Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire :: Latarnia w Borrowash
Główna izba
AutorWiadomość
Główna izba
Główne pomieszczenie Latarni, w której Ted przyjmuje i leczy chorych. Znajdują się tu dwie leżanki, stare komody, kilka mniejszych szafek na ważne utensylia lecznicze i dwa połączone ze sobą, niewielkie stoły. Gdzieś przy obłożonej drewnem ścianie stoi oszklona gablotka z lekami, eliksirami i maściami. Okna przesłonięte są matowymi, ciemnymi narzutkami, gdyby jednak wypadało zasłonić wnętrze lecznicy przed ciekawskimi oczami. Wejście do głównej izby można zamknąć przesuwnymi, nieco skrzypiącymi drzwiami.
Rana na przedramieniu z jakiegoś powodu jątrzyła się. Mimo wielokrotnych prób zasklepienia poszarpanych krańców tkanek, szyciu jej ręcznie i oczyszczaniu, co groziło całkowitym wyjałowieniem, do czego Ted nie chciał doprowadzić, rana wciąż i wciąż otwierała się na nowo. I to wszystko w przeciągu kilku dni. Nie miesięcy ani nawet tygodni. Nie widział w tym innego wytłumaczenia jak tylko to, że na niebie jaśniała gwiazda, która swoją mocą rozregulowywała wszystkie mechanizmy chroniące życie. Dziś znowu spróbował szycia, ale tym razem inną techniką. I miał nadzieję, że to podziała.
Siedział na zydelku przy znanym dobrze mężczyźnie, pochylając się mocno nad jego czerwonym, opuchniętym przedramieniem i raną ziejącą na jego centralnej części, po zewnętrznej stronie. Szczęście w nieszczęściu - życiodajne naczynia krwionośne leżały głębiej, chronione tkankami mięśniową i tłuszczową, choć w przypadku jego pacjenta, więcej było tej pierwszej. To pracownik tartaku, Ted zaczynał już żartować, że specjalizuje się w opatrywaniu właśnie ich - zdawało mu się, że ich ciała były inaczej zbudowane i inaczej reagowały na czynniki prowadzące do utraty ważnych dla zdrowia struktur. Na przykład rąk, które były jedynymi ich narzędziami.
- Tyle zachodu z jednym ostrzem - mruknął do siebie, mrużąc lekko powieki, kiedy ciągnął do góry igłę razem z grubą nicią. Na ranie delikatnie owinięty był już magiczny bandaż, cienka otoczka niby materiału, a niby magii, przylepiała się do skóry i tkanek niczym pajęczyna. Ted sądził, że to tym razem zadziała; że jego magia silnie wniknie w poranione struktury i sklei je ze sobą jak najmocniejszy klej, mocniejszy niż zewnętrznie działające zaklęcia i wewnętrznie rozproszone eliksiry.
- To ona? - Frank skinął Tedowi głową na otwarte lekko okno, zza którego jaśniało niepokojące światło równie niepokojącego zjawiska, które, choć już nazwane, wciąż napawało jednakim strachem. - Mary mówiła, że jej dzieci przez nią chorują, a na te choroby nie ma lekarstwa. A dziewczynka od Meyerów... właściwie co się z nią stało, Ted? Mówili, że tak byłeś.
Ted słuchał, ale nie podnosił wzroku znad ręki, chcąc tę ranę szybko zaszyć i wypuścić Franka do domu, gdzie mógł odpocząć. Tutaj, choć rozmowy wydawały się koleżeńskie i odprężające, tak naprawdę nosiły znamiona niepokoju. Nie warto było zarażać niepokojem. Nie miał jednak żadnej innej alternatywy, więc wolał ucinać temat, dusić go w zarodku.
- Meyerowie są cali i zdrowi, o ile dobrze wiem, ich dzieci również. Najlepiej, jeśli ich spytasz, co tam naprawdę się stało - ostatnia pętelka zawinęła się przy skórze, a resztę zwinnie obciął nożyczkami i nieco przygiął ku zdrowej skórze. - Wybacz, Frank, po prostu... to ich dziecko, nie moje, więc niech oni decydują o tym, co mówić, a co nie. Dziewczynka ma się dobrze, osobiście tego dopilnowałem. - ułożył na świeżo zszytej ranie oczyszczone liście babki lancetowatej i przytrzymał je lewą dłonią, żeby prawą chwycić za różdżkę. Będzie musiał ją wyczyścić, krew niezwykle szybko wsiąkała w drewno. - Ferula - kolejne magiczne bandaże obwiązały rękę ani nie za ciasno, ani nie za lekko, tworząc doskonały fundament do tego, by rana w końcu się zagoiła. - Gotowe. Jeśli to nie pomoże, to nie wiem co. Ale obserwuj ją i przyjdź do mnie jutro z rana, obejrzymy ranę i zmienimy przy okazji opatrunki. Na razie spróbuj jeszcze przyłożyć na wieczór do rany coś chłodnego. Kawałek mięsa zawinięty w ścierkę na przykład.
Frank dobrze obejrzał swoją rękę, Ted zresztą dał mu na to chwilę, kiedy w misce z chłodną już wodą mył dłonie, jasno barwiąc ciecz krwią.
- Masz rację - oparł Frank, odwijając rękaw i wzdychając cicho. Na razie tylko uniósł się na leżance, nie wstawał. Ted zerknął na niego przez ramię, sprawdził, czy nie był za słaby. Mężczyzna jednak po chwili wstał i ruszył w stronę drzwi, grzebiąc zdrową ręką w kieszeni. - Wpadnę jutro i przejdę się do Meyerów, zapytam. Mam nadzieję, że z nimi jest lepiej niż ze mną. - kilka monet delikatnie brzdęknęło o biurko. Dźwięk wzbudził wyraźniejszą uwagę Teda, więc spojrzał w tamtym kierunku, a gdy odnalazł źródło tajemniczej nuty, mlasnął cicho z dezaprobatą.
- Frank, przecież...
- Przestań, Ted, dobrze wiem, ile teraz wszystko kosztuje. Ten cały arsenał eliksirów - Frank mocno wyolbrzymił ocenę sytuacji, bo oszklona gablotka, w której chował eliksiry, teraz stała niemal pusta. Dawkował porcje bardzo ostrożnie, bardziej polegając na ziołach, i tak mało dostępnych, i własnej magii. - i wszystkich lekarstw jest wart ludzkie życie. Przyda ci się. I trzymaj się, do jutra, jeśli Merlin da.
Skinęli sobie głowami i Frank wyszedł, zamykając za sobą po cichu drzwi.
Ted stał tak jeszcze w ciszy, słuchając jedynie drobnego skrzenia świec na samych koniuszkach knotów i wieczornych dźwięków wyciszającego się za oknem Borrowash. Wpatrywał się tępo w monety leżące na drewnianym blacie, skrupulatnie wycierając dłonie w ścierkę. Przypomniał sobie Billa, który o wiele cięższy mieszek próbował położyć na to samo miejsce. Miał niewiele, ale to i tak skłaniało go do odmawiania podobnych jałmużnych. Jałmużnych. To chyba najlepsze określenie na to, w jaki sposób traktował podarowywane mu pieniądze. Srebrna powłoka krążków lśniła delikatnie w świetle świec.
Tę chwilową dysocjację przerwał mu nagły trzask drzwi. Obrócił głowę w ich stronę i właściwie wszystko działo się dalej zbyt szybko, żeby mógł zareagować. Sparaliżowało go.
Drzwi znów trzasnęły i chude, pokryte plamami krwi dłonie zaczęły w panice zasuwać oba zamki, zaraz przeskakując między podstawkami ze świecami, gasząc je charczącymi wydechami. Ted patrzył za nią z otwartymi ustami, nie wiedząc, co zrobić. W następnej chwili kobieta chowała się już pod łóżkiem zasłoniętym drewnianym parawanem.
- Nie ma mnie tutaj, Ted! - drżący głos spod materaca ucichł tylko na króciutką chwilę. - Jak tu przyjdzie, masz mu mówić, że mnie tu nie ma!
- Ale kto...
Drgnął, kiedy w drzwi ktoś zadudnił pięściami. I Moore już wiedział, co się działo. Właścicielką okrwawionych dłoni była Susan, zbieraczka w tutejszej wiosce, od której wszyscy, łącznie z Teddy’m, kupowali plony ziemi, które udało jej się odszukać w lesie - zimą, kiedy jedynie można było szukać w poszyciu korzonków i porostów, trudniła się cerowaniem i szyciem drobnych rzeczy. Miała męża, tak ludzie mówili, rosłego pijaka, którego ci sami ludzie nazywali po prostu Pijakiem. Nie wiedział, jak rzeczywiście miał na imię, bo ani nie udało mu się go nigdy na swojej drodze napotkać, ani nie zajrzał do gabinetu. Wśród mieszkańców krążyła plotka, że krzyki słyszane wczesnymi godzinami nocnymi, to krzyki Susan, bo bił ją bez opamiętania, kiedy przechylił o kilka kieliszków za dużo. W to już wierzył, ale mimo nakłaniania jej na rynku, żeby go odwiedziła, a on sprawdzi, czy wszystko jest w porządku, nigdy go nie odwiedziła. Do dzisiaj.
- SUSAN, WIEM, ŻE TAM JESTEŚ! WYŁAŹ! WYŁAŹ, SŁYSZYSZ? - Pijak wrzeszczał, że aż żołądek podwijał się Tedowi do gardła. Nie było tajemnicą, że siły miał nie więcej niż młody królik. Ściskał w dłoni różdżkę, nawet uniósł ją, żeby w razie wyważenia drzwi zwyczajnie zaatakować, może proste Arresto Momentum wystarczy?
- Gabinet już jest zamknięty. Proszę odejść. - nie chciał go denerwować, więc zamiast zwykłego „idź stąd” albo bardziej agresywnej formy tego samego stwierdzenia, wybrał grzeczniejszą wersją.
- NIE CHOWAJ JEJ PRZEDE MNĄ, SKURWYSYNIE! WIEM, ŻE TAM JEST! - kolejny krzyk, na który Ted zareagował jeszcze mocniejszym uściskiem na różdżce.
Nie odezwał się. Przez chwilę.
- Nikogo tutaj nie ma, proszę iść do domu - do nakłaniania ludzi do czegokolwiek też był ostatni, zwłaszcza pijanego jak trzy świnie człowieka, któremu w głowie był już tylko rozbój i morderstwo zamieszanych w zniknięcie jego żony osób.
Usłyszał w odpowiedzi tylko wulgarne mruknięcia pod nosem i kroki po żwirowanej, ciasnej alejce między wejściem do gabinetu a budynkiem obok. Po cichu podszedł do okienek i zasłonił podwójne kotarki, nie dopuszczając do ponownego natarcia i spotkania się z rozmiękłym od alkoholu spojrzeniem. Jedno okienko, potem drugie i trzecie. W izbie nastały egipskie ciemności, musiała minąć dłuższa chwila, zanim wzrok się przyzwyczaił. Delikatnie uchylił kotarkę, sprawdzając, czy nikt się nie kręci. Przyłożył też ucho do drzwi. Cisza. Najwyraźniej facet odpuścił. Jakim cudem? Nie miał bladego pojęcia.
- Poszedł sobie - odparł, dłonią szukając biurka, które stało najbliżej łóżka. - Muszę zapalić chociaż jedną świecę, Susan.
- Musisz...? - cichy głosik niemal zlał się z szuraniem ciała po podłodze.
- Muszę, nic nie widzę, a domyślam się, że potrzebujesz pomocy - koniec różdżki wzbudził iskrę magii na końcu knota, który fantazyjnie rozkwitł płomykiem. Zaraz to samo zrobił z knotem drugiej świecy, tej bliżej łóżka. I wtedy mógł zobaczyć Merlinowi ducha winną młodą kobietę. - Co on ci zrobił...
