Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami
Stoliki
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Stoliki
Rzadko kiedy Trzy Miotły święcą pustkami. We wnętrzu zwyczajowo panuje tłok, czasami nawet i trudno o wolny stolik - szczególnie wieczorami, podczas mroźniejszych dni, a także weekendami, gdy wioskę odwiedzają studenci Hogwartu. Dobra renoma, która przyciąga klientów, jest w pełni uzasadniona - właśnie tutaj można dostać najznakomitsze miody, które są eksportowane także na rynki zagraniczne. W sali zwykle słychać gwar rozmów, mieszający się ze śmiechem, jak i dźwiękami kufli wznoszonych do toastów. Pomiędzy mniejszymi, okrągłymi stolikami, idealnymi do niewielki spotkań w gronie znajomych, a także pomiędzy tymi większymi, krąży młoda barmanka - córka właścicieli - o ogniście rudych włosach. Plotki mówią, że Bonny jest spokrewniona z Weasleyami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 2 razy
Instynkt podpowiadał, żeby uciekać. Zupełnie jak przed laty, poczuła silny lęk, że zrobiła coś nie tak, popełniła wielki niewybaczalny błąd, teraz tym gorszy, że w pełni zawiniony. Frances nie znosiła podobnych myśli, walczyła z nimi wyjątkowo zajadle, ale pojawiały się wciąż jak odrastające po ciosie łby mitycznej hydry ilekroć panna Montgomery odnalazła w swoim życiu coś cennego, coś, co można by jej odebrać. Albo co gorsza – coś, na co mogłaby nigdy nie zasłużyć, niezależnie jak ciężko by na to pracowała.
Nigdy nie szukała znaków, ani nie wierzyła w sprawy z góry przegrane. Z uporem godnym lepszej sprawy pielęgnowała w sobie optymizm, który w towarzystwie Floreana zdawał się jej czasem być stanem naturalnym – było to więc tym łatwiejsze. A jednak, kiedy zobaczyła, że zbliża się do niej już w gospodzie pod Świńskim Łbem, poczuła przypływ zaskakującej ją samą paniki. Zapragnęła uczepić się ramienia którejś z Zakonniczek wracających do Hogwartu, a potem bezczelnie okłamać Floreana w kolejnym liście, że w nerwach zupełnie wypadł jej z głowy spacer, na który się umówili. Dopiero kiedy pokonali drogę do Trzech Mioteł i zajęli tam miejsca, odetchnęła z ulgą. A więc wszystko dobrze, wszystko jest po staremu. Kiedy tylko Florean zapytał o Dżumę, uczepiła się tematu i z zapałem zaczęła trajkotać:
- Całkiem nieźle, ale chyba jeszcze potrzebuje trochę czasu. Otóż wyobraź sobie, że ze wszystkich miejsc w moim gabinecie – w którym jest nawet kominek, naprawdę cudowna sprawa, nie wiem, jak, ale na Pokątnej też jest koniecznie potrzebny, wiesz jak wspaniale jest wypić herbatę przy kominku, kiedy znowu leje za oknem i coraz szybciej się ściemnia – upatrzyła sobie jakiś ponury kąt przy biurku i często tam przesiaduje. Doszczętnie zniszczyła już te nowe zabawki, jakie kupiłam jej przed wyjazdem. Boję się ją tutaj wypuszczać, na Pokątnej to było co innego, ale Hogwart, sam rozumiesz. Zakazany Las jest na wyciągnięcie ręki, nie wiem, czy by się tam zapuszczała, co o tym sądzisz? Mam wątpliwości, może powinnam pogadać z kimś, kto bardziej zna się na kociej naturze. – może Florean też jej coś doradzi? Przekonanie, że koty to dranie, które nie przywiązują się do ludzi było co prawda powszechne, ale imienniczka zarazy na pewno tęskniła za Fortescue. Frances nie chciała nawet myśleć, jak kotka zareagowałaby na wieść o tym, że serce lodziarza należy już chociaż po części do innej istoty; Frances z kolei bardzo ucieszyła się, gdy przeczytała w liście o przygarniętym przez bliźnięta psiaku. Skoro nawet tak sceptycznie nastawiona do zwierząt maruderka jak Frania przyzwyczaiła się do towarzystwa kota i nawet je polubiła, to obecność mopsa w ich życiu będzie jak prezent gwiazdkowy kilka miesięcy wcześniej.
Nigdy nie szukała znaków, ani nie wierzyła w sprawy z góry przegrane. Z uporem godnym lepszej sprawy pielęgnowała w sobie optymizm, który w towarzystwie Floreana zdawał się jej czasem być stanem naturalnym – było to więc tym łatwiejsze. A jednak, kiedy zobaczyła, że zbliża się do niej już w gospodzie pod Świńskim Łbem, poczuła przypływ zaskakującej ją samą paniki. Zapragnęła uczepić się ramienia którejś z Zakonniczek wracających do Hogwartu, a potem bezczelnie okłamać Floreana w kolejnym liście, że w nerwach zupełnie wypadł jej z głowy spacer, na który się umówili. Dopiero kiedy pokonali drogę do Trzech Mioteł i zajęli tam miejsca, odetchnęła z ulgą. A więc wszystko dobrze, wszystko jest po staremu. Kiedy tylko Florean zapytał o Dżumę, uczepiła się tematu i z zapałem zaczęła trajkotać:
- Całkiem nieźle, ale chyba jeszcze potrzebuje trochę czasu. Otóż wyobraź sobie, że ze wszystkich miejsc w moim gabinecie – w którym jest nawet kominek, naprawdę cudowna sprawa, nie wiem, jak, ale na Pokątnej też jest koniecznie potrzebny, wiesz jak wspaniale jest wypić herbatę przy kominku, kiedy znowu leje za oknem i coraz szybciej się ściemnia – upatrzyła sobie jakiś ponury kąt przy biurku i często tam przesiaduje. Doszczętnie zniszczyła już te nowe zabawki, jakie kupiłam jej przed wyjazdem. Boję się ją tutaj wypuszczać, na Pokątnej to było co innego, ale Hogwart, sam rozumiesz. Zakazany Las jest na wyciągnięcie ręki, nie wiem, czy by się tam zapuszczała, co o tym sądzisz? Mam wątpliwości, może powinnam pogadać z kimś, kto bardziej zna się na kociej naturze. – może Florean też jej coś doradzi? Przekonanie, że koty to dranie, które nie przywiązują się do ludzi było co prawda powszechne, ale imienniczka zarazy na pewno tęskniła za Fortescue. Frances nie chciała nawet myśleć, jak kotka zareagowałaby na wieść o tym, że serce lodziarza należy już chociaż po części do innej istoty; Frances z kolei bardzo ucieszyła się, gdy przeczytała w liście o przygarniętym przez bliźnięta psiaku. Skoro nawet tak sceptycznie nastawiona do zwierząt maruderka jak Frania przyzwyczaiła się do towarzystwa kota i nawet je polubiła, to obecność mopsa w ich życiu będzie jak prezent gwiazdkowy kilka miesięcy wcześniej.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Frances nie poruszyła tego tematu. Wydawało mi się, że skoro to ona zebrała się do wykonania tego kroku, będzie chciała coś o nim powiedzieć. Tymczasem jak gdyby nigdy nic usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła opowiadać o Dżumie. Słuchałem cierpliwie co ma do powiedzenia, chociaż moje myśli wciąż próbowały skoczyć do tych wydarzeń sprzed kilku dni, a ja usilnie próbowałem je przyczepić do tu i teraz. Cierpię na tę okropną przypadłość zbyt dokładnego analizowania każdej sytuacji, co prawdopodobnie wzięło się z mojego zainteresowania historią, lecz nie zawsze uważam to za dobrą cechę. Nie, wręcz przeciwnie, przeważnie uważam to za jedną z moich głównych wad. Analizowanie pocałunku powinienem porzucić już w pierwszej klasie Hogwartu. Również postanawiam uczepić się tematu Dżumy.
- Dżuma zawsze wydawała mi się mądrym kotem. Wątpię, żeby zapuszczała się do Zakazanego Lasu. To zwierzę i chyba wyczuwa niebezpieczeństwo lepiej niż człowiek - wzruszam ramionami, bo to w zasadzie jedyna porada na jaką mnie stać. Nie miałem do czynienia z żadnym innym kotem oprócz czworonoga Frances, a to zdecydowanie nie czyni ze mnie godnego zaufania eksperta. - Tak, kominek to świetna rzecz. Zastanawiałem się nad nim, ale chyba w moim ciasnym mieszkanku on nie ma racji bytu - wzdycham cicho, już pogodzony ze swoim losem. - Za to odkąd wróciliśmy z Weymouth, nie mogę przestać myśleć o zakupie jakiegoś niedużego domu. To znaczy... Ja wiem, że to odległa przyszłość, na razie mnie na to nawet nie stać, ale uświadomiłem sobie wtedy, że nie chcę mieszkać całe życie na Pokątnej i jakoś tak zacząłem patrzeć na swoje mieszkanie jak na coś przejściowego - nawet Florence o tym nie mówiłem, ale teraz nawet nie mam ochoty na przeprowadzanie remontów, których sam byłem pomysłodawcą. Wydaje mi się, że to bez sensu, skoro i tak mam się stąd wyprowadzić - nawet jeżeli ta przeprowadzka jest czysto teoretyczna i odległa w czasie. Czy to nie jest głupie? Chyba powinienem jednak wziąć się w garść i pomalować te ściany w przedpokoju. - No... Zobaczymy. Wspominałem ci za to o naszym nowym czworonożnym nabytku. Co prawda ostatnio pogryzł mi książkę, ale i tak nie wyobrażam sobie, żeby go z nami nie było. Ciekawe czy dogada się z Dżumą - charakter franinej kotki był na tyle silny, że bardziej obawiałem się o zdrowie swojego psa. Zresztą nie wydawał się jakoś szczególnie agresywny, zapewne przespałby całą wizytę włamywacza.
Milknę na chwilę, kiedy kończą mi się neutralne tematy do rozmów. Zaplatam palce na nieco klejącym się blacie drewnianego stoliczka, nerwowo wypuszczając powietrze. Muszę poruszyć ten temat, inaczej nie da mi spokoju. Nie lubię niedomówień. - Wtedy na dworcu... - zaczynam dość nieporęcznie, ale naprawdę nie spodziewałem się, że nasza kilkuletnia znajomość dotrze do tego momentu. Dobra, Florian, nie owijaj w bawełnę. - Wszystko działo się tak szybko, omal nie pojechałem z tobą do Hogwartu... i nie zdążyliśmy porozmawiać - przypominam sobie mój nerwowy skok na peron i tę falę dotąd ignorowanych uczuć, która i teraz gdzieś mi towarzyszy. Spoglądam wyczekująco na Franię, wierząc, że tym razem rozwinie ten temat.
- Dżuma zawsze wydawała mi się mądrym kotem. Wątpię, żeby zapuszczała się do Zakazanego Lasu. To zwierzę i chyba wyczuwa niebezpieczeństwo lepiej niż człowiek - wzruszam ramionami, bo to w zasadzie jedyna porada na jaką mnie stać. Nie miałem do czynienia z żadnym innym kotem oprócz czworonoga Frances, a to zdecydowanie nie czyni ze mnie godnego zaufania eksperta. - Tak, kominek to świetna rzecz. Zastanawiałem się nad nim, ale chyba w moim ciasnym mieszkanku on nie ma racji bytu - wzdycham cicho, już pogodzony ze swoim losem. - Za to odkąd wróciliśmy z Weymouth, nie mogę przestać myśleć o zakupie jakiegoś niedużego domu. To znaczy... Ja wiem, że to odległa przyszłość, na razie mnie na to nawet nie stać, ale uświadomiłem sobie wtedy, że nie chcę mieszkać całe życie na Pokątnej i jakoś tak zacząłem patrzeć na swoje mieszkanie jak na coś przejściowego - nawet Florence o tym nie mówiłem, ale teraz nawet nie mam ochoty na przeprowadzanie remontów, których sam byłem pomysłodawcą. Wydaje mi się, że to bez sensu, skoro i tak mam się stąd wyprowadzić - nawet jeżeli ta przeprowadzka jest czysto teoretyczna i odległa w czasie. Czy to nie jest głupie? Chyba powinienem jednak wziąć się w garść i pomalować te ściany w przedpokoju. - No... Zobaczymy. Wspominałem ci za to o naszym nowym czworonożnym nabytku. Co prawda ostatnio pogryzł mi książkę, ale i tak nie wyobrażam sobie, żeby go z nami nie było. Ciekawe czy dogada się z Dżumą - charakter franinej kotki był na tyle silny, że bardziej obawiałem się o zdrowie swojego psa. Zresztą nie wydawał się jakoś szczególnie agresywny, zapewne przespałby całą wizytę włamywacza.
Milknę na chwilę, kiedy kończą mi się neutralne tematy do rozmów. Zaplatam palce na nieco klejącym się blacie drewnianego stoliczka, nerwowo wypuszczając powietrze. Muszę poruszyć ten temat, inaczej nie da mi spokoju. Nie lubię niedomówień. - Wtedy na dworcu... - zaczynam dość nieporęcznie, ale naprawdę nie spodziewałem się, że nasza kilkuletnia znajomość dotrze do tego momentu. Dobra, Florian, nie owijaj w bawełnę. - Wszystko działo się tak szybko, omal nie pojechałem z tobą do Hogwartu... i nie zdążyliśmy porozmawiać - przypominam sobie mój nerwowy skok na peron i tę falę dotąd ignorowanych uczuć, która i teraz gdzieś mi towarzyszy. Spoglądam wyczekująco na Franię, wierząc, że tym razem rozwinie ten temat.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prawie nie słyszała, co mówił Florean, chociaż musiała przyznać mu, że dzielnie podtrzymywał fasadę lekkiej pogawędki, aż w końcu dotarł do sprawy leżącej mu na sercu. Tego już nie mogła zignorować, choć sądziła, że może jeszcze dzisiaj próba ujdzie jej płazem.
Miejsce i czas, w których to naprawdę miało znaczenie nie wydawało się Frani odległe, majaczyły gdzieś na horyzoncie, a mimo to rozumiała, że wyciągnąwszy rękę nie będzie w stanie ich dosięgnąć. W Trzech Miotłach było znacznie jaśniej i cieplej niż pod Świńskim Łbem, nikt tu nie wiedział, że wielu z przybyszów ostatniej godziny jeszcze niedawno rozmawiało o okropnych rzeczach, poświęcało cały swój spokój i wiele z nadziei, by uformować plany na niepewną przyszłość.
