Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Menażeria Woolmanów
Schody
AutorWiadomość
Schody
Skrzypiące schody ciągną się od parteru po czwarte piętro, wzdłuż pokojów mieszkalnych. Drewniane stopnie są wąskie i drobne, wygodne dla pracujących w przybytku dzieci, mniej dla dorosłych lokatorów. Przed południem, gdy słońce świeci od odpowiedniej strony, na stopniach niekiedy wyleguje się nieustępliwa kugucharzyca pani Woolman, stanowiąc dodatkową przeszkodę w poruszaniu się. Kiedy inne pokoje są zajęte gościom zdarza się przysiadać na schodach i wspólnie spędzać tutaj czas.
stąd
Cisza, która nastała, gdy fala zbliżyła się już niebezpiecznie, była przerażająca. Ciemność wywołała strach, który sprawił, że zadrżała, mimo że znajdowała się w ramionach Freda. Patrzyła ponad ramieniem chłopaka na to, co nieubłaganie gnało w ich stronę. Nie dadzą rady, nie uda im się, nie mieli szans. Tym razem nie było mowy, by uciec śmierci, ona zbyt łapczywie wyciągała dziś szpony ku kolejnym osobą, nienasycona jeszcze tymi wszystkimi ofiarami. Na moment wtuliła się mocniej w przyjaciela, bo jej winą było, że tutaj był i stracił szansę na ucieczkę. Rozchyliła usta, chcąc go przeprosić, ale wtedy poczuła podmuch powietrza. Zadarła głowę wyżej i otworzyła szerzej ciemne oczy na widok hipogryfa. Nie buntowała się, kiedy mężczyzna wziął ją na ręce i zaraz przekazał swojemu kompanowi, który nie zszedł z grzbietu zwierzęcia. Ostrożnie usiadła, spoglądając przez ramię na kolejnego mężczyznę. Milczała skołowana i zaskoczona tym, co się działo.- Pomóżcie mu...- szepnęła, odwracając głowę ku Fredowi. Musiał być wykończony, poświęcił dużo sił, by jej pomóc. Zerknęła ku dziewczynom, bo one miały większą szansę, by umknąć przed falą. Nikt nie dorównywał Lidce na miotle, ucieczka w górę musiała być błahostką dla niej. Jednak ledwie ta myśl pojawiła się, poczuła, jak zwierzę pogonione poderwało się wyżej. Wzniosło się i skierowało w nieznaną jej stronę.- Co? Gdzie... – urwała, kiedy ból wrócił tak samo ostry, jak wcześniej. Napiął mięśnie, które próbowały jakoś sobie z tym poradzić.- Boli, boli, boli...- syk opuścił jej usta, dłoń wczepiła nieostrożnie w pióra na szyi hipogryfa, ale zaraz poluzowała palce, by nie zrobić krzywdy zwierzęciu. Wpatrywała się w dół, czując, jak traci ostrość widzenia na moment. Oddech ugrzązł jej w gardle już nie tylko w wyniku skurczu powoli odpuszczającego, ale też wody, którą dostrzegła nisko, kiedy fala przelała się przez wzniesienie. Strach rozlał się ponownie po ciele, tworząc okropną mieszankę.
Uciekli? Zdążyli? Merlinie, błagam, niech będą cali. Wiedziała, że nie wybaczy sobie, jeżeli cokolwiek im się stanie. Nie chciała mieć na sumieniu Liddy i Freda, nawet Neali. Po prostu nie...
- Proszę zawrócić... czy nic im nie jest? – spytała mężczyznę, ale on nie zdawał się chętny, aby skierować hipogryfa z powrotem. Wybrał już cel i tam właśnie się kierowali, nie zważając na to, co działo się na ziemi.
Skurcze wracały, co kilka minut, tak samo bolesne, sprawiając, że chciała już znaleźć się na dole, gdziekolwiek mieliby dotrzeć. Powoli docierało do niej również, co się działo. Za szybko, jeszcze kilka tygodni, jeszcze trochę. Nie mogła teraz, nie mogła już. Nie pamiętała ile powinna trwać ciąża, ale to nie był ten moment na pewno. Ciało napinało się mimowolnie raz za razem, powoli zapominała, jak się oddycha. Kiedy dotarli do celu, nie wiedziała, co się dzieje. Uniosła przestraszone spojrzenie na mężczyznę, który ją tu przywiózł i starszą kobietę w której ręce oddał ją. Miała jej pomóc, czy potrafiła, czy mogła temu ulżyć?
| zt ?