Jej twarz wyglądała jak opuchnięta śliwka, nie odchodząc od tego obrazka ani kolorem, ani wielkością; nos był przekrzywiony, złamany najprawdopodobniej, szyja siniała od charakterystycznych odcisków dłoni, a na ramionach były ślady długich, cieniutkich rozcięć, pewnie od poręcznego noża. Ted westchnął ciężko i posadził dziewczynę na łóżku, szykując od razu wszystkie potrzebne do opatrywania rzeczy - świeżo pocięte ściereczki do przemywania ran, wodę i lniane ścierki, większe, do wycierania krwi. I różdżka. Tak, dzisiejszej nocy Penny musiała przy nim być obecna.
Nawet, kiedy Susan wyglądała już znacznie lepiej, nie pozwolił jej opuścić gabinetu aż do samego ranka, kiedy Pijak najprawdopodobniej spał w jakimś rynsztoku, kompletnie nie pamiętając już, że poprzedniego dnia po raz kolejny zrobił niewybaczalną rzecz. Ted po cichu miał nadzieję, że któregoś dnia ten człowiek zwyczajnie się nie obudzi i nie będzie już nikogo ranił.
| ~ 1470 słów
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
W Latarni pachniało ziołami i parującą jeszcze w garze zupą szczawiową, którą Ted ugotował nie tylko dla siebie, ale i dla pacjentki, która od wczoraj leżała w osobnym pokoju, gdzie prawdopodobnie wciąż drzemała, mimo pory obiadowej. Nie chciał jej budzić, korzystając z tego, że eliksiry działały, a jej ciało mogło zregenerować się samo. Pod wieczór miała odwiedzić ją matka i mąż i dopiero wtedy razem zadecydują, czy Ann wróci do domu. Teraz jednak - było spokojnie. Radyjne pudło wygrywało cichą muzykę, prze otwarte okno napływały kolejne ptasie trele. Usłyszał trzepot skrzydeł blisko szyby, a gdy spojrzał a tamtym kierunku, zorientował się, że jakaś niewielka ptaszyna przysiadła, rozglądając po wnętrzu izby. Ted uśmiechnął się lekko, uznając to za dobry omen.
- Ja tu leczę ludzi, nie zwierzęta, przykro mi - szepnął do ptasiego wędrowca, nim uciekł, najwyraźniej nie widząc w tym miejscu wypełnienia swoich marzeń o pełnym brzuchu.
Wrócił do swojej pracy - tym razem udało mu się znaleźć czas, żeby naprawić zawias przy drzwiczkach jednej z szafek działającej jako składzik na ręczniki i prześcieradła. Odłożył na bok śrubokręt i sprawdził, jak dokręcona śrubka trzyma nie pierwszej świeżości metal. Drewno lekko skakało przy zamykaniu i otwieraniu, nie zamykało się równo, jednym końcem hacząc o drugie skrzydło. Mlasnął niezadowolony i otworzył je jeszcze raz, chcąc poprawić ułożenie obu. Udało mu się to dopiero po kilkunastu minutach - wstał i otrzepał dłonie zaraz po tym, jak odłożył wszystkie narzędzia do starej skrzynki z wiklinową rączką. Narzędzia pożyczył, na swoje dopiero zbierał. Miał ważniejsze wydatki na głowie. Rozejrzał się dookoła podobnie jak szara ptaszyna jeszcze kilka chwil przed nim, ale sam dostrzegł w tym pomieszczeniu znacznie więcej - przestrzeń. To ona była najważniejsza, było jej znacznie więcej, ani on, ani jego pacjenci nie kisili się w jednej małej klitce. Odetchnął powietrzem, które też pachniało inaczej. Doceniał to z każdym dniem coraz mocniej. Dziękował też za to, że było spokojnie - ludzie nie schodzili się już chmarami, efekt komety widoczny był na razie w domach, leczony jego zaleceniami odczuwany nawet rzadziej; nie było rannych rebeliantów, bo zawieszenie broni nie pozwalało na walki. Korzystał.
W tym samym oknie dostrzegł Billy’ego idącego w stronę drzwi i zaraz usłyszał, jak się otwierają. Stał już w korytarzu, wycierając dłonie o spodnie z pyłków drewna, jakie jeszcze zostały mu po drobnych naprawach.
- Szczawiowej z chlebem? Nic lepszego nie mam - zacisnął usta, jakby chciał mu pokazać, że mu przykro w jakimś komicznym geście.
Bulionem pachniało w całym pomieszczeniu; być może bulion to za dużo. Woda z odrobinę zdrowych liści pokrzywy, szczawiu, pokrojonymi ziemniakami i ugotowanymi jajkami. Ot, proste danie, ale nawet sycące.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ostatnio zmieniony przez Ted Moore dnia 15.02.24 15:39, w całości zmieniany 1 raz
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Planował zajrzeć do lecznicy Teda już jakiś czas temu, ale dni spędzone na świętowaniu letniego festiwalu mijały mu dziwnie szybko. Zbyt szybko; chociaż początkowo trudno mu było dostosować się do świata, który ogłoszone początkiem lipca zawieszenie broni poniekąd zatrzymało w miejscu (przerażające, że to właśnie wojnę zaczynał traktować jako nową normalność), to teraz zrobiłby wszystko, żeby ta chwila oddechu potrwała jeszcze trochę. Chciał spędzać beztroskie popołudnia z rodziną, chciał być obok, kiedy na urodzi się jego dziecko, i chciał mieć czas, żeby się na ten moment przygotować; tyle jeszcze było do zrobienia – musiał powiększyć pokoje i upewnić się, że mieli wszystko, czego będą potrzebować. Tymczasem nie mógł nie zastanawiać się, co stanie się jutro; czy wraz z nastaniem świtu Rycerze Walpurgii wymierzą w nich kolejny cios? Czy kolejnego dnia obudzi go pilne wezwanie do dowództwa?
Czy Ted, którego osobiście wciągnął we współpracę z Zakonem Feniksa, był w Borrowash bezpieczny?
Okolica, w której się znalazł, docierając do końca głównej, wychodzącej z miasteczka drogi, wydawała się spokojna; osłaniające niewielki budynek drzewa rzucały przyjemny cień, który otoczył go zbawiennym chłodem, kiedy skierował się w stronę drewnianego ganku. Upały odpuściły już jakiś czas temu, ale wilgotny klimat i tak dawał się we znaki, zwłaszcza przy dłuższych podróżach – więc gdy wreszcie dotarł do Latarni, kark miał mokry od potu. Wystarczyło parę godzin, by zatęsknił za wiejącym od gór wiatrem, choć pogoda poprzedniej nocy napędziła mu niemało stresu, gdy z gęstych chmur spadł grad wielkości złotych zniczy, o mało co nie wybijając dziury w dachowym oknie sypialni (odnotował w pamięci, by wzmocnić je magią jeszcze tego samego dnia).
Zapukał do drzwi, miotłę opierając o ścianę tuż przy framudze, nie czekał jednak na proszę; zdawał sobie sprawę, że jeśli Ted pracował, mógł znajdować się daleko od frontu lub zwyczajnie być zajęty pacjentami. – Cześć – rzucił, zaglądając do środka, a później wsuwając się do przedpokoju. Tuż za drzwiami zsunął ze stóp buty; charakterystyczny zapach ziół uderzył go w nozdrza, przywodząc na myśl dom rodzinny. – Dzięki – nie jestem g-g-głodny – powiedział zgodnie z prawdą, przed wylotem zjadł wczesny obiad w kamienicy pani Woolman. – Ale chętnie napiłbym się wody – dodał, prostując się, żeby odszukać wzrokiem Teda. – Nie p-p-przeszkadzam ci? Wiem, że jestem trochę później, ale straciłem poczucie czasu – usprawiedliwił się – decydując się nie wspominać o tym, że leciał na łeb na szyję, żeby trochę nadrobić spóźnienie.
Przeszedł przez korytarzyk, rozchylając ramiona, żeby otoczyć nimi brata w krótkim uścisku; klepnął go w łopatkę, a zanim odsunął się zupełnie, zacisnął jeszcze na moment dłonie na jego ramionach, i dopiero wtedy oderwał od niego wzrok, rozglądając się dookoła, przesuwając spojrzeniem po ścianach i stropie. – P-p-pisałeś już do Steffena? Przydałoby się tu parę silniejszych zabezpieczeń zanim… – urwał, szukając właściwych słów. – Zanim, wiesz – zrobi się mniej sp-p-pokojnie – dodał, starając się brzmieć lekko – ale nie był w stanie ukryć pionowej, głębokiej zmarszczki pojawiającej się pomiędzy brwiami. Ani pobrzmiewającej w głosie troski. Derbyshire było ze wszystkich stron otoczone przez wroga – a choć wiedział o tym od dawna, to nigdy wcześniej nie budziło to w nim aż takiego niepokoju.
Czy Ted, którego osobiście wciągnął we współpracę z Zakonem Feniksa, był w Borrowash bezpieczny?
Okolica, w której się znalazł, docierając do końca głównej, wychodzącej z miasteczka drogi, wydawała się spokojna; osłaniające niewielki budynek drzewa rzucały przyjemny cień, który otoczył go zbawiennym chłodem, kiedy skierował się w stronę drewnianego ganku. Upały odpuściły już jakiś czas temu, ale wilgotny klimat i tak dawał się we znaki, zwłaszcza przy dłuższych podróżach – więc gdy wreszcie dotarł do Latarni, kark miał mokry od potu. Wystarczyło parę godzin, by zatęsknił za wiejącym od gór wiatrem, choć pogoda poprzedniej nocy napędziła mu niemało stresu, gdy z gęstych chmur spadł grad wielkości złotych zniczy, o mało co nie wybijając dziury w dachowym oknie sypialni (odnotował w pamięci, by wzmocnić je magią jeszcze tego samego dnia).
Zapukał do drzwi, miotłę opierając o ścianę tuż przy framudze, nie czekał jednak na proszę; zdawał sobie sprawę, że jeśli Ted pracował, mógł znajdować się daleko od frontu lub zwyczajnie być zajęty pacjentami. – Cześć – rzucił, zaglądając do środka, a później wsuwając się do przedpokoju. Tuż za drzwiami zsunął ze stóp buty; charakterystyczny zapach ziół uderzył go w nozdrza, przywodząc na myśl dom rodzinny. – Dzięki – nie jestem g-g-głodny – powiedział zgodnie z prawdą, przed wylotem zjadł wczesny obiad w kamienicy pani Woolman. – Ale chętnie napiłbym się wody – dodał, prostując się, żeby odszukać wzrokiem Teda. – Nie p-p-przeszkadzam ci? Wiem, że jestem trochę później, ale straciłem poczucie czasu – usprawiedliwił się – decydując się nie wspominać o tym, że leciał na łeb na szyję, żeby trochę nadrobić spóźnienie.
Przeszedł przez korytarzyk, rozchylając ramiona, żeby otoczyć nimi brata w krótkim uścisku; klepnął go w łopatkę, a zanim odsunął się zupełnie, zacisnął jeszcze na moment dłonie na jego ramionach, i dopiero wtedy oderwał od niego wzrok, rozglądając się dookoła, przesuwając spojrzeniem po ścianach i stropie. – P-p-pisałeś już do Steffena? Przydałoby się tu parę silniejszych zabezpieczeń zanim… – urwał, szukając właściwych słów. – Zanim, wiesz – zrobi się mniej sp-p-pokojnie – dodał, starając się brzmieć lekko – ale nie był w stanie ukryć pionowej, głębokiej zmarszczki pojawiającej się pomiędzy brwiami. Ani pobrzmiewającej w głosie troski. Derbyshire było ze wszystkich stron otoczone przez wroga – a choć wiedział o tym od dawna, to nigdy wcześniej nie budziło to w nim aż takiego niepokoju.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Latarnia otaczała ich chłodem nie tylko ścian budowanych w ukłonie tradycjom, ale i drzewom, które niemal z każdej strony otaczały lecznicę - korony gięły się nad dachem i ścianami, porywane wiatrem liście szumiały, kojąc skołatane nerwy pacjentów, innym razem pozwalając się cieszyć upragnionym bębnieniem kropel deszczu o parapety i stare, szerokie gałęzie. Doceniał coraz bardziej każdy najdrobniejszy szczegół tego miejsca, coraz bardziej czując się w nim jak w domu. Choć swojego domu jeszcze nie miał. Krył się tam, gdzie mógł, podporządkowując sobie ten kawałek przestrzeni, za który akurat zapłacił. I za każdym razem, gdy o tym myślał, czuł kłucie w piersiach, gdzieś w płucach, może przy sercu - tarł wtedy ten skrawek swojego ciała licząc, że przejdzie.