Spojrzała na Floreana i patrzyła tylko zamiast w końcu coś powiedzieć. Patrzyła jakby świat miał zawalić się w momencie, kiedy odwróci od niego wzrok, jakby on sam miał zniknąć, a w jego miejsce miała przyjść myśl przypominająca natrętnie o porażce, jaką poniosła – nie upilnowała go. Skąd wiedział, że tak niewiele czasu potrzeba, by taka potrzeba w ogóle w niej wykiełkowała? Jakim cudem przewidział, że biały kryształ od niego postawi sobie na biurku (w gabinecie, podczas lekcji, nawet na stole przy śniadaniu i kolacji) i w chwilach rozkojarzenia spojrzenie będzie jej uciekać – razem z myślą – w jego stronę?
Frances postanowiła najwyraźniej, na wypadek gdyby zabrakło jej realnych przeciwników na najbliższą przyszłość, dołożyć sobie jeszcze kilka wiatraków do walki. Gdyby to one miały powalić ją na ziemię, może to i dobrze – niech ją wykończy coś, co przynajmniej kiedyś było dobre.
- Nie wiedziałam, co robić. – rzekła w końcu i chociaż zawstydziła się nieco (przeklęta rozłąka, tylko kilka dni rzeczywiście wystarczyło, by przejęła się drobiazgami, jakie nic by nie znaczyły w ciągłości ich bycia razem), udało się jej nie zaciąć, przejść przez ten maleńki punkt zapalny gdzieś dalej, w labirynt rozmowy, którą chciała odwlec. Nie umiałaby przy tym powiedzieć dla czego, może na wypadek gdyby miała oznaczać jakiś nieprzewidziany, przykry koniec? Ostatnie wydarzenia wprowadziły do scenariusza jej życia wiele możliwych zakończeń, jedne bardziej drastyczne od drugich, kilka takich, że samą myśl o przyszłości odrzucała od siebie.
- Nie bez powodu nie chciałam, żebyś mnie odprowadzał. Nie wychodzą mi pożegnania, nie takie. – może jakaś jej część pozostała tchórzem, mimo wszystkiego, co przed laty sobie postanowiła. Może beznadzieja zalegająca w niej po spotkaniu Zakonu położyła się cieniem na innych (czy teraz nie powinny tym bardziej być drugorzędne?) sprawach w jej życiu, nawet te najprzyjemniejsze chwile namalowała na nowo, tym razem w ponurych barwach.
A może, właśnie teraz i tu, kiedy jeszcze nie otrząsnęła się z szoku i wszystko wydawało się źle i nie tak, powinna przestać użalać się nad wszystkim, co się nie stało i tym bardziej szukać tego, co przez cały czas mogło ją uratować od pogrążenia się w jakiejś obcej, przemożnej rozpaczy i Florean swoją nieustępliwością robił jej tak naprawdę niemałą przysługę.
Miejsce i czas, w których to naprawdę miało znaczenie nie wydawało się Frani odległe, majaczyły gdzieś na horyzoncie, a mimo to rozumiała, że wyciągnąwszy rękę nie będzie w stanie ich dosięgnąć. W Trzech Miotłach było znacznie jaśniej i cieplej niż pod Świńskim Łbem, nikt tu nie wiedział, że wielu z przybyszów ostatniej godziny jeszcze niedawno rozmawiało o okropnych rzeczach, poświęcało cały swój spokój i wiele z nadziei, by uformować plany na niepewną przyszłość.
Spojrzała na Floreana i patrzyła tylko zamiast w końcu coś powiedzieć. Patrzyła jakby świat miał zawalić się w momencie, kiedy odwróci od niego wzrok, jakby on sam miał zniknąć, a w jego miejsce miała przyjść myśl przypominająca natrętnie o porażce, jaką poniosła – nie upilnowała go. Skąd wiedział, że tak niewiele czasu potrzeba, by taka potrzeba w ogóle w niej wykiełkowała? Jakim cudem przewidział, że biały kryształ od niego postawi sobie na biurku (w gabinecie, podczas lekcji, nawet na stole przy śniadaniu i kolacji) i w chwilach rozkojarzenia spojrzenie będzie jej uciekać – razem z myślą – w jego stronę?
Frances postanowiła najwyraźniej, na wypadek gdyby zabrakło jej realnych przeciwników na najbliższą przyszłość, dołożyć sobie jeszcze kilka wiatraków do walki. Gdyby to one miały powalić ją na ziemię, może to i dobrze – niech ją wykończy coś, co przynajmniej kiedyś było dobre.
- Nie wiedziałam, co robić. – rzekła w końcu i chociaż zawstydziła się nieco (przeklęta rozłąka, tylko kilka dni rzeczywiście wystarczyło, by przejęła się drobiazgami, jakie nic by nie znaczyły w ciągłości ich bycia razem), udało się jej nie zaciąć, przejść przez ten maleńki punkt zapalny gdzieś dalej, w labirynt rozmowy, którą chciała odwlec. Nie umiałaby przy tym powiedzieć dla czego, może na wypadek gdyby miała oznaczać jakiś nieprzewidziany, przykry koniec? Ostatnie wydarzenia wprowadziły do scenariusza jej życia wiele możliwych zakończeń, jedne bardziej drastyczne od drugich, kilka takich, że samą myśl o przyszłości odrzucała od siebie.
- Nie bez powodu nie chciałam, żebyś mnie odprowadzał. Nie wychodzą mi pożegnania, nie takie. – może jakaś jej część pozostała tchórzem, mimo wszystkiego, co przed laty sobie postanowiła. Może beznadzieja zalegająca w niej po spotkaniu Zakonu położyła się cieniem na innych (czy teraz nie powinny tym bardziej być drugorzędne?) sprawach w jej życiu, nawet te najprzyjemniejsze chwile namalowała na nowo, tym razem w ponurych barwach.
A może, właśnie teraz i tu, kiedy jeszcze nie otrząsnęła się z szoku i wszystko wydawało się źle i nie tak, powinna przestać użalać się nad wszystkim, co się nie stało i tym bardziej szukać tego, co przez cały czas mogło ją uratować od pogrążenia się w jakiejś obcej, przemożnej rozpaczy i Florean swoją nieustępliwością robił jej tak naprawdę niemałą przysługę.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciałem żeby nasze spotkanie przeistoczyło się z bezstresowej pogawędki w krępującą rozmowę, ale z drugiej strony nie mogłem po prostu zignorować tego co między nami zaszło. Może w przeciwieństwie do mnie Frances wolała o tym zapomnieć, i choć ta myśl była bolesna, wolałem się o tym teraz dowiedzieć niż żyć w jakimś stanie zawieszenia. Widziałem po minie Frani, że ten temat nie jest dla niej wygodny - dla mnie też nie był prosty, chociaż gdybym zastanowił się nad tym odrobinę dłużej, prawdopodobnie doszedłbym do wniosku, że to niezwykle głupie z mojej strony. Oboje byliśmy dorośli i z pewnością potrafiliśmy jasno określić pewne granice. Naprawdę miałem nadzieję, że uda nam się podczas tego spotkania wyjaśnić parę spraw.
- Czyli to moja wina? - Nie powinienem zmieniać tonu rozmowy, ale jej odpowiedź trochę mnie zabolała. Przecież chciałem dobrze - jak by to wyglądało gdybym nie pomógł jej się dostać na peron z tymi wszystkimi walizami i klatką z kotem. Tak po prostu, po przyjacielsku, miałbym wyrzuty sumienia do końca swoich dni, że ominąłem tak ważny i przełomowy dzień bliskiej mi osoby. Myślałem, że Frances również będzie mi chociaż trochę wdzięczna za poświęcony czas, ale najwidoczniej się myliłem. - Rozumiem - dodałem, odchrząkując nerwowo, jednak zaczynając żałować, że poruszyłem ten temat. Czyli nie powinienem był przywiązywać do tego pocałunku zbyt dużej wagi. Kiwnąłem głową, bardziej dla własnej wiadomości niż dla Frances, rozglądając się za kelnerem, który miał nam przynieść kufle piwa. Pomógłby zmienić temat. A jednak kiedy tak na niego czekałem, stwierdziłem, że przecież nie powinienem się tak łatwo poddawać i chować głowę w piasek. - Nie, nie rozumiem - powiedziałem więc po krótkiej chwili milczenia, przenosząc zagubiony wzrok na Franię. - Przecież mogłaś mnie po prostu poprosić żebym nie przychodził, chociaż to by było trochę dziwne, prawda? - Pozwoliłem swoim myślom wydostać się na powierzchnię, ale może faktycznie nie powinienem drążyć tego tematu. Ponownie zerknąłem za jej plecy w poszukiwaniu kelnera, ale ten jak zaginął gdzieś w tłumie tak zaginął i nie przychodził. Nie tak wyobrażałem sobie ten wieczór, wręcz przeciwnie, miał być miłym spotkaniem po tych paru dniach rozłąki, chciałem wysłuchać wszystkich wrażeń Frances z pierwszych dni wymarzonej pracy, a musiałem wyskoczyć z tym dworcem i wszystko zepsuć.
- Czyli to moja wina? - Nie powinienem zmieniać tonu rozmowy, ale jej odpowiedź trochę mnie zabolała. Przecież chciałem dobrze - jak by to wyglądało gdybym nie pomógł jej się dostać na peron z tymi wszystkimi walizami i klatką z kotem. Tak po prostu, po przyjacielsku, miałbym wyrzuty sumienia do końca swoich dni, że ominąłem tak ważny i przełomowy dzień bliskiej mi osoby. Myślałem, że Frances również będzie mi chociaż trochę wdzięczna za poświęcony czas, ale najwidoczniej się myliłem. - Rozumiem - dodałem, odchrząkując nerwowo, jednak zaczynając żałować, że poruszyłem ten temat. Czyli nie powinienem był przywiązywać do tego pocałunku zbyt dużej wagi. Kiwnąłem głową, bardziej dla własnej wiadomości niż dla Frances, rozglądając się za kelnerem, który miał nam przynieść kufle piwa. Pomógłby zmienić temat. A jednak kiedy tak na niego czekałem, stwierdziłem, że przecież nie powinienem się tak łatwo poddawać i chować głowę w piasek. - Nie, nie rozumiem - powiedziałem więc po krótkiej chwili milczenia, przenosząc zagubiony wzrok na Franię. - Przecież mogłaś mnie po prostu poprosić żebym nie przychodził, chociaż to by było trochę dziwne, prawda? - Pozwoliłem swoim myślom wydostać się na powierzchnię, ale może faktycznie nie powinienem drążyć tego tematu. Ponownie zerknąłem za jej plecy w poszukiwaniu kelnera, ale ten jak zaginął gdzieś w tłumie tak zaginął i nie przychodził. Nie tak wyobrażałem sobie ten wieczór, wręcz przeciwnie, miał być miłym spotkaniem po tych paru dniach rozłąki, chciałem wysłuchać wszystkich wrażeń Frances z pierwszych dni wymarzonej pracy, a musiałem wyskoczyć z tym dworcem i wszystko zepsuć.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy nie można ze sobą rozmawiać tak, jakby się chciało, zostają listy. A na listy nie zawsze jest czas, a kiedy już i on się znajdzie, zawsze może zabraknąć skupienia. Albo odwagi. Frances nie dopisała wszystkiego do listu sprzed dwóch dni, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że ułomna pisemna forma rozmowy wymaga, by wszystko to, co już dawno wiadomo i czego mówić nie trzeba, jeszcze raz swemu rozmówcy przekazać.
Na pierwszej lekcji było nie Lumos, tylko Alohomora, przecież ci mówiłam, że tak zrobię, ale nie słuchałeś, bo robiłeś nowe lody, te z marcepanem.
Uczniowie w pubie mi nie przeszkadzają, usiądziemy w kącie.
Boję się o ciebie i bardzo cię kocham.
Już ci kupiłam prezent na Gwiazdkę.
Przyślij koniecznie te lody z marcepanem, duże pudełko.
Ale teraz już przecież niczego więcej nie dopisze i nie wyśle, bo Florean siedzi już przy niej, na wyciągnięcie ręki i to na dworcu to ani niczyja wina, ani zasługa. Położyła rękę na dłoni Floreana spoczywającej na lekko klejącym blacie stolika. Uśmiechnęła się, rozluźniła. Zupełnie jakby poczuła już w gardle smak piwa, a w głowie jego ośmielający szum.
Nikt tego za ciebie nie zrobi, Franka.
Wzięła wdech. Mogła powiedzieć mu, że prosiła, zabraniała, bo wiedziała, jak to się skończy. Wiedziała, że kiedy zobaczą się następnym razem wszystko będzie już miało większe znaczenie. I słusznie, bo powinno przecież. To, co bagatelizowała, co ukrywali oboje pod okazjami tak błahymi jak urodziny, nadejście nowego roku albo jemioła zawieszona w drzwiach lodziarni, kiedy tylko zrobiło się między nimi trochę więcej miejsca niż zwykle, rozrosło się bezczelnie i zagarnęło swoje z myśli i z zachowań i z planów. Z nadziei, których Frances nie chciała w sobie hodować, by to ich następnym razem nie poświęcać, kiedy zbiorą się z Zakonnikami przy tym samym stole.
Wypuściła powietrze, nie powiedziawszy nic. Słowa błąkały się po jej głowie w niezbornych gromadach, z pozoru powoli, ale kiedy próbowała je schwytać i wypuścić na świat, rozpierzchały się w mig pod naporem najcieńszej wiązki woli. Uśmiechnęła się do siebie, niewielkim, prawie złośliwym grymasem. Jakie to typowe, że w momencie, kiedy najbardziej ich potrzebowała – piękne zdania zawodziły. Umiała opowiadać bajki i samymi słowami przenosić ludzi między światami, potrafiła objaśnić najtrudniejsze z mechanizmów działających w magii, a nie potrafiła powiedzieć tego, czego przecież nie trzeba mówić. A gdyby tylko ją zapytał, odpowiedziałaby bez zająknięcia.
Dlaczego go pocałowała w tym wąskim korytarzyku? Nie dlatego, że tak robią panny w powieściach i filmach, a dlatego, że chciała. Że nie wiedziała, czy i kiedy będzie mogła zrobić to znowu, a już nigdy było perspektywą nie do zniesienia. Nawet jutro, nawet za minutę było jak wieczność, gdy czyhała już na nią tęsknota. Skoczyła na nią jak polujące zwierzę z ukrycia z momentem, kiedy wybrzmiał gwizdek na odjazd.
Zapytał ją za to wtedy – akurat teraz?
Podniosła wzrok i po raz pierwszy od pięciu dni, dni spędzonych na życzeniu sobie, by zobaczyć jego twarz, napotkała jego oczy. Złapała rękę Floreana mocniej, zamykając ją w obu swoich dłoniach. Nie było jeszcze zimno, ale skóra na knykciach zrobiła się trochę szorstka.
