Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Menażeria Woolmanów
Weranda
AutorWiadomość
Weranda
Drewniana weranda wznosi się u wejścia do kamienicy umiejscowionej na obrzeżach miasta Plymouth. Menażeria powstała krótko po tym, jak w Plymouth umiejscowiono siedzibę podziemnego Ministerstwa Magii, oferując pokoje na wynajem czarodziejom, którzy zaczęli licznie przemieszczać się w kierunku bezpieczniejszego, niż reszta kraju, miasteczka.
Na bujanym fotelu najczęściej można spotkać właściciela, pana Woolmana pykającego fajkę, rzadziej jego żonę z leniwą kugucharzycą imieniem Kociłapka wylegującą się na kocu, który zwyczajowo rozkłada na kolanach. Para staruszków znana jest w okolicy z dużego wsparcia okazywanego ukrywającym się w mieście mugolom, nadto prowadzą Menażerię, w której chętnie goszczą każdego, kto szuka dla siebie pokoju w okolicy - na dłużej lub na krócej.
Nie pobierają wysokich opłat, jednocześnie zapewniając przyzwoite warunki zamieszkania, wystrzegając się gości sprawiających kłopoty w mieście jednoznacznie kojarzonym z działalnością Zakonu Feniksa. Nowych lokatorów witają z bujanego fotela, po krótkim wywiadzie wołając jednego z trójki wnuków, Paula, Jeremy'ego lub Sue, aby oprowadzili gościa. Wszyscy troje wyglądają na nie więcej, niż szesnaście lat i z niekrytym entuzjazmem podchodzą do powierzonych im obowiązków.
Pokoje mieszkalne zajmują trzy kondygnacje, na każdym piętrze znajduje się nadto łazienka, a w cenie pokoju lokatorzy mają robione cotygodniowe pranie i mogą korzystać ze stołówki oraz pozostałych wspólnych pomieszczeń. Woolmanowie nie zwracają uwagi na czasowych gości, jeśli nie nadużywają gościnności i nie zachowują się niestosownie. Nie jest to najlepsze miejsce dla alergików, właścicielka, oprócz kugucharzycy, hoduje cztery pufki, które niekiedy wkradają się do pokojów gości i zagrzebują w ich pościelach oraz kilkanaście memortków, które swobodnie latają po piętrach. Co krok w ogromnych donicach kwitną imponujące zaczarowane kwiaty rzadkich gatunków roślin, których pędy niekiedy wiją się po drewnianych posadzkach. Jeśli wierzyć plotkom, w piwnicach żyją diabelskie sidła, które pani Woolman traktuje ze szczególną czułością. Wśród stałych lokatorów można rozpoznać jednego z aurorów pracującego dla Ministra Longbottoma, Bena Turnera, a także panią Bradley, wdowę, której mąż odszedł wybitnie zasłużoną i bohaterską śmiercią podczas walk poza półwyspem. Często pojawiają się również młodzi ludzie zamierzający dołączyć do oddziałów ministerstwa.
Najwyżej trzyosobowe pokoje są skromne, mają pojedyncze łóżka, porządne, choć lekko podrdzewiałe kufry na osobiste drobiazgi i pojedyncze wysłużone okrągłe taborety na trzech nogach służące za szafki nocne. Im dłużej czarodziej zajmuje pokój, tym mocniej ten dostosowuje się do niego; meble subtelnie zmieniają kształty, farba na ścianach odcienie, a przetarte dywaniki przysłaniające lekko zarysowaną podłogę wzory. Drzwi nie otwierają żadne klucze, czarodziej musi rozłożyć dłoń i przyłożyć ją do drewnianych drzwi. Pędy pobliskich rodzin otwierają drzwi lub unieruchamiają niechcianego gościa, jeśli ten nie był upoważniony do przejścia. Im dłużej lokatorzy zajmują pokój, tym mocniej gatunek pobliskich roślin dostosowuje się do jego charakteru i osobowości.
Na bujanym fotelu najczęściej można spotkać właściciela, pana Woolmana pykającego fajkę, rzadziej jego żonę z leniwą kugucharzycą imieniem Kociłapka wylegującą się na kocu, który zwyczajowo rozkłada na kolanach. Para staruszków znana jest w okolicy z dużego wsparcia okazywanego ukrywającym się w mieście mugolom, nadto prowadzą Menażerię, w której chętnie goszczą każdego, kto szuka dla siebie pokoju w okolicy - na dłużej lub na krócej.
Nie pobierają wysokich opłat, jednocześnie zapewniając przyzwoite warunki zamieszkania, wystrzegając się gości sprawiających kłopoty w mieście jednoznacznie kojarzonym z działalnością Zakonu Feniksa. Nowych lokatorów witają z bujanego fotela, po krótkim wywiadzie wołając jednego z trójki wnuków, Paula, Jeremy'ego lub Sue, aby oprowadzili gościa. Wszyscy troje wyglądają na nie więcej, niż szesnaście lat i z niekrytym entuzjazmem podchodzą do powierzonych im obowiązków.