- Nie zdejmuj butów - odezwał się prędko jeszcze zanim Billy chwycił za pierwszą sznurówkę. - Cześć - i dopiero wtedy się przywitał. Sięgnął po dzbanek stojący na blacie, a z szafki wyjął szklankę, kilka z nich stało tuż obok misek i słoików z ususzonymi ziołami. Nalał wody do naczynia i podał ją Billy’emu. - Nie przejmuj się. - machnął lekko ręką. - Jest spokojnie, jak widać, więc przyjmowanie gości to nie problem. I ogromne dzięki, że zdecydowałeś się przylecieć. Że znalazłeś czas. Jak się czuje Hannah?
Miał wobec niej mieszane uczucia, ale widział, co działo się na obiedzie, a będąc medykiem wiedział też, jak taka atmosfera może działać na kobietę ciężarną. Troszczył się o nią nie tylko ze względu na to, że mogła być jego potencjalną pacjentką. Była członkiem jego rodziny i to liczyło się tutaj najbardziej.
Bez wahania odwzajemnił braterski uścisk, na krótką chwilę przymykając powieki, jakby chciał z tego przywitania wyjąć wszystko, co tylko mógł dla siebie. Teraz podobne gesty miał inny wydźwięk niż kiedyś, gdy jeszcze oboje byli młodymi chłopakami, żyjącymi tak blisko siebie, jak tylko mogli żyć. Dzisiaj dopiero wracali do podobnych uczuć, a Tedowi bardzo zależało, żeby je odzyskać.
- Pisałem, ale Steffen nie odesłał mi jeszcze sowy z odpowiedzią - zerknął w stronę drzewa za oknem, które ostatnio upodobała sobie Bronte, ale nie było jej na gałęzi. Musiała polecieć na polowanie. - Jest zajęty? Nawet nie wiem, czym się teraz zajmuje. - pamięć nie była jego najsilniejszą stroną. - Słuchaj, um... - zagryzł na chwilę od środka policzek, zastanawiając się nad pytaniem. - Czy wśród nas działa niejaka... Adriana? - podrapał się po skroni, spojrzenie przenosząc na oczy brata, całkiem różniące się kolorem od jego tęczówek. Jeden odziedziczył wszystko po matce, drugi więcej po ojcu. - Zanim się tutaj przeprowadziłem ze wszystkim, do gabinetu wpadła kobieta. Dosłownie wpadła - drzwi zaryglowałem na wszystkie spusty, bo chwilę wcześniej przywieźli do nas Paula Hawkinsa, może go znasz... młody chłopak. - odchrząknął i podszedł do otwartego na oścież okna. Zamknął je od razu, choć powoli, ostrożnie, żeby nie trzasnęło przypadkiem. Ściszył głos. - Torturowali go. Musiałem amputować mu rękę, bo właściwie już jej nie miał... i wyobraź sobie, pojawiła się nagle ta Adriana, niby przez czkawkę teleportacyjną, i mówi, że go zna, a na koniec rzuciła coś o Zakonie Feniksa. I teraz nie wiem, czy powinienem się obawiać, czy jednak mogę spać spokojnie i nie martwić się o pacjentów.
Ta kobieta niemal cały czas zaprzątała mu myśli, ale nie w tak miękki i przyjemny sposób ja Iris, której wspomnienia co noc kładły go do snu.
- Nie zdejmuj butów - odezwał się prędko jeszcze zanim Billy chwycił za pierwszą sznurówkę. - Cześć - i dopiero wtedy się przywitał. Sięgnął po dzbanek stojący na blacie, a z szafki wyjął szklankę, kilka z nich stało tuż obok misek i słoików z ususzonymi ziołami. Nalał wody do naczynia i podał ją Billy’emu. - Nie przejmuj się. - machnął lekko ręką. - Jest spokojnie, jak widać, więc przyjmowanie gości to nie problem. I ogromne dzięki, że zdecydowałeś się przylecieć. Że znalazłeś czas. Jak się czuje Hannah?
Miał wobec niej mieszane uczucia, ale widział, co działo się na obiedzie, a będąc medykiem wiedział też, jak taka atmosfera może działać na kobietę ciężarną. Troszczył się o nią nie tylko ze względu na to, że mogła być jego potencjalną pacjentką. Była członkiem jego rodziny i to liczyło się tutaj najbardziej.
Bez wahania odwzajemnił braterski uścisk, na krótką chwilę przymykając powieki, jakby chciał z tego przywitania wyjąć wszystko, co tylko mógł dla siebie. Teraz podobne gesty miał inny wydźwięk niż kiedyś, gdy jeszcze oboje byli młodymi chłopakami, żyjącymi tak blisko siebie, jak tylko mogli żyć. Dzisiaj dopiero wracali do podobnych uczuć, a Tedowi bardzo zależało, żeby je odzyskać.
- Pisałem, ale Steffen nie odesłał mi jeszcze sowy z odpowiedzią - zerknął w stronę drzewa za oknem, które ostatnio upodobała sobie Bronte, ale nie było jej na gałęzi. Musiała polecieć na polowanie. - Jest zajęty? Nawet nie wiem, czym się teraz zajmuje. - pamięć nie była jego najsilniejszą stroną. - Słuchaj, um... - zagryzł na chwilę od środka policzek, zastanawiając się nad pytaniem. - Czy wśród nas działa niejaka... Adriana? - podrapał się po skroni, spojrzenie przenosząc na oczy brata, całkiem różniące się kolorem od jego tęczówek. Jeden odziedziczył wszystko po matce, drugi więcej po ojcu. - Zanim się tutaj przeprowadziłem ze wszystkim, do gabinetu wpadła kobieta. Dosłownie wpadła - drzwi zaryglowałem na wszystkie spusty, bo chwilę wcześniej przywieźli do nas Paula Hawkinsa, może go znasz... młody chłopak. - odchrząknął i podszedł do otwartego na oścież okna. Zamknął je od razu, choć powoli, ostrożnie, żeby nie trzasnęło przypadkiem. Ściszył głos. - Torturowali go. Musiałem amputować mu rękę, bo właściwie już jej nie miał... i wyobraź sobie, pojawiła się nagle ta Adriana, niby przez czkawkę teleportacyjną, i mówi, że go zna, a na koniec rzuciła coś o Zakonie Feniksa. I teraz nie wiem, czy powinienem się obawiać, czy jednak mogę spać spokojnie i nie martwić się o pacjentów.
Ta kobieta niemal cały czas zaprzątała mu myśli, ale nie w tak miękki i przyjemny sposób ja Iris, której wspomnienia co noc kładły go do snu.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zatrzymał się w pół ruchu, z palcami zawieszonymi nad wysuniętą w przód stopą, wahając się przez równą sekundę – ale ostatecznie decydując się posłuchać Teda. Wyprostował się, rezygnując ze zsunięcia z nóg sznurowanych, skórzanych butów za kostkę, które zazwyczaj zabierał w dalsze trasy. Wytarł je za to starannie o leżącą przed drzwiami wycieraczkę, nie chcąc nanieść do środka błota ani piasku. Podejrzewał, że brat by go za to nie zganił, ale tygodnie mieszkania pod jednym dachem z Hannah spowodowały – między innymi – wyrobienie paru nowych nawyków. – Dzięki – powiedział, biorąc od Teda szklankę i wypijając połowę zawartości na jeden raz; woda była przyjemnie chłodna, zwłaszcza po długim locie.
Wysłuchał słów brata, przechodząc za nim dalej w głąb pomieszczenia – rozglądając się przy tym z zainteresowaniem. Budynek wydawał się być w dobrym stanie, z solidnymi ścianami i nienaruszoną konstrukcją. – Kometa nie p-p-przysparza wam nowych kłopotów? – zapytał, powracając spojrzeniem do Teda; przypominając sobie dzień, w którym nad ich głowami rozbłysła niepokojąca, czerwonawa gwiazda, ciągnąca za sobą długi warkocz. Chociaż od tamtego przedpołudnia minął przeszło miesiąc, wciąż nie zdołał przywyknąć do dziwnego, rzucanego przez nią światła – a ilekroć dostrzegał ją kątem oka, po plecach przebiegał mu nieprzyjemny dreszcz niepokoju.
W reakcji na podziękowania wzruszył jednym ramieniem, w geście jednoznacznie mówiącym: daj spokój. Byli braćmi; bez względu na przeszłość i długą rozłąkę, bez względu na wszystko – musieli trzymać się razem. – Dobrze, tak myślę, chociaż wydaje się zm-m-męczona – przyznał, odkładając w połowie opróżnioną szklankę na blat, podczas gdy druga jego dłoń powędrowała do szyi. Potarł bezwiednie skórę na karku. – Nie p-p-przyzna się do tego, rzecz jasna – dodał, wznosząc oczy ku niebu, chociaż w jego głosie pobrzmiewało ciepło, nie chłodna nagana. Od jakiegoś czasu starał się po cichu wyręczać Hannah w części domowych obowiązków, ale miał wrażenie, że im bardziej przekonywał ją, że powinna odpocząć, tym mocniej próbowała pokazać mu, że z wszystkim doskonale poradzi sobie sama.
Wziął znów do ręki szklankę, żeby wypić resztę wody; przełykał akurat spory haust, kiedy Ted wspomniał o Steffenie. Mruknął coś niezrozumiale, z opóźnieniem orientując się, że może nie powinien mówić z pełnymi ustami – po czym połknął resztę z trudem, i opuścił rękę. – Och, tak – odezwał się, wierzchem dłoni przecierając załzawione oko. Uśmiechnął się. – P-p-pewnie wyleciało mu z głowy. Liddy mówiła, że jego żona – że Bella do niego wróciła. P-p-podejrzewam, że przez ostatnie dni nie myślał o niczym innym – wyjaśnił. Sam nie zdążył jeszcze porozmawiać o tym z kuzynem, ale choć nie do końca rozumiał, co właściwie zaszło, postanowił cieszyć się jego szczęściem – a z pytaniami zaczekać, dopóki nie znajdzie chwili, żeby ich odwiedzić. – Na twoim miejscu bym mu się p-p-przypomniał… Tak? – Urwał, dostrzegając z opóźnieniem, że Teda chyba gryzło coś innego. Uniósł pytająco brew, odwracając się w jego stronę i przysiadając lekko na krawędzi blatu, na który odstawił pustą szklankę. Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, po czym kiwnął głową, zachęcając brata, żeby kontynuował. Pytania o Addę nie spodziewał się zupełnie, na jego twarzy odbiło się więc zaskoczenie – które stopniowo, wraz z opowiadaną historią, przekształcało się w troskę. I gniew, niemy, cichy; odzywający się głęboko w klatce piersiowej za każdym razem, gdy docierały do niego historie o bestialstwie dokonanym przez wroga. – Znam jego b-b-brata – przytaknął, o Paulu jedynie słyszał. Przymknął na moment powieki, dociskając je opuszkami palców. – Jak on… Wykaraska się? – zapytał, opuszczając dłoń i unosząc wzrok na Teda, na moment zapominając o jego pytaniu. Przypomniał sobie o nim po chwili. – A Adriana… Tak, jest z nami. M-m-możesz jej ufać, działa dla magicznego podziemia. To żona Tonksa. Michaela – znasz go? – zagadnął, choć podejrzewał, że ich ścieżki nie miały jeszcze okazji się skrzyżować.