- Kiedy, jak nie teraz? – wzruszyła ramionami.
Na pierwszej lekcji było nie Lumos, tylko Alohomora, przecież ci mówiłam, że tak zrobię, ale nie słuchałeś, bo robiłeś nowe lody, te z marcepanem.
Uczniowie w pubie mi nie przeszkadzają, usiądziemy w kącie.
Boję się o ciebie i bardzo cię kocham.
Już ci kupiłam prezent na Gwiazdkę.
Przyślij koniecznie te lody z marcepanem, duże pudełko.
Ale teraz już przecież niczego więcej nie dopisze i nie wyśle, bo Florean siedzi już przy niej, na wyciągnięcie ręki i to na dworcu to ani niczyja wina, ani zasługa. Położyła rękę na dłoni Floreana spoczywającej na lekko klejącym blacie stolika. Uśmiechnęła się, rozluźniła. Zupełnie jakby poczuła już w gardle smak piwa, a w głowie jego ośmielający szum.
Nikt tego za ciebie nie zrobi, Franka.
Wzięła wdech. Mogła powiedzieć mu, że prosiła, zabraniała, bo wiedziała, jak to się skończy. Wiedziała, że kiedy zobaczą się następnym razem wszystko będzie już miało większe znaczenie. I słusznie, bo powinno przecież. To, co bagatelizowała, co ukrywali oboje pod okazjami tak błahymi jak urodziny, nadejście nowego roku albo jemioła zawieszona w drzwiach lodziarni, kiedy tylko zrobiło się między nimi trochę więcej miejsca niż zwykle, rozrosło się bezczelnie i zagarnęło swoje z myśli i z zachowań i z planów. Z nadziei, których Frances nie chciała w sobie hodować, by to ich następnym razem nie poświęcać, kiedy zbiorą się z Zakonnikami przy tym samym stole.
Wypuściła powietrze, nie powiedziawszy nic. Słowa błąkały się po jej głowie w niezbornych gromadach, z pozoru powoli, ale kiedy próbowała je schwytać i wypuścić na świat, rozpierzchały się w mig pod naporem najcieńszej wiązki woli. Uśmiechnęła się do siebie, niewielkim, prawie złośliwym grymasem. Jakie to typowe, że w momencie, kiedy najbardziej ich potrzebowała – piękne zdania zawodziły. Umiała opowiadać bajki i samymi słowami przenosić ludzi między światami, potrafiła objaśnić najtrudniejsze z mechanizmów działających w magii, a nie potrafiła powiedzieć tego, czego przecież nie trzeba mówić. A gdyby tylko ją zapytał, odpowiedziałaby bez zająknięcia.
Dlaczego go pocałowała w tym wąskim korytarzyku? Nie dlatego, że tak robią panny w powieściach i filmach, a dlatego, że chciała. Że nie wiedziała, czy i kiedy będzie mogła zrobić to znowu, a już nigdy było perspektywą nie do zniesienia. Nawet jutro, nawet za minutę było jak wieczność, gdy czyhała już na nią tęsknota. Skoczyła na nią jak polujące zwierzę z ukrycia z momentem, kiedy wybrzmiał gwizdek na odjazd.
Zapytał ją za to wtedy – akurat teraz?
Podniosła wzrok i po raz pierwszy od pięciu dni, dni spędzonych na życzeniu sobie, by zobaczyć jego twarz, napotkała jego oczy. Złapała rękę Floreana mocniej, zamykając ją w obu swoich dłoniach. Nie było jeszcze zimno, ale skóra na knykciach zrobiła się trochę szorstka.
- Kiedy, jak nie teraz? – wzruszyła ramionami.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poniosło mnie. Rzadko mnie ponosi. Wewnętrzny głos podpowiadał mi, że to wszystko przez uczucie jakim darzyłem Frances. Z pewnością nie była mi obojętna, chociaż do felernego spotkania na dworcu wydawało mi się, że łączy nas po prostu przyjaźń i siła przyzwyczajenia. Codziennie spotkania na klatce schodowej, rozmowy przy kubku gorącej herbaty, wizyty z kubełkiem ulubionych lodów. Nie podejrzewałem, że z naszej relacji może wyjść coś więcej, choć dogadywaliśmy się świetnie, a na wspomnienie festiwalu lata robi mi się ciepło na sercu po dziś dzień. Może to dlatego, że przeżyłem w swoim życiu wystarczająco dużo nieudanych związków i już przestałem wierzyć w swoje szczęście w miłości? Nie powinienem tak mówić jak jakiś staruszek, ale czasem właśnie tak się czułem i nic nie mogłem na to poradzić. Jednak kiedy Frances położyła swoją dłoń na mojej, zacząłem wierzyć, że może coś z tego wyjdzie. To może był niewinny gest, a moje nadzieje płonne, ale czy w obecnych czasach nie powinniśmy być bardziej spontaniczni? Przecież nie wiemy co na nas czeka za rogiem, spotkanie przed chwilą jasno nas w tym utwierdziło. Uśmiechnąłem się lekko, choć może zbyt smutno jak na tę okoliczność. Czy to był znak, że i ona myśli podobnie? Wiele bym dał, żeby właśnie tak było. Dopiero po chwili przeznaczonej na gorączkowe myśli uniosłem wzrok, napotykając spojrzenie jej niebieskawych oczu. A potem powiedziała coś, czego z początku nie zrozumiałem. Już zdążyłem zapomnieć co powiedziałem parę dni temu na dworcu, jakby od tamtej chwili minęło przynajmniej pół roku. Musiała minąć krótka chwila zanim złapałem sens tych słów i poczułem się po prostu szczęśliwy - już dawno nie odczuwałem czegoś takiego, ale czy to co się właśnie działo nie było dowodem na to, że jednak moje uczucie jest odwzajemnione? Czy mógłbym prosić o cokolwiek więcej? Chyba nie, nie ma nic gorszego niż nie odwzajemnione uczucie. Zaśmiałem się krótko, bo z jakiegoś powodu to wszystko wydało mi się niezwykle zabawne. I spojrzałem taki rozbawiony na Franię, kręcąc lekko głową z niedowierzaniem. Tyle lat, tyle przesiedzianych wieczorów na jej balkonie, tyle spacerów w okolicznym parku. W życiu bym nie pomyślał, że to się tak skończy. A Florence zdawała się to wiedzieć od początku. Jak ona to robiła? Zaczerpnąłem powietrza, żeby coś powiedzieć, ale wszystkie słowa utknęły mi gdzieś w gardle. Wyciągnąłem rękę i położyłem ją na jej dłoniach, trochę mniejszych. - Nawet nie wiesz jak się cieszę, że to mówisz - mówię w końcu, bo przecież oszukiwanie samego siebie i wszystkich dookoła nie ma żadnego sensu. W tym momencie przychodzi tak wyczekiwany przeze mnie kelner, ale tym razem nie zwracam na niego uwagi. Naprawdę przez chwilę zapomniałem, że znajduję się w zatłoczonym pubie pełnym uczniów.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na kilka sekund wszystko w zasięgu zmysłów Frances zrobiło się dziwne, jakby ktoś przesunął wszystko o centymetr kiedy zmrużyła oczy, a po kolejnym mrugnięciu wszystko wróciło na swoje miejsce. Nawet we własnej skórze poczuła się obca i dopiero wtedy zrozumiała, dlaczego.
On też. On też.
Nie chciało jej się wierzyć, by Florean tak chętnie rzucał się w tę cudowną pewność, niepodważoną już żadnym z urojeń z ich własnych głów albo z zewnątrz, a jednak poczucie, że mógłby - dla niej! - było zbyt kuszące, by je po prostu odrzucić, wyciszyć siłą, kiedy dopiero co odważyło się zabrać głos.
Zawsze powtarzała, że czas najwyższy, żeby sobie kogoś znalazł. Kiedy zbierali się całą trójką z Florence, a one dobierały się w prześmiewczy chórek swatek, doprowadzały go tym do szału, a siebie do śmiechu, bo rzeczywiście zaczynał wtedy przypominać marudnego starca. Nie było już tak śmiesznie, kiedy okazało się, że chciała, żeby to ją znalazł. Ale Frances i tak się roześmiała.
Roześmiała się, chociaż niewiele brakowało, by równie dobrze mogła się rozpłakać. Wszystkie skumulowane przez ten długi dzień emocje zawirowały tak mocno, że aż dziwne, jak utrzymała się na krześle. Trochę tylko zakręciło jej się w głowie, ale to nie szkodzi.
- Wiem. – bo przecież ucieszyła się dokładnie tak samo. I przez tę radość, wcale nie tak niezrozumiałą, jak Frances chciałaby o niej myśleć, mogła chyba przyznać przed sobą, że już od jakiegoś czasu nękały ją tęsknoty za momentem, który właśnie przeżywali. Pojawiały się w nieoczekiwanych chwilach, kiedy układała książki na półkach albo wyrzucała puste pudełka po lodach do śmieci; łatwo przychodził jej śmiech i obwinianie o wszystkie dziwne myśli swojej samotności (do której nie została stworzona, na pewno nie, nawet jeśli kupiła sobie już kota na wszelki wypadek). Kiedyś może Frances pomyśli, że zmarnowali trochę czasu. Kiedyś, kiedy zacznie już im go brakować, ale jeszcze nie teraz, bo teraz miałaby trudności nawet z określeniem, jaki mają rok na zewnątrz i co to w ogóle jest „zewnątrz”. Dziwne, że można jeszcze osiągnąć taki stan, po wszystkim, co przeszli oboje i przed wszystkim, w co jeszcze będą musieli się wpakować.
Próbując coś powiedzieć, Frances znowu zaczęła gorączkowo szukać myśli, którą warto w takim momencie uzewnętrznić. Kilka znalezisk, jak na przykład: „powinnam była ładniej się dziś ubrać” albo „gdzie kelner zamierza postawić nam szklanki, kiedy już przyjdzie” odrzuciła z miejsca, ale poza nimi – nie mogła oprzeć się o zbyt wiele. Nie chciała pytać, co teraz zrobią i co to dokładnie zmienia. Chciała wywalczyć im pięć, dziesięć minut bez zmartwień o przyszłość, chwilę głuchoty na rozsądek. Chciała go stamtąd zabrać, ale dokąd? Czas może i zwolnił trochę swój bieg w Trzech Miotłach, ale kiedy wyjdą, zastanie ich prawie noc i cała reszta życia, jaką zostawili na chwilę za drzwiami.
Spojrzała na swoje ręce, ukryte, bezradne, bezpieczne w jego dłoniach.
- Dziękuję. – palnęła w końcu, bo od samego początku czuła, że powinna. Nie od pięciu minut, ani nie od rana, tylko od tych trzech lat, które spędzili obok siebie. Ze sobą?
On też. On też.
Nie chciało jej się wierzyć, by Florean tak chętnie rzucał się w tę cudowną pewność, niepodważoną już żadnym z urojeń z ich własnych głów albo z zewnątrz, a jednak poczucie, że mógłby - dla niej! - było zbyt kuszące, by je po prostu odrzucić, wyciszyć siłą, kiedy dopiero co odważyło się zabrać głos.
Zawsze powtarzała, że czas najwyższy, żeby sobie kogoś znalazł. Kiedy zbierali się całą trójką z Florence, a one dobierały się w prześmiewczy chórek swatek, doprowadzały go tym do szału, a siebie do śmiechu, bo rzeczywiście zaczynał wtedy przypominać marudnego starca. Nie było już tak śmiesznie, kiedy okazało się, że chciała, żeby to ją znalazł. Ale Frances i tak się roześmiała.
Roześmiała się, chociaż niewiele brakowało, by równie dobrze mogła się rozpłakać. Wszystkie skumulowane przez ten długi dzień emocje zawirowały tak mocno, że aż dziwne, jak utrzymała się na krześle. Trochę tylko zakręciło jej się w głowie, ale to nie szkodzi.
- Wiem. – bo przecież ucieszyła się dokładnie tak samo. I przez tę radość, wcale nie tak niezrozumiałą, jak Frances chciałaby o niej myśleć, mogła chyba przyznać przed sobą, że już od jakiegoś czasu nękały ją tęsknoty za momentem, który właśnie przeżywali. Pojawiały się w nieoczekiwanych chwilach, kiedy układała książki na półkach albo wyrzucała puste pudełka po lodach do śmieci; łatwo przychodził jej śmiech i obwinianie o wszystkie dziwne myśli swojej samotności (do której nie została stworzona, na pewno nie, nawet jeśli kupiła sobie już kota na wszelki wypadek). Kiedyś może Frances pomyśli, że zmarnowali trochę czasu. Kiedyś, kiedy zacznie już im go brakować, ale jeszcze nie teraz, bo teraz miałaby trudności nawet z określeniem, jaki mają rok na zewnątrz i co to w ogóle jest „zewnątrz”. Dziwne, że można jeszcze osiągnąć taki stan, po wszystkim, co przeszli oboje i przed wszystkim, w co jeszcze będą musieli się wpakować.
Próbując coś powiedzieć, Frances znowu zaczęła gorączkowo szukać myśli, którą warto w takim momencie uzewnętrznić. Kilka znalezisk, jak na przykład: „powinnam była ładniej się dziś ubrać” albo „gdzie kelner zamierza postawić nam szklanki, kiedy już przyjdzie” odrzuciła z miejsca, ale poza nimi – nie mogła oprzeć się o zbyt wiele. Nie chciała pytać, co teraz zrobią i co to dokładnie zmienia. Chciała wywalczyć im pięć, dziesięć minut bez zmartwień o przyszłość, chwilę głuchoty na rozsądek. Chciała go stamtąd zabrać, ale dokąd? Czas może i zwolnił trochę swój bieg w Trzech Miotłach, ale kiedy wyjdą, zastanie ich prawie noc i cała reszta życia, jaką zostawili na chwilę za drzwiami.
Spojrzała na swoje ręce, ukryte, bezradne, bezpieczne w jego dłoniach.
- Dziękuję. – palnęła w końcu, bo od samego początku czuła, że powinna. Nie od pięciu minut, ani nie od rana, tylko od tych trzech lat, które spędzili obok siebie. Ze sobą?