Pokoje mieszkalne zajmują trzy kondygnacje, na każdym piętrze znajduje się nadto łazienka, a w cenie pokoju lokatorzy mają robione cotygodniowe pranie i mogą korzystać ze stołówki oraz pozostałych wspólnych pomieszczeń. Woolmanowie nie zwracają uwagi na czasowych gości, jeśli nie nadużywają gościnności i nie zachowują się niestosownie. Nie jest to najlepsze miejsce dla alergików, właścicielka, oprócz kugucharzycy, hoduje cztery pufki, które niekiedy wkradają się do pokojów gości i zagrzebują w ich pościelach oraz kilkanaście memortków, które swobodnie latają po piętrach. Co krok w ogromnych donicach kwitną imponujące zaczarowane kwiaty rzadkich gatunków roślin, których pędy niekiedy wiją się po drewnianych posadzkach. Jeśli wierzyć plotkom, w piwnicach żyją diabelskie sidła, które pani Woolman traktuje ze szczególną czułością. Wśród stałych lokatorów można rozpoznać jednego z aurorów pracującego dla Ministra Longbottoma, Bena Turnera, a także panią Bradley, wdowę, której mąż odszedł wybitnie zasłużoną i bohaterską śmiercią podczas walk poza półwyspem. Często pojawiają się również młodzi ludzie zamierzający dołączyć do oddziałów ministerstwa.
Najwyżej trzyosobowe pokoje są skromne, mają pojedyncze łóżka, porządne, choć lekko podrdzewiałe kufry na osobiste drobiazgi i pojedyncze wysłużone okrągłe taborety na trzech nogach służące za szafki nocne. Im dłużej czarodziej zajmuje pokój, tym mocniej ten dostosowuje się do niego; meble subtelnie zmieniają kształty, farba na ścianach odcienie, a przetarte dywaniki przysłaniające lekko zarysowaną podłogę wzory. Drzwi nie otwierają żadne klucze, czarodziej musi rozłożyć dłoń i przyłożyć ją do drewnianych drzwi. Pędy pobliskich rodzin otwierają drzwi lub unieruchamiają niechcianego gościa, jeśli ten nie był upoważniony do przejścia. Im dłużej lokatorzy zajmują pokój, tym mocniej gatunek pobliskich roślin dostosowuje się do jego charakteru i osobowości.
| stąd wpadam jak burza
Potrzebował sekundy na otrząśnięcie się z dezorientacji, nagła zmiana otoczenia zawsze wprawiała go w dziwną, choć zupełnie spodziewaną konsternację; zachwiał się odrobinę, lądując na podwórzu za Menażerią, szybko dopasowując jednak otaczające go kształty do znajomego krajobrazu wokół kamienicy. Zmienionego od wczoraj drastycznie, deszcz meteorytów nie ominął Plymouth - i nawet tutaj w powietrzu dało się wyczuć charakterystyczną, duszącą woń popiołu i spieczonej ziemi. Gdzieś na krawędzi jego pola widzenia mignął ruch, pojawiając się, spłoszył kilka kur - ale nie zwrócił na nie szczególnej uwagi, niemal od razu ruszając do wejścia, żeby popchnąć prowadzące do budynku drzwi.
Na zacienionej przyjemnie klatce schodowej nie spotkał pani Woolman ani jej męża, a wchodząc na górę po dwa stopnie na raz minął zaledwie dwójkę lokatorów, których powitał pospiesznie skinieniem głowy. Gdzieś w klatce piersiowej zakuły go wyrzuty sumienia, gdy zorientował się, że zostawia za sobą długą ścieżkę z mokrego piasku, błota i wody - nie zdążył jeszcze wyschnąć po brodzeniu do pasa w morzu, a ubranie wciąż musiało cuchnąć rzygowinami Słodyczka - ale obiecał sobie milcząco, że wynagrodzi to właścicielce później.
Dotarłszy do wynajmowanego pokoju wpadł do niego w pośpiechu, nie zamykając nawet za sobą drzwi i od razu przykucając przy upchniętym pod ścianę kufrze, gdzie trzymał większość swojego dobytku. Po tym, jak spłonął dom w Sennen, nie zostało tego wiele, posiadał aktualnie jedynie to, z czym wrócił do kraju - bez trudu odnalazł więc skromny zapas eliksirów. Trzy owinięte starannie fiolki, opatrzone sporządzonymi schludnie etykietami, wsunął ostrożnie do przytroczonej do paska sakiewki, wcześniej wyciągając z niej te, które zazwyczaj nosił przy sobie i odkładając je do kufra; pociągnął za sakiewkę lekko, upewniając się, że trzymała się stabilnie, po czym podniósł się, żeby odruchowo rozejrzeć się w pokoju, jakby w poszukiwaniu czegoś, co jeszcze mogłoby się przydać, ale wnętrze pomieszczenia było niemal puste.
Wypuścił powietrze z ust, po czym znów obrócił się na pięcie - tym razem nie zawracając sobie głowy wcześniejszym wyjściem na zewnątrz; wyobrażając sobie miejsce, z którego przed momentem się deportował, skupił się właśnie na nim - przypominając sobie odległości do poszczególnych, charakterystycznych punktów, powiewających na wietrze szkieletów namiotów tworzących niegdyś jarmark, linii brzegowej, zmasakrowanych kikutów drzew.
| odkładam eliksiry z ekwipunku, zabieram ze sobą antidotum na niepowszechne trucizny (3 porcje, stat. 21); wracam tutaj
Potrzebował sekundy na otrząśnięcie się z dezorientacji, nagła zmiana otoczenia zawsze wprawiała go w dziwną, choć zupełnie spodziewaną konsternację; zachwiał się odrobinę, lądując na podwórzu za Menażerią, szybko dopasowując jednak otaczające go kształty do znajomego krajobrazu wokół kamienicy. Zmienionego od wczoraj drastycznie, deszcz meteorytów nie ominął Plymouth - i nawet tutaj w powietrzu dało się wyczuć charakterystyczną, duszącą woń popiołu i spieczonej ziemi. Gdzieś na krawędzi jego pola widzenia mignął ruch, pojawiając się, spłoszył kilka kur - ale nie zwrócił na nie szczególnej uwagi, niemal od razu ruszając do wejścia, żeby popchnąć prowadzące do budynku drzwi.
