie leżącej na czyimś płaszczu, męskim i szerokim. Ubrania miała porwane niemal w strzępy, przyklejone do skóry, która aż zwęgliła się od poparzeń. Przeklął siarczyście, rozglądając się za ranami, które wymagały największego pokładu mocy. Uda, łydki, brzuch i barki. Ramiona. Całe ciało. Nie musiał pytać. Wziął głęboki wdech, bo zaklęcia, jakie miał zamiar zaraz rzucić, były wymagające. Wśród jęków kobiety, wśród płaczu osób, które straciły wszystko, wśród syku dogasających płomieni - to nie było łatwe. Ujął mocno różdżkę, wiodąc ją po krwawych szlakach wyżartych przez łakomy ogień, po wyrwach w skórze, które wyglądały niemal identycznie do wąwozu wyplutego przez meteoryt. - Cauma sanavi horribilis - szeptał, ale ten szept ginął w cierpiętniczym wrzasku wyrywającego się z kobiecego gardła. - Cauma sanavi horribilis.
- Ted, co ty jej robisz?! - zawołał z daleka mężczyzna, jej mąż najpewniej, z przerażeniem przyglądając się temu, co działo się z jego żoną, jak jej ciało wyrywało się w spazmach bólu, dobrego bólu, który miał za kilka chwil przynieść kruchą ulgę.
- Ma poparzone całe ciało, Bobby, myślisz, że co mogę robić?! - dobrze ich znał. Pół roku temu odebrał poród ich pierwszego dziecka, córeczki, zdrowej i rumianej. Dziś jej matka mogła nie przeżyć nocy. Nie zastanawiał się teraz, co się stało. Nie rozpatrywał żadnego ze scenariuszy, nie miał czasu. - Cauma sanavi horribilis. - wyszeptał znów, kobiecy krzyk był już słabszy, miotał się na granicy płaczu pełnego ulgi a jęku wywołanego podrywaniem się kolejnych tkanek. - Latarnia stoi?! - spojrzał na niego nagle, tym razem nie siląc się na spokój, głosem przekrzykując wiatr.
Bobby pokiwał głową, z wilgotnymi oczami siadając przy swojej żonie, dłońmi nerwowo operując w powietrzu, bo bał się, że sprawi jej ból choćby muśnięciem skóry, rozerwanego przez płomienie ciała.
- Tamta część jest nietknięta, meteor... meteor?! Z nieba spadł meteor, Ted, widzisz to?! Przecież to koniec świata! - załkał mężczyzna, palcami ściskając oczy i mostek nosa.
- Musisz ją tam do mnie zabrać, Bob, słyszysz? Zabierz ją do Latarni, ja zaraz przyjdę i się nią zajmę. Jest stabilna, da radę! No już, leć! - klepnął mężczyznę w plecy pospieszająco, samemu wstając i szukając wzrokiem kolejnych ofiar.
Zdołał pomóc tylko Henry’emu, kiedy koło jednego ze stojących wciąż domów zauważył ciężarną kobietę - prawą dłonią podtrzymywała się ściany budynku, chodząc obok niej, lewą usilnie trzymając brzuch. Na jej koszuli nocnej zobaczył plamy, ale z tej odległości nie był w stanie stwierdzić, o czym świadczył kolor. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, twarz kobiety wykrzywiła się w bólu. Upewnił się, że Henry mógł już wstać o własnych siłach i biegiem ruszył w stronę kobiety.
- Mary?! - zawołał do niej będąc w połowie drogi.
- Ja nie mogę teraz urodzić, Ted, błagam, ja nie mogę! - łkała drżącym głosem. Oddechy były płytkie, na policzki wypełzł niezdrowy rumieniec. - Ono będzie przeklęte, Ted! Błagam, ja nie chcę! Nie dzisiaj!
Złapał kobietę pod ramię, różdżkę wciąż trzymając prawą dłonią.