Wysłuchał słów brata, przechodząc za nim dalej w głąb pomieszczenia – rozglądając się przy tym z zainteresowaniem. Budynek wydawał się być w dobrym stanie, z solidnymi ścianami i nienaruszoną konstrukcją. – Kometa nie p-p-przysparza wam nowych kłopotów? – zapytał, powracając spojrzeniem do Teda; przypominając sobie dzień, w którym nad ich głowami rozbłysła niepokojąca, czerwonawa gwiazda, ciągnąca za sobą długi warkocz. Chociaż od tamtego przedpołudnia minął przeszło miesiąc, wciąż nie zdołał przywyknąć do dziwnego, rzucanego przez nią światła – a ilekroć dostrzegał ją kątem oka, po plecach przebiegał mu nieprzyjemny dreszcz niepokoju.
W reakcji na podziękowania wzruszył jednym ramieniem, w geście jednoznacznie mówiącym: daj spokój. Byli braćmi; bez względu na przeszłość i długą rozłąkę, bez względu na wszystko – musieli trzymać się razem. – Dobrze, tak myślę, chociaż wydaje się zm-m-męczona – przyznał, odkładając w połowie opróżnioną szklankę na blat, podczas gdy druga jego dłoń powędrowała do szyi. Potarł bezwiednie skórę na karku. – Nie p-p-przyzna się do tego, rzecz jasna – dodał, wznosząc oczy ku niebu, chociaż w jego głosie pobrzmiewało ciepło, nie chłodna nagana. Od jakiegoś czasu starał się po cichu wyręczać Hannah w części domowych obowiązków, ale miał wrażenie, że im bardziej przekonywał ją, że powinna odpocząć, tym mocniej próbowała pokazać mu, że z wszystkim doskonale poradzi sobie sama.
Wziął znów do ręki szklankę, żeby wypić resztę wody; przełykał akurat spory haust, kiedy Ted wspomniał o Steffenie. Mruknął coś niezrozumiale, z opóźnieniem orientując się, że może nie powinien mówić z pełnymi ustami – po czym połknął resztę z trudem, i opuścił rękę. – Och, tak – odezwał się, wierzchem dłoni przecierając załzawione oko. Uśmiechnął się. – P-p-pewnie wyleciało mu z głowy. Liddy mówiła, że jego żona – że Bella do niego wróciła. P-p-podejrzewam, że przez ostatnie dni nie myślał o niczym innym – wyjaśnił. Sam nie zdążył jeszcze porozmawiać o tym z kuzynem, ale choć nie do końca rozumiał, co właściwie zaszło, postanowił cieszyć się jego szczęściem – a z pytaniami zaczekać, dopóki nie znajdzie chwili, żeby ich odwiedzić. – Na twoim miejscu bym mu się p-p-przypomniał… Tak? – Urwał, dostrzegając z opóźnieniem, że Teda chyba gryzło coś innego. Uniósł pytająco brew, odwracając się w jego stronę i przysiadając lekko na krawędzi blatu, na który odstawił pustą szklankę. Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, po czym kiwnął głową, zachęcając brata, żeby kontynuował. Pytania o Addę nie spodziewał się zupełnie, na jego twarzy odbiło się więc zaskoczenie – które stopniowo, wraz z opowiadaną historią, przekształcało się w troskę. I gniew, niemy, cichy; odzywający się głęboko w klatce piersiowej za każdym razem, gdy docierały do niego historie o bestialstwie dokonanym przez wroga. – Znam jego b-b-brata – przytaknął, o Paulu jedynie słyszał. Przymknął na moment powieki, dociskając je opuszkami palców. – Jak on… Wykaraska się? – zapytał, opuszczając dłoń i unosząc wzrok na Teda, na moment zapominając o jego pytaniu. Przypomniał sobie o nim po chwili. – A Adriana… Tak, jest z nami. M-m-możesz jej ufać, działa dla magicznego podziemia. To żona Tonksa. Michaela – znasz go? – zagadnął, choć podejrzewał, że ich ścieżki nie miały jeszcze okazji się skrzyżować.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wszystko się tak teraz nawarstwiało, jakby świat w swej nieskończonej litości, usiłował wcisnąć na jego głowę to, co działo się przez ostatnie osiem lat poza jego uwagą. Billy, Zakon Feniksa, rodzina, Latarnia, Iris. Trudno jakkolwiek było mu to złapać jednocześnie, wcisnąć wszystkie te sytuacje i wątki do jednego pudła, upchnąć je i zaakceptować w swoim życiu jako nienaruszalne, wciąż gdzieś z tyłu głowy rodziło się w nim przeświadczenie, że ta mnogość doznań utrzyma się tylko chwilę, a potem zniknie bez pożegnania. Z jego winy. Bo przecież to przez jego wycofanie nie mógł wcześniej tego doświadczyć. Oddychał przy niedomkniętym oknie piersią, choć nie pełną - oddechy wciąż były obciążone, a mięśnie odpowiadały krótkim nerwobólem, kiedy płuca usiłowały pociągnąć żebra wyżej, zabrać światu więcej powietrza. Wprawiało go to w lekki niepokój, ale atmosfera otaczającego go jeszcze zawieszenia broni sprawiała, że owy niepokój prędko znikał, a na jego miejscu pojawiał się kruchy spokój. - Na razie nie. Zdaje się, że zostawiła w ludziach trwały ślad, zwłaszcza w dzieciach. Wciąż pojawiają się u mnie z dziwnymi, niepasującymi do jakiejkolwiek choroby objawami. Na razie nie mogę nic więcej zrobić jak tylko leczyć i obserwować.
Z uwagą przysłuchiwał się krótkiej opowieści o stanie Hannah, starając przypomnieć sobie, jak wyglądała podczas obiadu. Nie sprawiała wrażenia zmęczonej, ale to było oczywiste, przecież nie pokaże słabości. Dokładnie tak, jak Billy. Uśmiechnął się kątem oka.
- Pasujecie do siebie - odparł, by zaraz cicho odchrząknąć i mówić dalej. - Zmęczenie jest całkiem na miejscu, w gorszą sytuację wejdziemy, jeśli to zmęczenie zignoruje. Powinna odpoczywać, dla dobra siebie i dziecka. Nie jestem pewien, czy ode mnie by przyjęła te słowa, więc powiem je tobie - gdyby działo się coś złego, wystarczy sowa i jestem u was, w dzień i w nocy. - patrzył na niego zmartwiony, przecież rozwiązanie było coraz bliżej, Bill musiał czuć rosnące napięcie z tym związane. Wziął w dłonie ręcznik, którym wcześniej je wycierał, i złożył go w kostkę. Sam nie wiedział dlaczego. Może po prostu nie miał co zrobić z dłońmi. - Żona? Nie wiedziałem, że on... sporo mnie ominęło - sam nalał sobie wody. Była chłodna, przyjemnie orzeźwiała. - Przypomnę mu się, napiszę dzisiaj wieczorem. Dzięki.
Był jednocześnie zaskoczony i nie, kiedy Billy powiedział mu, że znał brata Paula, ale nie było w tym nic dziwnego - Ted dopiero poznawał kanały, którymi Zakon Feniksa dobierał swoich ludzi, Billy musiał znać je już na wylot.
- Wypuściłem go do domu może nie w pełni zdrowia, ale na tyle sprawnego, by mógł wypocząć i dojść do końca do siebie w domu. Stracił rękę, ale jest młody i silny, powinien dać sobie z tym radę. Sięgali po paskudne metody... - pokręcił głową, by zaraz uważniej wbić wzrok w twarz brata. Czyli jednak Adriana faktycznie stała po tej samej stronie barykady, co on. - Brata Just? Nie spotkałem go chyba osobiście, ale kojarzę...
Nagły odgłos kilku par butów szurających ciężko po pokrytej piaskiem i żwirem ścieżce całkiem objęło jego uwagę i nim zdążył jakoś wytłumaczyć się przed Billy’m, sięgnął do zasłonki i odciągnął ją na tyle, by zobaczyć, kto się tak spieszy i dlaczego. Odpowiedź zabarwiła się krwią na drobnym, dziewczęcym ciele. Kobieta i mężczyzna, którzy za chwilę okazali się rodzicami nastolatki, wołali jeszcze przed drzwiami imię uzdrowiciela, chcąc ściągnąć jego spojrzenie na ich potrzebę. Przemknął obok starszego brata i otworzył im drzwi, pozwalając wejść do środka.
- Cienie ją zaatakowały! W biały dzień, Ted! Mówiliśmy, żeby nie szła do lasu, ale nie posłuchała! - łkała matka, na siłę usiłując przebrnąć tuż obok męża, który kładł teraz dziewczynę na wolnej, pościelonej leżance. - Nie posłuchała, na litościwego Munga, nie posłuchała! Musisz jej pomóc!
Mężczyzna, z siwą brodą i włosami poskręcanymi przy skroniach od potu, kręcił się blisko córki, jednocześnie chcąc i nie chcąc pozwolić Tedowi na dotarcie do niej.
- Wyjdźcie, proszę, zajmiemy się nią. - powiedział, ale widząc, że nie ruszają się z miejsca, podniósł nieco ton. - Proszę. Potrzebujemy tu miejsca.
Mąż skłonił żonę do wyjścia i zamknął za nimi drzwi. Ted zaczął się krzątać, zbierając materiały, których potrzebowali do uratowania dziewczynie życia. Krew na jej ciele była wszędzie - pod i na rozdartej sukience, wypływała z ran na brzuchu, jakby ktoś rozorał ją pazurami; broczyła z nóg, z ran po zębach, znacząc skórę czernią i różnymi odcieniami czerwieni. Dziewczyna próbował złapać oddech, szukała kontaktu z Tedem, chciała coś powiedzieć, ale nie mogła, kolejne krople krwi zrosiły jej usta.
- Pomożesz mi teraz, Billy. Słuchaj uważnie. Weź te ręczniki i uciskaj rany na brzuchu tak, żeby zatamować krwawienie. Uciskaj mocniej, jeśli poczujesz pulsowanie. To tętnica brzuszna. - mówił szybko, ale stanowczo. Był na swoim terytorium, czuł się pewnie. Jeśli dziewczyna będzie potrzebowała eliksirów albo maści, będzie mógł jej je podać. Magia, świeże i czyste bandaże, woda, alkohol do dezynfekcji - wszystko miał pod ręką. - Paxo maxima - wyszeptał, obracając w dłoni różdżkę. - Curatio vulnera horribilis - wyszeptał znów, koniec różdżki kierując na jej klatkę piersiową, gdzie pod rozoraną skórą musiały kryć się naruszone płuca.
Z uwagą przysłuchiwał się krótkiej opowieści o stanie Hannah, starając przypomnieć sobie, jak wyglądała podczas obiadu. Nie sprawiała wrażenia zmęczonej, ale to było oczywiste, przecież nie pokaże słabości. Dokładnie tak, jak Billy. Uśmiechnął się kątem oka.
- Pasujecie do siebie - odparł, by zaraz cicho odchrząknąć i mówić dalej. - Zmęczenie jest całkiem na miejscu, w gorszą sytuację wejdziemy, jeśli to zmęczenie zignoruje. Powinna odpoczywać, dla dobra siebie i dziecka. Nie jestem pewien, czy ode mnie by przyjęła te słowa, więc powiem je tobie - gdyby działo się coś złego, wystarczy sowa i jestem u was, w dzień i w nocy. - patrzył na niego zmartwiony, przecież rozwiązanie było coraz bliżej, Bill musiał czuć rosnące napięcie z tym związane. Wziął w dłonie ręcznik, którym wcześniej je wycierał, i złożył go w kostkę. Sam nie wiedział dlaczego. Może po prostu nie miał co zrobić z dłońmi. - Żona? Nie wiedziałem, że on... sporo mnie ominęło - sam nalał sobie wody. Była chłodna, przyjemnie orzeźwiała. - Przypomnę mu się, napiszę dzisiaj wieczorem. Dzięki.
