Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Menażeria Woolmanów
Główna izba
AutorWiadomość
Główna izba
Główna izba Menażerii znajduje się na parterze i jest największym pomieszczeniem całego przybytku. Szczególnie w chłodniejsze dni gromadzi gości wokół ciepłego kominka, na gzymsie którego często wyleguje się tutejsza kugucharzyca. Niewielki sekretarzyk opodal, zwykle zabrudzony ziemią z okolicznych donic, pozwala na pisanie listów lub pracę z dokumentami. Kilkanaście skrzypiących krzeseł i długi nieco zarysowany stół pozwala na wspólny wieczorny odpoczynek; na siedziskach niekiedy przebywają zamieszkujące Menażerie pufki, które łatwo pomylić z poduszkami. Na ścianie wisi plansza do gry w darta, a na stojącym obok regale, oprócz książek wszelkiej tematyki pozostawionych tu najczęściej przez dawnych lokatorów, można znaleźć parę gier towarzyskich, w tym karty i czarodziejskie szachy. W głównej izbie przebywają nie tylko lokatorzy, niekiedy przewijają się tędy także odratowane ofiary wojny oczekujące na przerzut w docelowe miejsca.
|3 września
Kiedy mrugała miała wrażenie, że oczy nie chcą się ponownie otworzyć zbyt szybko. Była ewidentnie zaspana. Przepracowywała się, lecz nie potrafiła tego zmienić pomimo częstych zapowiedzi przed samą sobą, że kolejny dzień będzie wyglądał inaczej. Ograniczenia dotyczące poruszania się podczas godzin policyjnych również zmuszały ją do robienia logistycznych fikołków. Szczęśliwie, jako zawodowy numerolog i twórca świstoklików, potrafiła robić wyjątkowo spektakularne akrobacje w tym zakresie. Było to całkiem pocieszające. Uśmiechnęła się blado sama do siebie.
Nie odwiedzała tego miasta zbyt często, a tym bardziej jego obrzeży więc minął dodatkowy kwadrans nim udało jej się zlokalizować Menażerię Woolmanów. Zmierzała ku niemy kiwając głową w geście powitania w stronę mijanych nieznajomych zaczynając się niepokoić o to, czy uda jej się z powodzeniem zlokalizować kobietę z która się umówiła. Czarne trzewiki na obcasie zastukały o schody drewnianej werandy. Rąbek kremowej sukienki sięgającej kostek zafalował gdy przystanęła pytając uprzejmie wiekowego mężczyznę w bujanym fotelu o to, gdzie znajdzie Pannę Moretti. Wymieniła z nim kilka dziękczynnych uprzejmości i ruszyła do wnętrza budynki. W jednej dłoni trzymała walizkę z kolorowanej na zielono skóry. Wydawała się dość pękata i mało elegancka. Wolną dłonią poluzowała zawiniętą pod szyją brązową apaszkę, kiedy z lekkim zdezorientowaniem skanowała spojrzeniem wnętrze. Oczy jej zabłyszczały, kiedy udało jej się dostrzec kobietę pasującą do opisu przy blacie długiego stołu. Zdjęła z głowy modne w poprzednim sezonie nakrycie głowy z ozdobnym bażancim piórkiem i przełożyła je do dłoni trzymającej walizkę wykazując się pewnego rodzaju zręcznością.
- Panna Moretti...? Riana Vane, korespondowałam z Panią, prawda...? - przedstawiła się szukając potwierdzenia w swoich domysłach. Wyciągnęła w sposób naturalny rękę w stronę czarownicy w dość biznesowym stylu. Kobieta przed nią wydawała się młoda, lecz to nie sprawiało, że patrzyła na nią z góry. To by było zresztą nieco nierozsądne biorąc pod uwagę, że sama potrzebowała jej usług.