Na zacienionej przyjemnie klatce schodowej nie spotkał pani Woolman ani jej męża, a wchodząc na górę po dwa stopnie na raz minął zaledwie dwójkę lokatorów, których powitał pospiesznie skinieniem głowy. Gdzieś w klatce piersiowej zakuły go wyrzuty sumienia, gdy zorientował się, że zostawia za sobą długą ścieżkę z mokrego piasku, błota i wody - nie zdążył jeszcze wyschnąć po brodzeniu do pasa w morzu, a ubranie wciąż musiało cuchnąć rzygowinami Słodyczka - ale obiecał sobie milcząco, że wynagrodzi to właścicielce później.
Dotarłszy do wynajmowanego pokoju wpadł do niego w pośpiechu, nie zamykając nawet za sobą drzwi i od razu przykucając przy upchniętym pod ścianę kufrze, gdzie trzymał większość swojego dobytku. Po tym, jak spłonął dom w Sennen, nie zostało tego wiele, posiadał aktualnie jedynie to, z czym wrócił do kraju - bez trudu odnalazł więc skromny zapas eliksirów. Trzy owinięte starannie fiolki, opatrzone sporządzonymi schludnie etykietami, wsunął ostrożnie do przytroczonej do paska sakiewki, wcześniej wyciągając z niej te, które zazwyczaj nosił przy sobie i odkładając je do kufra; pociągnął za sakiewkę lekko, upewniając się, że trzymała się stabilnie, po czym podniósł się, żeby odruchowo rozejrzeć się w pokoju, jakby w poszukiwaniu czegoś, co jeszcze mogłoby się przydać, ale wnętrze pomieszczenia było niemal puste.
Wypuścił powietrze z ust, po czym znów obrócił się na pięcie - tym razem nie zawracając sobie głowy wcześniejszym wyjściem na zewnątrz; wyobrażając sobie miejsce, z którego przed momentem się deportował, skupił się właśnie na nim - przypominając sobie odległości do poszczególnych, charakterystycznych punktów, powiewających na wietrze szkieletów namiotów tworzących niegdyś jarmark, linii brzegowej, zmasakrowanych kikutów drzew.
| odkładam eliksiry z ekwipunku, zabieram ze sobą antidotum na niepowszechne trucizny (3 porcje, stat. 21); wracam tutaj
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Weymouth przywitało ich krajobrazem katastrofalnym, podobnie jak Londyn, kiedy opuścili podziemie. Mimo to, choć wciąż wokół było służb; choć wciąż odnajdywano jakieś ciała, nie było tak wiele tego, jak poprzedniego dnia. Tuż po znamiennym w skutkach tsunami. O nim samym usłyszał od ludzi, list od siostry — drugi już — spoczywał w wagonie nieprzeczytany. Niedługo po wysłaniu odpowiedzi do niej zerwali się z Marcelem i wyruszyli w poszukiwaniu przyjaciół. Nie odnalazł ani Freddiego, ani Neali ani Liddy, a pytania o nich na nic się nie zdały, nikt nic nie wiedział. A może nie trafili na nikogo, kto po prostu ich rozpoznał. Mówiono o lewitującej rybie, z której wyciągnięto ludzi, ale trudno było mu uznać to za prawdę. Jej samej nie widzieli, nawet szczątków, które mogłyby świadczyć o tym, że potworne historie miały w sobie coś z faktów dnia poprzedniego. Zmęczenie dawało się im we znaki. Czuł coraz większy ucisk w żołądku, choć nie z głodu. Powoli ogarniał go strach, że ich nie znajdą, że nie przetrwali. Trzymał się — trzymał, bo czekało go spotkanie z młodszą siostrą.