- Paxo - szepnął, chowając drewno do kieszeni, by podeprzeć ją mocniej. Teraz mógł dostrzec, że jej koszula nocna zroszona była krwią. Nie było jej wiele, ale sama jej obecność zdradzała najgorsze. O ile dobrze pamiętał, Mary powinna być już bardzo blisko terminu, co zawyżało szanse na przeżycie obojga. - Spokojnie, Mary, zaraz cię położymy, zbadam cię, wszystko będzie w porządku. Tylko musisz mi zaufać. Pamiętam, że twoja matka uczyła cię, jak oddychać, prawda, Mary? Możesz mi pokazać?
Dziewczyna, choć nieznacznie, uspokoiła się i była w stanie powoli zacząć nabierać powietrza w płuca, oddech za oddechem, krok za krokiem - w końcu oboje dotarli do sypialni, gdzie udało mu się zgarnąć najważniejsze rzeczy i pomóc Mary sprowadzić swoje maleństwo na ten świat.
Ale świat nie był łaskawy owe maleństwo przyjąć do siebie. Objąć, przytulić, ukołysać choć na chwilę. Teddy siedząc na schodkach przed Latarnią, spoglądając w oddali na poczerniałe listwy budynku, który jeszcze przed kilkoma godzinami ktoś nazywał domem, rozpamiętywał to, co działo się przez ostatnie kilka godzin. Mógłby przysiąc, że dziewiąty miesiąc był najszczęśliwszym dla noworodków, że to w dziewiątym miesiącu rodziły się w pełni ukształtowane przez swoją matkę, bezpieczne, gotowe. Nie było tak. Nadzieja spłonęła w momencie, gdy dostrzegł pierwsze przebłyski fioletu na skórze dziecka. Sądził, że musiało nieszczęśliwie zaplątać się w pępowinę, ale nie trafił. Dziecko przyszło na świat martwe, z poczerniałymi śluzówkami, z malutkimi, otulonymi bielmem oczętami, które nie zdołały ujrzeć świata choć na krótką chwilę. Wpatrywał się w jedną deskę, z której wciąż i wciąż uchodziła cienka strużka dymu.
- A Mary? - głos nadchodzący tuż sprzed jego oczu całkiem go rozkojarzył. Zdysocjował tak silnie, że musiał się krótką chwilę porozglądać, żeby dostrzec, kto zapytał o dziewczynę. Adam. Chyba smalił do niej cholewki, odkąd mąż Mary zginął z rąk szmalcowników.
- Żyje - odparł ochryple. Odchrząknął, kaszlnął. Miał zaschnięte gardło. Pragnął wody. - Odpoczywa u mnie. Nie odwiedzaj jej teraz, nie ma na to siły. Przyjdź wieczorem, jeśli chcesz.
Chłopak pokiwał głową i odwrócił się, zerkając jedynie przez ramię w stronę okien Latarni.
Ted z trudem wstał i wrócił do swojego azylu, chcąc choć na chwilę zmrużyć oczy w starym fotelu na górze.
| zt; ~1276 słów
Skraplający się na czole, skroniach i karku pot schładzał skórę z każdym powiewem wiatru, usta spierzchły, płuca szukały oddechu, w krtani charczało od zmęczenia. Ale biegł, cholera, biegł, ile miał sił w nogach, za każdym drzewem czując, że jest coraz bliżej.
I wtedy to poczuł.
W pierwszej chwili znowu pomyślał, że to impuls rozgorączkowanego umysłu pragnącego być już na miejscu, że to wytwór jego wyobraźni, ale zapach z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej wyczuwalny. Z każdym krokiem coraz bardziej drażnił nozdrza i gryzł wrażliwą powłokę oczu, zmuszał je do łez. Im więcej obrazów wsi rozwijało się przed nim, tym bardziej nie wierzył w to, co widział.