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie sądziłem, że to się stanie tak szybko. Miałem za sobą tyle nieudanych związków i innych życiowych porażek, że naprawdę nie nastawiałem się na nic nowego. Może kiedyś, ale nie w najbliższej przyszłości, szczególnie, że świat zdawał się zawalać pod naszymi stopami. Chociaż może właśnie to był główny powód przez który dzisiaj doszliśmy do porozumienia - po co zwlekać z takimi sprawami skoro nie wiadomo co przyniesie następny dzień? Chciałbym, żeby to po prostu zabrzmiało romantycznie, ale w obecnej sytuacji to było okropne, że musieliśmy tak myśleć. Wolałbym, żeby było inaczej - żebyśmy nie musieli się spieszyć z podejmowaniem takich decyzji ani myśleć o czyhających niebezpieczeństwach.
To w zasadzie zabawne, że znamy się już tyle lat, a ja dopiero na Festiwalu Lata pomyślałem, że może coś z tego by wyszło. Ta myśl wtedy mnie przeraziła, bo wydawało mi się, że Frances nigdy nie odwzajemni tego uczucia, a ja utknę w jakiejś totalnie nieudanej i męczącej relacji. A jednak niedawne spotkanie na dworcu uświadomiło mi, że jest zupełnie inaczej. To było jak zaczerpnięcie oddechu świeżego powietrza po tygodniach duszenia. Patrzyłem na Frances zaskoczony i szczęśliwy zarazem. To było szalone, nawet jeżeli każdy mógł się spodziewać, że właśnie tak to wszystko się skończy. Chociaż skończy to chyba złe słowo, tak naprawdę to dopiero początek, a ja nie wiedziałem czego się spodziewać. Ani jak to wszystko ma wyglądać: ja na Pokątnej, Frances w Hogwarcie. Gdyby nie przysłowiowe motyle w brzuchu, zacząłbym się głowić nad tymi wszystkimi kwestiami, ale teraz żyłem chwilą. Podziwiałem Franię jak zakochany po uszy nastolatek, nie wierząc własnemu szczęściu. Uśmiechnąłem się, słysząc jej przekorną odpowiedź. - No tak, wszystko wiesz - zaśmiałem się, kompletnie zapominając o tym kelnerze i kremowych piwach. Zapomniałem też, że zaledwie parę minut temu byłem na nią tak zły. Wszystkie te uczucia ze mnie uleciały, a ja poczułem się lekki jak piórko. Razem z nimi odszedł stres i wszelkie zmartwienia. Byłem tylko ja i ona, czasem przebijał się też gwar zatłoczonego lokalu. Chyba zbyt zatłoczonego, co dotarło do mnie po dłuższej chwili. - Ty mi? To ja dziękuję - westchnąłem, bo jeżeli coś dodało do mojego szarego życia kolorów, to nie była to tylko lodziarnia, ale i ludzie, których dzięki niej poznałem. Z Frances na czele. I Dżumą. Naszymi rozmowami na balkonie i wystukiwaniem wiadomości przez ścianę w kuchni. Lodami nugatowymi. Mało profesjonalnymi tańcami do najnowszych mugolskich hitów. Krótkimi pogawędkami na klatce schodowej, gdy śpieszyliśmy się do pracy. I tysiącem innych małych rzeczy, które zacząłem doceniać dopiero po jej wyprowadzce. - Wyjdźmy stąd, jest ładna pogoda, zdążymy jeszcze przed godziną policyjną - zerkam na wysłużony zegarek, chcę odetchnąć pełną piersią, ale tym razem dosłownie. Poza tym tu jest za dużo ludzi, chcę pobyć z Franią sam na sam. Dlatego wstaję i wyciągam w jej kierunku ciepłą dłoń. - Idziemy?
zt
To w zasadzie zabawne, że znamy się już tyle lat, a ja dopiero na Festiwalu Lata pomyślałem, że może coś z tego by wyszło. Ta myśl wtedy mnie przeraziła, bo wydawało mi się, że Frances nigdy nie odwzajemni tego uczucia, a ja utknę w jakiejś totalnie nieudanej i męczącej relacji. A jednak niedawne spotkanie na dworcu uświadomiło mi, że jest zupełnie inaczej. To było jak zaczerpnięcie oddechu świeżego powietrza po tygodniach duszenia. Patrzyłem na Frances zaskoczony i szczęśliwy zarazem. To było szalone, nawet jeżeli każdy mógł się spodziewać, że właśnie tak to wszystko się skończy. Chociaż skończy to chyba złe słowo, tak naprawdę to dopiero początek, a ja nie wiedziałem czego się spodziewać. Ani jak to wszystko ma wyglądać: ja na Pokątnej, Frances w Hogwarcie. Gdyby nie przysłowiowe motyle w brzuchu, zacząłbym się głowić nad tymi wszystkimi kwestiami, ale teraz żyłem chwilą. Podziwiałem Franię jak zakochany po uszy nastolatek, nie wierząc własnemu szczęściu. Uśmiechnąłem się, słysząc jej przekorną odpowiedź. - No tak, wszystko wiesz - zaśmiałem się, kompletnie zapominając o tym kelnerze i kremowych piwach. Zapomniałem też, że zaledwie parę minut temu byłem na nią tak zły. Wszystkie te uczucia ze mnie uleciały, a ja poczułem się lekki jak piórko. Razem z nimi odszedł stres i wszelkie zmartwienia. Byłem tylko ja i ona, czasem przebijał się też gwar zatłoczonego lokalu. Chyba zbyt zatłoczonego, co dotarło do mnie po dłuższej chwili. - Ty mi? To ja dziękuję - westchnąłem, bo jeżeli coś dodało do mojego szarego życia kolorów, to nie była to tylko lodziarnia, ale i ludzie, których dzięki niej poznałem. Z Frances na czele. I Dżumą. Naszymi rozmowami na balkonie i wystukiwaniem wiadomości przez ścianę w kuchni. Lodami nugatowymi. Mało profesjonalnymi tańcami do najnowszych mugolskich hitów. Krótkimi pogawędkami na klatce schodowej, gdy śpieszyliśmy się do pracy. I tysiącem innych małych rzeczy, które zacząłem doceniać dopiero po jej wyprowadzce. - Wyjdźmy stąd, jest ładna pogoda, zdążymy jeszcze przed godziną policyjną - zerkam na wysłużony zegarek, chcę odetchnąć pełną piersią, ale tym razem dosłownie. Poza tym tu jest za dużo ludzi, chcę pobyć z Franią sam na sam. Dlatego wstaję i wyciągam w jej kierunku ciepłą dłoń. - Idziemy?
zt
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie lubiła czekać. Bała się myśli, że nie ma czasu i tego, że przegapi najwspanialsze rzeczy w życiu; jakiś żal zawsze czaił się na nią, gotów pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy myślała, że niczego jej w życiu nie brakuje i znów, bezczelnie, potrzebą prostego człowieka, próbowała jakoś być szczęśliwa. Wtedy przychodziła nieznośna myśl – że przecież udaje, usiłuje zatrzymać się gdzieś, gdzie nie ma dla niej miejsca, a naprawdę ważne rzeczy gdzieś w tym czasie umykają.
Nie chciałaby myśleć, gdyby musiała się z nim przedwcześnie rozstać, że własne życie jej nie wystarczyło.
- Nie wszystko. – właściwie to wyczekiwała momentu, w którym znowu pomyśli, że chyba nie wie o nim prawie nic. Potrafili podtrzymywać rozmowy o największych głupotach przez kilka tygodni, szczodrze wymieniali się ciekawostkami i pozwalali, by niektóre szczegóły, które z początku pomijali odkrył przed nimi czas, jako naturalna kolej rzeczy. Ale wciąż mieli sobie bardzo dużo do powiedzenia, więcej niż pomieści najdłuższy list, taki na dwie rolki pergaminu, który musiałyby nieść dwie sowy naraz. Frances dobrze to wiedziała i czuła na ramionach ciężar zaległych rozmów, ale mając Floreana przed sobą nadal nie mogła zdecydować się, jak i czy w ogóle zacząć pierwszą z nich. Z jednej strony miała sto pytań, wiercących się niecierpliwie i dekoncentrujących ją, ale z drugiej – pewna jej część wcale nie była teraz zainteresowana rozmową. – Ale to akurat wiem.
Nie można zakochać się za szybko. Nawet te uczucia, które wybuchały w sercu po jednym spojrzeniu bez ostrzeżenia choćby jednej myśli przychodziły zawsze po prostu w samą porę; miłość bywa pod tym względem jak stary czarodziej, odwiedzający domy ludzi spokojnych i zadowolonych z dotychczasowego życia, by ich zabrać na wielką przygodę. Tym razem, w ich przypadku, wykazała się cierpliwością, może ucięła sobie drzemkę w progu ich kamienicy na Pokątnej, pozwalając by liczyły się inne sprawy, a kiedy się już obudziła, zaczęła wślizgiwać się niepostrzeżenie, z dnia na dzień, tak, by widząc się codziennie – nie zauważyli nic nowego.
- Idziemy.
Chwyciła go za rękę z niesamowitym przeczuciem, że nawet gdyby mieli pójść na piętnastominutowy spacer tą samą ścieżką, którą przeszli już tysiąc razy, będzie w nim coś nowego i wyjątkowego. Wyszli bez słowa, zostawiając za sobą maleńki stolik i skołowanego kelnera, który właśnie przyniósł ich zamówienie. Na zewnątrz nie było nikogo i robiło się coraz chłodniej.
Gdzieś tu jest wojna. Ta sama, która ogarnęła cały kraj, wprowadzała wszędzie zamęt, a oni wybrali, by w niej walczyć. Powinna być wszędzie dookoła, jeszcze niedawno przewijała się w każdej myśli Frances, a teraz mogłaby przysiąc, że ślad po niej zaginął. Chyba się udało, zdobyli jakiś czas - ten kwadrans, a może godzinę, kiedy jeszcze jest ładna pogoda i wszystko może być jak dawniej i jak nigdy przedtem.
zt
Nie chciałaby myśleć, gdyby musiała się z nim przedwcześnie rozstać, że własne życie jej nie wystarczyło.
- Nie wszystko. – właściwie to wyczekiwała momentu, w którym znowu pomyśli, że chyba nie wie o nim prawie nic. Potrafili podtrzymywać rozmowy o największych głupotach przez kilka tygodni, szczodrze wymieniali się ciekawostkami i pozwalali, by niektóre szczegóły, które z początku pomijali odkrył przed nimi czas, jako naturalna kolej rzeczy. Ale wciąż mieli sobie bardzo dużo do powiedzenia, więcej niż pomieści najdłuższy list, taki na dwie rolki pergaminu, który musiałyby nieść dwie sowy naraz. Frances dobrze to wiedziała i czuła na ramionach ciężar zaległych rozmów, ale mając Floreana przed sobą nadal nie mogła zdecydować się, jak i czy w ogóle zacząć pierwszą z nich. Z jednej strony miała sto pytań, wiercących się niecierpliwie i dekoncentrujących ją, ale z drugiej – pewna jej część wcale nie była teraz zainteresowana rozmową. – Ale to akurat wiem.
Nie można zakochać się za szybko. Nawet te uczucia, które wybuchały w sercu po jednym spojrzeniu bez ostrzeżenia choćby jednej myśli przychodziły zawsze po prostu w samą porę; miłość bywa pod tym względem jak stary czarodziej, odwiedzający domy ludzi spokojnych i zadowolonych z dotychczasowego życia, by ich zabrać na wielką przygodę. Tym razem, w ich przypadku, wykazała się cierpliwością, może ucięła sobie drzemkę w progu ich kamienicy na Pokątnej, pozwalając by liczyły się inne sprawy, a kiedy się już obudziła, zaczęła wślizgiwać się niepostrzeżenie, z dnia na dzień, tak, by widząc się codziennie – nie zauważyli nic nowego.
- Idziemy.
Chwyciła go za rękę z niesamowitym przeczuciem, że nawet gdyby mieli pójść na piętnastominutowy spacer tą samą ścieżką, którą przeszli już tysiąc razy, będzie w nim coś nowego i wyjątkowego. Wyszli bez słowa, zostawiając za sobą maleńki stolik i skołowanego kelnera, który właśnie przyniósł ich zamówienie. Na zewnątrz nie było nikogo i robiło się coraz chłodniej.
Gdzieś tu jest wojna. Ta sama, która ogarnęła cały kraj, wprowadzała wszędzie zamęt, a oni wybrali, by w niej walczyć. Powinna być wszędzie dookoła, jeszcze niedawno przewijała się w każdej myśli Frances, a teraz mogłaby przysiąc, że ślad po niej zaginął. Chyba się udało, zdobyli jakiś czas - ten kwadrans, a może godzinę, kiedy jeszcze jest ładna pogoda i wszystko może być jak dawniej i jak nigdy przedtem.
zt
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
21 XII
Grudniowa pogoda była trudna i nie rozpieszczała nikogo, mimo to mieszkańcy Hogsmeade lojalnie zgromadzili się na urządzanym rok w rok przyjęciu z okazji święta Jul. Pub pod Trzema Miotłami wypełniony był ludźmi, choć czarodziejska wioska nie przeżywała w tym okresie oblężenia uczniów Hogwartu, którzy zwyczajnie powrócili do swoich rodzinnych domów, choć może i znalazłby się jakieś niedobitki w murach potężnego i mistycznego zamku. To już od lat dla Valeriana nie miało najmniejszego znaczenia. Był już dorosłym czarodziejem, nie miał więc potrzeby roztrząsać aspektów szkolnego życia. W tej chwili chłonął radosną atmosferę pośród upijających się słodkim miodem i kremowym piwem stałych tubylców szkockiej miejscowości, przez panujące śnieżyce jakby odciętej od reszty świata.
Z rogu sali rozbrzmiewała muzyka, a zewsząd unosiły się śpiewy mniej lub bardziej trzymające się rytmu nadanego przez melodię. Podobna dysharmonia miała jednak ogromny urok, mimo wszystko podkreślając wspólnotowość całego wydarzenia. To było niesamowite, że ludzie, tak bardzo różni od siebie, potrafili jednak zgromadzić się w jednym miejscu i przez chwilę być jak wielka rodziny. Oddawali wyraz zacieśnianym przez lat sąsiedzkim stosunkom. I wciąż była w nich jeszcze nadzieja, radość, bo oto nadeszły wyczekiwane święta. Wewnątrz pubu było ciepło, przytulnie, unosił się też przyjemny zapach piernika i miodu. Nawet Valerian miał już na ustach smak słodkiego miodu, bo wuj szybko podsunął mu pod nos kufel z napitkiem. Ktoś przyniósł pieczeń, ktoś inny potrawkę z baraniny, największy wybór był spośród ciast. Można było dostrzec przyozdobione biało-czerownymi lizakami w kształcie laski i bombkami choinki, zielone gałązki bukszpanu przewiązane czerwonymi kokardami.