Miejsce, które opisała w liście odnaleźli łatwo, wypytując ludzi o drogę. Pozostawił Marcela za sobą, kiedy dorwał skrawek pergaminu i kałamarz. Nie pytał do kogo chciał napisać, zrobi to za chwilę. Najpierw musiał ujrzeć Aishę. Do środka wszedł niepewnie, po uprzednim zapukaniu, ale kiedy nikt mu nie odpowiedział ruszył głębiej, aż w końcu stanęła przed nim młoda dziewczyna. Dziewczynka może. Zapytał ją o rodzącą Romkę, o to, czy tu była, czy żyje, czy wszystko z nią w porządku, spytał o Aishę, która jej towarzyszyła, czy jest cała. Kiedy rozpoznała dziewczyny, co go nie zdziwiło, bo przecież były charakterystyczne, zaproponowała, że go zaprowadzi, ale odmówił stanowczo. Nie mógł tam iść. Nie mógł tam wejść. Odpowiedział zanim zdążył pomyśleć, czy aby rzeczywiście istniały duchy i złe moce, które mogły im przez to zaszkodzić; nie było rady starszych, nie było innych romów, którzy by go za to skalali. A jednak instynktownie odmówił, dopiero po chwili myśląc o tym wszystkim głębiej. Wyszedł na werandę, licząc na to, że informacja o tym, ze tu jest do nich dotrze, że Aisha zechce go zobaczyć. Wsunął dłonie w kieszenie spodni. Były brudne, a koszula, w której sił poszarpana, pozbawiona rękawa. Nie umiał z tym nic zrobić, naprawić, nie miał rękawa, który można byłoby przyszyć. Drugi rękaw był rozerwany, pod nim wymyta już i gojąca się rana po upadku w drzewa, kiedy niebo posypało im się na głowę. Drobne zadrapania na twarzy były niczym w porównaniu z ranami, których doświadczali inni ludzie. Poszczęściło mu się. Rozejrzał się za Marcelem, ale musiał przycupnąć gdzieś, by pisać. Przygryzł wargę niecierpliwie i przystanął przy murku, nad którym pochylił się w końcu by oprzeć łokcie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wieczór witał ją wciąż na uwijaniu w kuchni. Daleko poza widokiem obcych spojrzeń, daleko od komentarzy, w cieple pary, który uderzał z grzanego ogniem komina. I chociaż nigdy nie narzekała na skąpe racje, te które zdobywał brat i te które potem gotowała, doceniała ciepło posiłku, jakie otrzymała i równie ciepłą obecność pani Woolman. Ta - przygarnęła je wszystkie. Eve i maleńka dziewczynka odpoczywały, w końcu też spały, wyczerpane, wciąż osłabione, ale żywe. Wciąż, zgodnie z podpowiedziami starszej kobiety, czuwała przy młodej mamie i noworodku, zaglądając do pomieszczenia na poddaszu, gdzie pozwolono im zostać.
Panika, która rodziła przerażenie - opadła, ale nie zniknęła. Praca, do której się garnęła, pomagała za to zedrzeć z myśli ciągłe pulsowanie strachu - o pozostałych. O przyjaciół, od których nie miała wieści. I tylko krótka wiadomość od brata, była zdolna zdjąć część ciężaru, który giął zgarbieniem barki, pochylał głowę, płoszył spojrzenie. I gdy tylko wnuczka Woolmanów, pociągnęła ją za spódnicę, zwracając uwagę i dając znać o gościu na werandzie, Aisha z wciąż mokrymi od wody dłońmi, które zanurzyła, pozbywając się nieczystości, pognała we wskazaną stronę.
Wiedziała zbyt dobrze, że Jimmy, nie mógł wejść do środka. Nie, mógł jeszcze odwiedzić Eve i córeczki. Nawet jeśli nie wisiał im nad głową zakaz, nie było taboru, nie było domu, jaki znali - zasady, jak klejący się skóry, wilgotny piasek, przypominał o tym - kim byli. Nie zapominali.
Wysunęła się z drzwi, zatrzymując w progu, rozglądając się najpierw po pomieszczeniu, dopiero potem dostrzegając przy wejściu, bliżej schodów werandy, pochyloną sylwetkę brata. Coś boleśnie zakwiliło w piersi, a ściśnięcie w gardle, zamiast słów powitania, wypluły ledwie stłumiony jęk płaczliwego westchnienia. Pilnowała się tak długo, by nie dać łzom ruszenia potokiem, dając pełen upust nagromadzonym emocjom i wciąż szarpiącego się niepokoju. Patrzyła na potarganą czerń włosów, klejącą się do skroni, na brudne i poszarpane fragmenty koszuli i rozerwany materiał, odsłaniający smagłą skórę, tak typową dla cyganów. Sama - miała już na sobie czystą, chociaż wypłowiałą koszulę i spódnicę w kolorze brudnej zieleni. Tylko wiążąca ją w pasie szarfa, pozostawała znajoma, skryta pod narzuconym przy boku fragmentem cienkiego ręcznika.
Postąpiła prędko, sięgając w końcu najpierw odsłoniętego łokcia, potem pleców, w końcu chowając głowę niemal pod ramię, wczepiając się palcami w potargany materiał męskiej koszulki tak, jakby miała jej właśnie ratować życie - Jesteś, żyjesz, a Marcel?... - wydusiła w końcu, czując, jak słowa przeplata wzbierające łkanie - przepraszam, przepraszam - kontynuowała dokładnie w wilgotniejący fragment materiału, niepewna nawet, czy i które ze sów w ogóle dotarły uszu brata - Bałam się, tak bardzo się bałam - dukała dalej, dopiero po chwili, unosząc załzawione spojrzenie, lśniące od rozmazanych wierzchem dłoni smug na policzkach. Ściągnięta na ramieniu zawartość warkocza, rozsypała się, osłaniając oblicze, które wciąż próbowała przysłonić - Eve i malutka... ona już jest - mówiła nieskładnie, wrzucając informacje rozpędzonym potokiem, który rozbijał się logiką, jasną chwilą tylko i wyłącznie w głowie Aishy.