Ziemia od wschodniej strony była rozorana przez odkruszony kawał meteorytu, który torem lotu uderzył w dwa domy stojące naprzeciw siebie. Płomienie unosiły się spomiędzy ceglanych konstrukcji, jakby szydziły z przeświadczenia, że kamień płonąć nie może. Słyszał ludzkie głosy, mężczyźni z tartaku gasili już pożogę wiadrami napełnianymi wodą ze studni. Od razu pobiegł do nich, kierunek płomieni, choć mroził krew, był naturalnym dla niego odruchem. Prędko udało mu się rozejrzeć w sytuacji, dostrzec rannych, w tym najmłodsze dziecko państwa Fern, które pojone wodą kaszlało w ramionach matki.
- Długo było w środku? - zapytał od razu bez ostrzeżenia, nie mając czasu na ceregiele. Różdżką zbadał jej stan, ale nieprawidłowość wyczuł jedynie w płucach. Potrzebowała powietrza. Nie czekał na odpowiedź, bo jęki, które rozerwały powietrze kilka metrów przed nim, rozkazały natychmiast podjąć działanie. - Respiro. - rzucił, z ulgą dostrzegając, że dziewczynka łapczywie nabiera w płuca świeżego powietrza. - Weźcie ją z dala od dymu.
Wstał od razu i rzucił się do przodu, niemal potykając o własne stopy. Uklęknął przy kobiecie leżącej na czyimś płaszczu, męskim i szerokim. Ubrania miała porwane niemal w strzępy, przyklejone do skóry, która aż zwęgliła się od poparzeń. Przeklął siarczyście, rozglądając się za ranami, które wymagały największego pokładu mocy. Uda, łydki, brzuch i barki. Ramiona. Całe ciało. Nie musiał pytać. Wziął głęboki wdech, bo zaklęcia, jakie miał zamiar zaraz rzucić, były wymagające. Wśród jęków kobiety, wśród płaczu osób, które straciły wszystko, wśród syku dogasających płomieni - to nie było łatwe. Ujął mocno różdżkę, wiodąc ją po krwawych szlakach wyżartych przez łakomy ogień, po wyrwach w skórze, które wyglądały niemal identycznie do wąwozu wyplutego przez meteoryt. - Cauma sanavi horribilis - szeptał, ale ten szept ginął w cierpiętniczym wrzasku wyrywającego się z kobiecego gardła. - Cauma sanavi horribilis.
- Ted, co ty jej robisz?! - zawołał z daleka mężczyzna, jej mąż najpewniej, z przerażeniem przyglądając się temu, co działo się z jego żoną, jak jej ciało wyrywało się w spazmach bólu, dobrego bólu, który miał za kilka chwil przynieść kruchą ulgę.
- Ma poparzone całe ciało, Bobby, myślisz, że co mogę robić?! - dobrze ich znał. Pół roku temu odebrał poród ich pierwszego dziecka, córeczki, zdrowej i rumianej. Dziś jej matka mogła nie przeżyć nocy. Nie zastanawiał się teraz, co się stało. Nie rozpatrywał żadnego ze scenariuszy, nie miał czasu. - Cauma sanavi horribilis. - wyszeptał znów, kobiecy krzyk był już słabszy, miotał się na granicy płaczu pełnego ulgi a jęku wywołanego podrywaniem się kolejnych tkanek. - Latarnia stoi?! - spojrzał na niego nagle, tym razem nie siląc się na spokój, głosem przekrzykując wiatr.
Bobby pokiwał głową, z wilgotnymi oczami siadając przy swojej żonie, dłońmi nerwowo operując w powietrzu, bo bał się, że sprawi jej ból choćby muśnięciem skóry, rozerwanego przez płomienie ciała.
- Tamta część jest nietknięta, meteor... meteor?! Z nieba spadł meteor, Ted, widzisz to?! Przecież to koniec świata! - załkał mężczyzna, palcami ściskając oczy i mostek nosa.
- Musisz ją tam do mnie zabrać, Bob, słyszysz? Zabierz ją do Latarni, ja zaraz przyjdę i się nią zajmę. Jest stabilna, da radę! No już, leć! - klepnął mężczyznę w plecy pospieszająco, samemu wstając i szukając wzrokiem kolejnych ofiar.