Był jednocześnie zaskoczony i nie, kiedy Billy powiedział mu, że znał brata Paula, ale nie było w tym nic dziwnego - Ted dopiero poznawał kanały, którymi Zakon Feniksa dobierał swoich ludzi, Billy musiał znać je już na wylot.
- Wypuściłem go do domu może nie w pełni zdrowia, ale na tyle sprawnego, by mógł wypocząć i dojść do końca do siebie w domu. Stracił rękę, ale jest młody i silny, powinien dać sobie z tym radę. Sięgali po paskudne metody... - pokręcił głową, by zaraz uważniej wbić wzrok w twarz brata. Czyli jednak Adriana faktycznie stała po tej samej stronie barykady, co on. - Brata Just? Nie spotkałem go chyba osobiście, ale kojarzę...
Nagły odgłos kilku par butów szurających ciężko po pokrytej piaskiem i żwirem ścieżce całkiem objęło jego uwagę i nim zdążył jakoś wytłumaczyć się przed Billy’m, sięgnął do zasłonki i odciągnął ją na tyle, by zobaczyć, kto się tak spieszy i dlaczego. Odpowiedź zabarwiła się krwią na drobnym, dziewczęcym ciele. Kobieta i mężczyzna, którzy za chwilę okazali się rodzicami nastolatki, wołali jeszcze przed drzwiami imię uzdrowiciela, chcąc ściągnąć jego spojrzenie na ich potrzebę. Przemknął obok starszego brata i otworzył im drzwi, pozwalając wejść do środka.
- Cienie ją zaatakowały! W biały dzień, Ted! Mówiliśmy, żeby nie szła do lasu, ale nie posłuchała! - łkała matka, na siłę usiłując przebrnąć tuż obok męża, który kładł teraz dziewczynę na wolnej, pościelonej leżance. - Nie posłuchała, na litościwego Munga, nie posłuchała! Musisz jej pomóc!
Mężczyzna, z siwą brodą i włosami poskręcanymi przy skroniach od potu, kręcił się blisko córki, jednocześnie chcąc i nie chcąc pozwolić Tedowi na dotarcie do niej.
- Wyjdźcie, proszę, zajmiemy się nią. - powiedział, ale widząc, że nie ruszają się z miejsca, podniósł nieco ton. - Proszę. Potrzebujemy tu miejsca.
Mąż skłonił żonę do wyjścia i zamknął za nimi drzwi. Ted zaczął się krzątać, zbierając materiały, których potrzebowali do uratowania dziewczynie życia. Krew na jej ciele była wszędzie - pod i na rozdartej sukience, wypływała z ran na brzuchu, jakby ktoś rozorał ją pazurami; broczyła z nóg, z ran po zębach, znacząc skórę czernią i różnymi odcieniami czerwieni. Dziewczyna próbował złapać oddech, szukała kontaktu z Tedem, chciała coś powiedzieć, ale nie mogła, kolejne krople krwi zrosiły jej usta.
- Pomożesz mi teraz, Billy. Słuchaj uważnie. Weź te ręczniki i uciskaj rany na brzuchu tak, żeby zatamować krwawienie. Uciskaj mocniej, jeśli poczujesz pulsowanie. To tętnica brzuszna. - mówił szybko, ale stanowczo. Był na swoim terytorium, czuł się pewnie. Jeśli dziewczyna będzie potrzebowała eliksirów albo maści, będzie mógł jej je podać. Magia, świeże i czyste bandaże, woda, alkohol do dezynfekcji - wszystko miał pod ręką. - Paxo maxima - wyszeptał, obracając w dłoni różdżkę. - Curatio vulnera horribilis - wyszeptał znów, koniec różdżki kierując na jej klatkę piersiową, gdzie pod rozoraną skórą musiały kryć się naruszone płuca.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
– Jakimi? – wyrwało mu się, zanim zdążyłby się zastanowić, w jakiś instynktowny sposób zaalarmowany; chociaż w zachowaniu Amelii nie zauważył dotąd niczego niepokojącego – a przynajmniej nic, co mógłby powiązać z pojawieniem się komety – to nie potrafił się nie martwić. Pamiętał dziewczynkę, którą znaleźli z Tedem w szczerym polu, słyszał też docierające zewsząd opowieści; o niewyjaśnionych zjawiskach, o dzieciach urodzonych w dzień pojawienia się komety. Zawsze w takich momentach jego myśli natychmiastowo biegły w stronę Hannah, dziecka, córki; nie zdradzał się z nimi, rzecz jasna, nie chcąc niepotrzebnie denerwować żony, ale czasami może zbyt często dopytywał, czy na pewno czuła się dobrze.
– Tak? – podjął zaciekawiony, nie wyłapując spomiędzy wierszy powodu, dla którego on i Hannah do siebie pasowali. Zgadzał się z tym, rzecz jasna, dogadywali się od lat – nawet jeśli ostatnio trochę się w tej relacji gubił, nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że nie ufała mu już tak, jak kiedyś, albo nie wierzyła, że mógł być dla niej solidnym oparciem. – Dzięki, Ted – powiedział szczerze, wyciągając rękę, żeby klepnąć go z wdzięcznością w ramię. Doceniał jego zapewnienie, sam nie miał bladego pojęcia o magomedycynie – i trochę go to przerażało; tym mocniej, im więcej mijało czasu. – Żebyś wiedział, że d-d-dużo – podjął, dopijając do końca wodę i odstawiając szklankę na blat. – Bella jest arystokratką. To znaczy – była, uciekła od rodziny. Żeby w-w-wyjść za Steffena – powiedział, ta historia wciąż brzmiała na pewien sposób nieprawdopodobnie, ale opowiedział ją bez drwiny czy powątpiewania; żona kuzyna wydawała się być naprawdę przemiłą dziewczyną, a na ślubie oboje wyglądali na szczęśliwych. Nie wiedział, co poszło nie tak później, ale zdawał sobie sprawę, że w życiu czasami tak bywało; sam kiedyś uciekł – tchórzliwie, niepotrzebnie – zamiast po prostu pozwolić, by pomogli mu przyjaciele.
Opowieść o Paulu niemal natychmiast odciągnęła jego myśli od uroczego wesela w Szczurzej Jamie; nieświadomie potarł dłonią prawy bok, w miejscu, w którym skórę szpeciły paskudne blizny po czarnomagicznym zaklęciu – doskonale zdawał sobie sprawę, jak paskudne były metody wroga. – Tak, on… – zaczął – milknąc od razu, gdy dotarł do niego hałas z zewnątrz. Zsunął się z blatu odruchowo, ale nie sięgnął po różdżkę, rzucając jedynie pytające spojrzenie wyglądającemu przez okno Tedowi; kogo tam zobaczył? Nieprzyjaciela czy następnego potrzebującego?
Na odpowiedź nie musiał czekać długo, drzwi gwałtownie stanęły otworem, wpuszczając do środka trójkę osób – a przynajmniej tak mu się wydawało czerwień plamiąca skórę i sukienkę młodej dziewczyny przyciągnęła wzrok Williama od razu, sprawiając, że przestał dostrzegać cokolwiek innego. Charakterystyczna woń załaskotała go w nos, wyciągając na wierzch wspomnienia, które wolałby na zawsze pogrzebać, serce zabiło mu mocniej, podświadomie popychając go do pomocy – ale nie miał bladego pojęcia, co mógłby zrobić, więc zamarł w zupełnym bezruchu, rejestrując co drugie przepływające obok słowo. Na wzmiankę o cieniach lodowaty dreszcz przebiegł mu po plecach, przypomniał sobie rozlewającą się po leśnej ścieżce czerń; czy Ted mógł pomóc tej dziewczynie? Zmusił umysł do skupienia na padających słowach, jego brat powiedział, że się nią zajmą.
Zajmą?
– Ted? – odezwał się, kiedy już za przestraszonym małżeństwem zamknęły się drzwi. Co to znaczyło, że miał mu pomóc? Zrobił krok do przodu, zawieszając wzrok na rannej dziewczynie, krwi było mnóstwo – spływała po bladych nogach, wsiąkała w tkaninę spódnicy, rozlewając się po jasnym materiale coraz większą plamą, która lśniła niepokojąco we wpadającym przez okna świetle. Nie miał pojęcia, co mógłby zrobić, żeby dodatkowo jej nie zaszkodzić, wydawała się krucha jak podskakujące niezdarnie pisklę – ale stanowczy głos brata zdusił kształtujący się na jego języku protest. W przeciwieństwie do niego, Ted sprawiał wrażenie znacznie pewniejszego niż jeszcze minutę temu, a w jego gestach próżno było szukać bezradności, jaką czuł Billy. – Ręczniki, t-t-tak – ocknął się z chwilowego letargu, posłusznie sięgając po kawałek jasnego materiału, w pierwszej chwili zbyt lekko i ostrożnie przykładając go do rany – jakby bał się, że jeżeli przyciśnie zbyt mocno, wyrządzi dziewczynie jeszcze większą krzywdę. Zreflektował się dwa nerwowe oddechy później i silniej docisnął ręcznik, starając się opanować drżenie rąk, pod którymi rozlewało się nieprzyjemne ciepło. Przełknął ślinę, tak?, chciał zapytać Teda, ale jego brat był już zajęty, wypowiadając obce inkantacje zaklęć; przeniósł więc uwagę na dziewczynę, która – na Merlina – była wciąż przytomna, choć chyba ledwie; jej oddechy były mokre, spazmatyczne, wargi czerwone od krwi. Starała się coś powiedzieć, ale urywane sylaby nie składały się w całość, a oczy raz po raz uciekały na boki, jakby szukając ratunku. – Sp-p-pokojnie – pomożemy ci, już wszystko będzie dobrze. Jesteś w d-d-dobrych rękach – powiedział, rzecz jasna nie mając na myśli siebie, a Teda. Starając się ją uspokoić, zapewnić namiastkę poczucia bezpieczeństwa – bo tylko tyle zrobić mógł, poniekąd zdając sobie sprawę z tego, jak mogła się czuć – nie mając żadnej kontroli nad własnym ciałem, ani nad tym, że z każdą chwilą słabło coraz bardziej.
– Tak? – podjął zaciekawiony, nie wyłapując spomiędzy wierszy powodu, dla którego on i Hannah do siebie pasowali. Zgadzał się z tym, rzecz jasna, dogadywali się od lat – nawet jeśli ostatnio trochę się w tej relacji gubił, nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że nie ufała mu już tak, jak kiedyś, albo nie wierzyła, że mógł być dla niej solidnym oparciem. – Dzięki, Ted – powiedział szczerze, wyciągając rękę, żeby klepnąć go z wdzięcznością w ramię. Doceniał jego zapewnienie, sam nie miał bladego pojęcia o magomedycynie – i trochę go to przerażało; tym mocniej, im więcej mijało czasu. – Żebyś wiedział, że d-d-dużo – podjął, dopijając do końca wodę i odstawiając szklankę na blat. – Bella jest arystokratką. To znaczy – była, uciekła od rodziny. Żeby w-w-wyjść za Steffena – powiedział, ta historia wciąż brzmiała na pewien sposób nieprawdopodobnie, ale opowiedział ją bez drwiny czy powątpiewania; żona kuzyna wydawała się być naprawdę przemiłą dziewczyną, a na ślubie oboje wyglądali na szczęśliwych. Nie wiedział, co poszło nie tak później, ale zdawał sobie sprawę, że w życiu czasami tak bywało; sam kiedyś uciekł – tchórzliwie, niepotrzebnie – zamiast po prostu pozwolić, by pomogli mu przyjaciele.