Panika, która rodziła przerażenie - opadła, ale nie zniknęła. Praca, do której się garnęła, pomagała za to zedrzeć z myśli ciągłe pulsowanie strachu - o pozostałych. O przyjaciół, od których nie miała wieści. I tylko krótka wiadomość od brata, była zdolna zdjąć część ciężaru, który giął zgarbieniem barki, pochylał głowę, płoszył spojrzenie. I gdy tylko wnuczka Woolmanów, pociągnęła ją za spódnicę, zwracając uwagę i dając znać o gościu na werandzie, Aisha z wciąż mokrymi od wody dłońmi, które zanurzyła, pozbywając się nieczystości, pognała we wskazaną stronę.
Wiedziała zbyt dobrze, że Jimmy, nie mógł wejść do środka. Nie, mógł jeszcze odwiedzić Eve i córeczki. Nawet jeśli nie wisiał im nad głową zakaz, nie było taboru, nie było domu, jaki znali - zasady, jak klejący się skóry, wilgotny piasek, przypominał o tym - kim byli. Nie zapominali.
Wysunęła się z drzwi, zatrzymując w progu, rozglądając się najpierw po pomieszczeniu, dopiero potem dostrzegając przy wejściu, bliżej schodów werandy, pochyloną sylwetkę brata. Coś boleśnie zakwiliło w piersi, a ściśnięcie w gardle, zamiast słów powitania, wypluły ledwie stłumiony jęk płaczliwego westchnienia. Pilnowała się tak długo, by nie dać łzom ruszenia potokiem, dając pełen upust nagromadzonym emocjom i wciąż szarpiącego się niepokoju. Patrzyła na potarganą czerń włosów, klejącą się do skroni, na brudne i poszarpane fragmenty koszuli i rozerwany materiał, odsłaniający smagłą skórę, tak typową dla cyganów. Sama - miała już na sobie czystą, chociaż wypłowiałą koszulę i spódnicę w kolorze brudnej zieleni. Tylko wiążąca ją w pasie szarfa, pozostawała znajoma, skryta pod narzuconym przy boku fragmentem cienkiego ręcznika.
Postąpiła prędko, sięgając w końcu najpierw odsłoniętego łokcia, potem pleców, w końcu chowając głowę niemal pod ramię, wczepiając się palcami w potargany materiał męskiej koszulki tak, jakby miała jej właśnie ratować życie - Jesteś, żyjesz, a Marcel?... - wydusiła w końcu, czując, jak słowa przeplata wzbierające łkanie - przepraszam, przepraszam - kontynuowała dokładnie w wilgotniejący fragment materiału, niepewna nawet, czy i które ze sów w ogóle dotarły uszu brata - Bałam się, tak bardzo się bałam - dukała dalej, dopiero po chwili, unosząc załzawione spojrzenie, lśniące od rozmazanych wierzchem dłoni smug na policzkach. Ściągnięta na ramieniu zawartość warkocza, rozsypała się, osłaniając oblicze, które wciąż próbowała przysłonić - Eve i malutka... ona już jest - mówiła nieskładnie, wrzucając informacje rozpędzonym potokiem, który rozbijał się logiką, jasną chwilą tylko i wyłącznie w głowie Aishy.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmęczenie dawało się we znaki, ale nie to było najtrudniejsze z tego wszystkiego. Ciemne spojrzenie spod ciemnych i gęstych rzęs przemykało po ulicy przed budynkiem. Widział cierpienie, widział tragedię i choć nie powinno to być nic nowego, w końcu trwała wojna, a na wojnie trup słał się gęsto, przerażała go skala tego dramatu. Plymouth niewiele różniło się od Londynu, tam też ludzie szukali bliskich, pomocy. Próbowali powstrzymać walące się budynki, z gryzów wyciągać rannych. Zmęczeniu towarzyszył bezbrzeżny smutek i żal, choć nie wiedział do kogo. Żal o to, co się stało, żal że jakaś potworna siła odebrała tyle żyć, tyle istnień. Ale powoli napływała w niego też wdzięczność. Kątem oka dostrzegł odchodzącego gdzieś Marcela, który czytał list. Szedł go wysłać? Za sobą słyszał już kroki należące do jego siostry. Rozpoznał ich symfonię, charakterystyczny dla niej lekki, tańczy chód w rytmie, który dobrze znał. Nim jednak zdołał się odwrócić była już przy nim, wsuwając głowę pod jego ramię. Nie spieszył się z tym, powoli je opuszczając, by przygarnąć ją do siebie, przytulić. Lekko obrócił sylwetkę i oparł policzek na czubki jej głowy, wdychając zapach jej włosów, jej ciała.