Vane przekazała czarownicy tobołek ubrań, które dało się jeszcze naprawić. Pozbawiona częściowego obciążenia zamknęła walizkę, poprawiła kapelusz na głowie i zaczęła kierować się wzdłuż długiego stołu w stronę wyjścia. W pewnym momencie jej energiczny krok zwolnił i ustał. Czarownica spojrzała przez ramię na mężczyznę pochylającego się nad mieniącymi się kartami na których był widoczny wyraźny ruch. Były zaklęte. To były te słynne karty czarodziejów. Ostatni raz Riana widziała je na szkolnym korytarzu. Nie przykładała do nich szczególnej wagi. Zawsze była zainteresowana bardziej czekoladową żabą niż niejadalną wkładką. Czy słusznie? Zrobiła dyskretny krok w tył, a potem drugi przekładając jednocześnie trzymaną walizkę za plecy - jej rączkę trzymała oburącz. Stała tuż za ramieniem siedzącego czarodzieja pochylając się do tego stopnia, że właściwszym określeniem było już "wiszenie". Wpatrywała się intensywnie w połyskującą, szafirową ramkę trzymanej przez mężczyznę karty. Jego dłoń zamarła więc mogła się przyjrzeć dokładniej. To właśnie wtedy poczuła ogniskujące się na niej spojrzenie. Patrzył na nią.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się uprzejmie bez krzty zażenowania. Zupełnie tak, jakby to ją kłopotano, lecz nie było to coś, czym mogłaby się przejąć. Nie wiedziała, czy jej obecność zaskoczyła, zdziwiła, czy też skonfundowała nieznajomego ponieważ posłała mu jedynie przelotne spojrzenie. Przekrzywiła głowę, jak pies próbujący ustalić źródło nieznanego mu dotąd dźwięku lub kot szacujący trajektorię spadku oczekującego na zrzut wazonu. Przyglądała się trzymanej przez niego karcie na której widniał, bez dwóch zdań, wizerunek Ignati Wildsmith.
- Czy to ciekawe? Czy zbieranie kart jest ciekawe? Jako hobby. - pytała nieznacznie się prostując by z nieco innej perspektywy (dalszej) przyjrzeć się czarodziejowi - Czy jest Pan pasjonatem?
Kiedy mrugała miała wrażenie, że oczy nie chcą się ponownie otworzyć zbyt szybko. Była ewidentnie zaspana. Przepracowywała się, lecz nie potrafiła tego zmienić pomimo częstych zapowiedzi przed samą sobą, że kolejny dzień będzie wyglądał inaczej. Ograniczenia dotyczące poruszania się podczas godzin policyjnych również zmuszały ją do robienia logistycznych fikołków. Szczęśliwie, jako zawodowy numerolog i twórca świstoklików, potrafiła robić wyjątkowo spektakularne akrobacje w tym zakresie. Było to całkiem pocieszające. Uśmiechnęła się blado sama do siebie.
Nie odwiedzała tego miasta zbyt często, a tym bardziej jego obrzeży więc minął dodatkowy kwadrans nim udało jej się zlokalizować Menażerię Woolmanów. Zmierzała ku niemy kiwając głową w geście powitania w stronę mijanych nieznajomych zaczynając się niepokoić o to, czy uda jej się z powodzeniem zlokalizować kobietę z która się umówiła. Czarne trzewiki na obcasie zastukały o schody drewnianej werandy. Rąbek kremowej sukienki sięgającej kostek zafalował gdy przystanęła pytając uprzejmie wiekowego mężczyznę w bujanym fotelu o to, gdzie znajdzie Pannę Moretti. Wymieniła z nim kilka dziękczynnych uprzejmości i ruszyła do wnętrza budynki. W jednej dłoni trzymała walizkę z kolorowanej na zielono skóry. Wydawała się dość pękata i mało elegancka. Wolną dłonią poluzowała zawiniętą pod szyją brązową apaszkę, kiedy z lekkim zdezorientowaniem skanowała spojrzeniem wnętrze. Oczy jej zabłyszczały, kiedy udało jej się dostrzec kobietę pasującą do opisu przy blacie długiego stołu. Zdjęła z głowy modne w poprzednim sezonie nakrycie głowy z ozdobnym bażancim piórkiem i przełożyła je do dłoni trzymającej walizkę wykazując się pewnego rodzaju zręcznością.