Cisza, która nastała, gdy fala zbliżyła się już niebezpiecznie, była przerażająca. Ciemność wywołała strach, który sprawił, że zadrżała, mimo że znajdowała się w ramionach Freda. Patrzyła ponad ramieniem chłopaka na to, co nieubłaganie gnało w ich stronę. Nie dadzą rady, nie uda im się, nie mieli szans. Tym razem nie było mowy, by uciec śmierci, ona zbyt łapczywie wyciągała dziś szpony ku kolejnym osobą, nienasycona jeszcze tymi wszystkimi ofiarami. Na moment wtuliła się mocniej w przyjaciela, bo jej winą było, że tutaj był i stracił szansę na ucieczkę. Rozchyliła usta, chcąc go przeprosić, ale wtedy poczuła podmuch powietrza. Zadarła głowę wyżej i otworzyła szerzej ciemne oczy na widok hipogryfa. Nie buntowała się, kiedy mężczyzna wziął ją na ręce i zaraz przekazał swojemu kompanowi, który nie zszedł z grzbietu zwierzęcia. Ostrożnie usiadła, spoglądając przez ramię na kolejnego mężczyznę. Milczała skołowana i zaskoczona tym, co się działo.- Pomóżcie mu...- szepnęła, odwracając głowę ku Fredowi. Musiał być wykończony, poświęcił dużo sił, by jej pomóc. Zerknęła ku dziewczynom, bo one miały większą szansę, by umknąć przed falą. Nikt nie dorównywał Lidce na miotle, ucieczka w górę musiała być błahostką dla niej. Jednak ledwie ta myśl pojawiła się, poczuła, jak zwierzę pogonione poderwało się wyżej. Wzniosło się i skierowało w nieznaną jej stronę.- Co? Gdzie... – urwała, kiedy ból wrócił tak samo ostry, jak wcześniej. Napiął mięśnie, które próbowały jakoś sobie z tym poradzić.- Boli, boli, boli...- syk opuścił jej usta, dłoń wczepiła nieostrożnie w pióra na szyi hipogryfa, ale zaraz poluzowała palce, by nie zrobić krzywdy zwierzęciu. Wpatrywała się w dół, czując, jak traci ostrość widzenia na moment. Oddech ugrzązł jej w gardle już nie tylko w wyniku skurczu powoli odpuszczającego, ale też wody, którą dostrzegła nisko, kiedy fala przelała się przez wzniesienie. Strach rozlał się ponownie po ciele, tworząc okropną mieszankę.
Uciekli? Zdążyli? Merlinie, błagam, niech będą cali. Wiedziała, że nie wybaczy sobie, jeżeli cokolwiek im się stanie. Nie chciała mieć na sumieniu Liddy i Freda, nawet Neali. Po prostu nie...
- Proszę zawrócić... czy nic im nie jest? – spytała mężczyznę, ale on nie zdawał się chętny, aby skierować hipogryfa z powrotem. Wybrał już cel i tam właśnie się kierowali, nie zważając na to, co działo się na ziemi.
Skurcze wracały, co kilka minut, tak samo bolesne, sprawiając, że chciała już znaleźć się na dole, gdziekolwiek mieliby dotrzeć. Powoli docierało do niej również, co się działo. Za szybko, jeszcze kilka tygodni, jeszcze trochę. Nie mogła teraz, nie mogła już. Nie pamiętała ile powinna trwać ciąża, ale to nie był ten moment na pewno. Ciało napinało się mimowolnie raz za razem, powoli zapominała, jak się oddycha. Kiedy dotarli do celu, nie wiedziała, co się dzieje. Uniosła przestraszone spojrzenie na mężczyznę, który ją tu przywiózł i starszą kobietę w której ręce oddał ją. Miała jej pomóc, czy potrafiła, czy mogła temu ulżyć?
| zt ?
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Eve Doe' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 1
'k10' : 1
| 24.08?
Mijały kolejne dni Maisie w Menażerii Woolmanów i powoli oswajała się ze swoją nową rzeczywistością. Nocami dręczyły ją koszmary, w których przeżywała na nowo tragiczną noc, podczas której straciła babcię i dom, ale rano budziła się i zmuszała do tego, by wstać i coś robić, byle nie poddawać się złym myślom. Wydarzyło się dużo złego, ale życie toczyło się dalej i musiała jakoś funkcjonować. Babcia zawsze powtarzała jej, że musi być silna.
Musiała też jakoś zarobić na opłacanie pokoju w Menażerii oraz inne niezbędne potrzeby, więc angażowała się w przygotowywanie posiłków, a także szycie. Na początek zaczynała od cerowania i reperowania ubrań Woolmanów oraz innych lokatorów. Od czegoś trzeba było zacząć, i choć nie osiągnęła jeszcze mistrzostwa w sztuce krawieckiej, to dzięki swoim umiejętnościom mogła poprawić swój byt. Już w wieku szesnastu lat została sierotą a także ze względu na rosnące zagrożenie musiała rzucić szkołę, więc już wtedy musiała wspólnie z babcią zarabiać na utrzymanie ich dwóch.
Dobrze, że istniało takie miejsce jak to. Chociaż Maisie bardzo tęskniła za utraconym domem rodzinnym, który, choć ubogi, niósł ze sobą tyle wspomnień oraz stanowił bezpieczną przystań, to doceniała, że Woolmanowie pozwolili jej tu zostać, i nie musiała nocować po jakichś stodołach i innych tego typu miejscach. Dostała nawet swój mały pokoik, miała gdzie spać i co jeść. Od urodzenia dorastając w biedzie nie miała dużych wymagań. Choć pierwsze dni spędzała w znacznej mierze w pokoju, doceniała też to, że nie była tutaj sama, że w budynku znajdowali się inni ludzie, choć miała nadzieję, że nie przeszkadzała lokatorom pokojów obok swojego swoimi nocnymi krzykami, z którymi budziła się z koszmarów.
Wyszła z pokoju, niosąc w rękach naręcze pocerowanych i zreperowanych ubrań. Było ich na tyle sporo że przysłaniały część jej sylwetki, ale wraz z nimi ostrożnie schodziła po schodach, zamierzając znieść je na dół do pani Woolman, która miała je potem zwrócić ich właścicielom. Maisie nawet nie wiedziała, która sztuka ubrań do kogo należy. Schody były dość wąskie, dlatego musiała uważać aby nie spaść lub nie rozsypać ubrań, i pokonywała je powoli. Przez niesione ubrania nie zauważyła jednak, że z dołu ktoś już wchodził i nagle odbiła się od tej osoby, zataczając się do tyłu, a część ubrań spadła ze sterty, lądując na schodach gdzieś wokół nich.
- Przepraszam… - wybąkała, płoniąc się rumieńcem. Dopiero teraz zauważyła, na kogo wpadła. – Och, dzień dobry, panie Percivalu. Nie zauważyłam pana, akurat znosiłam te ubrania, żeby pani Woolman zwróciła je odpowiednim osobom…
Pan Percival już jej parę razy mignął w poprzednich dniach. Od kogoś z innych lokatorów słyszała, że znał się na zwierzętach i czekała na możliwość rozmowy z nim i dowiedzenia się czegoś na tak interesujący ją temat, ale zwykle brakowało jej śmiałości, by zagadać pierwszej. Był od niej przecież dużo starszy, całkiem przystojny i podobno miał burzliwą historię, szczegółów jednak nie znała. A choć Maisie zawsze była miłą, otwartą i przyjazną osóbką, to była też nieśmiała, szczególnie wobec mężczyzn. Była ciekawa, dokąd wybierał się Percival, choć zakładała, że pewnie po prostu szedł do siebie, a na wąskich schodach trudno było się swobodnie wyminąć. Zwłaszcza że ona niosła taką stertę ubrań i ledwo co widziała zza niej. Próbowała jednak niezdarnie się schylić i jedną ręką przytrzymać to co jeszcze trzymała, a drugą pozbierać to, co spadło, choć niezgrabnie jej to szło.
Mijały kolejne dni Maisie w Menażerii Woolmanów i powoli oswajała się ze swoją nową rzeczywistością. Nocami dręczyły ją koszmary, w których przeżywała na nowo tragiczną noc, podczas której straciła babcię i dom, ale rano budziła się i zmuszała do tego, by wstać i coś robić, byle nie poddawać się złym myślom. Wydarzyło się dużo złego, ale życie toczyło się dalej i musiała jakoś funkcjonować. Babcia zawsze powtarzała jej, że musi być silna.
Musiała też jakoś zarobić na opłacanie pokoju w Menażerii oraz inne niezbędne potrzeby, więc angażowała się w przygotowywanie posiłków, a także szycie. Na początek zaczynała od cerowania i reperowania ubrań Woolmanów oraz innych lokatorów. Od czegoś trzeba było zacząć, i choć nie osiągnęła jeszcze mistrzostwa w sztuce krawieckiej, to dzięki swoim umiejętnościom mogła poprawić swój byt. Już w wieku szesnastu lat została sierotą a także ze względu na rosnące zagrożenie musiała rzucić szkołę, więc już wtedy musiała wspólnie z babcią zarabiać na utrzymanie ich dwóch.
Dobrze, że istniało takie miejsce jak to. Chociaż Maisie bardzo tęskniła za utraconym domem rodzinnym, który, choć ubogi, niósł ze sobą tyle wspomnień oraz stanowił bezpieczną przystań, to doceniała, że Woolmanowie pozwolili jej tu zostać, i nie musiała nocować po jakichś stodołach i innych tego typu miejscach. Dostała nawet swój mały pokoik, miała gdzie spać i co jeść. Od urodzenia dorastając w biedzie nie miała dużych wymagań. Choć pierwsze dni spędzała w znacznej mierze w pokoju, doceniała też to, że nie była tutaj sama, że w budynku znajdowali się inni ludzie, choć miała nadzieję, że nie przeszkadzała lokatorom pokojów obok swojego swoimi nocnymi krzykami, z którymi budziła się z koszmarów.
Wyszła z pokoju, niosąc w rękach naręcze pocerowanych i zreperowanych ubrań. Było ich na tyle sporo że przysłaniały część jej sylwetki, ale wraz z nimi ostrożnie schodziła po schodach, zamierzając znieść je na dół do pani Woolman, która miała je potem zwrócić ich właścicielom. Maisie nawet nie wiedziała, która sztuka ubrań do kogo należy. Schody były dość wąskie, dlatego musiała uważać aby nie spaść lub nie rozsypać ubrań, i pokonywała je powoli. Przez niesione ubrania nie zauważyła jednak, że z dołu ktoś już wchodził i nagle odbiła się od tej osoby, zataczając się do tyłu, a część ubrań spadła ze sterty, lądując na schodach gdzieś wokół nich.
- Przepraszam… - wybąkała, płoniąc się rumieńcem. Dopiero teraz zauważyła, na kogo wpadła. – Och, dzień dobry, panie Percivalu. Nie zauważyłam pana, akurat znosiłam te ubrania, żeby pani Woolman zwróciła je odpowiednim osobom…
Pan Percival już jej parę razy mignął w poprzednich dniach. Od kogoś z innych lokatorów słyszała, że znał się na zwierzętach i czekała na możliwość rozmowy z nim i dowiedzenia się czegoś na tak interesujący ją temat, ale zwykle brakowało jej śmiałości, by zagadać pierwszej. Był od niej przecież dużo starszy, całkiem przystojny i podobno miał burzliwą historię, szczegółów jednak nie znała. A choć Maisie zawsze była miłą, otwartą i przyjazną osóbką, to była też nieśmiała, szczególnie wobec mężczyzn. Była ciekawa, dokąd wybierał się Percival, choć zakładała, że pewnie po prostu szedł do siebie, a na wąskich schodach trudno było się swobodnie wyminąć. Zwłaszcza że ona niosła taką stertę ubrań i ledwo co widziała zza niej. Próbowała jednak niezdarnie się schylić i jedną ręką przytrzymać to co jeszcze trzymała, a drugą pozbierać to, co spadło, choć niezgrabnie jej to szło.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Choć minęło już kilka tygodni odkąd przeprowadził się do Menażerii, poniekąd wciąż nie przyzwyczaił się do nieustannej bliskości innych ludzi – czarodziejów i czarownic mieszkających zaledwie metry od niego, życia toczącego się własnym torem za cienkimi ścianami i pod skrzypiącymi stropami. Wcześniej wspólną przestrzeń zdarzało mu się dzielić jedynie z własną rodziną, a później – z Benem, ale osamotniony dom w lesie w niczym nie przypominał tętniącej głosami kamienicy. Czasami czuł się z tym nieswojo, gdy przez przypadek wyłapywał strzępki prywatnej konwersacji w stołówce, albo gdy w środku nocy docierał do niego czyjś stłumiony krzyk – zupełnie jakby nieumyślnie zajrzał do kogoś przez okno, stając się świadkiem sceny zupełnie nieprzeznaczonej dla jego uszu. Z drugiej strony: było w tym coś podnoszącego na duchu; poczucie wspólnoty, której wcześniej nie miał okazji doświadczyć, dźwięczące wyraźnie zwłaszcza w ostatnich dniach, gdy wszyscy mieszkańcy wspólnymi siłami starali się przywrócić Menażerię do poprzedniego stanu. Noc Tysiąca Gwiazd nie oszczędziła również i tego miejsca, zaledwie parę dni temu skończył pomagać w uprzątnięciu roztrzaskanej dachówki, a dzisiaj rano pan Woolman zapytał go, czy nie mógłby wykorzystać Wichroskrzydłego do przetransportowania drewna ze złamanej przez meteoryt sosny. Zgodził się bez wahania, zadeklarował też swój udział w całym przedsięwzięciu, i właśnie wbiegał na górę, żeby zabrać z pokoju kilka drobiazgów, kiedy drogę zagrodziła mu… sterta ubrań?
Cofnął się o krok, ale niewystarczająco szybko; na sekundę jego nos zanurzył się w miękkich tkaninach, zmysły zaatakowała ulotna woń zwietrzałych nieco perfum i papierosowego dymu, a chwilę później różnokolorowe materiały rozsypywały się wokół, ujawniając ukrytą za nimi postać drobnej, młodej dziewczyny. Molly? Mary? Kojarzył, że pojawiła się w kamienicy tuż po Nocy Tysiąca Gwiazd, wydawało mu się też, że mieszkała piętro niżej, ale nigdy jeszcze nie miał okazji zamienić z nią ani słowa, choć planował to zrobić, odkąd pani Bradley wspomniała, że w zamian za kilka sykli można ją poprosić o zacerowanie wysłużonej odzieży. – Proszę wybaczyć! – wypadło mu z ust od razu, schylił się, żeby podnieść jasnozielony sweter, który upadł tuż pod jego nogami. Nie ponosił winy za wypadek na schodach, ale stare przyzwyczajenia trudno było wyplenić. – I dzień dobry – może mogę pomóc? – zaoferował, wciąż trzymając w dłoniach sweter, niepewny, czy powinien dołożyć go do i tak pokaźnej sterty piętrzącej się w ramionach dziewczyny. – Maisie, prawda? – przypomniał sobie nagle, prawie pewny, że miał rację. – Ostrożnie – dodał, dostrzegając, jak młoda czarownica schyla się, a ubrania znów zaczynają chwiać się niebezpiecznie. Przykucnął znów, żeby podnieść długą spódnicę. – Może razem zaniesiemy je do pani Woolman? Dopiero co ją… – minąłem, chciał powiedzieć, ale zamilkł, bo drewniane stopnie zdawały się zatrząść pod jego stopami. Ale czy na pewno? Zamarł w pół ruchu, ze zgiętymi w kolanach nogami i dłoni opartej na jednym ze szczebli balustrady. Odruchowo wstrzymał powietrze, nasłuchując; przez kilkanaście sekund wokół nich panowała cisza, ale kiedy już miał uznać, że drżenie było wytworem jego wyobraźni, głęboki szmer poruszającej się konstrukcji rozległ się ponownie. – Słyszysz? – zapytał, unosząc spojrzenie, żeby odszukać twarz Maisie. Czy to znów stary pan Smith przeprowadzał alchemiczne eksperymenty? Przeniósł wzrok na górny bieg schodów i przylegającą do nich ścianę, nie potrafiąc pozbyć się nieprzyjemnego przeczucia, że chodził o coś innego.
Nie widział jeszcze podłużnego pęknięcia, które zaczęło wędrować od góry w dół, znacząc ścianę pełną zawijasów rysą.
Cofnął się o krok, ale niewystarczająco szybko; na sekundę jego nos zanurzył się w miękkich tkaninach, zmysły zaatakowała ulotna woń zwietrzałych nieco perfum i papierosowego dymu, a chwilę później różnokolorowe materiały rozsypywały się wokół, ujawniając ukrytą za nimi postać drobnej, młodej dziewczyny. Molly? Mary? Kojarzył, że pojawiła się w kamienicy tuż po Nocy Tysiąca Gwiazd, wydawało mu się też, że mieszkała piętro niżej, ale nigdy jeszcze nie miał okazji zamienić z nią ani słowa, choć planował to zrobić, odkąd pani Bradley wspomniała, że w zamian za kilka sykli można ją poprosić o zacerowanie wysłużonej odzieży. – Proszę wybaczyć! – wypadło mu z ust od razu, schylił się, żeby podnieść jasnozielony sweter, który upadł tuż pod jego nogami. Nie ponosił winy za wypadek na schodach, ale stare przyzwyczajenia trudno było wyplenić. – I dzień dobry – może mogę pomóc? – zaoferował, wciąż trzymając w dłoniach sweter, niepewny, czy powinien dołożyć go do i tak pokaźnej sterty piętrzącej się w ramionach dziewczyny. – Maisie, prawda? – przypomniał sobie nagle, prawie pewny, że miał rację. – Ostrożnie – dodał, dostrzegając, jak młoda czarownica schyla się, a ubrania znów zaczynają chwiać się niebezpiecznie. Przykucnął znów, żeby podnieść długą spódnicę. – Może razem zaniesiemy je do pani Woolman? Dopiero co ją… – minąłem, chciał powiedzieć, ale zamilkł, bo drewniane stopnie zdawały się zatrząść pod jego stopami. Ale czy na pewno? Zamarł w pół ruchu, ze zgiętymi w kolanach nogami i dłoni opartej na jednym ze szczebli balustrady. Odruchowo wstrzymał powietrze, nasłuchując; przez kilkanaście sekund wokół nich panowała cisza, ale kiedy już miał uznać, że drżenie było wytworem jego wyobraźni, głęboki szmer poruszającej się konstrukcji rozległ się ponownie. – Słyszysz? – zapytał, unosząc spojrzenie, żeby odszukać twarz Maisie. Czy to znów stary pan Smith przeprowadzał alchemiczne eksperymenty? Przeniósł wzrok na górny bieg schodów i przylegającą do nich ścianę, nie potrafiąc pozbyć się nieprzyjemnego przeczucia, że chodził o coś innego.
Nie widział jeszcze podłużnego pęknięcia, które zaczęło wędrować od góry w dół, znacząc ścianę pełną zawijasów rysą.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Dla Maisie też pierwsze dni były nieco dziwne, bo przecież ostatnie dwa lata mieszkała tylko z babcią, ale wcześniej była w Hogwarcie, gdzie też było sporo ludzi, więc klimat Menażerii na swój sposób przypominał część zamku wydzieloną dla uczniów Hufflepuffu, z tą tylko różnicą, że miała pokoik tylko dla siebie i nie dzieliła go z kilkoma innymi dziewczętami. Ale w obecnych okolicznościach, bezpieczniej czuła się blisko innych ludzi niż gdyby miała być zupełnie sama, podskakując nerwowo na każdy szmer.
Nie znała póki co historii innych mieszkańców, a jedynie imiona i jakieś strzępki informacji, choć wierzyła, że z czasem ich lepiej pozna. Mogła tylko gdybać, że skoro tu trafili, to również nie mieli się gdzie podziać. Była jednak dość nieśmiała i nie lubiła się narzucać, więc nie ładowała się innym mieszkańcom do pokojów, a cierpliwie czekała, aż sami zechcą się z nią zapoznać bliżej niż te krótkie, uprzejme wymiany zdań podczas posiłków czy mijania się na korytarzach. Poza tym była wciąż świeżo po traumatycznych przeżyciach Nocy Tysiąca Gwiazd, więc większość czasu spędzała póki co w swoim pokoju, dochodząc do siebie.
Ale, mimo trudnych i przykrych przeżyć, musiała na siebie zarabiać, dlatego też szyła, cerowała i reperowała ubrania. Szycie odprężało ją i odpychało złe wspomnienia, bo musiała być wtedy skupiona na prawidłowym prowadzeniu igły przez materiał. Poza tym, szycie było elementem tego starego, utraconego życia, więc mogło stanowić łącznik między starym i nowym. Nie miała już babci i rodzinnego domu, ale nadal miała umiejętności, które zdobyła.
Zderzenie z mężczyzną zaskoczyło ją, ale na tak wąskich schodach trudno byłoby tego uniknąć, tym bardziej, że niewiele widziała zza tej sterty ubrań, i zobaczyła jego twarz dopiero kiedy część ubrań po zderzeniu spadła na schody. Zarumieniła się, było jej głupio za własne gapiostwo, bo może powinna znieść te rzeczy na dwa razy, a nie kombinować jak tu upchnąć wszystko za jednym razem.
- Jasne, jeśli to nie problem, może mi pan pomóc to znieść na dół, do pani Woolman. Nie wiem, do kogo należą poszczególne ubrania, ale ona na pewno będzie wiedzieć... – przyjęła propozycję pomocy, choć miała nadzieję, że nie jest to dla mężczyzny żaden kłopot i że nie odciąga to go od ważniejszych spraw. Dorośli mężczyźni mieli swoje ważne zajęcia. – Tak, jestem Maisie – potwierdziła swoje imię. Próbowała pozbierać ubrania, ale było jej ciężko z zajętymi rękami, przydałaby jej się w tym momencie trzecia, naprawdę.
Mężczyzna nagle urwał. Maisie także poczuła, że schody lekko zadrżały. Przypomniała sobie ruchome schody w Hogwarcie, które lekko drżały nim oderwały się od jednego piętra, by pomknąć w powietrzu do następnego, ale mieszkała tu już jakieś dziesięć dni i jak dotąd nie zaobserwowała, żeby te miały podobne właściwości. Usłyszała także odległy szmer i mogła przysiąc, że podobny odgłos już kiedyś słyszała, nie tak dawno temu. I nie były to wspomnienia dobre… Mimowolnie poczuła zimny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, jak zawsze, kiedy jakieś doznane wrażenie przywoływało niezbyt miłe skojarzenia. Przez umysł przemknęło jej wspomnienie drżącej konstrukcji i osypujących się z sufitu belek tuż przed tym, jak Billy wyciągnął ją z płonącego domu nim ten się zawalił. Ale przecież tutaj nie było pożaru, prawda? Nie czuła żadnego dymu, choć zmarszczyła nos, odruchowo próbując go wyczuć. Nic, czuła jedynie zwykły dla tego miejsca zapach, pomieszany z wonią trzymanych w ramionach ubrań.
- Tak, i wydaje mi się, że ten dźwięk brzmi… niepokojąco – odezwała się półszeptem, ale hej, przecież tutaj nie powinno dziać się nic złego, prawda? Minęło już dziesięć dni od tamtej nocy, i choć słyszała od innych mieszkańców, że Menażeria także nie wyszła z deszczu meteorytów bez szwanku, to wydawało jej się, że najgorsze już za nimi. Może więc to tylko paranoiczne myśli wywołane przeżytą tamtej nocy traumą?
Odruchowo się rozejrzała, i wtedy dostrzegła pęknięcie w ścianie.
- Nie widziałam tu tego wcześniej – rzekła. Czy mogła to przegapić? Czy może pęknięcie było zupełnie świeże? Lepiej żeby nie. Maisie zdecydowanie wolałaby, żeby kolejne nieszczęścia już ją omijały. – Czy to może być niebezpieczne? – zapytała, bo może Percival lepiej znał się na konstrukcjach i wiedział, skąd mogło powstać takie pęknięcie i czy zagrażało budynkowi, czy może stanowiło jedynie defekt kosmetyczny. Odłożyła trzymane ubrania na znajdujący się kawałek nad nimi podest schodów tak, aby nie spadły i nie porozsypywały się niżej, i dłonią lekko musnęła szczelinę, mając wrażenie, że ta wcale nie jest stara, a wyglądała, jakby powstała bardzo niedawno…
Nie znała póki co historii innych mieszkańców, a jedynie imiona i jakieś strzępki informacji, choć wierzyła, że z czasem ich lepiej pozna. Mogła tylko gdybać, że skoro tu trafili, to również nie mieli się gdzie podziać. Była jednak dość nieśmiała i nie lubiła się narzucać, więc nie ładowała się innym mieszkańcom do pokojów, a cierpliwie czekała, aż sami zechcą się z nią zapoznać bliżej niż te krótkie, uprzejme wymiany zdań podczas posiłków czy mijania się na korytarzach. Poza tym była wciąż świeżo po traumatycznych przeżyciach Nocy Tysiąca Gwiazd, więc większość czasu spędzała póki co w swoim pokoju, dochodząc do siebie.
Ale, mimo trudnych i przykrych przeżyć, musiała na siebie zarabiać, dlatego też szyła, cerowała i reperowała ubrania. Szycie odprężało ją i odpychało złe wspomnienia, bo musiała być wtedy skupiona na prawidłowym prowadzeniu igły przez materiał. Poza tym, szycie było elementem tego starego, utraconego życia, więc mogło stanowić łącznik między starym i nowym. Nie miała już babci i rodzinnego domu, ale nadal miała umiejętności, które zdobyła.
Zderzenie z mężczyzną zaskoczyło ją, ale na tak wąskich schodach trudno byłoby tego uniknąć, tym bardziej, że niewiele widziała zza tej sterty ubrań, i zobaczyła jego twarz dopiero kiedy część ubrań po zderzeniu spadła na schody. Zarumieniła się, było jej głupio za własne gapiostwo, bo może powinna znieść te rzeczy na dwa razy, a nie kombinować jak tu upchnąć wszystko za jednym razem.
- Jasne, jeśli to nie problem, może mi pan pomóc to znieść na dół, do pani Woolman. Nie wiem, do kogo należą poszczególne ubrania, ale ona na pewno będzie wiedzieć... – przyjęła propozycję pomocy, choć miała nadzieję, że nie jest to dla mężczyzny żaden kłopot i że nie odciąga to go od ważniejszych spraw. Dorośli mężczyźni mieli swoje ważne zajęcia. – Tak, jestem Maisie – potwierdziła swoje imię. Próbowała pozbierać ubrania, ale było jej ciężko z zajętymi rękami, przydałaby jej się w tym momencie trzecia, naprawdę.
Mężczyzna nagle urwał. Maisie także poczuła, że schody lekko zadrżały. Przypomniała sobie ruchome schody w Hogwarcie, które lekko drżały nim oderwały się od jednego piętra, by pomknąć w powietrzu do następnego, ale mieszkała tu już jakieś dziesięć dni i jak dotąd nie zaobserwowała, żeby te miały podobne właściwości. Usłyszała także odległy szmer i mogła przysiąc, że podobny odgłos już kiedyś słyszała, nie tak dawno temu. I nie były to wspomnienia dobre… Mimowolnie poczuła zimny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, jak zawsze, kiedy jakieś doznane wrażenie przywoływało niezbyt miłe skojarzenia. Przez umysł przemknęło jej wspomnienie drżącej konstrukcji i osypujących się z sufitu belek tuż przed tym, jak Billy wyciągnął ją z płonącego domu nim ten się zawalił. Ale przecież tutaj nie było pożaru, prawda? Nie czuła żadnego dymu, choć zmarszczyła nos, odruchowo próbując go wyczuć. Nic, czuła jedynie zwykły dla tego miejsca zapach, pomieszany z wonią trzymanych w ramionach ubrań.
- Tak, i wydaje mi się, że ten dźwięk brzmi… niepokojąco – odezwała się półszeptem, ale hej, przecież tutaj nie powinno dziać się nic złego, prawda? Minęło już dziesięć dni od tamtej nocy, i choć słyszała od innych mieszkańców, że Menażeria także nie wyszła z deszczu meteorytów bez szwanku, to wydawało jej się, że najgorsze już za nimi. Może więc to tylko paranoiczne myśli wywołane przeżytą tamtej nocy traumą?
Odruchowo się rozejrzała, i wtedy dostrzegła pęknięcie w ścianie.
- Nie widziałam tu tego wcześniej – rzekła. Czy mogła to przegapić? Czy może pęknięcie było zupełnie świeże? Lepiej żeby nie. Maisie zdecydowanie wolałaby, żeby kolejne nieszczęścia już ją omijały. – Czy to może być niebezpieczne? – zapytała, bo może Percival lepiej znał się na konstrukcjach i wiedział, skąd mogło powstać takie pęknięcie i czy zagrażało budynkowi, czy może stanowiło jedynie defekt kosmetyczny. Odłożyła trzymane ubrania na znajdujący się kawałek nad nimi podest schodów tak, aby nie spadły i nie porozsypywały się niżej, i dłonią lekko musnęła szczelinę, mając wrażenie, że ta wcale nie jest stara, a wyglądała, jakby powstała bardzo niedawno…
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Schody
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Menażeria Woolmanów