Na to przyjęcie nie ubrał się jednak zbyt elegancko. Do ciemnych garniturowych spodni dobrał białą koszulę, która była widoczna w niewielkiej części – mankiety i kołnierzyk wystawały spod bordowego swetra, rzecz jasna odpowiednio ułożone. Cieszył się swobodną atmosferą, z kuflem w dłoni odbijając się o śpiewających i roześmianych ludzi, stołów z jedzeniem i kolejnych towarzyszy (a raczej towarzyszek) rozmów. Co jakiś czas zerkał na wejście do pubu, czekając na pojawienie się tej jednej osoby.
Gdy tylko ją ujrzał, zamarł na moment, a potem zjawił się przy niej momentalnie, aby powitać osobiście jej babcię. Starsza czarownica wydawała się szczęśliwa, lecz Solene… Naprawdę nie potrafił tak do razu ustalić, jak się czuje z tym wszystkim – powrotem do Hogsmeade, wizytą u babci, uczestnictwem w przyjęciu, prawdopodobnie w jakiś sposób wymuszonym. Przez hałas i tłok był tuż przy jej boku, zachwycony i podekscytowany, tylko dla niej naprawdę uśmiechnięty. – Czekałem na ciebie – wyszeptał do jej ucha i sięgnął po smukłą dłoń, aby uścisnąć ją serdecznie. Na moment zapomniał o wszystkim, znów wracając do tamtego czasu, kiedy się poznali siedem lat temu.
Grudniowa pogoda była trudna i nie rozpieszczała nikogo, mimo to mieszkańcy Hogsmeade lojalnie zgromadzili się na urządzanym rok w rok przyjęciu z okazji święta Jul. Pub pod Trzema Miotłami wypełniony był ludźmi, choć czarodziejska wioska nie przeżywała w tym okresie oblężenia uczniów Hogwartu, którzy zwyczajnie powrócili do swoich rodzinnych domów, choć może i znalazłby się jakieś niedobitki w murach potężnego i mistycznego zamku. To już od lat dla Valeriana nie miało najmniejszego znaczenia. Był już dorosłym czarodziejem, nie miał więc potrzeby roztrząsać aspektów szkolnego życia. W tej chwili chłonął radosną atmosferę pośród upijających się słodkim miodem i kremowym piwem stałych tubylców szkockiej miejscowości, przez panujące śnieżyce jakby odciętej od reszty świata.
Z rogu sali rozbrzmiewała muzyka, a zewsząd unosiły się śpiewy mniej lub bardziej trzymające się rytmu nadanego przez melodię. Podobna dysharmonia miała jednak ogromny urok, mimo wszystko podkreślając wspólnotowość całego wydarzenia. To było niesamowite, że ludzie, tak bardzo różni od siebie, potrafili jednak zgromadzić się w jednym miejscu i przez chwilę być jak wielka rodziny. Oddawali wyraz zacieśnianym przez lat sąsiedzkim stosunkom. I wciąż była w nich jeszcze nadzieja, radość, bo oto nadeszły wyczekiwane święta. Wewnątrz pubu było ciepło, przytulnie, unosił się też przyjemny zapach piernika i miodu. Nawet Valerian miał już na ustach smak słodkiego miodu, bo wuj szybko podsunął mu pod nos kufel z napitkiem. Ktoś przyniósł pieczeń, ktoś inny potrawkę z baraniny, największy wybór był spośród ciast. Można było dostrzec przyozdobione biało-czerownymi lizakami w kształcie laski i bombkami choinki, zielone gałązki bukszpanu przewiązane czerwonymi kokardami.
Na to przyjęcie nie ubrał się jednak zbyt elegancko. Do ciemnych garniturowych spodni dobrał białą koszulę, która była widoczna w niewielkiej części – mankiety i kołnierzyk wystawały spod bordowego swetra, rzecz jasna odpowiednio ułożone. Cieszył się swobodną atmosferą, z kuflem w dłoni odbijając się o śpiewających i roześmianych ludzi, stołów z jedzeniem i kolejnych towarzyszy (a raczej towarzyszek) rozmów. Co jakiś czas zerkał na wejście do pubu, czekając na pojawienie się tej jednej osoby.
Gdy tylko ją ujrzał, zamarł na moment, a potem zjawił się przy niej momentalnie, aby powitać osobiście jej babcię. Starsza czarownica wydawała się szczęśliwa, lecz Solene… Naprawdę nie potrafił tak do razu ustalić, jak się czuje z tym wszystkim – powrotem do Hogsmeade, wizytą u babci, uczestnictwem w przyjęciu, prawdopodobnie w jakiś sposób wymuszonym. Przez hałas i tłok był tuż przy jej boku, zachwycony i podekscytowany, tylko dla niej naprawdę uśmiechnięty. – Czekałem na ciebie – wyszeptał do jej ucha i sięgnął po smukłą dłoń, aby uścisnąć ją serdecznie. Na moment zapomniał o wszystkim, znów wracając do tamtego czasu, kiedy się poznali siedem lat temu.
Zarówno przyjazd do Hogsmeade, jak i wyjście z przytulnego domu babci traktowała jak swoją prywatną koronę cierniową. Wiedziała, że przecież nie mogła wiecznie spychać swojego problemu w odmęty świadomości, wypierać, a potem i tak budzić się w środku nocy zlana potem, gdy po raz kolejny widziała przed oczami kawałek lasu, który w jej prywatnym wspomnieniu był mogiłą niewinnego człowieka i miejscem walki o godność i życie, jednak oddalony Londyn zapewniał jej wciąż jakiś minimalny spokój ducha, którego od dawna poszukiwała.
Jeszcze zaledwie przed dwudziestoma minutami chciała zaprzestać swojej prywatnej terapii i mierzenia się z demonami, a Valerianowi wysłać list, w którym najmocniej przepraszała, ale odwołuje dzisiejsze spotkanie z wyssanego z małego palca powodu. Dbanie o własny nos, zdrowie i nagła próba myślenia o swoim bezpieczeństwie na zaś wcale jednak nie kierowała Francuzką, lecz dziwny strach, którego źródła odnaleźć nie potrafiła. Z drugiej strony bardzo chciała się spotkać z Blythe. Sympatia, którą darzyła tego człowieka, i szczera ciekawość, ostatecznie przeważyła nad prywatnymi paranojami, w których powoli zaczynała stawać się mistrzynią na swojej własnej liście rankingowej.
W pubie nie pojawiła się oczywiście sama; zachęcona przez babcię do wspólnego wyjścia – które wspólnym miało pozostać tylko pozornie – ostatecznie odłożyła kawałek pergaminu i walizki, sowie oszczędzając podróży w niezbyt sprzyjających warunkach pogodowych.
Nie ulegało wątpliwości, że pojawienie się wili w miejscu publicznym, takim, w którym zebrało się zapewne co najmniej pół magicznej wioski, wywoła poruszenie, ale i na to była przygotowana. Ubierając się w czarną szatę z szerokim kapturem, przypominającą raczej worek pokutny niż to, co nosiła na co dzień, szła ramię w ramię obok Buni – ta wyznaczała jej drogę, bo sama zdążyła zapomnieć, która uliczka prowadziła do centrum, a która bardziej na obrzeża, gdzie wolała się nie znaleźć.
Kiedy pojawiły się w środku, nie zdjęła kaptura. Wiedziała jednak, że Valerian bez problemu rozpozna jej babcię i wcale się nie pomyliła; kiedy tylko poczuła jak ktoś łapie ją za dłoń, zaraz po tym drażniąc delikatnie ucho cichym szeptem, zaczęła nabierać pewności, że pożałowałaby swojej nagłej zmiany decyzji. Już dawno nie usłyszała tak miłych i prostych słów wypowiedzianych samych z siebie, nie motywowanych aurą, którą roztaczała.
– Możemy usiąść gdzieś na uboczu? – spytała, choć wiedziała, że nie musiała. Gdy odnaleźli ustronne miejsce, zadecydowała się odsłonić twarz; siedziała jednak tyłem do pomieszczenia, na szczęście skrywając się odpowiednio przed wścibskimi spojrzeniami.
– Czuję się tutaj dziwniej, niż w Londynie – wyjawiła po francusku ze skwaszoną miną – to absurdalne, w końcu część tych osób kojarzę a tam możesz wyjść na ulicę i przepaść na zawsze – nie rozumiała skąd wzięło się jej przekonanie, że tutaj wśród znajomych Buni jest bardziej zagrożona niż w londyńskim barze, gdzie już niejednokrotnie przekonała się o swojej lekkomyślności i głupocie.
– Mam nadzieję, że nikt nam przynajmniej nie przeszkodzi – dodała uśmiechając się już nieco bardziej przystępnie, gdy rozbiegane spojrzenie wreszcie umieściła na twarzy swojego towarzysza. Mieli sporo do nadrobienia a ogrom rzeczy, które namnożyło się podczas ich rozłąki sprawiał, że nie była pewna, czy dadzą radę przejść przez każdą kwestię w ciągu jednej nocy. – Bunia jednak świetnie sobie daje radę sama – zażartowała, upewniając się jeszcze ukradkowym zerknięciem przez ramię, że jej babcia nie spędza tego wieczoru sama. Nie podważała jej zdrowia, wigoru i zdolności towarzyskich, chociaż małe wyrzuty sumienia, że powinna być tam z nią, nie tutaj, lekko ukuły Francuzkę pod żebro.
Jeszcze zaledwie przed dwudziestoma minutami chciała zaprzestać swojej prywatnej terapii i mierzenia się z demonami, a Valerianowi wysłać list, w którym najmocniej przepraszała, ale odwołuje dzisiejsze spotkanie z wyssanego z małego palca powodu. Dbanie o własny nos, zdrowie i nagła próba myślenia o swoim bezpieczeństwie na zaś wcale jednak nie kierowała Francuzką, lecz dziwny strach, którego źródła odnaleźć nie potrafiła. Z drugiej strony bardzo chciała się spotkać z Blythe. Sympatia, którą darzyła tego człowieka, i szczera ciekawość, ostatecznie przeważyła nad prywatnymi paranojami, w których powoli zaczynała stawać się mistrzynią na swojej własnej liście rankingowej.
W pubie nie pojawiła się oczywiście sama; zachęcona przez babcię do wspólnego wyjścia – które wspólnym miało pozostać tylko pozornie – ostatecznie odłożyła kawałek pergaminu i walizki, sowie oszczędzając podróży w niezbyt sprzyjających warunkach pogodowych.
Nie ulegało wątpliwości, że pojawienie się wili w miejscu publicznym, takim, w którym zebrało się zapewne co najmniej pół magicznej wioski, wywoła poruszenie, ale i na to była przygotowana. Ubierając się w czarną szatę z szerokim kapturem, przypominającą raczej worek pokutny niż to, co nosiła na co dzień, szła ramię w ramię obok Buni – ta wyznaczała jej drogę, bo sama zdążyła zapomnieć, która uliczka prowadziła do centrum, a która bardziej na obrzeża, gdzie wolała się nie znaleźć.
Kiedy pojawiły się w środku, nie zdjęła kaptura. Wiedziała jednak, że Valerian bez problemu rozpozna jej babcię i wcale się nie pomyliła; kiedy tylko poczuła jak ktoś łapie ją za dłoń, zaraz po tym drażniąc delikatnie ucho cichym szeptem, zaczęła nabierać pewności, że pożałowałaby swojej nagłej zmiany decyzji. Już dawno nie usłyszała tak miłych i prostych słów wypowiedzianych samych z siebie, nie motywowanych aurą, którą roztaczała.
– Możemy usiąść gdzieś na uboczu? – spytała, choć wiedziała, że nie musiała. Gdy odnaleźli ustronne miejsce, zadecydowała się odsłonić twarz; siedziała jednak tyłem do pomieszczenia, na szczęście skrywając się odpowiednio przed wścibskimi spojrzeniami.
– Czuję się tutaj dziwniej, niż w Londynie – wyjawiła po francusku ze skwaszoną miną – to absurdalne, w końcu część tych osób kojarzę a tam możesz wyjść na ulicę i przepaść na zawsze – nie rozumiała skąd wzięło się jej przekonanie, że tutaj wśród znajomych Buni jest bardziej zagrożona niż w londyńskim barze, gdzie już niejednokrotnie przekonała się o swojej lekkomyślności i głupocie.
– Mam nadzieję, że nikt nam przynajmniej nie przeszkodzi – dodała uśmiechając się już nieco bardziej przystępnie, gdy rozbiegane spojrzenie wreszcie umieściła na twarzy swojego towarzysza. Mieli sporo do nadrobienia a ogrom rzeczy, które namnożyło się podczas ich rozłąki sprawiał, że nie była pewna, czy dadzą radę przejść przez każdą kwestię w ciągu jednej nocy. – Bunia jednak świetnie sobie daje radę sama – zażartowała, upewniając się jeszcze ukradkowym zerknięciem przez ramię, że jej babcia nie spędza tego wieczoru sama. Nie podważała jej zdrowia, wigoru i zdolności towarzyskich, chociaż małe wyrzuty sumienia, że powinna być tam z nią, nie tutaj, lekko ukuły Francuzkę pod żebro.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Spoglądanie ponad głowami wszystkich zgromadzonych w pubie wcale nie było prostym zadaniem. Uparcie jednak powracał co chwila spojrzeniem do drzwi wejściowych, kurczowo trzymając się tej nikłej nadziei, iż ujrzy w nich znajomą sylwetkę. Wierzył, że Solene jednak się zjawi; przekroczy próg lokalu i uświetni imprezę lokalnej społeczności samą swoją obecnością. Rozsądek podpowiadał mu jednak, że nie był to tak wysoce prawdopodobny scenariusz, jak mógłby sobie tego życzyć. Jeśli wciąż prześladowały ją traumatyczne wspomnienia, mogła obawiać się wspólnego celebrowania święta z ledwo znanymi sobie ludźmi. Nic sobie zresztą nigdy nie obiecywali, zarówno w przeszłości, jak i po wspólnym opuszczeniu pociągu, którym każde z nich przecież osobno opuściło Londyn. Pozostawali sobie obcy. Niegdyś podzielili się drobnymi rozterkami, lecz nie było to w żadne sposób wiążące. Tak naprawdę łączyło ich zaledwie kilka tygodni z przeszłości i to już wystarczająco dalekiej, aby do niej nie wracać, a nawet pogrzebać ją bez wahania. Jedno przypadkowe spotkanie po tych kilku latach nie zobowiązywało jej przecież do stawiennictwa na tłumnym przyjęciu mieszkańców Hogsmeade. Miał nadzieję ją zobaczyć i zasugerował to zresztą podczas wczorajszego pożegnania. Ale co właściwie znaczyły jego pobożne życzenia? Zapewne nie stanowiły żadnego wyznacznika dla przyszłych decyzji pięknej czarownicy.