- Panna Moretti...? Riana Vane, korespondowałam z Panią, prawda...? - przedstawiła się szukając potwierdzenia w swoich domysłach. Wyciągnęła w sposób naturalny rękę w stronę czarownicy w dość biznesowym stylu. Kobieta przed nią wydawała się młoda, lecz to nie sprawiało, że patrzyła na nią z góry. To by było zresztą nieco nierozsądne biorąc pod uwagę, że sama potrzebowała jej usług.
Vane przekazała czarownicy tobołek ubrań, które dało się jeszcze naprawić. Pozbawiona częściowego obciążenia zamknęła walizkę, poprawiła kapelusz na głowie i zaczęła kierować się wzdłuż długiego stołu w stronę wyjścia. W pewnym momencie jej energiczny krok zwolnił i ustał. Czarownica spojrzała przez ramię na mężczyznę pochylającego się nad mieniącymi się kartami na których był widoczny wyraźny ruch. Były zaklęte. To były te słynne karty czarodziejów. Ostatni raz Riana widziała je na szkolnym korytarzu. Nie przykładała do nich szczególnej wagi. Zawsze była zainteresowana bardziej czekoladową żabą niż niejadalną wkładką. Czy słusznie? Zrobiła dyskretny krok w tył, a potem drugi przekładając jednocześnie trzymaną walizkę za plecy - jej rączkę trzymała oburącz. Stała tuż za ramieniem siedzącego czarodzieja pochylając się do tego stopnia, że właściwszym określeniem było już "wiszenie". Wpatrywała się intensywnie w połyskującą, szafirową ramkę trzymanej przez mężczyznę karty. Jego dłoń zamarła więc mogła się przyjrzeć dokładniej. To właśnie wtedy poczuła ogniskujące się na niej spojrzenie. Patrzył na nią.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się uprzejmie bez krzty zażenowania. Zupełnie tak, jakby to ją kłopotano, lecz nie było to coś, czym mogłaby się przejąć. Nie wiedziała, czy jej obecność zaskoczyła, zdziwiła, czy też skonfundowała nieznajomego ponieważ posłała mu jedynie przelotne spojrzenie. Przekrzywiła głowę, jak pies próbujący ustalić źródło nieznanego mu dotąd dźwięku lub kot szacujący trajektorię spadku oczekującego na zrzut wazonu. Przyglądała się trzymanej przez niego karcie na której widniał, bez dwóch zdań, wizerunek Ignati Wildsmith.
- Czy to ciekawe? Czy zbieranie kart jest ciekawe? Jako hobby. - pytała nieznacznie się prostując by z nieco innej perspektywy (dalszej) przyjrzeć się czarodziejowi - Czy jest Pan pasjonatem?
Minęło już kilka tygodni odkąd wprowadził się do Menażerii Woolmanów, i chociaż początkowo panujący w tym miejscu zgiełk zdecydowanie mu przeszkadzał – zwłaszcza po miesiącach spędzonych w ukrytej głęboko w lesie chacie – to w którymś momencie przestał go zauważać. W nieustającym ruchu przemieszczających się korytarzami czarodziejów i czarownic, kugucharów i memortków, sów i szeleszczących, zaklętych liścików, zaczynał odnajdywać coś kojącego; coś, co mgliście kojarzyło mu się z Hogwartem.