— Nic mu nie jest, gdzieś tu się kręci. Pisze jakiś list — szepnął powoli, pocierając twarzą o jej głowę i wzrokiem przemknął gdzieś po okolicy, ale nigdzie nie dostrzegł blond czupryny. Przymknął na moment powieki, zsuwając dłonie po jej plecach, kiedy stopniowo odwracał się całkiem w jej stronę, pośladkami przysiadając na krawędzi murka.Oddech wyrwał mu się z piersi, głęboki, długi i spokojny. — Nie przepraszaj, Ash — szepnął cicho. — Nie przepraszaj — powtórzył. Nie miała za co, nic złego nie zrobiła. To, co się wydarzyło nie było jej winą. Słysząc o tym, jak bardzo si bała, westchnął i przygarnął ją do siebie mocniej. — Jesteś tu bezpieczna, prawda? Już po wszystkim. Teraz będzie tylko lepiej, musi być. Niebo zwaliło nam się na głowę, co gorszego może nas jeszcze spotkać? — Uśmiechnął się kwaśno, przechylając głowę lekko w bok. Ująwszy jej twarz w dłonie odszukał jej spojrzenie, a potem złapał ją palami za brodę i uniósł delikatnie, uśmiechając się subtelnie, pomimo zmęczenia i wyraźnych cieni pod oczami. — Jaka ona jest?— spytał, bardziej próbując odwrócić jej ulgę, niż z własnej ciekawości. Nie do końca wierzył w to wszystko; to co się stało, tą zmianę jaka zaszła w jego życiu. Jeszcze jej nie odczuł. — Co się tutaj stało? Nic nie zrozumiałem z twojego listu. Opowiedz mi o tym. I dlaczego Eve zaczęła rodzić? — szepnął, marszcząc brwi. Myślał o tym długo, myślał głównie o tym jakiej reakcji się wszyscy spodziewają, jak powinien się zachować, żeby było odpowiednio. Nikogo nie obchodziło jak on się z tym czuł, a był zwyczajnie zagubiony. Nie wiedział. Nie wiedział, co robić i jak się do tego dostosować. Ale miał imię. Miał imię dla córki. — Napisała do mnie... Spytała mnie o imię. Chciałbym, żebyś jej przekazała. Papier nie nadaje się do tego, Ash. Dijilia— bo czuł, że mogła być najważniejszą pieśnią w całym jego życiu. — Będą na nią mówić Gilly, ale to nic. — Uśmiechał się lekko. — Powiesz jej?
[bylobrzydkobedzieladnie]
— Nic mu nie jest, gdzieś tu się kręci. Pisze jakiś list — szepnął powoli, pocierając twarzą o jej głowę i wzrokiem przemknął gdzieś po okolicy, ale nigdzie nie dostrzegł blond czupryny. Przymknął na moment powieki, zsuwając dłonie po jej plecach, kiedy stopniowo odwracał się całkiem w jej stronę, pośladkami przysiadając na krawędzi murka.Oddech wyrwał mu się z piersi, głęboki, długi i spokojny. — Nie przepraszaj, Ash — szepnął cicho. — Nie przepraszaj — powtórzył. Nie miała za co, nic złego nie zrobiła. To, co się wydarzyło nie było jej winą. Słysząc o tym, jak bardzo si bała, westchnął i przygarnął ją do siebie mocniej. — Jesteś tu bezpieczna, prawda? Już po wszystkim. Teraz będzie tylko lepiej, musi być. Niebo zwaliło nam się na głowę, co gorszego może nas jeszcze spotkać? — Uśmiechnął się kwaśno, przechylając głowę lekko w bok. Ująwszy jej twarz w dłonie odszukał jej spojrzenie, a potem złapał ją palami za brodę i uniósł delikatnie, uśmiechając się subtelnie, pomimo zmęczenia i wyraźnych cieni pod oczami. — Jaka ona jest?— spytał, bardziej próbując odwrócić jej ulgę, niż z własnej ciekawości. Nie do końca wierzył w to wszystko; to co się stało, tą zmianę jaka zaszła w jego życiu. Jeszcze jej nie odczuł. — Co się tutaj stało? Nic nie zrozumiałem z twojego listu. Opowiedz mi o tym. I dlaczego Eve zaczęła rodzić? — szepnął, marszcząc brwi. Myślał o tym długo, myślał głównie o tym jakiej reakcji się wszyscy spodziewają, jak powinien się zachować, żeby było odpowiednio. Nikogo nie obchodziło jak on się z tym czuł, a był zwyczajnie zagubiony. Nie wiedział. Nie wiedział, co robić i jak się do tego dostosować. Ale miał imię. Miał imię dla córki. — Napisała do mnie... Spytała mnie o imię. Chciałbym, żebyś jej przekazała. Papier nie nadaje się do tego, Ash. Dijilia— bo czuł, że mogła być najważniejszą pieśnią w całym jego życiu. — Będą na nią mówić Gilly, ale to nic. — Uśmiechał się lekko. — Powiesz jej?
[bylobrzydkobedzieladnie]
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
Ostatnio zmieniony przez James Doe dnia 15.07.24 10:21, w całości zmieniany 1 raz
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Doki skupiała się na pracy, na oferowanym zajęciu, na cudzych problemach, trzymała serce i emocje na wodzy. Rozumiała, czemu starsza pni Woolman podsuwała jej kolejne obowiązki. I chociaż oczywistością było, że po prostu - każda pomoc była potrzebna, każda para rąk, która zdolna była zdjąć chociaż drobinę ciężaru, jaki wzięła na sobie menażeria po tragedii, to - działanie odrywało uwagę od dojmującej, ponurej aury. Tych żywych, zdrowych na tyle, by nie zagryzać zębów w bólu, czekając aż czyjeś dłonie odsłonią i oczyszcza ranę. Brakowało uzdrowicieli, ale i każdego, kto miał siłę by podjąć się podstawowego uczynku. I tym, zajmowała się Aisha. I chociaż większość pod dachem nie przejmowała się jej pochodzeniem, trzymała się miejsc, gdzie nie drażniła obcością. Wystarczyła jednak krótka informacja, by by ciało podążyło za wiodącym ją ciepłem znajdującej się na werandzie obecności.
Wezbrane łzy zatykały gardło, ale przełknęła ich ciężkość, z dojmującą ulgą przyjmując objęcie i ramiona brata, które przygarniały ją do siebie. Przycisnęła czoło i policzek, a palce wczepiły się w poszarpany materiał mocniej, próbując nawet kiwnąć głową, gdy wspomniał o Marcelu - Bo my... bo ja... na wyścig... i aetonanan - Próba wytłumaczenia - za co właściwie przepraszała, spełzła na zdławionym zlepku głosek, finalnie rozpływających się pod dotykiem, gdy brat zamknął ją w klatce ciasnego ujęcia. Odetchnęła, wtulając czoło gdzieś w zmiętą materię.
Pociągnęła nosem, gdy zwinność paliczków uniosła jej brodę wyżej. Obie dłonie wciąż utrzymywała wplecione między potargane nici koszuli - Jestem - szepnęła - jesteśmy - poprawiła się, już głośniej, starając naśladować zasłyszaną tonację, wplatając w nią nieco więcej pewności. Niewprawnie, bo łzy popłynęły przez policzki, a zagubione krople zawisły dokładnie na powstrzymujących ją palcach Jimiego - Babcia by powiedziała, że lepiej nie pytać, jeśli nie chce się znać prawdy - wargi zadrżały, gdy spróbowała je zacisnąć, ale oparła się w zmęczeniu błyszczących w ciemni patrzących na nią oczu.
- Pani Woolman nas przyjęła, pozwoliła zostać - odetchnęła, oblizując słoną wilgoć zamarłą w kącikach nieśmiałego uśmiechu - obiecałam to odpracować, więc... nie musisz się o nas martwić -dodała szybko, w końcu rozluźniając ściśnięte do tej pory pięści. Zaparła się knykciami, jakby chciała się odepchnąć, ale tylko zakołysała się - ...bardzo bardzo malutka - przymknęła powieki, chowając spojrzenie za wachlarzem rzęs, bo napływające obrazy, te pierwsze, nie mieściły się w zwerbalizowanym wspomnieniu -... i głośna - dodała, otwierając oczy, wypuszczając kotłującą ulgę - na pewno będzie miała głos do śpiewu - i dla niej, wszystko co się wydarzyło, przypominało szaleńczy sen, w którym ciężko było poskładać w spójną historię. Wszystko działo si ę przeraźliwe szybko. Jeszcze raz pociągnęła nosem, w końcu, samej ścierając rozmazaną wilgoć z oczu i policzka. Lewa ręka, wciąż zapierała się przy boku brata, w cichym zapewnieniu, że nikt nie zniknie, gdy tylko rozluźni paliczki.
- To ja poprosiłam Eve, żebyśmy poszli na plażę. Organizowali wyścigi, na aetonanach. A ja... ja bardzo chciałam wziąć udział. Ale nie tylko ja! Eve... ona czekała na trybunach - wygięła palce i zaciskała materiału niemal pulsacyjnie, jakby rozdrapywała gojąca się ranę - Byliśmy w górze, lecieliśmy na wyścigu, gdy to wszystko się zaczęło. Najpierw spadały ptaki... potem my, a potem wielka woda się podniosła i... spadła i spadało niebo. I widziałam, że Eve będzie leciała też, bo była z Freddym i wszyscy pozostali też, ale potem ich szukałam i... dopiero znalazłam Eve tutaj, przeleciała z kimś na hipogryfie...i zaczęła rodzić, chyba... chyba przez to wszystko co się działo, a ja poleciałam pod Londyn po uzdrowicielkę... - wypluwała kolejne wyrazy znowu z prędkością, która wykluczała pełną jasność. A mimo to, próbowała pozbyć się ciężaru wspomnień i beznadziejnej pewności, że powinna zrobić coś więcej.
Gdyby gdyby gdyby.
Urwała, bo emocje znowu napływało, kręciło jej się w głowie i czuła, jak szloch wzbierał - Imię? - Powtórzyła, mrugając spiesznie, rozrzucając zbierające się krople na rzęsach - Imię - powt5órzyła wolniej, zrywając się ze szponów wspomnienia, które wchłaniało ją cieniem - Dijilia - przeliterowała miękko, z nabiegłą czułością i ciepłem, które ofiarowała czarnowłosemu - powiem - kiwnęła głową, wypuszczając z płuc nagromadzone płytko powietrze. Pokręciła głową, raz jeszcze przecierając oczy, odsuwając się o krok, by prześledzić sylwetkę brata bardziej przytomnie, oceniając zniszczenia z udawanym wyrzutem, okraszonym pierwszym, śmielszym uśmiechem - ale... pozwól mi zacerować ci koszule. Powinnam mieć tu czysty materiał. I... znajdę dla ciebie inną. Całą. Będzie chyba za duża, ale jest cała... - opuszka przesunęła wzdłuż rozdarcia i odsłoniętego ramienia - nie jesteś ranny? Nie jesteście? - zmieniła ton, przeskakując z powaga na smagłe lica i do oczu znowu, tęsknie, przepraszająco - i... co tam się stało? W Londynie? - Chcesz mi opowiedzieć? - zdawało się mówić łagodne, skupione spojrzenie, zupełnie inne od tego płaczliwego, którym witała go w progu.