Zdołał pomóc tylko Henry’emu, kiedy koło jednego ze stojących wciąż domów zauważył ciężarną kobietę - prawą dłonią podtrzymywała się ściany budynku, chodząc obok niej, lewą usilnie trzymając brzuch. Na jej koszuli nocnej zobaczył plamy, ale z tej odległości nie był w stanie stwierdzić, o czym świadczył kolor. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, twarz kobiety wykrzywiła się w bólu. Upewnił się, że Henry mógł już wstać o własnych siłach i biegiem ruszył w stronę kobiety.
- Mary?! - zawołał do niej będąc w połowie drogi.
- Ja nie mogę teraz urodzić, Ted, błagam, ja nie mogę! - łkała drżącym głosem. Oddechy były płytkie, na policzki wypełzł niezdrowy rumieniec. - Ono będzie przeklęte, Ted! Błagam, ja nie chcę! Nie dzisiaj!
Złapał kobietę pod ramię, różdżkę wciąż trzymając prawą dłonią.
- Paxo - szepnął, chowając drewno do kieszeni, by podeprzeć ją mocniej. Teraz mógł dostrzec, że jej koszula nocna zroszona była krwią. Nie było jej wiele, ale sama jej obecność zdradzała najgorsze. O ile dobrze pamiętał, Mary powinna być już bardzo blisko terminu, co zawyżało szanse na przeżycie obojga. - Spokojnie, Mary, zaraz cię położymy, zbadam cię, wszystko będzie w porządku. Tylko musisz mi zaufać. Pamiętam, że twoja matka uczyła cię, jak oddychać, prawda, Mary? Możesz mi pokazać?
Dziewczyna, choć nieznacznie, uspokoiła się i była w stanie powoli zacząć nabierać powietrza w płuca, oddech za oddechem, krok za krokiem - w końcu oboje dotarli do sypialni, gdzie udało mu się zgarnąć najważniejsze rzeczy i pomóc Mary sprowadzić swoje maleństwo na ten świat.
Ale świat nie był łaskawy owe maleństwo przyjąć do siebie. Objąć, przytulić, ukołysać choć na chwilę. Teddy siedząc na schodkach przed Latarnią, spoglądając w oddali na poczerniałe listwy budynku, który jeszcze przed kilkoma godzinami ktoś nazywał domem, rozpamiętywał to, co działo się przez ostatnie kilka godzin. Mógłby przysiąc, że dziewiąty miesiąc był najszczęśliwszym dla noworodków, że to w dziewiątym miesiącu rodziły się w pełni ukształtowane przez swoją matkę, bezpieczne, gotowe. Nie było tak. Nadzieja spłonęła w momencie, gdy dostrzegł pierwsze przebłyski fioletu na skórze dziecka. Sądził, że musiało nieszczęśliwie zaplątać się w pępowinę, ale nie trafił. Dziecko przyszło na świat martwe, z poczerniałymi śluzówkami, z malutkimi, otulonymi bielmem oczętami, które nie zdołały ujrzeć świata choć na krótką chwilę. Wpatrywał się w jedną deskę, z której wciąż i wciąż uchodziła cienka strużka dymu.
- A Mary? - głos nadchodzący tuż sprzed jego oczu całkiem go rozkojarzył. Zdysocjował tak silnie, że musiał się krótką chwilę porozglądać, żeby dostrzec, kto zapytał o dziewczynę. Adam. Chyba smalił do niej cholewki, odkąd mąż Mary zginął z rąk szmalcowników.
- Żyje - odparł ochryple. Odchrząknął, kaszlnął. Miał zaschnięte gardło. Pragnął wody. - Odpoczywa u mnie. Nie odwiedzaj jej teraz, nie ma na to siły. Przyjdź wieczorem, jeśli chcesz.
Chłopak pokiwał głową i odwrócił się, zerkając jedynie przez ramię w stronę okien Latarni.
Ted z trudem wstał i wrócił do swojego azylu, chcąc choć na chwilę zmrużyć oczy w starym fotelu na górze.
| zt; ~1276 słów
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Front
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire :: Latarnia w Borrowash