Z Hogwartem kojarzyły mu się również karty z czekoladowych żab, rozłożone na drewnianym, nadgryzionym zębem czasu stoliku. Wpatrywał się w nie trochę nieprzytomnie, skupiony na tyle, że nie słyszał ani pogawędki starszego małżeństwa, które rozgrywało zażartą partię czarodziejskich szachów tuż za jego plecami, ani ściszonego głosu czarownicy w średnim wieku, dyktującej treść listu sunącemu po pergaminie, wysłużonemu, zaklętemu pióru. Nie dostrzegł też pojawienia się brunetki z walizką, przynajmniej – przez chwilę, zajęty porządkowaniem rozrastającej się kolekcji. Oprawiony w skórę album leżał otwarty nieco dalej od niego, podczas gdy sam Percival przesuwał między palcami brązowe i szafirowe karty, na osobną stertę odkładając te, które posiadał w ilości większej niż jeden egzemplarz. Nie mógł uwierzyć w to, że Adalbert Waffling i Libacius Borage pojawili się w jego zbiorze już trzykrotnie – zwłaszcza, że handlarz, od którego kupił czekoladowe żaby po raz ostatni, zarzekał się, iż sprzedaje jedynie limitowaną, rzadką kolekcję. Albo niewielkim wysiłkiem sprezentował mu kit, albo naprawdę miał pecha do tej dwójki czarodziejów – co było o tyle ironiczne, że dziedziny, w których zasłynęli, należały do jego najbardziej znienawidzonych.
Odsunąwszy na bok drapiącego się po nosie Adalberta, sięgnął po Ignatię – dopiero wtedy dostrzegając, że padał na nią cień, który z całą pewnością nie należał do niego. Odwrócił się, po czym prawie podskoczył, kiedy w polu jego widzenia nagle znalazł się profil młodej kobiety, która bez większego skrępowania zaglądała mu przez ramię. Uniósł wyżej brew, czy już ją tu kiedyś widział? Wydawało mu się, że nie, ale istniała możliwość, że dopiero miała się wprowadzić – za jej plecami kołysała się walizka. – Dzień dobry – odpowiedział, z mieszaniną zaintrygowania i tańczącego na głoskach, niewypowiedzianego pytania. Na to rzucone w jego kierunku nie odpowiedział od razu, przez pełną sekundę zastanawiając się, czy było szczere – czy nie kryło się w nim przypadkiem nieco prześmiewczości. Ostatecznie nie odnalazł jednak w twarzy nieznajomej niczego poza autentycznym zainteresowaniem, rozluźnił się więc, pozwalając sobie na uśmiech. – Och, tak. To znaczy – zależy, niektórzy pewnie uznają to za nudne albo niepoważne – odparł, odkładając na blat kartę z podobizną wynalazczyni proszku Fiuu – ale jak się już zacznie, to nie tak łatwo jest przestać. Mam nadzieję zebrać kiedyś całą kolekcję. Może chce pani spróbować? – zapytał, podsuwając w jej stronę jedną z nieodpakowanych jeszcze żab. – Może będzie mieć pani więcej szczęścia niż ja, podobno istnieje seria ze smokami, ale nigdy na żadną nie trafiłem – dodał z żalem, Ben wylosował chyba kiedyś rogogona węgierskiego – ale teraz wolał o tym nie myśleć; podejrzewał, że karta spłonęła razem z ich domem.
| tu kupiłem 3 żaby, częstuj się
Z Hogwartem kojarzyły mu się również karty z czekoladowych żab, rozłożone na drewnianym, nadgryzionym zębem czasu stoliku. Wpatrywał się w nie trochę nieprzytomnie, skupiony na tyle, że nie słyszał ani pogawędki starszego małżeństwa, które rozgrywało zażartą partię czarodziejskich szachów tuż za jego plecami, ani ściszonego głosu czarownicy w średnim wieku, dyktującej treść listu sunącemu po pergaminie, wysłużonemu, zaklętemu pióru. Nie dostrzegł też pojawienia się brunetki z walizką, przynajmniej – przez chwilę, zajęty porządkowaniem rozrastającej się kolekcji. Oprawiony w skórę album leżał otwarty nieco dalej od niego, podczas gdy sam Percival przesuwał między palcami brązowe i szafirowe karty, na osobną stertę odkładając te, które posiadał w ilości większej niż jeden egzemplarz. Nie mógł uwierzyć w to, że Adalbert Waffling i Libacius Borage pojawili się w jego zbiorze już trzykrotnie – zwłaszcza, że handlarz, od którego kupił czekoladowe żaby po raz ostatni, zarzekał się, iż sprzedaje jedynie limitowaną, rzadką kolekcję. Albo niewielkim wysiłkiem sprezentował mu kit, albo naprawdę miał pecha do tej dwójki czarodziejów – co było o tyle ironiczne, że dziedziny, w których zasłynęli, należały do jego najbardziej znienawidzonych.
Odsunąwszy na bok drapiącego się po nosie Adalberta, sięgnął po Ignatię – dopiero wtedy dostrzegając, że padał na nią cień, który z całą pewnością nie należał do niego. Odwrócił się, po czym prawie podskoczył, kiedy w polu jego widzenia nagle znalazł się profil młodej kobiety, która bez większego skrępowania zaglądała mu przez ramię. Uniósł wyżej brew, czy już ją tu kiedyś widział? Wydawało mu się, że nie, ale istniała możliwość, że dopiero miała się wprowadzić – za jej plecami kołysała się walizka. – Dzień dobry – odpowiedział, z mieszaniną zaintrygowania i tańczącego na głoskach, niewypowiedzianego pytania. Na to rzucone w jego kierunku nie odpowiedział od razu, przez pełną sekundę zastanawiając się, czy było szczere – czy nie kryło się w nim przypadkiem nieco prześmiewczości. Ostatecznie nie odnalazł jednak w twarzy nieznajomej niczego poza autentycznym zainteresowaniem, rozluźnił się więc, pozwalając sobie na uśmiech. – Och, tak. To znaczy – zależy, niektórzy pewnie uznają to za nudne albo niepoważne – odparł, odkładając na blat kartę z podobizną wynalazczyni proszku Fiuu – ale jak się już zacznie, to nie tak łatwo jest przestać. Mam nadzieję zebrać kiedyś całą kolekcję. Może chce pani spróbować? – zapytał, podsuwając w jej stronę jedną z nieodpakowanych jeszcze żab. – Może będzie mieć pani więcej szczęścia niż ja, podobno istnieje seria ze smokami, ale nigdy na żadną nie trafiłem – dodał z żalem, Ben wylosował chyba kiedyś rogogona węgierskiego – ale teraz wolał o tym nie myśleć; podejrzewał, że karta spłonęła razem z ich domem.
| tu kupiłem 3 żaby, częstuj się
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie widziała w swoim zachowaniu niedociągnięć. Niewątpliwie cierpiała na pewne braki we wrażliwości, jednak nadrabiała je swoją życzliwą postawą.
- To prawda. Trudno raczej by coś było obiektywnie ciekawe. Wszystko w końcu zależy od perspektywy. Powinnam spytać więc czy to dla Pana ciekawe - skorygowała się nie czując z tego tytułu żadnej starty. Widząc podsuniętą żabę nie zamierzała odmawiać. Uznała to za fantastyczną okazję. Odsunęła krzesło obok mężczyzny. Odłożyła walizkę na podłodze. Wygładziła spódnicę przed podsunięciem się do stołu. Nie sięgnęła po żabę od razu nie chcąc wyjść na aż tak pazerne stworzenie.
- Riana Vane, miło mi poznać - przedstawiła się wyciągając rękę do uściśnięcia w stronę jeszcze nieznajomego. Czuła się swobodnie i gesty nie były wymuszone. Po krótkiej prezentacji podjęła swoje zainteresowaniem słodyczą. Jeszcze go nie otworzyła badając skrupulatnie opakowanie w opuszkach palców. To przywoływało wspomnienia.
- Ostatni raz miałam styczność z czekoladowymi żabami w szkole. Wtedy jednak bardziej przyciągał mnie słodycz, niż jak uważałam, dodatkowa zawartość. Dopiero niedawno to przemyślałam i tak naprawdę okazuje się faktyczną wartością zawsze była karta. Teraz jak o tym myślę, czuję się wykorzystana przez swoich szkolnych kolegów - trochę inaczej teraz patrzyła na przyjaciół, którzy gromadzili się pry niej, gdy tylko w ręce wpadało jej opakowanie zaczarowanej słodkości. Wychodziło na to, że walczyli o przywilej bycia obdarowanym "niepotrzebną wkładką" - Długo Pan zbiera? - Spytała ogarniając spojrzeniem rozłożone klasery i karty. Kolekcja wydawała się liczna. Zastanawiało ją jak dużo czasu należało poświęcić na skompletowanie takiej kolekcji. Chociaż biorąc pod uwagę, że wszystko zależało od tego ile czekoladowych żab się otworzyło, należało zastanowić się ile galeonów jest się wstanie ulokować w swoim hobby.
- Uwaga, robię to - przestrzegła. Spojrzenie miała utkwione w opakowaniu, które momentalnie rozpieczętowała. Nie popełniała żadnych rytuałów ochuchiwania lub podrzucania. Pamiętała, że liczył się w końcu refleks. Żaby były dość ruchliwe.
|k3:
1: sprawnie łapię żabę
2: żaba ląduje na moim kapeluszu
3: żaba ląduje na Percivalu
- To prawda. Trudno raczej by coś było obiektywnie ciekawe. Wszystko w końcu zależy od perspektywy. Powinnam spytać więc czy to dla Pana ciekawe - skorygowała się nie czując z tego tytułu żadnej starty. Widząc podsuniętą żabę nie zamierzała odmawiać. Uznała to za fantastyczną okazję. Odsunęła krzesło obok mężczyzny. Odłożyła walizkę na podłodze. Wygładziła spódnicę przed podsunięciem się do stołu. Nie sięgnęła po żabę od razu nie chcąc wyjść na aż tak pazerne stworzenie.
- Riana Vane, miło mi poznać - przedstawiła się wyciągając rękę do uściśnięcia w stronę jeszcze nieznajomego. Czuła się swobodnie i gesty nie były wymuszone. Po krótkiej prezentacji podjęła swoje zainteresowaniem słodyczą. Jeszcze go nie otworzyła badając skrupulatnie opakowanie w opuszkach palców. To przywoływało wspomnienia.
- Ostatni raz miałam styczność z czekoladowymi żabami w szkole. Wtedy jednak bardziej przyciągał mnie słodycz, niż jak uważałam, dodatkowa zawartość. Dopiero niedawno to przemyślałam i tak naprawdę okazuje się faktyczną wartością zawsze była karta. Teraz jak o tym myślę, czuję się wykorzystana przez swoich szkolnych kolegów - trochę inaczej teraz patrzyła na przyjaciół, którzy gromadzili się pry niej, gdy tylko w ręce wpadało jej opakowanie zaczarowanej słodkości. Wychodziło na to, że walczyli o przywilej bycia obdarowanym "niepotrzebną wkładką" - Długo Pan zbiera? - Spytała ogarniając spojrzeniem rozłożone klasery i karty. Kolekcja wydawała się liczna. Zastanawiało ją jak dużo czasu należało poświęcić na skompletowanie takiej kolekcji. Chociaż biorąc pod uwagę, że wszystko zależało od tego ile czekoladowych żab się otworzyło, należało zastanowić się ile galeonów jest się wstanie ulokować w swoim hobby.
- Uwaga, robię to - przestrzegła. Spojrzenie miała utkwione w opakowaniu, które momentalnie rozpieczętowała. Nie popełniała żadnych rytuałów ochuchiwania lub podrzucania. Pamiętała, że liczył się w końcu refleks. Żaby były dość ruchliwe.
|k3:
1: sprawnie łapię żabę
2: żaba ląduje na moim kapeluszu
3: żaba ląduje na Percivalu
The member 'Riana Vane' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Główna izba
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Menażeria Woolmanów