Na jego szczęście pojawiła się. Fala ciepła rozeszła się z płonącej radością klatki piersiowej. Jego mięśnie rozluźniły się nagle, bezwiednie, a wszystko za sprawą samej ulgi. Zbliżył się do niej szybko, dopiero przy stawianiu kroków w jej stronę zauważając, że wcale nie był tak cierpliwy, jak jeszcze chwilę temu sobie wmawiał. Czekał na nią, a oczekiwanie było prawdziwą udręką pomimo wesołej atmosfery panującej wokół. Tak trudno było powstrzymywać się od wyrażania emocji, gdy cieszył się niezmiernie z jej przybycia. Skinieniem głowy powitał starszą czarownicę, która w odpowiedzi posłała mu uśmiech i poklepała po ramieniu. Chciał spytać o jej samopoczucie albo spytać o to, czy nie miały żadnych trudności podczas drogi, choć przemierzyć musiały zalewie kilka ulic. Nie dano mu takiej sposobności, do Buni zaraz podeszła jedna z jej rówieśniczek, kolejna już ku niej sunęła przez tłum, w tej samej chwili też zwróciła się do niego Solene. – Oczywiście – odpowiedział natychmiast i krótko na jej prośbę, pamiętając nawet rozlokowanie stolików na sali. Nie zaproponował odebrania okrycia wierzchniego, nie poprosił o ściągnięcie kaptura, posłusznie poprowadził ją w jeden z kątów, gdzie nie padało zbyt wiele światła i gdzie nie uciekały niczyje spojrzenia. Mogli rozsiąść się swobodnie i oddać w pełni rozmowie, mimo unoszących się odgłosów zabawy. Szkoda mu było jednak wypuszczać jej smukłą dłoń z własnej. Tak było trzeba.
Zaczęła się posługiwać francuskim, który w jej wykonaniu brzmiał wręcz śpiewnie. Szybko zrozumiał ten świadomy zabieg, kiedy zaczęła mu zdradzać swoje wątpliwości po zdjęciu kaptura. – W Londynie jest się jednak anonimowym w tłumie – również rzekł po francusku, uśmiechając się do niej ciepło. Również chciał, aby nikt im tego wieczoru nie przerywał rozmowy. Choć może babcia Solene miała inne plany. Rozejrzał się po sali, lecz nie mógł jej odnaleźć. – Od wczorajszego wieczora zdołałem chyba usłyszeć wszystkie plotki od swojej wspaniałej cioci – rzucił żartobliwie, lecz była to właściwie straszna prawda. Słuchanie o ludziach, których mniej lub bardziej kojarzył, wcale nie było tak przyjemne, mimo to nie śmiał odmówić dalszego słuchania. – Ponoć pewien zacny czarodziej posłał ostatnio twojej babci kwiaty.
Był ciekaw, czy kobieta zdążyła wspomnieć o tym swojej wnuczce. A może była to tylko fałszywa plotka? Sam traktował całą sprawę z przymrużeniem oka, nie ośmielając się wypowiadać jakichkolwiek komentarzy, a już zwłaszcza tych zuchwałych czy złośliwych. Zawsze uważał, że każde uczucia powinny być szanowane.
– Słyszałem też, że twoja siostra wyszła za lorda – nie wiedział, czy to był dobry temat do poruszenia. Lata temu rodzinne relacje Solene wydawały mu się skomplikowane. Mógł mieć tylko nadzieję, że i w tej delikatnej materii zdołała zaznać szczęścia. – Czy ty też jesteś już zamężną kobietą? – pytanie wybrzmiało z dużą niezręcznością i samo w sobie było głupie, jednak chciał się upewnić co do swoich przypuszczeń. Gdyby miała męża, nie byłoby jej tutaj. Bardziej niezręcznie byłoby jednak spytać o to inną osobę. Możliwość zapytania o to własnej ciotki odrzucił natychmiast, dobrze podejrzewając, że zapewne przez zbyt dużą i źle ukierunkowaną ufność w takich aspektach nie miałby dziś życia. – Ja mam sporo szczęścia w kartach – wyrzucił z siebie szybko, chcąc w ten dziwny sposób zasugerować, że nie ma z kolei szczęścia w miłości.
Na jego szczęście pojawiła się. Fala ciepła rozeszła się z płonącej radością klatki piersiowej. Jego mięśnie rozluźniły się nagle, bezwiednie, a wszystko za sprawą samej ulgi. Zbliżył się do niej szybko, dopiero przy stawianiu kroków w jej stronę zauważając, że wcale nie był tak cierpliwy, jak jeszcze chwilę temu sobie wmawiał. Czekał na nią, a oczekiwanie było prawdziwą udręką pomimo wesołej atmosfery panującej wokół. Tak trudno było powstrzymywać się od wyrażania emocji, gdy cieszył się niezmiernie z jej przybycia. Skinieniem głowy powitał starszą czarownicę, która w odpowiedzi posłała mu uśmiech i poklepała po ramieniu. Chciał spytać o jej samopoczucie albo spytać o to, czy nie miały żadnych trudności podczas drogi, choć przemierzyć musiały zalewie kilka ulic. Nie dano mu takiej sposobności, do Buni zaraz podeszła jedna z jej rówieśniczek, kolejna już ku niej sunęła przez tłum, w tej samej chwili też zwróciła się do niego Solene. – Oczywiście – odpowiedział natychmiast i krótko na jej prośbę, pamiętając nawet rozlokowanie stolików na sali. Nie zaproponował odebrania okrycia wierzchniego, nie poprosił o ściągnięcie kaptura, posłusznie poprowadził ją w jeden z kątów, gdzie nie padało zbyt wiele światła i gdzie nie uciekały niczyje spojrzenia. Mogli rozsiąść się swobodnie i oddać w pełni rozmowie, mimo unoszących się odgłosów zabawy. Szkoda mu było jednak wypuszczać jej smukłą dłoń z własnej. Tak było trzeba.
Zaczęła się posługiwać francuskim, który w jej wykonaniu brzmiał wręcz śpiewnie. Szybko zrozumiał ten świadomy zabieg, kiedy zaczęła mu zdradzać swoje wątpliwości po zdjęciu kaptura. – W Londynie jest się jednak anonimowym w tłumie – również rzekł po francusku, uśmiechając się do niej ciepło. Również chciał, aby nikt im tego wieczoru nie przerywał rozmowy. Choć może babcia Solene miała inne plany. Rozejrzał się po sali, lecz nie mógł jej odnaleźć. – Od wczorajszego wieczora zdołałem chyba usłyszeć wszystkie plotki od swojej wspaniałej cioci – rzucił żartobliwie, lecz była to właściwie straszna prawda. Słuchanie o ludziach, których mniej lub bardziej kojarzył, wcale nie było tak przyjemne, mimo to nie śmiał odmówić dalszego słuchania. – Ponoć pewien zacny czarodziej posłał ostatnio twojej babci kwiaty.
Był ciekaw, czy kobieta zdążyła wspomnieć o tym swojej wnuczce. A może była to tylko fałszywa plotka? Sam traktował całą sprawę z przymrużeniem oka, nie ośmielając się wypowiadać jakichkolwiek komentarzy, a już zwłaszcza tych zuchwałych czy złośliwych. Zawsze uważał, że każde uczucia powinny być szanowane.
– Słyszałem też, że twoja siostra wyszła za lorda – nie wiedział, czy to był dobry temat do poruszenia. Lata temu rodzinne relacje Solene wydawały mu się skomplikowane. Mógł mieć tylko nadzieję, że i w tej delikatnej materii zdołała zaznać szczęścia. – Czy ty też jesteś już zamężną kobietą? – pytanie wybrzmiało z dużą niezręcznością i samo w sobie było głupie, jednak chciał się upewnić co do swoich przypuszczeń. Gdyby miała męża, nie byłoby jej tutaj. Bardziej niezręcznie byłoby jednak spytać o to inną osobę. Możliwość zapytania o to własnej ciotki odrzucił natychmiast, dobrze podejrzewając, że zapewne przez zbyt dużą i źle ukierunkowaną ufność w takich aspektach nie miałby dziś życia. – Ja mam sporo szczęścia w kartach – wyrzucił z siebie szybko, chcąc w ten dziwny sposób zasugerować, że nie ma z kolei szczęścia w miłości.
Art, like morality, consists in drawing the line somewhere
18.04
Jestem bezdomny. W każdym znaczeniu tego słowa, chociaż Lyall dzięki swej nieograniczonej dobroci serca, czyli braku innej możliwości, przyjął mnie pod swój dach. Czuję się tam obco, jeszcze nieprzyzwyczajony do zmian jakie nastąpiły - nie przepadam za nimi. Chyba wolę, jak życie toczy się swoim powolnym, miarowym tempem. Dziś brzmi to równie egzotycznie co oswojony jednorożec na własność; nikt nie jest bezpieczny, nikt nie wiedzie nudnej, zwyczajnej egzystencji. Wojna rozszalała się na dobre, spokój to towar niemal na wymarciu. Nie powinienem narzekać - nadal żyję, mam gdzie mieszkać i co jeść, nawet jeśli przez gardło przechodzi jedynie alkohol oraz kawa. Powinienem być radosnym kwiatuszkiem wśród zielonych łąk, emanujący dobrocią, szczęściem oraz wdzięcznością. Kurwa, to brzmi tak beznadziejnie, że momentalnie żałuję wszelkich myśli przewijających się przez głowę. Najlepiej byłoby być kompletnym półgłówkiem, ciemniakiem niezastanawiającym się nad absolutnie niczym. Można byłoby w ten sposób wyciszyć wszelkie wątpliwości oraz obawy - dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej?
Najprostszym sposobem na znieczulicę jest alkohol. Duża jego ilość. Taka paraliżująca nerwy, otumaniająca zwoje mózgowe, niwelująca wszelkie bodźce napływające falami z zewnątrz. Po co rozmyślać nad życiowym dramatem kiedy wystarczy wlać w siebie kilka butelek ognistej whisky? Tyle wystarczy, żeby na chwilę pożyć w innym świecie - bajkowym, pozbawionym trudności. Brzmi jak ucieczka tchórza, który zamiast zakasać rękawy oraz walczyć w imię uciśnionych, wybiera się na drugi koniec kraju dla własnej przyjemności. Tak, tym właśnie jestem; zmęczonym czarodziejem potrzebującym odłączenia się od rzeczywistości. Ostatnia potyczka oraz ewakuacja poszkodowanych mugoli nie skończyła się spektakularnym sukcesem, co daje do myślenia. Może jestem niezdolny do niesienia pomocy? Może kurs aurorski to był fatalny pomysł? Nie, żebym teraz miał szansę go kontynuować. Wszystko się sypie. Może powinienem raczej znaleźć jakąś pracę zamiast użalać się nad sobą.
To piękny dzień na użalanie się nad sobą, szkoda go przecież zmarnować. Tych nikłych promieni słonecznych przedzierających się przez kłębowiska chmur, delikatnego wiatru mierzwiącego włosy; szkoda tej lekkości w nogach, która niesie mnie po szkockich terenach. Jakże nostalgicznie, Hogsmeade. Skarbnica pięknych wspomnień, gdy nie byliśmy Lyallem i Randallem, a bliźniakami. Dwójką szalonych gryfonów z beztroską na ustach. Czy pamiętam jeszcze tamte chwile? Zdaje się, że po prostu będąc w tym miejscu, dotykam ich na nowo. Brzmi to tak patetycznie, że prycham pod nosem nie dowierzając. Przekraczaniu progu sławetnych Trzech Mioteł towarzyszy kręcenie głową z dezaprobatą; wystarczy jedno, czujne spojrzenie, żeby dostrzec mnogość osób tłoczących się w lokalu. Niemożność dostania się do Londynu w obawie przed prześladowaniami sprawiła, że ci wszyscy ludzie musieli znaleźć dla siebie inne miejsce. Prawdziwym fuksem udaje mi się zająć ledwie zwolniony stolik, ku niezadowoleniu czekających w kolejce przy kontuarze. Posyłam im jakże przepraszający uśmiech nim wtykam sobie papierosa do ust.
Nawet nie lubię palić. Jest mi wtedy jakoś ciężko na płucach, na sercu i duszy. Gryzie mnie gardło, przypominam sobie swąd spalonych ciał. A jednak ręce nie drżą już tak mocno, palce nie szukają nerwowo guzików do oberwania, obraz popapranej codzienności wydaje się być zamglony, oddalony od prawdy. I oczekiwanie na kelnerkę nie jest już tak uciążliwe; brakuje mi cierpliwości.
Jestem bezdomny. W każdym znaczeniu tego słowa, chociaż Lyall dzięki swej nieograniczonej dobroci serca, czyli braku innej możliwości, przyjął mnie pod swój dach. Czuję się tam obco, jeszcze nieprzyzwyczajony do zmian jakie nastąpiły - nie przepadam za nimi. Chyba wolę, jak życie toczy się swoim powolnym, miarowym tempem. Dziś brzmi to równie egzotycznie co oswojony jednorożec na własność; nikt nie jest bezpieczny, nikt nie wiedzie nudnej, zwyczajnej egzystencji. Wojna rozszalała się na dobre, spokój to towar niemal na wymarciu. Nie powinienem narzekać - nadal żyję, mam gdzie mieszkać i co jeść, nawet jeśli przez gardło przechodzi jedynie alkohol oraz kawa. Powinienem być radosnym kwiatuszkiem wśród zielonych łąk, emanujący dobrocią, szczęściem oraz wdzięcznością. Kurwa, to brzmi tak beznadziejnie, że momentalnie żałuję wszelkich myśli przewijających się przez głowę. Najlepiej byłoby być kompletnym półgłówkiem, ciemniakiem niezastanawiającym się nad absolutnie niczym. Można byłoby w ten sposób wyciszyć wszelkie wątpliwości oraz obawy - dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej?
Najprostszym sposobem na znieczulicę jest alkohol. Duża jego ilość. Taka paraliżująca nerwy, otumaniająca zwoje mózgowe, niwelująca wszelkie bodźce napływające falami z zewnątrz. Po co rozmyślać nad życiowym dramatem kiedy wystarczy wlać w siebie kilka butelek ognistej whisky? Tyle wystarczy, żeby na chwilę pożyć w innym świecie - bajkowym, pozbawionym trudności. Brzmi jak ucieczka tchórza, który zamiast zakasać rękawy oraz walczyć w imię uciśnionych, wybiera się na drugi koniec kraju dla własnej przyjemności. Tak, tym właśnie jestem; zmęczonym czarodziejem potrzebującym odłączenia się od rzeczywistości. Ostatnia potyczka oraz ewakuacja poszkodowanych mugoli nie skończyła się spektakularnym sukcesem, co daje do myślenia. Może jestem niezdolny do niesienia pomocy? Może kurs aurorski to był fatalny pomysł? Nie, żebym teraz miał szansę go kontynuować. Wszystko się sypie. Może powinienem raczej znaleźć jakąś pracę zamiast użalać się nad sobą.