Wezbrane łzy zatykały gardło, ale przełknęła ich ciężkość, z dojmującą ulgą przyjmując objęcie i ramiona brata, które przygarniały ją do siebie. Przycisnęła czoło i policzek, a palce wczepiły się w poszarpany materiał mocniej, próbując nawet kiwnąć głową, gdy wspomniał o Marcelu - Bo my... bo ja... na wyścig... i aetonanan - Próba wytłumaczenia - za co właściwie przepraszała, spełzła na zdławionym zlepku głosek, finalnie rozpływających się pod dotykiem, gdy brat zamknął ją w klatce ciasnego ujęcia. Odetchnęła, wtulając czoło gdzieś w zmiętą materię.
Pociągnęła nosem, gdy zwinność paliczków uniosła jej brodę wyżej. Obie dłonie wciąż utrzymywała wplecione między potargane nici koszuli - Jestem - szepnęła - jesteśmy - poprawiła się, już głośniej, starając naśladować zasłyszaną tonację, wplatając w nią nieco więcej pewności. Niewprawnie, bo łzy popłynęły przez policzki, a zagubione krople zawisły dokładnie na powstrzymujących ją palcach Jimiego - Babcia by powiedziała, że lepiej nie pytać, jeśli nie chce się znać prawdy - wargi zadrżały, gdy spróbowała je zacisnąć, ale oparła się w zmęczeniu błyszczących w ciemni patrzących na nią oczu.
- Pani Woolman nas przyjęła, pozwoliła zostać - odetchnęła, oblizując słoną wilgoć zamarłą w kącikach nieśmiałego uśmiechu - obiecałam to odpracować, więc... nie musisz się o nas martwić -dodała szybko, w końcu rozluźniając ściśnięte do tej pory pięści. Zaparła się knykciami, jakby chciała się odepchnąć, ale tylko zakołysała się - ...bardzo bardzo malutka - przymknęła powieki, chowając spojrzenie za wachlarzem rzęs, bo napływające obrazy, te pierwsze, nie mieściły się w zwerbalizowanym wspomnieniu -... i głośna - dodała, otwierając oczy, wypuszczając kotłującą ulgę - na pewno będzie miała głos do śpiewu - i dla niej, wszystko co się wydarzyło, przypominało szaleńczy sen, w którym ciężko było poskładać w spójną historię. Wszystko działo si ę przeraźliwe szybko. Jeszcze raz pociągnęła nosem, w końcu, samej ścierając rozmazaną wilgoć z oczu i policzka. Lewa ręka, wciąż zapierała się przy boku brata, w cichym zapewnieniu, że nikt nie zniknie, gdy tylko rozluźni paliczki.
- To ja poprosiłam Eve, żebyśmy poszli na plażę. Organizowali wyścigi, na aetonanach. A ja... ja bardzo chciałam wziąć udział. Ale nie tylko ja! Eve... ona czekała na trybunach - wygięła palce i zaciskała materiału niemal pulsacyjnie, jakby rozdrapywała gojąca się ranę - Byliśmy w górze, lecieliśmy na wyścigu, gdy to wszystko się zaczęło. Najpierw spadały ptaki... potem my, a potem wielka woda się podniosła i... spadła i spadało niebo. I widziałam, że Eve będzie leciała też, bo była z Freddym i wszyscy pozostali też, ale potem ich szukałam i... dopiero znalazłam Eve tutaj, przeleciała z kimś na hipogryfie...i zaczęła rodzić, chyba... chyba przez to wszystko co się działo, a ja poleciałam pod Londyn po uzdrowicielkę... - wypluwała kolejne wyrazy znowu z prędkością, która wykluczała pełną jasność. A mimo to, próbowała pozbyć się ciężaru wspomnień i beznadziejnej pewności, że powinna zrobić coś więcej.
Gdyby gdyby gdyby.
Urwała, bo emocje znowu napływało, kręciło jej się w głowie i czuła, jak szloch wzbierał - Imię? - Powtórzyła, mrugając spiesznie, rozrzucając zbierające się krople na rzęsach - Imię - powt5órzyła wolniej, zrywając się ze szponów wspomnienia, które wchłaniało ją cieniem - Dijilia - przeliterowała miękko, z nabiegłą czułością i ciepłem, które ofiarowała czarnowłosemu - powiem - kiwnęła głową, wypuszczając z płuc nagromadzone płytko powietrze. Pokręciła głową, raz jeszcze przecierając oczy, odsuwając się o krok, by prześledzić sylwetkę brata bardziej przytomnie, oceniając zniszczenia z udawanym wyrzutem, okraszonym pierwszym, śmielszym uśmiechem - ale... pozwól mi zacerować ci koszule. Powinnam mieć tu czysty materiał. I... znajdę dla ciebie inną. Całą. Będzie chyba za duża, ale jest cała... - opuszka przesunęła wzdłuż rozdarcia i odsłoniętego ramienia - nie jesteś ranny? Nie jesteście? - zmieniła ton, przeskakując z powaga na smagłe lica i do oczu znowu, tęsknie, przepraszająco - i... co tam się stało? W Londynie? - Chcesz mi opowiedzieć? - zdawało się mówić łagodne, skupione spojrzenie, zupełnie inne od tego płaczliwego, którym witała go w progu.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Weranda
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Menażeria Woolmanów