Opowieść o Paulu niemal natychmiast odciągnęła jego myśli od uroczego wesela w Szczurzej Jamie; nieświadomie potarł dłonią prawy bok, w miejscu, w którym skórę szpeciły paskudne blizny po czarnomagicznym zaklęciu – doskonale zdawał sobie sprawę, jak paskudne były metody wroga. – Tak, on… – zaczął – milknąc od razu, gdy dotarł do niego hałas z zewnątrz. Zsunął się z blatu odruchowo, ale nie sięgnął po różdżkę, rzucając jedynie pytające spojrzenie wyglądającemu przez okno Tedowi; kogo tam zobaczył? Nieprzyjaciela czy następnego potrzebującego?
Na odpowiedź nie musiał czekać długo, drzwi gwałtownie stanęły otworem, wpuszczając do środka trójkę osób – a przynajmniej tak mu się wydawało czerwień plamiąca skórę i sukienkę młodej dziewczyny przyciągnęła wzrok Williama od razu, sprawiając, że przestał dostrzegać cokolwiek innego. Charakterystyczna woń załaskotała go w nos, wyciągając na wierzch wspomnienia, które wolałby na zawsze pogrzebać, serce zabiło mu mocniej, podświadomie popychając go do pomocy – ale nie miał bladego pojęcia, co mógłby zrobić, więc zamarł w zupełnym bezruchu, rejestrując co drugie przepływające obok słowo. Na wzmiankę o cieniach lodowaty dreszcz przebiegł mu po plecach, przypomniał sobie rozlewającą się po leśnej ścieżce czerń; czy Ted mógł pomóc tej dziewczynie? Zmusił umysł do skupienia na padających słowach, jego brat powiedział, że się nią zajmą.
Zajmą?
– Ted? – odezwał się, kiedy już za przestraszonym małżeństwem zamknęły się drzwi. Co to znaczyło, że miał mu pomóc? Zrobił krok do przodu, zawieszając wzrok na rannej dziewczynie, krwi było mnóstwo – spływała po bladych nogach, wsiąkała w tkaninę spódnicy, rozlewając się po jasnym materiale coraz większą plamą, która lśniła niepokojąco we wpadającym przez okna świetle. Nie miał pojęcia, co mógłby zrobić, żeby dodatkowo jej nie zaszkodzić, wydawała się krucha jak podskakujące niezdarnie pisklę – ale stanowczy głos brata zdusił kształtujący się na jego języku protest. W przeciwieństwie do niego, Ted sprawiał wrażenie znacznie pewniejszego niż jeszcze minutę temu, a w jego gestach próżno było szukać bezradności, jaką czuł Billy. – Ręczniki, t-t-tak – ocknął się z chwilowego letargu, posłusznie sięgając po kawałek jasnego materiału, w pierwszej chwili zbyt lekko i ostrożnie przykładając go do rany – jakby bał się, że jeżeli przyciśnie zbyt mocno, wyrządzi dziewczynie jeszcze większą krzywdę. Zreflektował się dwa nerwowe oddechy później i silniej docisnął ręcznik, starając się opanować drżenie rąk, pod którymi rozlewało się nieprzyjemne ciepło. Przełknął ślinę, tak?, chciał zapytać Teda, ale jego brat był już zajęty, wypowiadając obce inkantacje zaklęć; przeniósł więc uwagę na dziewczynę, która – na Merlina – była wciąż przytomna, choć chyba ledwie; jej oddechy były mokre, spazmatyczne, wargi czerwone od krwi. Starała się coś powiedzieć, ale urywane sylaby nie składały się w całość, a oczy raz po raz uciekały na boki, jakby szukając ratunku. – Sp-p-pokojnie – pomożemy ci, już wszystko będzie dobrze. Jesteś w d-d-dobrych rękach – powiedział, rzecz jasna nie mając na myśli siebie, a Teda. Starając się ją uspokoić, zapewnić namiastkę poczucia bezpieczeństwa – bo tylko tyle zrobić mógł, poniekąd zdając sobie sprawę z tego, jak mogła się czuć – nie mając żadnej kontroli nad własnym ciałem, ani nad tym, że z każdą chwilą słabło coraz bardziej.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Dziwnymi. Niepasującymi do siebie. Ślinotok, nagłe gorączki u całkowicie zdrowych dzieci, częściowe zapomnienie mowy, słabość, lunatykowanie. Dzieciaki, które badałem, zdawały się być fizycznie sprawne, narządy nie zdradzały negatywnych zmian. To jakby sama magia się w nich... wywróciła. Ale nie tak mocno, jak to było w czasie anomalii - odparł, marszcząc brwi tym bardziej, im więcej odwiedzin i obrazów sobie przypominał. Najpierw było to przerażające, potem niepokoiło, a teraz dziwiło. Nie rozumiał większości tych dolegliwości, zlecał leczenie objawowe i to zazwyczaj przynosiło skutki. Czasem dzieci zdrowiały na następny dzień, inne budziły się z odrętwienia po tygodniu, inne wciąż dręczyły niewytłumaczalne wiedzą uzdrowiciela choroby.
Czy magiczny świat znów miał przejść jakiś rodzaj metamorfozy? A może to początek końca? Przecież tyle już przeżyli katastrof, które obróciły ich świat do góry nogami, dzieci, których magia wciąż kształtowała się w ciele, układała się i kokosiła, by zaprocentować w dorosłości, cierpiały najbardziej. Martwiło go to. Bał się tego, co przyniesie przyszłość, chciałby za wszelką cenę do tego nie dopuścić - czymkolwiek to było.
- Arystokratką? Merlinie... - nie spotkał jeszcze przedstawiciela szlachty, który oddałby całe swoje bogactwo, skarby i rodową spuściznę, żeby wybrać życie pośród ludzi prostych. Bella. Ile ona mogła mieć lat? Podjęła tę decyzję świadomie czy lekkomyślnie?
Rozmowa została nagle przerwana, los domagał się reakcji, którą Ted natychmiast podjął, jednak nie w pełni - dostrzegł w ruchach Billa niezdecydowanie, ale nie mógł go za to winić, rzucił go w wir działania brutalnie, nie pytając nawet o zgodę. Jednocześnie wiedział, że dając mu proste polecenia, zminimalizuje efekt szokowy. Starszy brat od razu zadziałał, a ręczniki, jak tylko dotknęły rozoranej skóry i mięśni na brzuchu, przesiąknęły posoką. Zerknął szybko, by znów utkwić wzrok w różdżce, która magią zaklejała wyzierające spomiędzy żeber, mięśni i skóry delikatnie okrycie płuc. Nacięcia na nich były płytkie, małe, ale to wystarczyło, żeby w gardle dziewczyny pojawiła się krew.
- Fosilio - wyszeptał, dłonią uciskając tętnice w rytmicznych ruchach wyrzucające kolejne życiodajne strumienie. Dziewczyna zaczynała się uspokajać. Zdołała jedynie spojrzeć błagalnie na Billego i omdlała. Lewą dłonią szukał kolejnych złamań, żebra były jak puzzle, ale spełniły swoją rolę doskonale - ochroniły delikatne płuca. - Świetnie. Przesuwamy się. Bierzesz ręczniki, szmaty, bandaże, gazy, cokolwiek znajdziesz pod rękami i robisz opatrunek uciskowy na jej nogach. Najpierw prawe udo. Znajdziesz miejsce, gdzie krew wypływa szybko i jest bardzo jasna. Tam jest tętnica udowa, naruszona. Zaciskasz materiał na niej tak mocno, jak możesz. Nie zaszkodzisz jej teraz, Billy, nie bój się. Fosilio. Curatio vulnera maxima. Ferula - wypowiedział jeszcze raz, różdżkę trzymając tuż przy końcu, prowadząc ją jak nóż, z tą różnicą, że tym razem ów nóż zasklepiał rany, a nie je tworzył. - Przeskakujesz na nogi, ja zajmuję brzuch. Teraz. - zmienili pozycję. Lewa dłoń Teda zajęła miejsce na ręcznikach, które jeszcze sekundę temu uciskał starszy Moore. - Świetna robota - zerknął na niego szybko, licząc, że brat dostrzeże w tym geście kruchą wdzięczność. Czuł wzrastającą pewność, że gdyby był sam, dziewczyna by nie przeżyła. Odjął ręcznika od rany i zrzucił je na podłogę. - Fosilio - szepnął. Palcami lewej dłoni zaczął szukać najgłębszych ran, szepcząc jedno zaklęcie po drugim, zasklepiając rozwarte fragmenty mięśniówki otulającej jelita. - Curatio vulnera maxima. Jak ci idzie?
Zerknął na brata. Krew nie pędziła już tak, nie sączyła się niepowstrzymaną rzeką. Pulsacja była dostrzegalna, dłonie wciąż zalewała lepka ciepłota soków ludzkiego ciała, ale sytuacja zdawała się normować. - Jeśli zauważysz sine zabarwienie skóry, rozwiń bandaż, poczekaj chwilę i zawiąż z powrotem, żeby nie powstały zakrzepy.
Czy magiczny świat znów miał przejść jakiś rodzaj metamorfozy? A może to początek końca? Przecież tyle już przeżyli katastrof, które obróciły ich świat do góry nogami, dzieci, których magia wciąż kształtowała się w ciele, układała się i kokosiła, by zaprocentować w dorosłości, cierpiały najbardziej. Martwiło go to. Bał się tego, co przyniesie przyszłość, chciałby za wszelką cenę do tego nie dopuścić - czymkolwiek to było.
- Arystokratką? Merlinie... - nie spotkał jeszcze przedstawiciela szlachty, który oddałby całe swoje bogactwo, skarby i rodową spuściznę, żeby wybrać życie pośród ludzi prostych. Bella. Ile ona mogła mieć lat? Podjęła tę decyzję świadomie czy lekkomyślnie?
Rozmowa została nagle przerwana, los domagał się reakcji, którą Ted natychmiast podjął, jednak nie w pełni - dostrzegł w ruchach Billa niezdecydowanie, ale nie mógł go za to winić, rzucił go w wir działania brutalnie, nie pytając nawet o zgodę. Jednocześnie wiedział, że dając mu proste polecenia, zminimalizuje efekt szokowy. Starszy brat od razu zadziałał, a ręczniki, jak tylko dotknęły rozoranej skóry i mięśni na brzuchu, przesiąknęły posoką. Zerknął szybko, by znów utkwić wzrok w różdżce, która magią zaklejała wyzierające spomiędzy żeber, mięśni i skóry delikatnie okrycie płuc. Nacięcia na nich były płytkie, małe, ale to wystarczyło, żeby w gardle dziewczyny pojawiła się krew.
- Fosilio - wyszeptał, dłonią uciskając tętnice w rytmicznych ruchach wyrzucające kolejne życiodajne strumienie. Dziewczyna zaczynała się uspokajać. Zdołała jedynie spojrzeć błagalnie na Billego i omdlała. Lewą dłonią szukał kolejnych złamań, żebra były jak puzzle, ale spełniły swoją rolę doskonale - ochroniły delikatne płuca. - Świetnie. Przesuwamy się. Bierzesz ręczniki, szmaty, bandaże, gazy, cokolwiek znajdziesz pod rękami i robisz opatrunek uciskowy na jej nogach. Najpierw prawe udo. Znajdziesz miejsce, gdzie krew wypływa szybko i jest bardzo jasna. Tam jest tętnica udowa, naruszona. Zaciskasz materiał na niej tak mocno, jak możesz. Nie zaszkodzisz jej teraz, Billy, nie bój się. Fosilio. Curatio vulnera maxima. Ferula - wypowiedział jeszcze raz, różdżkę trzymając tuż przy końcu, prowadząc ją jak nóż, z tą różnicą, że tym razem ów nóż zasklepiał rany, a nie je tworzył. - Przeskakujesz na nogi, ja zajmuję brzuch. Teraz. - zmienili pozycję. Lewa dłoń Teda zajęła miejsce na ręcznikach, które jeszcze sekundę temu uciskał starszy Moore. - Świetna robota - zerknął na niego szybko, licząc, że brat dostrzeże w tym geście kruchą wdzięczność. Czuł wzrastającą pewność, że gdyby był sam, dziewczyna by nie przeżyła. Odjął ręcznika od rany i zrzucił je na podłogę. - Fosilio - szepnął. Palcami lewej dłoni zaczął szukać najgłębszych ran, szepcząc jedno zaklęcie po drugim, zasklepiając rozwarte fragmenty mięśniówki otulającej jelita. - Curatio vulnera maxima. Jak ci idzie?
Zerknął na brata. Krew nie pędziła już tak, nie sączyła się niepowstrzymaną rzeką. Pulsacja była dostrzegalna, dłonie wciąż zalewała lepka ciepłota soków ludzkiego ciała, ale sytuacja zdawała się normować. - Jeśli zauważysz sine zabarwienie skóry, rozwiń bandaż, poczekaj chwilę i zawiąż z powrotem, żeby nie powstały zakrzepy.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Słowa Teda powinny go uspokoić – chociaż przez ostatnie tygodnie przyglądał się córce uważnie, nie dostrzegł u niej ani jednego ze wspomnianych objawów – jednak ulga, którą poczuł, wydawała się jedynie chwilowa. Odkąd nad Anglią zawisła kometa, nie potrafił odprężyć się tak do końca; drażniło go jej dziwne, wpadające przez okna światło, a nawet kiedy na nią nie patrzył, czuł jej obecność na krawędzi pola widzenia. Stanowiła zagrożenie, był tego pewien, a fakt, że było to zagrożenie nieznane i niezrozumiałe, tylko pogarszał sprawę. Wiedział, jak bronić się przed szmalcownikami i które trasy wybierać, żeby ominąć patrole ministerstwa magii – ale czerwonej gwiazdy, widniejącej na niebie niczym ostrzegawczy znak, nie dało się zaatakować ani przed nią uciec.
Uśmiechnął się, wzruszając ramieniem w reakcji na zdziwienie brata, rozumiał je w pełni – ale nie zdążył ani z niego zażartować, ani powiedzieć mu więcej, bo ciepłe wspomnienie o zimowym ślubie zostało gwałtownie wyparte z jego myśli skojarzeniami drastycznie innymi: rdzawą wonią krwi, czernią kłębiącą się na zakurzonej ścieżce i echem doskonale znanego, wwiercającego się w czaszkę głosu.
Odepchnął go od siebie gwałtownie, stanowczo kazał mu zamilknąć, zmuszając się do skupienia na słowach Teda – uciskać mocniej, zatamować krwawienie. Polecenia rozłożone na czynniki pierwsze, odarte z kontekstu, wydawały się proste – i w ten sposób próbował na nie spojrzeć, zapomnieć – przynajmniej na chwilę – że od jego błędu może zależeć czyjeś życie, tylko po to, żeby nie zastanawiać się nad konsekwencjami porażki, żeby strach nie powstrzymał go przed działaniem. Wziął głęboki wdech przez usta i powoli wypuścił powietrze, starając się uspokoić nerwy, choć te wciąż szarpały wypowiadanymi w stronę dziewczyny głoskami. Czy to zauważyła, dostrzegła, że kompletnie nie wiedział, co robi? Zdawało się, że nie, zdołała spojrzeć na niego tylko raz, a później jej powieki zatrzepotały niemrawo, a ona sama straciła przytomność. Może to i lepiej; przynajmniej nie czuła bólu, który musiał targać jej ciałem, poranionym i zmagającym się z plugawą magią.
Oderwał od niej spojrzenie, płynnie przenosząc je na brata, a później na nogi dziewczyny, uważnie wysłuchując jego słów. Kiwnął sztywno głową, miał co najmniej kilkanaście pytań, które cisnęły mu się na usta, ale zdusił je wszystkie; wiedział, że nie było na nie czasu. – Dobra – zgodził się, orientując się, że Ted był zajęty zaklęciami i na niego nie patrzył – po czym równo z jego wyraźnym teraz oderwał dłonie od zakrwawionego ręcznika i zrobił mu miejsce, samemu jak najszybciej doskakując do prawej nogi dziewczyny, po drodze zgarniając gazę i pierwszy kawałek czystej tkaniny, która wpadła mu w rękę.
Zlokalizowanie uszkodzonej tętnicy okazało się wcale nie być proste – miał wrażenie, że krew była wszędzie, spływała na leżankę, pokrywała jasną skórę, wsiąkała w materiał podciągniętej sukienki; przesunął go wyżej, starając się nie myśleć o lepkiej śliskości pod palcami i charakterystycznym zapachu, zamiast tego skupiając się w pełni na odnalezieniu miejsca, z którego krew wypływała szybciej – i była jaśniejsza. To tam przycisnął gazę, a później uniósł ostrożnie nogę, żeby obwiązać ją dookoła – powtarzając sobie jak mantrę, że nie robił dziewczynie w ten sposób krzywdy, nie zaszkodzisz jej teraz, Billy. Zawiązał prowizoryczny bandaż i zacisnął, wyobrażając sobie, że zabezpieczał zawieszoną na rączce miotły paczkę, a nie ludzką tętnicę, dzięki czemu ręce drżały mu mniej. Jak mu szło? Nie mam pojęcia, chciał odpowiedzieć, ale raczej nie byłoby to pomocne. – Zawiązałem op-p-patrunek, wydaje mi się, że nie krwawi już tak mocno – powiedział. Miał zamiar zapytać, czy dziewczyna z tego wyjdzie, ale nie był pewien, czy chciał usłyszeć szczerą odpowiedź. – Na razie nie widzę zasinienia – dodał, odsuwając dłonie i starając się ocenić kolor skóry zdecydowanie-nie-fachowym okiem. – Co t-t-teraz? – zapytał, w milczeniu podziwiając brata za to, że był w stanie odnaleźć sens w krwawym chaosie ran, jakim wydawało się być ciało dziewczyny.
Uśmiechnął się, wzruszając ramieniem w reakcji na zdziwienie brata, rozumiał je w pełni – ale nie zdążył ani z niego zażartować, ani powiedzieć mu więcej, bo ciepłe wspomnienie o zimowym ślubie zostało gwałtownie wyparte z jego myśli skojarzeniami drastycznie innymi: rdzawą wonią krwi, czernią kłębiącą się na zakurzonej ścieżce i echem doskonale znanego, wwiercającego się w czaszkę głosu.
Odepchnął go od siebie gwałtownie, stanowczo kazał mu zamilknąć, zmuszając się do skupienia na słowach Teda – uciskać mocniej, zatamować krwawienie. Polecenia rozłożone na czynniki pierwsze, odarte z kontekstu, wydawały się proste – i w ten sposób próbował na nie spojrzeć, zapomnieć – przynajmniej na chwilę – że od jego błędu może zależeć czyjeś życie, tylko po to, żeby nie zastanawiać się nad konsekwencjami porażki, żeby strach nie powstrzymał go przed działaniem. Wziął głęboki wdech przez usta i powoli wypuścił powietrze, starając się uspokoić nerwy, choć te wciąż szarpały wypowiadanymi w stronę dziewczyny głoskami. Czy to zauważyła, dostrzegła, że kompletnie nie wiedział, co robi? Zdawało się, że nie, zdołała spojrzeć na niego tylko raz, a później jej powieki zatrzepotały niemrawo, a ona sama straciła przytomność. Może to i lepiej; przynajmniej nie czuła bólu, który musiał targać jej ciałem, poranionym i zmagającym się z plugawą magią.
Oderwał od niej spojrzenie, płynnie przenosząc je na brata, a później na nogi dziewczyny, uważnie wysłuchując jego słów. Kiwnął sztywno głową, miał co najmniej kilkanaście pytań, które cisnęły mu się na usta, ale zdusił je wszystkie; wiedział, że nie było na nie czasu. – Dobra – zgodził się, orientując się, że Ted był zajęty zaklęciami i na niego nie patrzył – po czym równo z jego wyraźnym teraz oderwał dłonie od zakrwawionego ręcznika i zrobił mu miejsce, samemu jak najszybciej doskakując do prawej nogi dziewczyny, po drodze zgarniając gazę i pierwszy kawałek czystej tkaniny, która wpadła mu w rękę.
Zlokalizowanie uszkodzonej tętnicy okazało się wcale nie być proste – miał wrażenie, że krew była wszędzie, spływała na leżankę, pokrywała jasną skórę, wsiąkała w materiał podciągniętej sukienki; przesunął go wyżej, starając się nie myśleć o lepkiej śliskości pod palcami i charakterystycznym zapachu, zamiast tego skupiając się w pełni na odnalezieniu miejsca, z którego krew wypływała szybciej – i była jaśniejsza. To tam przycisnął gazę, a później uniósł ostrożnie nogę, żeby obwiązać ją dookoła – powtarzając sobie jak mantrę, że nie robił dziewczynie w ten sposób krzywdy, nie zaszkodzisz jej teraz, Billy. Zawiązał prowizoryczny bandaż i zacisnął, wyobrażając sobie, że zabezpieczał zawieszoną na rączce miotły paczkę, a nie ludzką tętnicę, dzięki czemu ręce drżały mu mniej. Jak mu szło? Nie mam pojęcia, chciał odpowiedzieć, ale raczej nie byłoby to pomocne. – Zawiązałem op-p-patrunek, wydaje mi się, że nie krwawi już tak mocno – powiedział. Miał zamiar zapytać, czy dziewczyna z tego wyjdzie, ale nie był pewien, czy chciał usłyszeć szczerą odpowiedź. – Na razie nie widzę zasinienia – dodał, odsuwając dłonie i starając się ocenić kolor skóry zdecydowanie-nie-fachowym okiem. – Co t-t-teraz? – zapytał, w milczeniu podziwiając brata za to, że był w stanie odnaleźć sens w krwawym chaosie ran, jakim wydawało się być ciało dziewczyny.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Utrata przytomności przez dziewczynę pomogła obu stronom - jej samej, bo nie czuła już bólu, który rwał każdym skrawkiem jej ciała, każdym włóknem mięśniowym i ścięgnem; dla nich, bo wierzgający pacjent był o wiele cięższy do opanowania, a co dopiero do wyleczenia. Mogli manewrować przy niej tak, jak było dla niej najlepiej, najbezpieczniej. Ted od razu to wykorzystał i pochylił się niżej, by palcami unieść skórę na brzuchu i zajrzeć głębiej, sprawdzić opuszkami palców jak wyglądają jelita. Pomyślał, że Billy nie powinien na to patrzeć, więc dobrze, że miał do zaopiekowania fragment dziewczyny, który również wymagał ogromnej uwagi.
- Fosilio - szeptał raz za razem, niby korkiem z magii własnego ciała zatykając każde większe uszkodzenie jelit, każdą szramę na żołądku - Fosilio - przeoraną ściankę wątroby. Miał coraz mniej nadziei, że dziewczyna przeżyje. - Kurwa no - syknął pod nosem znów i znów. Obrażenia były ogromne, krwi straciła tyle, że mógłby ją zbierać z ziemi rękami. Uniósł nadgarstek do czoła i skroni, żeby otrzeć ściekający pot. Było gorąco, było męcząco, stracił dzisiaj dużo siły i straci ich jeszcze więcej, usiłując jednak uratować dziewczynę mimo wszystko. Nadejdzie niedługo moment, kiedy zada sobie najtrudniejsze pytanie - czy warto? Czy warto poić dziewczynę tymi niewieloma eliksirami, które mu zostały tylko po to, żeby dowiedzieć się na sam koniec, że nawet i one jej nie pomogły? - ale odwlekał go w nieskończoność. Przełknął ślinę. Krew przestała płynąć, zasklepił najgorsze z ran.
Spojrzał na Billy’ego, kiedy ten zaraportował mu, że nie widzi zasinień. Rozejrzał się prędko po nodze, którą się zajął, samemu ścierając ze skóry na brzuchu skrzepy poczerniałej krwi, żeby dać sobie lepszy obraz.
- Doskonale, Billy, nie mogłeś zrobić tego lepiej - zerknął na niego prędko. Wziął głęboki wdech i równie powoli wypuścił powietrze z ust, skupiając się, by magia, właściwie ogromny jej pokład, odnalazł drogę z jego ciała do ciała dziewczyny. - Curatio vulnera horribilis - wypowiedział powoli, wiodąc różdżkę niby palcem po mapie jej ciała, po skórze, która w ślad za niewidocznym strumieniem zasysała się do brzegów i pokrywała różową, miejscami czerwoną, świeżą tkanką, która niedługo miała stać się bliznami. O ile dziewczyna przeżyje. Przełknął ślinę. Pobladł. - Sprawdź czy jest złamana. Złamanie otwarte łatwo jest zlokalizować, bo kość przebija wtedy skórę. Złamanie zamknięte nieco trudniej, ale obrzęk nogi w miejscu naruszenia kośćca jest wtedy bardzo wyraźne. Curatio vulnera maxima - szepnął, wiodąc różdżką dalej, lewą dłonią nawigując sobie tam, gdzie uszkodzenia mięśni w okolicy wątroby był największe. - Jest tam coś? Kostka? Kolano? Piszczel? - wytarł dłonie o jedyny czysty ręcznik, jaki im prawdopodobnie został i polał je alkoholem, żeby je raz jeszcze zdezynfekować. Sprawdził czoło nastolatki. Była rozpalona. Zacisnął na chwilę usta i podszedł do Billy’ego. - Fosilio - wypowiedział zaklęcie, tamując do końca magią krwotok, który bratu udało się doskonale zatamować. - Zrobiłeś więcej niż mogłeś, Billy. Gdyby nie ty... nie wiem, czy jeszcze w tej chwili by żyła. Dziękuję, że zostałeś.
Miał jeszcze całe mnóstwo pracy, ale tutaj musiał już poradzić sobie sam - otulić jej ciało bandażami, sprawdzać puls, podać eliksiry, a gdy nabierze odrobinę sił - raz jeszcze otworzyć i dokończyć to, co obaj zaczęli. Wciąż nie był pewny, czy powinien, ale serce gnało ku nadziei jak szalone.
- Fosilio - szeptał raz za razem, niby korkiem z magii własnego ciała zatykając każde większe uszkodzenie jelit, każdą szramę na żołądku - Fosilio - przeoraną ściankę wątroby. Miał coraz mniej nadziei, że dziewczyna przeżyje. - Kurwa no - syknął pod nosem znów i znów. Obrażenia były ogromne, krwi straciła tyle, że mógłby ją zbierać z ziemi rękami. Uniósł nadgarstek do czoła i skroni, żeby otrzeć ściekający pot. Było gorąco, było męcząco, stracił dzisiaj dużo siły i straci ich jeszcze więcej, usiłując jednak uratować dziewczynę mimo wszystko. Nadejdzie niedługo moment, kiedy zada sobie najtrudniejsze pytanie - czy warto? Czy warto poić dziewczynę tymi niewieloma eliksirami, które mu zostały tylko po to, żeby dowiedzieć się na sam koniec, że nawet i one jej nie pomogły? - ale odwlekał go w nieskończoność. Przełknął ślinę. Krew przestała płynąć, zasklepił najgorsze z ran.
Spojrzał na Billy’ego, kiedy ten zaraportował mu, że nie widzi zasinień. Rozejrzał się prędko po nodze, którą się zajął, samemu ścierając ze skóry na brzuchu skrzepy poczerniałej krwi, żeby dać sobie lepszy obraz.
- Doskonale, Billy, nie mogłeś zrobić tego lepiej - zerknął na niego prędko. Wziął głęboki wdech i równie powoli wypuścił powietrze z ust, skupiając się, by magia, właściwie ogromny jej pokład, odnalazł drogę z jego ciała do ciała dziewczyny. - Curatio vulnera horribilis - wypowiedział powoli, wiodąc różdżkę niby palcem po mapie jej ciała, po skórze, która w ślad za niewidocznym strumieniem zasysała się do brzegów i pokrywała różową, miejscami czerwoną, świeżą tkanką, która niedługo miała stać się bliznami. O ile dziewczyna przeżyje. Przełknął ślinę. Pobladł. - Sprawdź czy jest złamana. Złamanie otwarte łatwo jest zlokalizować, bo kość przebija wtedy skórę. Złamanie zamknięte nieco trudniej, ale obrzęk nogi w miejscu naruszenia kośćca jest wtedy bardzo wyraźne. Curatio vulnera maxima - szepnął, wiodąc różdżką dalej, lewą dłonią nawigując sobie tam, gdzie uszkodzenia mięśni w okolicy wątroby był największe. - Jest tam coś? Kostka? Kolano? Piszczel? - wytarł dłonie o jedyny czysty ręcznik, jaki im prawdopodobnie został i polał je alkoholem, żeby je raz jeszcze zdezynfekować. Sprawdził czoło nastolatki. Była rozpalona. Zacisnął na chwilę usta i podszedł do Billy’ego. - Fosilio - wypowiedział zaklęcie, tamując do końca magią krwotok, który bratu udało się doskonale zatamować. - Zrobiłeś więcej niż mogłeś, Billy. Gdyby nie ty... nie wiem, czy jeszcze w tej chwili by żyła. Dziękuję, że zostałeś.
Miał jeszcze całe mnóstwo pracy, ale tutaj musiał już poradzić sobie sam - otulić jej ciało bandażami, sprawdzać puls, podać eliksiry, a gdy nabierze odrobinę sił - raz jeszcze otworzyć i dokończyć to, co obaj zaczęli. Wciąż nie był pewny, czy powinien, ale serce gnało ku nadziei jak szalone.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ciche przekleństwo Teda musiało zwrócić jego uwagę, podobne słowa padające z ust pracującego uzdrowiciela nie mogły wróżyć niczego dobrego; podniósł wzrok znad krwawej masy skóry i mięśni, w którą cienie zamieniły nogę dziewczyny (dopiero teraz dotarło do niego, że nie mogła być starsza od Liddy – i na tę myśl żelazna obręcz zacisnęła się na jego żołądku) i natychmiast tego pożałował. Widok krwawiących zranień i przebijających skórę kości nie był dla niego nowością, walczył w tej wojnie od – zdawałoby się – niekończących się miesięcy, ale nigdy wcześniej nie miał okazji obcować ze śmiercią w sposób tak bliski i organiczny. Własnego spotkania z nią nie liczył, był ledwie przytomny, gdy przyniesiono go do leśnej lecznicy, a kiedy się ocknął, jego ciało okrywały już czyste bandaże, poza tym: trzymanie w rękach cudzego życia było czymś zupełnie innym. – P-p-przeżyje to? – zapytał, może nie powinien – ale nie był w stanie powstrzymać głosek przed opuszczeniem ust. Sam nie umiał tego ocenić, choć gdyby miał obstawiać, nie dałby dziewczynie dużych szans – ilość krwi na posadzce wydawała mu się wręcz groteskowa; ile straciła, nim ją tu przynieśli?
Kiedy Ted się zbliżył, odsunął się od razu, robiąc mu miejsce przy zaopatrzonym prowizorycznie udzie. Nie wiedział, czy jego słowa były szczere, czy miały go zwyczajnie uspokoić – ale nie próbował rozwikłać tej zagadki, niemal od razu skupiając się na kolejnym zadaniu; dziwiąc się w milczeniu, że dłonie mu nie drżały. – Jak wyczuć ob-b-brzęk? Będzie twardszy? – zapytał, niepewnie przesuwając ręce w stronę nieruchomego kolana i łydki. Jak jego brat to robił – jak udawało mu się zachować spokój, zimną krew? Pomyślał, że musiał być bardzo odważny, skoro mierzył się z tym każdego dnia; z odpowiedzialnością spoczywającą na jego barkach, kiedy do jego gabinetu przynoszono kolejne ofiary trawiącej Anglię wojny. – Tutaj – powiedział, natrafiając opuszkami palców na wyraźnie wybrzuszenie; skórę napiętą tak, jakby zaszyto pod nią tenisową piłkę. – Mięsień jest nap-p-puchnięty – dodał, to potrafił rozpoznać, niejednokrotnie zmagał się z kontuzjami, na boisku były nieuniknione. Poza nim również.
Cofnął się o krok, pozostawiając sprawdzenie jego obserwacji w rękach Teda, kiwając nieprzytomnie głową w reakcji na padające z jego ust zdania. Oczywiście, że został – nie myślał chyba, że zostawiłby go w takim momencie? – Mogę jakoś p-p-pomóc? Potrzebujesz czegoś? – zapytał. Czoło miał mokre od potu, uniósł dłoń, żeby odruchowo je otrzeć, w połowie drogi dostrzegając plamiącą skórę krew. Rdzawy zapach załaskotał go w nos, wciągnął powietrze przez usta, twarz ocierając przedramieniem. – Lekarstw, zapasów? – doprecyzował, wątpił, by mógł przydać się tutaj – ale był lotnikiem, miał kontakty w magicznym podziemiu, również wśród Niuchaczy.
Przesunął się, przyglądając się działaniom brata. W jakiś sposób czuł, że nie powinien patrzeć – że robiąc to, naruszał jakąś niedookreśloną granicę prywatności – ale jednocześnie nie był w stanie przestać, zupełnie jakby klatka piersiowa nieznajomej dziewczyny miała przestać niemrawo się unosić w chwili, w której postanowi odwrócić wzrok.
| zt x2
Kiedy Ted się zbliżył, odsunął się od razu, robiąc mu miejsce przy zaopatrzonym prowizorycznie udzie. Nie wiedział, czy jego słowa były szczere, czy miały go zwyczajnie uspokoić – ale nie próbował rozwikłać tej zagadki, niemal od razu skupiając się na kolejnym zadaniu; dziwiąc się w milczeniu, że dłonie mu nie drżały. – Jak wyczuć ob-b-brzęk? Będzie twardszy? – zapytał, niepewnie przesuwając ręce w stronę nieruchomego kolana i łydki. Jak jego brat to robił – jak udawało mu się zachować spokój, zimną krew? Pomyślał, że musiał być bardzo odważny, skoro mierzył się z tym każdego dnia; z odpowiedzialnością spoczywającą na jego barkach, kiedy do jego gabinetu przynoszono kolejne ofiary trawiącej Anglię wojny. – Tutaj – powiedział, natrafiając opuszkami palców na wyraźnie wybrzuszenie; skórę napiętą tak, jakby zaszyto pod nią tenisową piłkę. – Mięsień jest nap-p-puchnięty – dodał, to potrafił rozpoznać, niejednokrotnie zmagał się z kontuzjami, na boisku były nieuniknione. Poza nim również.
Cofnął się o krok, pozostawiając sprawdzenie jego obserwacji w rękach Teda, kiwając nieprzytomnie głową w reakcji na padające z jego ust zdania. Oczywiście, że został – nie myślał chyba, że zostawiłby go w takim momencie? – Mogę jakoś p-p-pomóc? Potrzebujesz czegoś? – zapytał. Czoło miał mokre od potu, uniósł dłoń, żeby odruchowo je otrzeć, w połowie drogi dostrzegając plamiącą skórę krew. Rdzawy zapach załaskotał go w nos, wciągnął powietrze przez usta, twarz ocierając przedramieniem. – Lekarstw, zapasów? – doprecyzował, wątpił, by mógł przydać się tutaj – ale był lotnikiem, miał kontakty w magicznym podziemiu, również wśród Niuchaczy.
Przesunął się, przyglądając się działaniom brata. W jakiś sposób czuł, że nie powinien patrzeć – że robiąc to, naruszał jakąś niedookreśloną granicę prywatności – ale jednocześnie nie był w stanie przestać, zupełnie jakby klatka piersiowa nieznajomej dziewczyny miała przestać niemrawo się unosić w chwili, w której postanowi odwrócić wzrok.
| zt x2
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Główna izba
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire :: Latarnia w Borrowash