To piękny dzień na użalanie się nad sobą, szkoda go przecież zmarnować. Tych nikłych promieni słonecznych przedzierających się przez kłębowiska chmur, delikatnego wiatru mierzwiącego włosy; szkoda tej lekkości w nogach, która niesie mnie po szkockich terenach. Jakże nostalgicznie, Hogsmeade. Skarbnica pięknych wspomnień, gdy nie byliśmy Lyallem i Randallem, a bliźniakami. Dwójką szalonych gryfonów z beztroską na ustach. Czy pamiętam jeszcze tamte chwile? Zdaje się, że po prostu będąc w tym miejscu, dotykam ich na nowo. Brzmi to tak patetycznie, że prycham pod nosem nie dowierzając. Przekraczaniu progu sławetnych Trzech Mioteł towarzyszy kręcenie głową z dezaprobatą; wystarczy jedno, czujne spojrzenie, żeby dostrzec mnogość osób tłoczących się w lokalu. Niemożność dostania się do Londynu w obawie przed prześladowaniami sprawiła, że ci wszyscy ludzie musieli znaleźć dla siebie inne miejsce. Prawdziwym fuksem udaje mi się zająć ledwie zwolniony stolik, ku niezadowoleniu czekających w kolejce przy kontuarze. Posyłam im jakże przepraszający uśmiech nim wtykam sobie papierosa do ust.
Nawet nie lubię palić. Jest mi wtedy jakoś ciężko na płucach, na sercu i duszy. Gryzie mnie gardło, przypominam sobie swąd spalonych ciał. A jednak ręce nie drżą już tak mocno, palce nie szukają nerwowo guzików do oberwania, obraz popapranej codzienności wydaje się być zamglony, oddalony od prawdy. I oczekiwanie na kelnerkę nie jest już tak uciążliwe; brakuje mi cierpliwości.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Jest bezradna. W każdym znaczeniu tego słowa, chociaż w swym uporze jest w stanie twierdzić inaczej, ślepo popadając w rutynę dnia codziennego, byleby tylko wyplenić z siebie rozprzestrzeniającą się słabość, zmuszającą do przewartościowania całego tego bałaganu, jaki w niej tkwi — do zastanowienia się, co dalej. Wciąż daleko jej do głębokich przemyśleń, do zatrzymania się w miejscu i szczegółowego planowania każdego kolejnego kroku, jaki zamierzała wykonać, pozwalającego, chociażby na szczątkową organizację tych nędznych resztek składających się na jej własne życie. Bo kiedy wreszcie nabiera odwagi, logika nawiedza jasne skronie okraszone nieokiełznanymi ciemnobrązowymi puklami, nagle zapomina, jak się oddycha. Nie pamięta, jak winna wciągnąć powietrze do płuc, jak stać niezmiennie wyprostowaną, gdy kolana uginają się pod ciężarem wspomnień, a świat nie przestaje wirować. Cisza tedy dźwięczy w uszach niemym piskiem, wzrok mętnieje i nie wie, jak do cholery nabrać tchu. Panika zaciska lodowate paluchy na gardle, łzy zbierają się w kącikach oczu i musi zagryźć wargi do krwi, do mięsa, żeby nie krzyczeć, nie wrzeszczeć niczym zarzynane zwierze, nie szlochać niczym przestraszone dziecko. A przecież nigdy taka nie była, rozedrgana, emocjonalna, żałosna. Nie znalazł się też jeszcze nikt tak szalony, by postrzegać pannę Potter, jako kobietę kruchą oraz delikatną ponad miarę, nie z tak wyrazistymi brwiami gotowymi onieśmielić każdego, kto zechce wdać się z nią w polemikę, nie z tak zabójczymi szpilkami, których nie tyle obcas bywał imponujący, ile jego ostrość, kiedy tak wbijał się w but śmiałka. Kaelie Potter nie była wątła, wiotka, niemal eteryczna. Kaelie Potter miała twarde kości, ostre kanty charakteru, krew płonącą w żyłach i wolność zaklętą w każdym kosmyku odstającym na wszelkie strony świata. I teraz tylko, ku własnej udręce miała wrażenie, że się rozpada. Że fasada nieporuszonej, a przy tym profesjonalnej w swych obowiązkach osoby trzęsie się, nieuchronnie prowadząc do upadku. Upadku pozorów, jakie wokół siebie stworzyła, począwszy od kompetentności, którą pozostawiła na innym kontynencie, po rzekomą siłę pozwalającą przebrnąć przez niezmienny cykl tygodnia, nawet jeśli jej największym pokazem było okupowanie kanapy kuzynki. Jest też wściekła, gniewna ponad miarę, jakby żar ten był w stanie skryć nerwowe drżenie rąk, pogryzione paznokcie, paranoiczne spoglądanie ku drzwiom oraz oknom, w niewypowiedzianej obawie o atak, jaki nigdy nie nastąpił. Nie może się wziąć przez to w garść, skupić na naukowej karierze, jaka na nią czekała, w otoczeniu zleceń, których żaden szanujący się łamacz klątw nie mógłby przyjąć, nie, kiedy cały kraj trawił płomień, swoista zaraza w postaci zwolenników morderców, potworów, zarzekających się, iż to oni są wysłannikami jedynej słusznej idei. Po prostu nie może.
Tak, jak nie może wstać tego dnia z łóżka. Patrząc w sufit, smakuje powoli poczucie wyobcowania, wobec rzeczywistości, jak i nieznajomego otoczenia milczących ścian wynajętego pokoju. Czuje też żółć goryczy, metaliczny posmak krwi osiadający na języku, przytłaczającą porażkę przyprawiającą o dodatkowy ciężar bezwładne ciało. Nie porusza się, po prostu patrzy, mrugając powoli, z pustką zaległą w głowie, która jest lepsza od wyrzutów sumienia, od powinności, od wiązek niepoprawnie użytych zaklęć, od zielonych świateł, od ciał zalegających wokół dziecięcego posążku. Może trwać, poznać istotę wieczności i nie czuć się z tym gorzej, w zasadzie zobojętnienie było zbawieniem, słodką ulgą wobec nieustannie pracującego umysłu, oddechem nim nadejdzie kolejny atak paniki i Kallie po raz kolejny uświadomi sobie, jak beznadziejna była. Ranek zmienia się więc w południe, ono zaś zbliża się do późniejszych tonów, kiedy wreszcie opuszcza swoje legowisko, wiedząc, że pościel musi zostać wymieniona, nawet jeśli jedyne czego pragnęła to dostać się pod ciasny prysznic otulona całkowicie kołdrą. Doprowadza się do porządku, prostuje włosy, choć nie ma siły upinać ich w żaden sposób — kok jest symbolem gotowości do podjęcia się wyznaczonych zadań, warkocz oznacza poczucie bezpieczeństwa oraz odpoczynek w przyjaznym gronie, kucyk natomiast jest zwiastunem wojny. Teraz nie ma nic, ni symboliki, ni chęci. Nim nałoży makijaż, pociągnie usta czerwienią szminki, na znak, że jest w porządku, ma wszystko pod kontrolą, wciska w siebie kilka słodyczy z Miodowego Królestwa, które popija wystudzoną herbatą z dnia poprzedniego. Tylko łakocie wciąż mają jakikolwiek smak, one oraz alkohol, z którym stara się nie zadawać nazbyt często, odkąd zapomnienie w butelce wprost prosi, by go skosztować. Ulega mu dziś, nie planując, nie zamierzając nic, po prostu chce zwilżyć gardło ognistą, co może zmusi ją albo do ponownego zaprzyjaźnienia się z jedzeniem, którego unika, albo nawiąże nierozrywalną więź z sedesem, tak czy inaczej zgorszenie we własnych oczach już na nią czekało. Opuszcza piętro powoli, stawiając stopy ostrożnie, jakby w obawie, że wierne obcasy mogą ją zdradzić i niczym w kiepskich powieściach, zmierzy ku widowiskowemu upadkowi w imię humorystycznych zapędów autora. Jest tłoczno, zawsze jest tłoczno, odkąd zamknęli Londyn i poczucie bezpieczeństwa, dawał już tylko cień masywnego zamku, szkoły, zaklinającej w sobie szereg beztroskich wspomnień. Przemyka między ciałami jednak zręcznie, witając się z królującą za ladą Bonny uniesieniem kącika ust oraz sugestywnym poruszeniem brwi, na co rudowłosa barmanka parska i kręci głową, sięgając po butelkę ognistej (Mamy miody Potter, światowej klasy miody, a ty wciąż sięgasz po tę prostotę, którą możesz zastać w Świńskim). Kaelie nie wie, czy się śmieje, dźwięk nie opuszcza karminowych ust, uśmiech zamiera w karykaturalnej farsie i przez chwile sądzi, że wszystko cichnie, nim fala głosów uderza na nowo, a walące w popłochu serce raz jeszcze się uspokaja. Szklanka stoi przed nią, podobnie jak butelka, wystarczy tylko odnaleźć odpowiednie miejsce, nie w kącie — te są zawzięte okupowane przez posępnie wyglądające postacie, które najchętniej skryłyby swe lica pod kapturami i sączyły beznamiętnie piwo, w dymie ćmiącego papierosa zawierając cały swój ból egzystencjalny. Kąty odpadają. I przód też, bowiem przy ladzie jest nazbyt tłoczno. Sytuacja wydaje się bardziej skomplikowana, niż na to początkowo wyglądała, szmer niezadowolenia powstrzymuje ją przed podjęciem bardziej skomplikowanego doboru i tak nieistniejącego wolnego siedzenia, uwaga zaś nie zezwala na zlekceważenie tak negatywnych nastrojów, których prowodyrem zdaje się nowo przybyły gość. Zaciska mocniej dłoń na trzymanej szklance, wciąż nieznośnie pustej, zawieszając wzrok nazbyt długo na męskiej sylwetce. Sądzi, że jest głupia i ślepia. Uważa też, że on jest niesamowicie głupi i wiecznie ślepy, więc wszystko jest w porządku. Nie jest. Skóra nagle wydaje się jakaś ciasna, nieznośna, a strefa komfortu nakazuje taktyczny odwrót, bezpieczne zakopanie się w świeżej pościeli i przetrwanie nocy. Nie chce patrzeć — ale patrzy — być świadkiem spotkań — dłonie wyglądają dobrze z papierosem — czy pozorów ułożonego życia — chmurna mina też — rudych włosów — czeka na kogoś? — kiedy ona chce tylko — usta ma zaciśnięte, niecierpliwość? — uciekać, uciekać, uciekać. Ale Kaelie jest dużą dziewczynką, jest przy tym dużą i znużoną wszystkim dziewczynką, może nieco nerwową, jednak — niewiedzącą — wiedzącą, czego w tej chwili pragnie — przestań — i obecnie pragnęła usiąść, napić się, sprawiać wrażenie dobrze socjalizowanej osoby, która nie załamie się za kilka miesięcy, gdy ktoś zapyta ją w poczciwości charakteru własnego, czy wszystko jest u niej dobrze — nigdy nie jest. Oddycha więc głębiej, gestem prosi znajomą barmankę o dodatkową szklankę i nim ta podsunie jej jakiś błyskotliwy tekst, typu: lecisz dziewczyno, a ona zorientuje się, co robi, już jest w połowie drogi. I żałuje wszystkiego, bo nagle słowa się gubią, argumenty ukryły się w meandrach umysłu i jedyne czego wie, to to, że nie powinna się potknąć, coby nie wyjść na jeszcze większą idiotkę niż zwykle.
— Przynoszę ofiarę — odzywa się królowa subtelności, swobodnego zagadywania, mistrzyni rozpoczynania konwersacji z osobą, z którą nie była nawet blisko i usilnie utrzymywała relację na poziomie nazwisk — W nadziei, iż zostanie ona przyjęta, a błogosławieństwo wolnego krzesła przypadnie mojej skromnej osobie — dopowiada, stawiając na stoliku butelkę ognistej, siadając naprzeciwko Lupina, bez uśmiechu, acz bez groźnego marszczenia brwi. Nie pyta, czy jest sam. Czy na kogoś czeka. Czy wszystko w porządku. Czy tamta noc też jest dla niego koszmarem. Czy właśnie się narzuca. Miast tego przejmuje rolę barmanki i rozlewa do szklanek trunek, w tym zajęciu zaklinając całą brawurę, wcale nie trzęsąc się przy tym, w ogóle.
Tak, jak nie może wstać tego dnia z łóżka. Patrząc w sufit, smakuje powoli poczucie wyobcowania, wobec rzeczywistości, jak i nieznajomego otoczenia milczących ścian wynajętego pokoju. Czuje też żółć goryczy, metaliczny posmak krwi osiadający na języku, przytłaczającą porażkę przyprawiającą o dodatkowy ciężar bezwładne ciało. Nie porusza się, po prostu patrzy, mrugając powoli, z pustką zaległą w głowie, która jest lepsza od wyrzutów sumienia, od powinności, od wiązek niepoprawnie użytych zaklęć, od zielonych świateł, od ciał zalegających wokół dziecięcego posążku. Może trwać, poznać istotę wieczności i nie czuć się z tym gorzej, w zasadzie zobojętnienie było zbawieniem, słodką ulgą wobec nieustannie pracującego umysłu, oddechem nim nadejdzie kolejny atak paniki i Kallie po raz kolejny uświadomi sobie, jak beznadziejna była. Ranek zmienia się więc w południe, ono zaś zbliża się do późniejszych tonów, kiedy wreszcie opuszcza swoje legowisko, wiedząc, że pościel musi zostać wymieniona, nawet jeśli jedyne czego pragnęła to dostać się pod ciasny prysznic otulona całkowicie kołdrą. Doprowadza się do porządku, prostuje włosy, choć nie ma siły upinać ich w żaden sposób — kok jest symbolem gotowości do podjęcia się wyznaczonych zadań, warkocz oznacza poczucie bezpieczeństwa oraz odpoczynek w przyjaznym gronie, kucyk natomiast jest zwiastunem wojny. Teraz nie ma nic, ni symboliki, ni chęci. Nim nałoży makijaż, pociągnie usta czerwienią szminki, na znak, że jest w porządku, ma wszystko pod kontrolą, wciska w siebie kilka słodyczy z Miodowego Królestwa, które popija wystudzoną herbatą z dnia poprzedniego. Tylko łakocie wciąż mają jakikolwiek smak, one oraz alkohol, z którym stara się nie zadawać nazbyt często, odkąd zapomnienie w butelce wprost prosi, by go skosztować. Ulega mu dziś, nie planując, nie zamierzając nic, po prostu chce zwilżyć gardło ognistą, co może zmusi ją albo do ponownego zaprzyjaźnienia się z jedzeniem, którego unika, albo nawiąże nierozrywalną więź z sedesem, tak czy inaczej zgorszenie we własnych oczach już na nią czekało. Opuszcza piętro powoli, stawiając stopy ostrożnie, jakby w obawie, że wierne obcasy mogą ją zdradzić i niczym w kiepskich powieściach, zmierzy ku widowiskowemu upadkowi w imię humorystycznych zapędów autora. Jest tłoczno, zawsze jest tłoczno, odkąd zamknęli Londyn i poczucie bezpieczeństwa, dawał już tylko cień masywnego zamku, szkoły, zaklinającej w sobie szereg beztroskich wspomnień. Przemyka między ciałami jednak zręcznie, witając się z królującą za ladą Bonny uniesieniem kącika ust oraz sugestywnym poruszeniem brwi, na co rudowłosa barmanka parska i kręci głową, sięgając po butelkę ognistej (Mamy miody Potter, światowej klasy miody, a ty wciąż sięgasz po tę prostotę, którą możesz zastać w Świńskim). Kaelie nie wie, czy się śmieje, dźwięk nie opuszcza karminowych ust, uśmiech zamiera w karykaturalnej farsie i przez chwile sądzi, że wszystko cichnie, nim fala głosów uderza na nowo, a walące w popłochu serce raz jeszcze się uspokaja. Szklanka stoi przed nią, podobnie jak butelka, wystarczy tylko odnaleźć odpowiednie miejsce, nie w kącie — te są zawzięte okupowane przez posępnie wyglądające postacie, które najchętniej skryłyby swe lica pod kapturami i sączyły beznamiętnie piwo, w dymie ćmiącego papierosa zawierając cały swój ból egzystencjalny. Kąty odpadają. I przód też, bowiem przy ladzie jest nazbyt tłoczno. Sytuacja wydaje się bardziej skomplikowana, niż na to początkowo wyglądała, szmer niezadowolenia powstrzymuje ją przed podjęciem bardziej skomplikowanego doboru i tak nieistniejącego wolnego siedzenia, uwaga zaś nie zezwala na zlekceważenie tak negatywnych nastrojów, których prowodyrem zdaje się nowo przybyły gość. Zaciska mocniej dłoń na trzymanej szklance, wciąż nieznośnie pustej, zawieszając wzrok nazbyt długo na męskiej sylwetce. Sądzi, że jest głupia i ślepia. Uważa też, że on jest niesamowicie głupi i wiecznie ślepy, więc wszystko jest w porządku. Nie jest. Skóra nagle wydaje się jakaś ciasna, nieznośna, a strefa komfortu nakazuje taktyczny odwrót, bezpieczne zakopanie się w świeżej pościeli i przetrwanie nocy. Nie chce patrzeć — ale patrzy — być świadkiem spotkań — dłonie wyglądają dobrze z papierosem — czy pozorów ułożonego życia — chmurna mina też — rudych włosów — czeka na kogoś? — kiedy ona chce tylko — usta ma zaciśnięte, niecierpliwość? — uciekać, uciekać, uciekać. Ale Kaelie jest dużą dziewczynką, jest przy tym dużą i znużoną wszystkim dziewczynką, może nieco nerwową, jednak — niewiedzącą — wiedzącą, czego w tej chwili pragnie — przestań — i obecnie pragnęła usiąść, napić się, sprawiać wrażenie dobrze socjalizowanej osoby, która nie załamie się za kilka miesięcy, gdy ktoś zapyta ją w poczciwości charakteru własnego, czy wszystko jest u niej dobrze — nigdy nie jest. Oddycha więc głębiej, gestem prosi znajomą barmankę o dodatkową szklankę i nim ta podsunie jej jakiś błyskotliwy tekst, typu: lecisz dziewczyno, a ona zorientuje się, co robi, już jest w połowie drogi. I żałuje wszystkiego, bo nagle słowa się gubią, argumenty ukryły się w meandrach umysłu i jedyne czego wie, to to, że nie powinna się potknąć, coby nie wyjść na jeszcze większą idiotkę niż zwykle.
— Przynoszę ofiarę — odzywa się królowa subtelności, swobodnego zagadywania, mistrzyni rozpoczynania konwersacji z osobą, z którą nie była nawet blisko i usilnie utrzymywała relację na poziomie nazwisk — W nadziei, iż zostanie ona przyjęta, a błogosławieństwo wolnego krzesła przypadnie mojej skromnej osobie — dopowiada, stawiając na stoliku butelkę ognistej, siadając naprzeciwko Lupina, bez uśmiechu, acz bez groźnego marszczenia brwi. Nie pyta, czy jest sam. Czy na kogoś czeka. Czy wszystko w porządku. Czy tamta noc też jest dla niego koszmarem. Czy właśnie się narzuca. Miast tego przejmuje rolę barmanki i rozlewa do szklanek trunek, w tym zajęciu zaklinając całą brawurę, wcale nie trzęsąc się przy tym, w ogóle.
I can still breathe,
so I'm fine
so I'm fine
Nigdy nie lubiłem tyłów. Ciemnych kątów, tajemnicy, bólu egzystencjalnego oraz użalania się nad sobą. Zawsze ciągnęło mnie do przodu - do centrum uwagi, jaką inni mogliby mnie obsypywać, do radości, pajacowania i bycia liderem, którego nikt nigdy nie wybrał. Tak jakbym lubił swoje towarzystwo i nie potrzebował do tego przyzwolenia. Jedynie aprobaty. Łatwo jest ją osiągnąć wesołkowi, kompletnemu głupkowi, który wydurnia się ku uciesze złaknionej igrzysk gawiedzi. Nikt nie lubił smutasów, odmieńców, samotników. Dlaczego to zawsze było takie ważne? Ta akceptacja, poczucie przynależności do społeczeństwa. Grupy tych normalnych, nie dziwadeł z abstrakcyjnych książek. Chyba od zawsze lubię maskować się przed tym, co kryje się wewnątrz. Nieodkryty ląd. Nie ma tam nic ciekawego - ledwie parę niemęskich wrażliwości, uczuć podłych i zdradzieckich. Mimo tego pilnuję ich zapalczywie, budując wokół siebie portret, na jaki inni mają patrzeć. Jestem cholernym artystą. Kreatorem. Tworzę coś, czym nie jestem. Już nie. Kiedyś tak, kiedyś w tych roziskrzonych oczach czy zawadiackim uśmiechu kryła się najprawdziwsza prawda, radość tak ogromna, że potrafiła obdarzyć wszystkich wokół. Dziś po tamtej historii pozostają jedynie popioły, przykra karykatura. Chociaż, może dobrze udaję? Zawsze ciekawi mnie czy ludzie naprawdę niczego nie dostrzegają czy udają, że nic nie widzą, bo tak jest wygodniej. Pewnie nigdy się nie dowiem, ale tak jakby własne samopoczucie nie jest w tej chwili na szczycie listy priorytetów. Z drugiej strony moja obecność w barze przeczy temu postanowieniu. Jestem tutaj wyłącznie dla własnej rozrywki, bo przecież nie dla walorów naukowych albo altruistycznych. Hm, może warto byłoby spytać czy nie potrzebują pomocnika? Przydałbym się w końcu do czegoś. Sprawa warta rozważenia. Nie teraz jednak - mam oczyścić umysł, nie myśleć o niczym. Oddać się w objęcia słodkiego lenistwa, nieistnienia. Jest ciężko, wszędobylski gwar rozprasza - trzaskanie drzwiami, stukot kufli, ożywione rozmowy, śmiechy, szuranie krzeseł o drewnianą podłogę, to wszystko wwierca się w zmęczony umysł. Cóż, wybór spokojnej oazy niezbyt trafiony. Nie szkodzi - dostęp do alkoholu zrekompensuje dyskomfort, wkrótce również znieczuli zmysły. Muszę trenować cierpliwość, dlatego niespiesznie zaciągam się papierosem. Nie patrzę na nic konkretnego, chociaż najpewniej są to czyjeś plecy, tak wiele tu ludzi. Wzdycham jakoś tak melancholijnie, pomimo tego, że w zasadzie nie czuję żadnego ciężaru. Dobrze, pomijając gęsty dym zalegający w płucach, ale sam to sobie robię. Jest w tym jakaś wyższa forma masochizmu.
Znajomy głos przecinający kakofonię anonimowych dźwięków na nowo wyzwala koncentrację. Zadzieram głowę, wzrokowi pozwalając spocząć na zmarnowanej sylwetce. Nie trzeba być byłym stróżem prawa, żeby dostrzec poszczególne elementy układanki. Ostatnia misja nie pozwoliła Kaelie rozkwitnąć, odnaleźć wewnętrznej siły - przeciwnie, musiała obnażyć wszystkie słabości, dotąd niewidoczne. Pryzmat walki nie oszczędza nikogo, dobrze o tym wiem. Jednak za moją wiedzą stoi doświadczenie prawie dekady, za jej ledwie jedna batalia. Nie mówię nic, po prostu chłonąc każdy detal. Przygryzione usta, sińce pod oczami, bladość niemalże przezroczystej skóry. Milczę uparcie jakbym doszukiwał się czegoś więcej, czegoś skrytego pod subtelnością wybrzmiewających zgłosek. Rzeczywiście nieładnie z mojej strony okupować cały stolik, gdy siedzę przy nim samotnie - właściwie to zdumiewające, że jeszcze nie podeszła do mnie żadna niewiasta chcąca wyczarować dla siebie kawałek przestrzeni. Motywy, zawsze muszą to być motywy. Nie wystarczy moja olśniewająca aparycja oraz zapierająca dech w piersi charyzma? Kolejna skaza na wrażliwym sercu.
Nie muszę potwierdzać, rzucać formułek o rozgoszczeniu się, kobieta świetnie sobie radzi z własną pewnością siebie. Kiwam tylko krótko głową, znów przytykając fajkę do ust. Trochę jak zahipnotyzowany wpatruję się w bursztynową ciecz, wartkim nurtem zapełniającą przezroczystość szkła. W myślach przeskakuje wiele trybików, koła zębate uparcie pracują - powinienem napisać, upewnić się, że jakoś sobie radzi. Może nie znamy się za bardzo, ale czasem dobrze jest szukać w innych oparcia. Szczególnie po nowych doświadczeniach. - Palisz? - To moje pierwsze słowo tego wieczoru. Papierośnica z metalicznym brzdękiem przesuwa się w stronę mej nowej towarzyszki pozostawiając jej wolny wybór. - Wiesz, to zabawne, bo - Tak, boki zrywać. - Chciałem samotności, a udałem się do najbardziej zaludnionego baru. Co więcej, kiedy już przyszłaś, to czuję się znacznie lepiej. - Minuta dla szczerości. Jestem w wewnętrznym szoku. Czy jeszcze kiedyś zagram na skrzypcach? - Potrzebujesz czegoś? Oprócz alkoholu. - Skomplikowane pytanie, poważne spojrzenie prosto w oczy. Wskazówek jak następnym razem poradzić sobie lepiej? Rozmowy? Poklepania po plecach? Namiętnej nocy? Kłótni oraz demolki? Ciszy? Treningu? Czegokolwiek, co sprawi, że chociaż te najbliższe kilka godzin stanie się znośniejsze. Dla nas obojga.
Znajomy głos przecinający kakofonię anonimowych dźwięków na nowo wyzwala koncentrację. Zadzieram głowę, wzrokowi pozwalając spocząć na zmarnowanej sylwetce. Nie trzeba być byłym stróżem prawa, żeby dostrzec poszczególne elementy układanki. Ostatnia misja nie pozwoliła Kaelie rozkwitnąć, odnaleźć wewnętrznej siły - przeciwnie, musiała obnażyć wszystkie słabości, dotąd niewidoczne. Pryzmat walki nie oszczędza nikogo, dobrze o tym wiem. Jednak za moją wiedzą stoi doświadczenie prawie dekady, za jej ledwie jedna batalia. Nie mówię nic, po prostu chłonąc każdy detal. Przygryzione usta, sińce pod oczami, bladość niemalże przezroczystej skóry. Milczę uparcie jakbym doszukiwał się czegoś więcej, czegoś skrytego pod subtelnością wybrzmiewających zgłosek. Rzeczywiście nieładnie z mojej strony okupować cały stolik, gdy siedzę przy nim samotnie - właściwie to zdumiewające, że jeszcze nie podeszła do mnie żadna niewiasta chcąca wyczarować dla siebie kawałek przestrzeni. Motywy, zawsze muszą to być motywy. Nie wystarczy moja olśniewająca aparycja oraz zapierająca dech w piersi charyzma? Kolejna skaza na wrażliwym sercu.
Nie muszę potwierdzać, rzucać formułek o rozgoszczeniu się, kobieta świetnie sobie radzi z własną pewnością siebie. Kiwam tylko krótko głową, znów przytykając fajkę do ust. Trochę jak zahipnotyzowany wpatruję się w bursztynową ciecz, wartkim nurtem zapełniającą przezroczystość szkła. W myślach przeskakuje wiele trybików, koła zębate uparcie pracują - powinienem napisać, upewnić się, że jakoś sobie radzi. Może nie znamy się za bardzo, ale czasem dobrze jest szukać w innych oparcia. Szczególnie po nowych doświadczeniach. - Palisz? - To moje pierwsze słowo tego wieczoru. Papierośnica z metalicznym brzdękiem przesuwa się w stronę mej nowej towarzyszki pozostawiając jej wolny wybór. - Wiesz, to zabawne, bo - Tak, boki zrywać. - Chciałem samotności, a udałem się do najbardziej zaludnionego baru. Co więcej, kiedy już przyszłaś, to czuję się znacznie lepiej. - Minuta dla szczerości. Jestem w wewnętrznym szoku. Czy jeszcze kiedyś zagram na skrzypcach? - Potrzebujesz czegoś? Oprócz alkoholu. - Skomplikowane pytanie, poważne spojrzenie prosto w oczy. Wskazówek jak następnym razem poradzić sobie lepiej? Rozmowy? Poklepania po plecach? Namiętnej nocy? Kłótni oraz demolki? Ciszy? Treningu? Czegokolwiek, co sprawi, że chociaż te najbliższe kilka godzin stanie się znośniejsze. Dla nas obojga.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Stoliki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami