Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami
Stoliki
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Stoliki
Rzadko kiedy Trzy Miotły święcą pustkami. We wnętrzu zwyczajowo panuje tłok, czasami nawet i trudno o wolny stolik - szczególnie wieczorami, podczas mroźniejszych dni, a także weekendami, gdy wioskę odwiedzają studenci Hogwartu. Dobra renoma, która przyciąga klientów, jest w pełni uzasadniona - właśnie tutaj można dostać najznakomitsze miody, które są eksportowane także na rynki zagraniczne. W sali zwykle słychać gwar rozmów, mieszający się ze śmiechem, jak i dźwiękami kufli wznoszonych do toastów. Pomiędzy mniejszymi, okrągłymi stolikami, idealnymi do niewielki spotkań w gronie znajomych, a także pomiędzy tymi większymi, krąży młoda barmanka - córka właścicieli - o ogniście rudych włosach. Plotki mówią, że Bonny jest spokrewniona z Weasleyami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 2 razy
Nigdy nie przepadała za przodem. Za tym gwałtownym wyrywaniem się przed innymi, za ściąganiem spojrzeń, za uwagą jaką poświęcano stojącym na czele, gotową przerodzić się w łapczywe poszukiwanie wszelkich skaz i błędów. Była człowiekiem środka. Takim, który mógł zginąć w tłumie i nikt by tego nawet nie spostrzegł, ustawiającym się bliżej okien, żeby w razie wielkiej niezręczności bądź kryzysowej sytuacji mógł się przezeń ewakuować. Typem, który może nie potrafi do końca zanurzyć się w wir zabawy, ale jest w stanie pojawić się w środku nocy i cię z niej odebrać, mamrocząc pod nosem inwektywy, odprowadzi do domu, wsadzi do łóżka, zdejmie buty, postawi szklankę z wodą na nocnej szafce, a następnie wyjdzie z głośnym trzaskiem drzwi — bo choć ten typ należy z reguły do poczciwych, tak trudno go dobrym określić. I nie było jej nawet żal. Tej szarości, swoistej miałkości skrywającej pod sobą brawurę, waleczne serce, niegdyś będące przyczyną bitew drobnych oraz większych, gdzie zdzierała knykcie do krwi, kolana pokrywały się nazbyt łatwo konstelacjami sińców i krwiaków, a głos przeradzał się w chrypienie od nadmiaru wypowiadania uciążliwych dla przeciwnika zaklęć. Bo to wydawało się prostsze, nie znajdować się pod ostrzałem obcych oczu, nie podejmować inicjatywy, winę zwalić na okoliczności oraz niefortunny układ planet. Konsekwencje czynów niedokonanych przechodziły gdzieś obok, nie dotykając bezpośrednio osoby, która je wywołała. Łatwe, pozornie przyjemne i nieskomplikowane. A jednak wyrzuty sumienia nie znikały, podobnie jak obrazy z pamiętnej nocy, jak słowa które padały w przestrzeń, nie mając najmniejszego znaczenia. Wierciły dziurę w brzuchu, oplatały gardło, wymuszały na szczupłych dłoniach zaciskanie się w pięść. Może to właśnie dlatego wybrała gospodę, a nie przytulny dom Elli, może ta niekończąca się kakofonia głosów, poruszeń, historii dziejących się tuż obok, ale nie bezpośrednio przed nią wystarczyła, żeby zapomnieć, zagłuszyć czerń myśli, powstrzymać przed instynktownym podążaniem w ciemne kąty. Poczuć się jedną z wielu, a nie odrębną jednostką, która musi podjąć jakiekolwiek działanie i zmierzyć się z tym, co za sobą pociągną. Gra w tchórza toczy się dalej i nie potrafi jej powstrzymać pomimo tego, że dociera do stolika, że serce uderza mocniej, ale szczęka nie napina się, chłód nie znaczy karku oraz rąk, oczy nie mogą wyjść naprzeciwko oczom. Dlatego skupia się na nalewaniu alkoholu, na symfonii wciągania oraz wypuszczania powietrza przez mężczyznę, ignorując niespieszną wędrówkę modrych oczu znaczonych zielenią. To nic, uspokaja się, on nigdy nie widział. Tak, jak nigdy nie pisał. Ale tego nie spodziewała się po nim, po innych, nikt nie poświęcał myśli sekretarce, czy skrawka listu, króciutkiej informacji, pojedynczego żyję, gdy cały świat stawał w ogniu, kiedy najbliższa rodzina stąpała na granicy unicestwienia. Czasem zastanawiała się, czy tamci przetrwali czystkę. Czy Just nadal była cała, czy Jackie wciąż przewraca oczami, czy Skamander ustawiał wszystko w pedantycznym porządku, a Kieran wzdychał ciężko za biurkiem. Czasem uznawała, że to nie ma sensu, że powieki są zbyt ciężkie, że nie warto myśleć o nich, kiedy nie jest w stanie myśleć o sobie.
Stawia przed nimi szklanki, bursztynowa ciecz porusza się, a mimo to wszystko wokół wydaje się zatrzymać. Ciemne tęczówki wreszcie osiadają na wymuszonym towarzyszu, zmęczone oraz nieprzeniknione, próbujące mimowolnie dostrzec wszelkie zmiany, jakie zaszły na jego twarzy, zapamiętujące szczegóły, których nie powinny. Może to był błąd. Naruszyć tak przestrzeń Lupina, wedrzeć się weń ostrością szpilek i stanowczością wyrazistych brwi, kiedy wolne miejsce tylko czekało na odważną dziewczynę, tą która roztoczy czar oraz urok, ślicznym uśmiechem przywróci iskry tańczące wokół czerni jego źrenic, zabarwi ton głosu figlarnością. To nie była opowieść Kaelie, niosącej za sobą szereg przykrych wspomnień oraz naturalnej dlań niezręczności, którą gotowa była się podzielić z każdym, w desperackiej próbie ukrycia, jak bardzo jest rozsypana. Została. Wszystko w niej krzyczy, żeby tak wstać i odejść, życząc przyjemnego wieczora, jeszcze lepszych wrażeń, a mimo to siedzi uparcie, czekając, aż ziemia rozstąpi się, albo nadejdzie cud jakiś i ta obcość, dotychczasowy brak porozumienia przeminie.
— Zaczynam — odpowiada po chwili ciszy, przedłużającej się nieznośnie, wypełniającej się strzępami zdań osób postronnych, ignorujących w swym relaksie ich skromne persony. Przyciąga do siebie papierośnice, opuszkami przesuwając po jej powierzchni i otwierając ją, nim zrobi się zbyt dziwnie. Papierosa odpala z zajmującą wprawą, chociaż jest przekonana, że ostatnio robiła to, patrząc na śpiące oblicze narzeczonego, wybierając czy krótki list, a może pusta część jej szafy wynajmowanego pokoju będzie wystarczającą wskazówką do tego, co nieuniknione, co przeczuwali od dawna. Nie wraca już do tego, nie chce wracać już do tego, nie kiedy Randall zwraca się do niej, już nie jak do upierdliwego urzędnika suszącego mu głowę, a do czarownicy. Osoby z krwi i kości, z imieniem i nazwiskiem. I Potterówna naprawdę woli nie pytać go, czy pamięta on w ogóle, jak ona się nazywa — Mówią... — odchrząkuje, maskując poruszenie gestem strzepnięcia popiołu z fajka — Mówią, że największa samotność to ta w samym sercu tłumu — kąciki ust podnoszą się mimowolnie, kiedy przekręca głowę na bok, a kilka kosmyków opada jej na czoło, gdy tak palcami wolnej ręki sunie po ściance szklanki — Podobno też bycie samotnym wspólnie nie jest znowu takie straszne, pomaga, chociaż nie mam pojęcia jak — Poops by wiedziała, podobnie jak wiedziałaby, że zapewne nie powinna ujmować tego w taki sposób, kiedy właśnie zapada nad nimi szczerość, a ona wręcz epicko ją niweczy — Ciebie też dobrze widzieć Lupin — dodaje, jakoś łagodniej, już nie tak strasznie, w żaden sposób surowo. Nie jest pewna, jak powinna przełamać lody, grubą skorupę zmarzliny między nimi i na Godryka, kolejne słowa czarodzieja nie ułatwiają sprawy. Bo co powinna rzec? Że potrzebuje wszystkiego? Rozmowy i milczenia? Krzyku oraz ścieżki zniszczenia? Magicznego penisa zdolnego wyleczyć ją z marazmu? Bliskości, a zarazem całkowitego odtrącenia, żeby się wreszcie kurwa ogarnęła, a nie zachowywała niczym rozhisteryzowana nastolatka poddająca się hormonom? O nie, tej komnaty tajemnic przed nim nie otworzy, aż tak jej nie pojebało — Dobrego towarzystwa, chwilowego oddechu — zapomnienia o całym pieprzonym świecie — I może drugiej butelki, tak na wszelki wypadek — mówi więc, jak niemal normalna kobieta, jak ktoś, kto ma pojęcie o czymś. O czymkolwiek — A ty? — bo niegrzecznie tak żądać, nie dając niczego w zamian, zamykać się w potrzasku własnych potrzeb, kiedy samotność dzielona jest na dwoje.
Stawia przed nimi szklanki, bursztynowa ciecz porusza się, a mimo to wszystko wokół wydaje się zatrzymać. Ciemne tęczówki wreszcie osiadają na wymuszonym towarzyszu, zmęczone oraz nieprzeniknione, próbujące mimowolnie dostrzec wszelkie zmiany, jakie zaszły na jego twarzy, zapamiętujące szczegóły, których nie powinny. Może to był błąd. Naruszyć tak przestrzeń Lupina, wedrzeć się weń ostrością szpilek i stanowczością wyrazistych brwi, kiedy wolne miejsce tylko czekało na odważną dziewczynę, tą która roztoczy czar oraz urok, ślicznym uśmiechem przywróci iskry tańczące wokół czerni jego źrenic, zabarwi ton głosu figlarnością. To nie była opowieść Kaelie, niosącej za sobą szereg przykrych wspomnień oraz naturalnej dlań niezręczności, którą gotowa była się podzielić z każdym, w desperackiej próbie ukrycia, jak bardzo jest rozsypana. Została. Wszystko w niej krzyczy, żeby tak wstać i odejść, życząc przyjemnego wieczora, jeszcze lepszych wrażeń, a mimo to siedzi uparcie, czekając, aż ziemia rozstąpi się, albo nadejdzie cud jakiś i ta obcość, dotychczasowy brak porozumienia przeminie.
— Zaczynam — odpowiada po chwili ciszy, przedłużającej się nieznośnie, wypełniającej się strzępami zdań osób postronnych, ignorujących w swym relaksie ich skromne persony. Przyciąga do siebie papierośnice, opuszkami przesuwając po jej powierzchni i otwierając ją, nim zrobi się zbyt dziwnie. Papierosa odpala z zajmującą wprawą, chociaż jest przekonana, że ostatnio robiła to, patrząc na śpiące oblicze narzeczonego, wybierając czy krótki list, a może pusta część jej szafy wynajmowanego pokoju będzie wystarczającą wskazówką do tego, co nieuniknione, co przeczuwali od dawna. Nie wraca już do tego, nie chce wracać już do tego, nie kiedy Randall zwraca się do niej, już nie jak do upierdliwego urzędnika suszącego mu głowę, a do czarownicy. Osoby z krwi i kości, z imieniem i nazwiskiem. I Potterówna naprawdę woli nie pytać go, czy pamięta on w ogóle, jak ona się nazywa — Mówią... — odchrząkuje, maskując poruszenie gestem strzepnięcia popiołu z fajka — Mówią, że największa samotność to ta w samym sercu tłumu — kąciki ust podnoszą się mimowolnie, kiedy przekręca głowę na bok, a kilka kosmyków opada jej na czoło, gdy tak palcami wolnej ręki sunie po ściance szklanki — Podobno też bycie samotnym wspólnie nie jest znowu takie straszne, pomaga, chociaż nie mam pojęcia jak — Poops by wiedziała, podobnie jak wiedziałaby, że zapewne nie powinna ujmować tego w taki sposób, kiedy właśnie zapada nad nimi szczerość, a ona wręcz epicko ją niweczy — Ciebie też dobrze widzieć Lupin — dodaje, jakoś łagodniej, już nie tak strasznie, w żaden sposób surowo. Nie jest pewna, jak powinna przełamać lody, grubą skorupę zmarzliny między nimi i na Godryka, kolejne słowa czarodzieja nie ułatwiają sprawy. Bo co powinna rzec? Że potrzebuje wszystkiego? Rozmowy i milczenia? Krzyku oraz ścieżki zniszczenia? Magicznego penisa zdolnego wyleczyć ją z marazmu? Bliskości, a zarazem całkowitego odtrącenia, żeby się wreszcie kurwa ogarnęła, a nie zachowywała niczym rozhisteryzowana nastolatka poddająca się hormonom? O nie, tej komnaty tajemnic przed nim nie otworzy, aż tak jej nie pojebało — Dobrego towarzystwa, chwilowego oddechu — zapomnienia o całym pieprzonym świecie — I może drugiej butelki, tak na wszelki wypadek — mówi więc, jak niemal normalna kobieta, jak ktoś, kto ma pojęcie o czymś. O czymkolwiek — A ty? — bo niegrzecznie tak żądać, nie dając niczego w zamian, zamykać się w potrzasku własnych potrzeb, kiedy samotność dzielona jest na dwoje.
I can still breathe,
so I'm fine
so I'm fine
Nie każdy musi zwracać na siebie uwagę, nie każdy powinien zabarwiać istnienie skrajnościami - gdyby tak wszyscy pchali się na przód i na tył, wszystkie przejścia zaraz byłyby zablokowane, zaś przejście z jednej strony na drugą wymagałoby nie lada przepychanek. Nie ma nic złego w harmonii i stwierdzeniu już wystarczy, chociaż nie jestem tym typem człowieka. Wiecznie mi mało, więc szukam okazji - te najlepsze są właśnie na froncie. Niestety, tam zwykle kumuluje się największa konkurencja i to nic, że mroczne typy z końcowych miejsc mnożą się ostatnio jak króliki. W ostatecznym rozrachunku większość woli zawalczyć o lepszy byt, przetrwać, nawet kosztem ośmieszenia. Nie wiem dlaczego tak robię, dlaczego potrzebuję wrażeń oraz cudzej uwagi. Wygodnie byłoby być gdzieś po środku, może brat wreszcie uznałby mnie nawet za rozsądnego, ale nie umiem się przemóc. Do ciszy, do pozostania samemu sobie z własnymi myślami. Wolę bić się do krwi, zagłuszać potworną kakofonię obrzydliwych dźwięków wyrzutów sumienia. Może to właśnie ci w rzędach dalej są tymi odważnymi? Stawiają czoła własnym problemom poddając je gruntownej analizie, kąpiąc się w swoich zastanowieniach. Ja przed nimi uciekam. Jak najdalej. Gryfon-tchórz, kto pomyślałby, że taki spotka mnie los? Och, kiedyś byliśmy tacy beztroscy przecież. Wierzyliśmy, że świat stoi przed nami otworem, wystarczy wyjść i go zdobyć. Ale to on zdobył nas. Znów nas pokonał, jesteśmy wiecznymi przegranymi - tylko od czasu do czasu los rzuca nam ochłapy szczęścia, żebyśmy nie zapomnieli istnieć. Cóż, niektórym nie udaje się nawet to. A my wciąż żyjemy, chociaż to życie przeraża. Zwłaszcza ostatnio. Powinniśmy przestać się mazgaić, wziąć się za robotę, ale postanawiamy upić się w szkolnych wspomnieniach. I alkoholu, ale to przecież tylko niewiele znaczący dodatek, prawda? Brak humoru oraz energii jest wystarczającym dowodem na to, że tu nie chodzi jedynie o znieczulenie, tu chodzi o coś więcej. Prośbę o pomoc, nawet jeśli nigdy niewypowiedzianą. Nawet jeśli pilnie strzeżoną, mającą nigdy nie opuścić miękkie wnętrze przesiąknięte wojennymi ranami. Wzdycham raz po raz, jakoś tak ciężko, jakoś tak niewytłumaczalnie niepoprawnie. Powinienem raczej zapewnić niespodziewaną towarzyszkę wieczoru, że jest tu mile widziana. To znaczy, nawet werbalizuję podobną myśl, ale nie jestem przekonany czy to zadziała. Z obserwacji wnioskuję, że pod bladą skórą materializuje się wiele wątpliwości i kompleksów. To normalne, gdy nie odnosimy sukcesów. Zawodzimy innych. Też ich zawiodłem, robię to nadal. Popełniam kolejne błędy, chociaż mógłbym kurwa napisać, to nie zajmuje wiele czasu. Tylko właśnie, jak dbać o innych, kiedy nie dba się o samego siebie?
Czasem brakuje mi spostrzegawczości. Łączenia faktów. Czasem wolę udawać, że niczego nie dostrzegam, bo tak jest w końcu prościej. Nie trzeba nosić w sobie wyrzutów sumienia, zastanawiać się nad pewnymi sprawami - nie jest tak niezręcznie, gdy udaje się niewiedzę. Boję się popełniać błędy, wpychać wprost w jaskinię lwa, gdzie czeka na mnie jedynie ośmieszenie. A więc ja, popaprany flirciarz, boję się nawet wystartować. Zresztą dziś to nie najlepszy moment - nie, kiedy wszystko dotyka nas jeszcze bardziej niż zwykle. Kiwam głową, trochę jak urzeczony patrząc na cały proces odpalania papierosa, chociaż wydaje się być przecież najzwyczajniejszą czynnością na świecie. Wreszcie sam zaciągam się dymem, czując, jak ta mordęga powoli dobiega końca. Jestem masochistą - i postanawiam dobijać się jeszcze bardziej. W końcu ciekawe ile jestem w stanie wytrzymać. - Nigdy nie czułem się samotny w tłumie - zauważam z lekkim zamyśleniem. - A ty? - pytam z ciekawości jeszcze nim wolną ręką sięgam po szklankę. Upijam z niej kilka zamaszystych łyków czując, że to właśnie pieczenia w gardle teraz potrzebuję. - Mimo to sądzę, że nie ma nic gorszego niż bycie samotnym wspólnie - stwierdzam może jakoś bezdusznie, może całkowicie niedelikatnie, ale taką w sobie skrywam prawdę. Być z kimś, gdy wiesz, że tak naprawdę jesteś sam - dodaję w przypływie refleksji, patrzę gdzieś w jakiś punkt; pewnie na innego człowieka, tyle tu ludzi. W każdym razie to osobista tragedia być na kogoś poniekąd skazanym i nie móc mu zaufać, nie móc na niego liczyć.
Nie chcę. Nie chcę takich ciężkich tematów, dlatego przeciągam ręką po zmęczonej twarzy wzdychając już tysięczny raz. Uśmiecham się. - Załatwić ci to dobre towarzystwo czy dasz radę? - pytam rozbawiony. Kąciki ust drżą, oczy błyszczą, zupełnie, jakbym magicznie stał się innym człowiekiem. Weselszym. Wreszcie udaje mi się zwrócić uwagę kelnerki, dlatego zamawiam drugą butelkę Ognistej. Tak na wszelki wypadek, zgodnie z życzeniem damy. - Ja też - odpowiadam zaraz. Doceniam troskę. Naprawdę. - Słuchaj Potter, może zagramy w coś? Masz ty w sobie jeszcze trochę siły? - proponuję nagle, nachylając się bliżej kobiety. Opieram też głowę na łokciu chcąc przypatrzeć się kobiecej reakcji.
Czasem brakuje mi spostrzegawczości. Łączenia faktów. Czasem wolę udawać, że niczego nie dostrzegam, bo tak jest w końcu prościej. Nie trzeba nosić w sobie wyrzutów sumienia, zastanawiać się nad pewnymi sprawami - nie jest tak niezręcznie, gdy udaje się niewiedzę. Boję się popełniać błędy, wpychać wprost w jaskinię lwa, gdzie czeka na mnie jedynie ośmieszenie. A więc ja, popaprany flirciarz, boję się nawet wystartować. Zresztą dziś to nie najlepszy moment - nie, kiedy wszystko dotyka nas jeszcze bardziej niż zwykle. Kiwam głową, trochę jak urzeczony patrząc na cały proces odpalania papierosa, chociaż wydaje się być przecież najzwyczajniejszą czynnością na świecie. Wreszcie sam zaciągam się dymem, czując, jak ta mordęga powoli dobiega końca. Jestem masochistą - i postanawiam dobijać się jeszcze bardziej. W końcu ciekawe ile jestem w stanie wytrzymać. - Nigdy nie czułem się samotny w tłumie - zauważam z lekkim zamyśleniem. - A ty? - pytam z ciekawości jeszcze nim wolną ręką sięgam po szklankę. Upijam z niej kilka zamaszystych łyków czując, że to właśnie pieczenia w gardle teraz potrzebuję. - Mimo to sądzę, że nie ma nic gorszego niż bycie samotnym wspólnie - stwierdzam może jakoś bezdusznie, może całkowicie niedelikatnie, ale taką w sobie skrywam prawdę. Być z kimś, gdy wiesz, że tak naprawdę jesteś sam - dodaję w przypływie refleksji, patrzę gdzieś w jakiś punkt; pewnie na innego człowieka, tyle tu ludzi. W każdym razie to osobista tragedia być na kogoś poniekąd skazanym i nie móc mu zaufać, nie móc na niego liczyć.
Nie chcę. Nie chcę takich ciężkich tematów, dlatego przeciągam ręką po zmęczonej twarzy wzdychając już tysięczny raz. Uśmiecham się. - Załatwić ci to dobre towarzystwo czy dasz radę? - pytam rozbawiony. Kąciki ust drżą, oczy błyszczą, zupełnie, jakbym magicznie stał się innym człowiekiem. Weselszym. Wreszcie udaje mi się zwrócić uwagę kelnerki, dlatego zamawiam drugą butelkę Ognistej. Tak na wszelki wypadek, zgodnie z życzeniem damy. - Ja też - odpowiadam zaraz. Doceniam troskę. Naprawdę. - Słuchaj Potter, może zagramy w coś? Masz ty w sobie jeszcze trochę siły? - proponuję nagle, nachylając się bliżej kobiety. Opieram też głowę na łokciu chcąc przypatrzeć się kobiecej reakcji.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Wiedział, że nie powinien był się czuć w ten sposób, ale nie był w stanie ukryć przed samym sobą, że odkąd rok szkolny się zakończył, a on pozostał w Hogwarcie z uczniami, w jego umyśle panował większy spokój niż wcześniej. W domu dusił się od niewypowiedzianych słów i narzuconego przez sytuację dystansu; w szkole natomiast mógł nabrać zdrowszej perspektywy. Odkąd spotkał się z Kaiem, wiedział, że istotną kwestią była rozmowa z żoną, ale to wydawało się zwyczajnie niemożliwe. Pomona robiła uniki, a jemu wydawało się, że im bardziej się starał, tym silniej mu się opierała. Starał się być obok, nawet w milczeniu, jednak to wcale nie pomagało. Lub przynajmniej z jego perspektywy tak to właśnie wyglądało. Nie chciał w żaden sposób się od niej odsuwać, szczególnie gdy koniec ciąży czaił się za rogiem. Walka z przeciwnikiem takiego rodzaju nie była mimo wszystko łatwa - czarownica nie zamierzała mu w żaden sposób pomagać przy pojednaniu. Jakby lata znajomości zniknęły, a oni nie potrafili ze sobą rozmawiać. Dlaczego? Wiedział, że niosła na swoich barkach brzemię zakłamania, strachu, jednak był obok. Chciał się pojednać. Zapewnić, że to nie musiało tak wyglądać, bo przecież obiecywali sobie współistnienie oraz opiekę. Czy miało to się uporządkować? Vane liczył, że tak. W swoim czasie może po porodzie. Nie mógł przecież przewidzieć przyszłości oraz jej dewastujących rodzinę skutków, które miały się odbić nie tylko na Jaydenie, lecz również i dzieciach. Kto wszak by się spodziewał, że matka porzucała swoje własne potomstwo?
Nieświadomy jeszcze nadchodzących bólu oraz dezorientacji profesor czerpał z momentów mu danych, starając się zachować trzeźwy umysł. Niezwykle pomocne okazywały się ćwiczenia związane z oklumencją, szczególnie gdy mógł szukać w nich spokoju. Dokładnie tak, jak mówiła mu jego mentorka, która w bolesny sposób prowadziła ucznia ścieżką fascynacji ludzką psychiką i ukrywanych w nich cudów. Treningi pozwalały na wycofanie emocji, a zwrócenie na pierwszy plan logiki, dlatego astronom mógł odetchnąć i odsunąć się nieco od domowych problemów. Starał się jednak kontrolować swoje zatracenie się w ów umiejętności. Wiedział wszak, że bycie oklumentą wiązało się z oddzieleniem od empatii, a do tego dopuścić nie mógł i nie chciał. Mimo to nie mógł nie czuć ulgi w momentach, gdy ciężące na sercu zmartwienia odchodziły choćby na chwilę. Z Pomoną wciąż zachowywali jakieś ostatki niewypowiedzianego dystansu, ale Jayden przebywając z uczniami i doglądając ich, nie miał zwyczajnie czasu zamartwiać się aż nadto sprawami rodzinnymi. Czy oznaczało to, że był złym mężem? Złym opiekunem? Czy w ogóle był dobrym człowiekiem? Wędrując samotnie przez drogę łączącą Hogsmeade z Hogwartem, nie potrafił wyzbyć się tych wątpliwości. Dzieci zostały pod opieką skrzatów, które robiły, co mogły, żeby wspomóc astronoma, a przy okazji zapewnić odpowiednie warunki małym czarodziejom. Ich pomoc była nieoceniona i Jayden nie miał żadnych złudzeń, że wraz z zakończeniem wakacji będzie musiał się im odwdzięczyć za okazane wsparcie. Nie musiały tego robić - nie czerpały z tego żadnych profitów. Podobnie zresztą jak Antares, który nocami wychodził na błonia i opowiadał dzieciom o gwiazdach. Vane liczył na to, że przebywanie w towarzystwie magicznych istot, rozbudzi wrażliwość w młodych umysłach, a u centaurów zaufanie. W końcu nie wszyscy ludzie byli okrutni....
Wstępując na kremowe piwo do Trzech Mioteł, Jayden żałował, że nie mógł zabrać ze sobą uczniów. Ich pobyt w Hogwarcie był jednak pilnie strzeżonym sekretem, a do magicznego miasteczka miał dostęp każdy - nawet ci, którzy nie życzyli dobrze młodym czarodziejom. Rozpoznany przez część osób i słysząc ich powitania, uśmiechnął się i skinął im głową, lecz nie przysiadł się do żadnego stolika. Znalazł miejsce przy kontuarze i złożył zamówienie. Słysząc odgłosy urwanych rozmów, zdał sobie sprawę, że tęsknił. Za Hogsmeade. Wszak był to jego dom przez długie lata i nim miał pozostać. Zamyślając się i zatracając we wspomnieniach, uciekł nimi ku wszystkim momentom dziejącym się w miasteczku. Czy tych gdy sam był uczniem, czy tych późniejszych. Nieświadomie uśmiechnął się delikatnie, gdy natrafił myślami na pierwszą, wspólną noc z Pomoną - jak nieświadomy i niepewny się czuł, chociaż z każdym kolejnym momentem zdawał sobie sprawę, że nie powinien. Kochał ją i wciąż nosił w sobie to uczucie - być może nawet silniejsze niż dotychczas. Czy ono popchnęło go, by poprosił barmana o kawałek pergaminu i pióro? Z całą pewnością mógł stwierdzić, że tak. Potrzebował tego, nie mogąc stanąć w tym momencie z kobietą twarzą w twarz.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1.07
Hogwart i Hogsmeade kojarzyły mu się z najlepszym czasie w życiu - czasem przebudzonych ambicji, odkrywania i pogłębiania własnych zdolności magicznych, zacieśniania przyjaźni i brylowania na miotle. Choć przywołując patronusa wciąż odnosił się do wspomnień z czasów dzieciństwa, choć to matka i zabawy z rodzeństwem kojarzyły mu się z prawdziwym szczęściem... to Szkocja kojarzyła mu się w sumie z domem. Pierwszym czarodziejskim domem w jego życiu, pierwszym i jedynym. Odkąd trafił do Hogwartu, już nigdy nie czuł się w mugolskim świecie jak w domu. Z każdym rokiem coraz bardziej doskwierały mu nałożone przez rodziców i samą szkołę ograniczenia. Z każdym rokiem coraz bardziej gardził domowymi obowiązkami wykonywanymi bez użycia "Chłoszczyść" i coraz mniej interesował się mugolskim sportem i nowinkami technologicznymi. Nic nie mogło w końcu dorównać Quidditchowi, a żaden telefon nie zastąpi nigdy lusterka dwukierunkowego. Widzieć w czasie rzeczywistym kogoś, z kim się rozmawia - żaden mugol przecież nigdy na to nie wpadnie!
Jako młody chłopak, wyobrażał sobie swój nowy, czarodziejski dom. Przepełniony magią, która nie będzie już tłamszona przez mamę i która nie będzie budzić niepokoju w jego tacie. Z zegarem, który śledzi wszystkich członków rodziny, z szafkami dwukierunkowymi, z latającymi garnkami i skrzatem domowym. Nie wiedział przecież wtedy, że życie bywa bardziej skomplikowane. Że dom bez rodziny nie będzie już domem, a na własnego skrzata nie stać pewnie nawet Szefa Biura Aurorów (w normalnych czasach, gdy Biuro jeszcze istniało i pensje były wypłacane). Dopiero w maju, kopę lata od skończenia Hogwartu, pogrzebał w myślach swoją starokawalerską chatkę w lesie (próbując nie zastanawiać się nad tym, jak bardzo Lyall ją przekopał i czy postanowił odbić swoje niepowodzenie na biednym drewnie) i spróbował założyć nowy, prawdziwy dom dla swojego rodzeństwa. Mury w Kornwalii wciąż pachniały jednak świeżością - to Hogsmeade pachniało latem, wspomnieniami i kremowym piwem. Rano obudził się w pustym domu, wyjątkowo nie mając nic konkretnego do roboty. Na patrol w Londynie dopiero się wybierze, sowa nie dostarczyła mu żadnych informacji o potrzebujących bądź rozkazów od Rinehearta, w Oazie był zaledwie wczoraj, a na podręcznik anatomii nie mógł już patrzeć.
...czy naprawdę mógł sobie pozwolić na dzień wolny?
Przynajmniej wiedział dokładnie, gdzie go spędzić. Hogsmeade wciąż wydawało się względnie bezpieczne od zakusów i szpiegów Czarnego Pana, a on mógł łatwo usprawiedliwić swoją chęć powrotu do wspomnień. Pójdzie na piwo (jeszcze nie zdecydował, czy kremowe czy to prawdziwe), a przy okazji rozejrzy się we wiosce. Wypyta zaufanego barmana o cokolwiek podejrzanego. Znajdzie alarmujące ślady, albo uspokoi się widokiem bezpiecznego i nostalgicznego miejsca.
Pewnym krokiem wszedł do pubu, świadom luksusu, jakim był brak jego podobizny na listach gończych. Zapuszczana starannie broda też dodawała mu pewności siebie. Nie sądził zresztą, że po latach spotka tutaj kogokolwiek znajomego - jego rocznik dawno rozpierzchnął się po świeciealbo leżał sześć stóp pod ziemią, miał przecież w Gryffindorze sporo znajomych mugolaków. Czekało go jednak miłe zaskoczenie.
-Profesor! Tutaj, nawet w wakacje? - powitał Vane'a żartobliwie i nieco niefrasobliwie. Wizyta w Hogsmeade wprawiła go w dobry humor, więc dopiero po fakcie zorientował się, że Jayden wygląda na skupionego. Kątem oka dostrzegł pergamin. -Przepraszam jeśli przeszkadzam? - upewnił się. Bar był pustawy i choć korciło go, by dosiąść się do znajomego, to z łatwością mógł znaleźć inne miejsce.
Hogwart i Hogsmeade kojarzyły mu się z najlepszym czasie w życiu - czasem przebudzonych ambicji, odkrywania i pogłębiania własnych zdolności magicznych, zacieśniania przyjaźni i brylowania na miotle. Choć przywołując patronusa wciąż odnosił się do wspomnień z czasów dzieciństwa, choć to matka i zabawy z rodzeństwem kojarzyły mu się z prawdziwym szczęściem... to Szkocja kojarzyła mu się w sumie z domem. Pierwszym czarodziejskim domem w jego życiu, pierwszym i jedynym. Odkąd trafił do Hogwartu, już nigdy nie czuł się w mugolskim świecie jak w domu. Z każdym rokiem coraz bardziej doskwierały mu nałożone przez rodziców i samą szkołę ograniczenia. Z każdym rokiem coraz bardziej gardził domowymi obowiązkami wykonywanymi bez użycia "Chłoszczyść" i coraz mniej interesował się mugolskim sportem i nowinkami technologicznymi. Nic nie mogło w końcu dorównać Quidditchowi, a żaden telefon nie zastąpi nigdy lusterka dwukierunkowego. Widzieć w czasie rzeczywistym kogoś, z kim się rozmawia - żaden mugol przecież nigdy na to nie wpadnie!
Jako młody chłopak, wyobrażał sobie swój nowy, czarodziejski dom. Przepełniony magią, która nie będzie już tłamszona przez mamę i która nie będzie budzić niepokoju w jego tacie. Z zegarem, który śledzi wszystkich członków rodziny, z szafkami dwukierunkowymi, z latającymi garnkami i skrzatem domowym. Nie wiedział przecież wtedy, że życie bywa bardziej skomplikowane. Że dom bez rodziny nie będzie już domem, a na własnego skrzata nie stać pewnie nawet Szefa Biura Aurorów (w normalnych czasach, gdy Biuro jeszcze istniało i pensje były wypłacane). Dopiero w maju, kopę lata od skończenia Hogwartu, pogrzebał w myślach swoją starokawalerską chatkę w lesie (próbując nie zastanawiać się nad tym, jak bardzo Lyall ją przekopał i czy postanowił odbić swoje niepowodzenie na biednym drewnie) i spróbował założyć nowy, prawdziwy dom dla swojego rodzeństwa. Mury w Kornwalii wciąż pachniały jednak świeżością - to Hogsmeade pachniało latem, wspomnieniami i kremowym piwem. Rano obudził się w pustym domu, wyjątkowo nie mając nic konkretnego do roboty. Na patrol w Londynie dopiero się wybierze, sowa nie dostarczyła mu żadnych informacji o potrzebujących bądź rozkazów od Rinehearta, w Oazie był zaledwie wczoraj, a na podręcznik anatomii nie mógł już patrzeć.
...czy naprawdę mógł sobie pozwolić na dzień wolny?
Przynajmniej wiedział dokładnie, gdzie go spędzić. Hogsmeade wciąż wydawało się względnie bezpieczne od zakusów i szpiegów Czarnego Pana, a on mógł łatwo usprawiedliwić swoją chęć powrotu do wspomnień. Pójdzie na piwo (jeszcze nie zdecydował, czy kremowe czy to prawdziwe), a przy okazji rozejrzy się we wiosce. Wypyta zaufanego barmana o cokolwiek podejrzanego. Znajdzie alarmujące ślady, albo uspokoi się widokiem bezpiecznego i nostalgicznego miejsca.
Pewnym krokiem wszedł do pubu, świadom luksusu, jakim był brak jego podobizny na listach gończych. Zapuszczana starannie broda też dodawała mu pewności siebie. Nie sądził zresztą, że po latach spotka tutaj kogokolwiek znajomego - jego rocznik dawno rozpierzchnął się po świecie
-Profesor! Tutaj, nawet w wakacje? - powitał Vane'a żartobliwie i nieco niefrasobliwie. Wizyta w Hogsmeade wprawiła go w dobry humor, więc dopiero po fakcie zorientował się, że Jayden wygląda na skupionego. Kątem oka dostrzegł pergamin. -Przepraszam jeśli przeszkadzam? - upewnił się. Bar był pustawy i choć korciło go, by dosiąść się do znajomego, to z łatwością mógł znaleźć inne miejsce.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Hogwart zawsze miał być dla niego domem. Podobnie jak Hogsmeade - wspólnie tworzyły pewną enklawę, w której zamykały się długie lata z życia profesora. Własnej edukacji, a później i również urzędowania na stanowisku profesora. Podczas pierwszego przekroczenia progu zamku w roli kogoś więcej niż jedynie ucznia, Jayden był bardzo młody, jeśli nie najmłodszy z kadry. Czuł ekscytację, niesamowite podniecenie, lecz również i nutę dezorientacji. Wszak miało mu przyjść pracować w niezwykłym miejscu z ludźmi, którzy byli o wiele bardziej doświadczeni od niego. Z ludźmi, którzy niegdyś sami wystawiali mu oceny i sprawdzali wypracowania. Nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele w jego życiu ta decyzja miała zmienić. I nie chodziło wcale o wyniesienie ponad przeciętnego naukowca, wyróżnienie jego nazwiska czy zapewnienie nielimitowanych możliwości badawczych. Wtedy, gdy jako dwudziestoczterolatek dostał klucze od Wieży Astronomicznej, jeszcze nie pojmował. Był wszak niewiele starszy od najstarszych uczniów i fizycznie wcale tak drastycznie się nie różnił. Niektórzy ze starszych profesorów wciąż brali go za studenta, co prowadziło do wielu śmiesznych sytuacji. Jak wtedy gdy pan Wallace chciał wlepić mu szlaban i zaprowadzić do opiekuna domu, po tym jak złapał młodego Vane'a na nocnej przechadzce po zamku. A Jay wracał jedynie z obserwacji nieba... Pracował cztery lata, zanim poznał Pomonę, z którą szybko się zaprzyjaźnił. Późniejszy czas był już tylko i wyłącznie historią wydającą się czymś zaskakującym. I nierealnym. Dostanie pracy w Hogwarcie było dla niego bez dwóch zdań jedną z najlepszych - jeśli nie najlepszą - decyzji w całym życiu. Jak na tym wyszedł sam Hogwart, oceniać mogli jedynie postronni, bo on po prostu wykonywał swoją pracę. I chociaż stawiano na prestiż, zatrudnienie obiecującego, młodego astronoma z określonym dorobkiem mogło dodać szkole świeżego punktu widzenia. W zamian Jayden z wielką pasją oraz poświęceniem przykładał się do powierzonych obowiązków, zdając sobie sprawę z istoty, jaką było kształcenie młodych umysłów i przygotowywanie ich do czegoś większego. Czegoś wykraczającego dalej, poza granice Szkoły Magii i Czarodziejstwa. A teraz chronił garstkę dzieci, które tego co znajdowało się poza horyzonte już nie miały. Ironicznie.
W przeciwieństwie do Michaela nie zaznał domu bez magii. Świat poza magicznym była dla niego fascynujący, chociaż urodzony i wychowany wśród czarodziejów JD nie był całkowicie odgrodzony od pozbawionych odpowiednich umiejętności osób. Jego rodzice mieszkali w okolicy, gdzie znajdowało się parę mugolskich domów i mały Jay bawił się z innymi dziećmi. Niestety ten kontakt został zerwany w momencie, gdy przyszły naukowiec zaczął objawiać magiczne zdolności i jako kilkulatek nie miał nad tym żadnej kontroli. Dla bezpieczeństwa swojego oraz innych zaczął przebywać w zaznajomionym z magią kręgu. W późniejszym życiu jednak Vane wcale nie pogardzał mugolakami - nauczony tolerancji i istoty ludzkiego życia miał wśród nich przyjaciół, miał ich za uczniów. Miał za kolegów z pracy. A teraz najwidoczniej również i towarzyszy w chwilach głębokiego zamyślenia. Słysząc znajomy głos, podniósł głowę znad listu i skierował nieco zdezorientowaną twarz ku stojącemu obok Tonksowi. - Nauczyciele tak prędko nie kończą roku szkolnego. Witaj - odpowiedział, uśmiechając się. Wyciągnął do przybyłego dłoń, chcąc przywitać się, jak należy. Odkąd widzieli się po raz ostatni, czarodziej zapuścił brodę, nabrał surowszego wyrazu twarzy, a może tylko tak się nauczycielowi zdawało? Na ostatnie pytanie Jay zareagował złożeniem pergaminu i odsunięciem pióra wraz z atramentem. Na dokończenie i tak przyjdzie lepszy czas - w końcu wysłać list miał z Hogwartu, dopisek mógł dodać również i tam. - Nie, siadaj, siadaj. Już skończyłem - zareagował, odsuwając nawet siedzenie obok siebie, niejako w geście zaproszenia. Potrzebował teraz towarzystwa, chociaż mogło się to wydawać zgoła odmienne. - Mam usprawiedliwienie, dla którego tu jestem. Jakie jest twoje? - spytał, chowając list do wewnętrznej kieszeni marynarki swojego brązowego garnituru. Skinął również na barmana, żeby podszedł i przyjął zamówienie nowego klienta, a przy okazji również i nowe astronoma. - Czego się napijesz? Pozwól, że na mój koszt. - Wspomnienia, list nastawiły go pozytywniej, a pojawienie się kogoś życzliwego sprawiły, że chciał się otworzyć i podziękować za tamte lekcje. W końcu powinien. A Michael nie był typem aurora, jakim był Skamander. Aż dziwne, że wykonywali do niedawna tę samą pracę i Tonks nie był... Inny.
W przeciwieństwie do Michaela nie zaznał domu bez magii. Świat poza magicznym była dla niego fascynujący, chociaż urodzony i wychowany wśród czarodziejów JD nie był całkowicie odgrodzony od pozbawionych odpowiednich umiejętności osób. Jego rodzice mieszkali w okolicy, gdzie znajdowało się parę mugolskich domów i mały Jay bawił się z innymi dziećmi. Niestety ten kontakt został zerwany w momencie, gdy przyszły naukowiec zaczął objawiać magiczne zdolności i jako kilkulatek nie miał nad tym żadnej kontroli. Dla bezpieczeństwa swojego oraz innych zaczął przebywać w zaznajomionym z magią kręgu. W późniejszym życiu jednak Vane wcale nie pogardzał mugolakami - nauczony tolerancji i istoty ludzkiego życia miał wśród nich przyjaciół, miał ich za uczniów. Miał za kolegów z pracy. A teraz najwidoczniej również i towarzyszy w chwilach głębokiego zamyślenia. Słysząc znajomy głos, podniósł głowę znad listu i skierował nieco zdezorientowaną twarz ku stojącemu obok Tonksowi. - Nauczyciele tak prędko nie kończą roku szkolnego. Witaj - odpowiedział, uśmiechając się. Wyciągnął do przybyłego dłoń, chcąc przywitać się, jak należy. Odkąd widzieli się po raz ostatni, czarodziej zapuścił brodę, nabrał surowszego wyrazu twarzy, a może tylko tak się nauczycielowi zdawało? Na ostatnie pytanie Jay zareagował złożeniem pergaminu i odsunięciem pióra wraz z atramentem. Na dokończenie i tak przyjdzie lepszy czas - w końcu wysłać list miał z Hogwartu, dopisek mógł dodać również i tam. - Nie, siadaj, siadaj. Już skończyłem - zareagował, odsuwając nawet siedzenie obok siebie, niejako w geście zaproszenia. Potrzebował teraz towarzystwa, chociaż mogło się to wydawać zgoła odmienne. - Mam usprawiedliwienie, dla którego tu jestem. Jakie jest twoje? - spytał, chowając list do wewnętrznej kieszeni marynarki swojego brązowego garnituru. Skinął również na barmana, żeby podszedł i przyjął zamówienie nowego klienta, a przy okazji również i nowe astronoma. - Czego się napijesz? Pozwól, że na mój koszt. - Wspomnienia, list nastawiły go pozytywniej, a pojawienie się kogoś życzliwego sprawiły, że chciał się otworzyć i podziękować za tamte lekcje. W końcu powinien. A Michael nie był typem aurora, jakim był Skamander. Aż dziwne, że wykonywali do niedawna tę samą pracę i Tonks nie był... Inny.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już podczas ich marcowego treningu zastanawiał się, czy Vane'a porwała bądź porwie polityczna zawierucha w Wielkiej Brytanii. Wtedy Hogwart wydawał się ostoją, a profesor rozważnym i spokojnym gościem, który był mistrzem uroków, ale nie wyglądał na idealistę, fanatyka, ani ryzykanta. Tyle, że wtedy nie wyobrażał sobie otwartego mordowania mugoli, czystki stolicy. Teraz już nie wątpił, że po przejęciu Londynu Malfoy może zechcieć przejąć kontrolę nad innymi ważnymi miejscami, w tym szkołą czarodziejów. Do Hogsmeade zagnała go nie tylko nostalgia, ale i niepokój, chęć sprawdzenia czy w wiosce nadal jest spokojnie.
Widok Vane'a najpierw go szczerze ucieszył, ale po chwili do niefrasobliwej radości ze spotkania dołączyła się poważniejsza troska. Nie wiedział, że profesor już zaangażował się w chronienie dzieci, którym groziło niebezpieczeństwo. Widział za to na listach gończych zdjęcie kobiety o jego nazwisku. Pamiętał, jak w kwietniu pytał Jaydena o rodzinę, jak urwali wtedy temat. Nic dziwnego, profesor nie miał w końcu powodu mu ufać, a Michael założył wtedy, że wszystko w porządku. Czuł, że powinien dyskretnie upewnić się, czy na pewno w porządku, ale nie wiedział jak taktownie poruszyć temat. Może to tylko zbieżność nazwisk? Intuicja mówiła mu jednak co innego, Vane nie było ani częstym ani banalnym nazwiskiem. Przystanąwszy przy profesorze, zastanawiał się właśnie jak szybko zagaić o tą sprawę jeśli miałby przeszkadzać, ale problem rozwiązał się sam. Jayden serdecznie przyjął jego towarzystwo i zaoferował siedzenie, a Michael uznał, że w takim razie będą mieli jeszcze czas na dłuższą rozmowę. Dobrze będzie zatem zacząć od piwa, a nie od przesłuchania.
-Dzięki, jeśli to... nie problem. - niespodziewanie dla siebie, speszył się nieco zaproszeniem i chciał nawet sięgnąć po portfel. Zaraz przypomniał sobie jednak o piętrzących się rachunkach i pustoszejącej skrytce w banku i zdusił własną dumę. Dorywcze prace w tartakach i zlecenia na nakładanie pułapek nie płaciły tak dobrze, jak regularna wypłata aurora.
-Następnym razem ja stawiam. - obiecał Jaydenowi, a może bardziej samemu sobie. Łudził się, że następny raz nadejdzie, a on wciąż będzie cały i zdrowy i odzyska nawet regularne źródło dochodów. Wiedział jednak, że z każdym miesiącem było coraz gorzej - zarówno z szansą na odzyskanie wpływu Longbottoma w Londynie i perspektywy pracy w Ministerstwie, jak i z prawdopodobieństwem Michaela na beztroskie popołudnia w pubach. Każdego dnia ryzykował coraz bardziej, choćby wciąż pokazując się w Londynie. Choć nie był przy tym ani arogancki ani niefrasobliwy, to był doskonale świadom, że wystarczy powinięcie nogi, odrobina pecha, o jeden krok za daleko - i nie będzie już Michaela.
No nic, w takim razie trzeba cieszyć się chwilą, póki trwa! Odganiając posępne myśli, posłał Vane'owi uśmiech.
-Chyba chciałem wskrzesić przeszłość. - zażartował na pytanie o swój powód obecności w Hogsmeade. -Mam stąd naprawdę dobre wspomnienia. - dodał z wyraźnym sentymentem.
-Kremowe, hm? - z pewnym zdziwieniem zauważył bezalkoholowy trunek profesora, ale zamówił to samo. Choć wolał mocniejsze trunki, to po pierwsze miło dostosować się do swojego towarzystwa, a po drugie - najwyraźniej naprawdę wskrzesi dziś czar młodzieńczych wspomnień.
Przez chwilę po prostu pili, a Michael nawiązał przyjacielski small talk - pogoda, co słychać, pięknie dziś w Hogsmeade, takie tam. Jak na konkretnego faceta i aurora z instynktem śledczym przystało, nie był jednak w stanie rozmawiać o banialukach zbyt długo. Gdy tylko poczuł, że atmosfera wystarczająco się rozluźniła, utkwił w Jaydenie nieco zatroskane spojrzenie. Wybrał moment, w którym barman zniknął na chwilę na zapleczu - i zniżył głos.
-Wybacz, jeśli to ostatnia rzecz o jakiej chcesz dzisiaj myśleć, ale... widziałem kobietę z Twoim nazwiskiem na plakatach rozprowadzanych przez Walczącego Maga, obok podobizny mojej własnej siostry. - uderzył prosto z mostu, choć w jego pokrętnym mniemaniu był to łagodny wstęp do tematu. -Nie wiem czy w ogóle się znacie, ale... u Ciebie i rodziny wszystko w porządku? - dopytał.
Widok Vane'a najpierw go szczerze ucieszył, ale po chwili do niefrasobliwej radości ze spotkania dołączyła się poważniejsza troska. Nie wiedział, że profesor już zaangażował się w chronienie dzieci, którym groziło niebezpieczeństwo. Widział za to na listach gończych zdjęcie kobiety o jego nazwisku. Pamiętał, jak w kwietniu pytał Jaydena o rodzinę, jak urwali wtedy temat. Nic dziwnego, profesor nie miał w końcu powodu mu ufać, a Michael założył wtedy, że wszystko w porządku. Czuł, że powinien dyskretnie upewnić się, czy na pewno w porządku, ale nie wiedział jak taktownie poruszyć temat. Może to tylko zbieżność nazwisk? Intuicja mówiła mu jednak co innego, Vane nie było ani częstym ani banalnym nazwiskiem. Przystanąwszy przy profesorze, zastanawiał się właśnie jak szybko zagaić o tą sprawę jeśli miałby przeszkadzać, ale problem rozwiązał się sam. Jayden serdecznie przyjął jego towarzystwo i zaoferował siedzenie, a Michael uznał, że w takim razie będą mieli jeszcze czas na dłuższą rozmowę. Dobrze będzie zatem zacząć od piwa, a nie od przesłuchania.
-Dzięki, jeśli to... nie problem. - niespodziewanie dla siebie, speszył się nieco zaproszeniem i chciał nawet sięgnąć po portfel. Zaraz przypomniał sobie jednak o piętrzących się rachunkach i pustoszejącej skrytce w banku i zdusił własną dumę. Dorywcze prace w tartakach i zlecenia na nakładanie pułapek nie płaciły tak dobrze, jak regularna wypłata aurora.
-Następnym razem ja stawiam. - obiecał Jaydenowi, a może bardziej samemu sobie. Łudził się, że następny raz nadejdzie, a on wciąż będzie cały i zdrowy i odzyska nawet regularne źródło dochodów. Wiedział jednak, że z każdym miesiącem było coraz gorzej - zarówno z szansą na odzyskanie wpływu Longbottoma w Londynie i perspektywy pracy w Ministerstwie, jak i z prawdopodobieństwem Michaela na beztroskie popołudnia w pubach. Każdego dnia ryzykował coraz bardziej, choćby wciąż pokazując się w Londynie. Choć nie był przy tym ani arogancki ani niefrasobliwy, to był doskonale świadom, że wystarczy powinięcie nogi, odrobina pecha, o jeden krok za daleko - i nie będzie już Michaela.
No nic, w takim razie trzeba cieszyć się chwilą, póki trwa! Odganiając posępne myśli, posłał Vane'owi uśmiech.
-Chyba chciałem wskrzesić przeszłość. - zażartował na pytanie o swój powód obecności w Hogsmeade. -Mam stąd naprawdę dobre wspomnienia. - dodał z wyraźnym sentymentem.
-Kremowe, hm? - z pewnym zdziwieniem zauważył bezalkoholowy trunek profesora, ale zamówił to samo. Choć wolał mocniejsze trunki, to po pierwsze miło dostosować się do swojego towarzystwa, a po drugie - najwyraźniej naprawdę wskrzesi dziś czar młodzieńczych wspomnień.
Przez chwilę po prostu pili, a Michael nawiązał przyjacielski small talk - pogoda, co słychać, pięknie dziś w Hogsmeade, takie tam. Jak na konkretnego faceta i aurora z instynktem śledczym przystało, nie był jednak w stanie rozmawiać o banialukach zbyt długo. Gdy tylko poczuł, że atmosfera wystarczająco się rozluźniła, utkwił w Jaydenie nieco zatroskane spojrzenie. Wybrał moment, w którym barman zniknął na chwilę na zapleczu - i zniżył głos.
-Wybacz, jeśli to ostatnia rzecz o jakiej chcesz dzisiaj myśleć, ale... widziałem kobietę z Twoim nazwiskiem na plakatach rozprowadzanych przez Walczącego Maga, obok podobizny mojej własnej siostry. - uderzył prosto z mostu, choć w jego pokrętnym mniemaniu był to łagodny wstęp do tematu. -Nie wiem czy w ogóle się znacie, ale... u Ciebie i rodziny wszystko w porządku? - dopytał.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Każdy walczył na swój sposób i nie można było twierdzić, że ktoś z różdżką w dłoni na ulicach Londynu był bardziej zaangażowany od kogoś, kto nie sięgał po zaklęcia, jednak oddawał serce sprawie. Jayden od zawsze wierzył w siłę umysłu, słowa, myślenia. Wiedzy. I nie tylko dlatego, że był naukowcem, którego zadaniem było wspieranie ludzkości właśnie rozwojem intelektu oraz próbą edukacji. Jako człowiek, jako jednostka, jako czarodziej Vane wyznawał zasady, które mogły niepokoić i stawiały go w opozycji do dwóch wielkich zgromadzeń rozrastających się aktualnie na terenie Wielkiej Brytanii - wszak nie pasował ani do czystokrwistych fanatyków, ani do ich przeciwników. Stawał nie raz naprzeciw Rycerzom Walpurgii, ale nie zamierzał wspierać równocześnie Zakonu Feniksa. Sprawiało to, że był wyrzutkiem, bo w kraju, który przesiąknął wojną, naród podzielił się na dwoje, a on stał pomiędzy. Nie miał wpływu na to, jak postrzegali go inni, ale nie przejmował się tym, wszak najistotniejsze dla niego było kierowanie się własną moralnością, dzięki której pozostawał wierny ideałom wyniesionym z domu. Które rozumiał oraz w późniejszych latach również sam rozwijał. Mając dwadzieścia lat i pojawiając się w Hogwarcie na stanowisku profesora, młody czarodziej nie mógł przypuszczać, że stanie się człowiekiem sprzeciwiającym się całkowicie systemowi i walczącym z przejawami niesprawiedliwości. Wszak chciał wierzyć w ogólnie istniejące dobro, jednak będąc już starszym i bardziej doświadczonym, Vane wiedział, że żeby ów pokój trwał, należało mu dopomóc. I chociaż nie wspierał agresji czy przemocy, angażował się w sposób dla siebie odpowiedni i niemniej znaczący. Jako profesor elitarnej szkoły miał większą władzę, niż można było przypuszczać, dlatego też korzystał z niej. Hogwart pozostawał na ten moment wciąż w sferze odrębnej i niezaangażowanej przez Ministerstwo Magii w konflikt, jednak wszyscy wiedzieli, że polityka obejmująca magiczną szkołę nie łączyła się z oczekiwaniami aktualnej władzy. Jako ważny ośrodek nie tylko oświatowy, lecz również i przyszłościowy, zamek musiał mierzyć się z tym, że koniec końców wysłannicy idei czystej krwi mieli pojawić się u bram. Dippet o tym wiedział. Jayden również i chociaż chwilowo nie wracali do tematu poruszonego w listach, astronom czuwał, wiedząc, że przyjdzie mu się zmierzyć z przeciwnikami życia. Nieważne kim mieli być, nie zamierzał oddawać swojego pola tak łatwo.
- Nie przejmuj się. Możesz pić, co tylko chcesz. Ja raczej bywam nudny w alkoholowej kompanii - odparł profesor, unosząc kufel z kremowym piwem i wcale nie wyglądając przy tym na zażenowanego. Najwidoczniej różnili się pod względem upodobania, co do napojów i nie można było się temu dziwić. JD raczej nie wpasowywał się ze swoją abstynencją w szerokie grono czarodziejskiej populacji. Ale nie tylko w tym dwaj czarodzieje znajdowali się po dwóch stronach barykady. Różnili się, chociażby w prozaicznym stylu ubierania się, gdzie Vane czuł się jak ryba w wodzie w najlepszych garniturach, miękkich materiałach będących idealnym podkreśleniem jego pozycji, a zaraz obok znajdował się Tonks w swetrze, niestrzyżonym zaroście oraz wytartym od długiego noszenia płaszczu. Ktoś mógłby uznać ich spotkanie czy znajomość za totalną pomyłkę, lecz wcale tak nie było. Vane uwielbiał różnorodność wśród osób, które go otaczały - nie tylko pod względem czysto fizjonomicznym, ale również jeśli chodziło o pochodzenie, status czy poglądy polityczne. W końcu nie raz udowadniał, że nie trzeba było być swoimi wrogami, by przeprowadzić wartościową dyskusję. Był nauczycielem, a gdzie można było spotkać więcej odmiennych postaci jak nie w szkole? Nie peszył się, nie oceniał, nie czuł się dziwnie przy nawet swoim całkowitym przeciwieństwie. Tonks miał w sobie coś naturalnego. Wewnętrzne ciepło biło od dawnego aurora i chociaż stracił pracę, nie wydawał się tym faktem zdewastowany. Mimo że jego twarz biła oznakami zmęczenia, Vane doskonale go rozumiał - ostatnio czasy potrafiły wymęczyć każdego. W tym zrozumieniu czaiła się metoda, bo gdy nieobowiązująca rozmowa zaczęła się rozkręcać, padły słowa, które nie zaszokowały Jaydena aż tak jak mógłby podejrzewać. A przynajmniej nie ta część tycząca się Pomony. - Siostra? - powtórzył za aurorem z wyraźnie wypisanym procesem myślenia, bo mimo że faktycznie widniało nazwisko Tonks, kompletnie nie skojarzył go z osobą Michaela. Jednak nie tylko ów fakt poruszył profesorem - mężczyzna zaufał mu na tyle, że przyznał się do pokrewieństwa, a troska w jego głosie brzmiała prawdziwie. U ciebie i rodziny wszystko w porządku? W Hogsmeade wszyscy wiedzieli, że Pomona i Jayden od kilku lat byli praktycznie nierozłączni - wspólna praca, mieszkania jedno nad drugim, przyjaźń i koniec końców również ślub. Wydawało się, że w magicznym miasteczku istnieje jedna, wielka rodzina - niekoniecznie mocno zżyta, ale znająca się na tyle, by nie mieć przed sobą sekretów. Zresztą nie dało się utrzymać w tajemnicy faktu tego związku. Jay nawet nie chciał, żeby to było tajemnicą. Nie miało nią być. Teraz jednak wszystko się zmieniało, że sam zainteresowany nie wiedział, co i kiedy... - To moja żona - odparł, posyłając Michaelowi krótkie spojrzenie, podczas którego na twarzy profesora zatańczył blady, smutny uśmiech. Jego piękna, młoda żona miała sekret, z którym zapoznał się już cały kraj, a Jayden mógł jedynie czekać, aż łasi na pieniądze czarodzieje nie zaczną jej szukać. - Jak widać każda rodzina ma swoje tajemnice - dodał, biorąc łyk piwa, jednak zanim wlał sobie odrobinę napoju do gardła, zawahał się. Był to ułamek sekundy, ale wyraźnie znaczący, że to wciąż bolało. Szybko jednak przeniósł uwagę na rozmówcę, żeby nie dać się za bardzo ponieść kolejnym falom emocji, bo przecież i tak był zmęczony tym ciągłym milczeniem. - Nie boisz się? - Teraz to ze strony profesora padło pytanie. Czy Michael Tonks nie bał się chodzić po ulicach i nie obawiać się wydania go w ręce władz? Można było się oszukiwać, ale nawet magiczne miasteczko nie było wyzbyte od zwolenników Ministerstwa. Dawny auror powinien o tym wiedzieć, skoro się odsłonił, a Jayden nie zamierzał trzymać go w nieświadomości. Jechali wszak na jednym wózku.
- Nie przejmuj się. Możesz pić, co tylko chcesz. Ja raczej bywam nudny w alkoholowej kompanii - odparł profesor, unosząc kufel z kremowym piwem i wcale nie wyglądając przy tym na zażenowanego. Najwidoczniej różnili się pod względem upodobania, co do napojów i nie można było się temu dziwić. JD raczej nie wpasowywał się ze swoją abstynencją w szerokie grono czarodziejskiej populacji. Ale nie tylko w tym dwaj czarodzieje znajdowali się po dwóch stronach barykady. Różnili się, chociażby w prozaicznym stylu ubierania się, gdzie Vane czuł się jak ryba w wodzie w najlepszych garniturach, miękkich materiałach będących idealnym podkreśleniem jego pozycji, a zaraz obok znajdował się Tonks w swetrze, niestrzyżonym zaroście oraz wytartym od długiego noszenia płaszczu. Ktoś mógłby uznać ich spotkanie czy znajomość za totalną pomyłkę, lecz wcale tak nie było. Vane uwielbiał różnorodność wśród osób, które go otaczały - nie tylko pod względem czysto fizjonomicznym, ale również jeśli chodziło o pochodzenie, status czy poglądy polityczne. W końcu nie raz udowadniał, że nie trzeba było być swoimi wrogami, by przeprowadzić wartościową dyskusję. Był nauczycielem, a gdzie można było spotkać więcej odmiennych postaci jak nie w szkole? Nie peszył się, nie oceniał, nie czuł się dziwnie przy nawet swoim całkowitym przeciwieństwie. Tonks miał w sobie coś naturalnego. Wewnętrzne ciepło biło od dawnego aurora i chociaż stracił pracę, nie wydawał się tym faktem zdewastowany. Mimo że jego twarz biła oznakami zmęczenia, Vane doskonale go rozumiał - ostatnio czasy potrafiły wymęczyć każdego. W tym zrozumieniu czaiła się metoda, bo gdy nieobowiązująca rozmowa zaczęła się rozkręcać, padły słowa, które nie zaszokowały Jaydena aż tak jak mógłby podejrzewać. A przynajmniej nie ta część tycząca się Pomony. - Siostra? - powtórzył za aurorem z wyraźnie wypisanym procesem myślenia, bo mimo że faktycznie widniało nazwisko Tonks, kompletnie nie skojarzył go z osobą Michaela. Jednak nie tylko ów fakt poruszył profesorem - mężczyzna zaufał mu na tyle, że przyznał się do pokrewieństwa, a troska w jego głosie brzmiała prawdziwie. U ciebie i rodziny wszystko w porządku? W Hogsmeade wszyscy wiedzieli, że Pomona i Jayden od kilku lat byli praktycznie nierozłączni - wspólna praca, mieszkania jedno nad drugim, przyjaźń i koniec końców również ślub. Wydawało się, że w magicznym miasteczku istnieje jedna, wielka rodzina - niekoniecznie mocno zżyta, ale znająca się na tyle, by nie mieć przed sobą sekretów. Zresztą nie dało się utrzymać w tajemnicy faktu tego związku. Jay nawet nie chciał, żeby to było tajemnicą. Nie miało nią być. Teraz jednak wszystko się zmieniało, że sam zainteresowany nie wiedział, co i kiedy... - To moja żona - odparł, posyłając Michaelowi krótkie spojrzenie, podczas którego na twarzy profesora zatańczył blady, smutny uśmiech. Jego piękna, młoda żona miała sekret, z którym zapoznał się już cały kraj, a Jayden mógł jedynie czekać, aż łasi na pieniądze czarodzieje nie zaczną jej szukać. - Jak widać każda rodzina ma swoje tajemnice - dodał, biorąc łyk piwa, jednak zanim wlał sobie odrobinę napoju do gardła, zawahał się. Był to ułamek sekundy, ale wyraźnie znaczący, że to wciąż bolało. Szybko jednak przeniósł uwagę na rozmówcę, żeby nie dać się za bardzo ponieść kolejnym falom emocji, bo przecież i tak był zmęczony tym ciągłym milczeniem. - Nie boisz się? - Teraz to ze strony profesora padło pytanie. Czy Michael Tonks nie bał się chodzić po ulicach i nie obawiać się wydania go w ręce władz? Można było się oszukiwać, ale nawet magiczne miasteczko nie było wyzbyte od zwolenników Ministerstwa. Dawny auror powinien o tym wiedzieć, skoro się odsłonił, a Jayden nie zamierzał trzymać go w nieświadomości. Jechali wszak na jednym wózku.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Spokojnie, może i lubię procenty, ale rozsądniej będzie poprzestać na kremowym. - uśmiechnął się Michael, drugą część zdania kierując bardziej do siebie. Przybył do Trzech Mioteł kierowany nostalgią i ochotą na alkohol, ale wspomnienie listów gończych skutecznie go otrzeźwiło i był wdzięczny Jaydenowi za (nieświadome) skłonienie go do przestrzegania własnych zasad bezpieczeństwa. Może i jego twarz nie wisiała jeszcze na wszystkich plakatach, może i był znany głównie w Londynie, a nie w Szkocji, ale nie powinien się zapominać, choćby chwila zabawy wydawała się nie wiadomo jak kusząca. Większość błędów wynikała w końcu z zaniedbania bądź niefrasobliwości, a przynajmniej większość jego błędów. I choć w Norwegii mógł spędzać całe noce w barze w Oslo, ryzykując jedynie przekroczenie profesjonalnych granic z koleżanką z pracy, to i wtedy zapłacił za arogancję zbyt wielką cenę. A teraz stawka była nieporównywalnie wyższa. Lepiej nie mamić swoich zmysłów nawet zwykłym piwem. Tym bardziej, że do Michaela powoli zaczęło docierać, że wytarty strój sprawdzający się w Londynie kontrastuje z nieco bardziej zadbanymi mieszkańcami Hogsmeade, zwłaszcza z eleganckim profesorem. Tonks nigdy nie przykładał do swojego wyglądu i ubioru zbyt wielkiej wagi, większość czasu spędzał w końcu w ruchu - najpierw na zabawach z młodszym rodzeństwem, potem na szkolnym boisku Quidditcha, wreszcie na aurorskich akcjach. O swojej garderobie zaczynał myśleć tylko przy kwestiach kamuflażu - kiedyś musiał iść na śledztwo do Wenus i wyglądać jak ktoś bogaty, teraz zakładał, że zaniedbany wygląd wtopi go w tłum przeciętnych mieszkańców Londynu. Był jednak przeszkolony przez Biuro Aurorów, a nie przez Wiedźmią Straż - jego "kamuflaż" bywał więc bardziej intuicyjny niż skuteczny. Pomimo brody, znajomi rozpoznaliby go bez problemu, co udowodnił właśnie sam Vane.
Rozmawiało się miło, ale przy wzmiance o listach - co zrozumiałe - atmosfera zgęstniała. Jayden wydał się wyraźnie zdziwiony, Tonks lekko zażenowany.
-Justine. - mruknął ledwo słyszalnie w odpowiedzi. Nie powinien szafować jej imieniem, ale Vane i tak zobaczy je na plakacie - zresztą podświadomie mu ufał, choć chyba nie umiałby przywołać ku temu konkretnych powodów. Namacalny dowód zaufania dał mu za to sam Jayden, oferując informacje o swojej rodzinie. Michael aż odstawił kremowe piwo, spoglądając na profesora ze zdziwieniem. Był żonaty?!
No tak, nie powinno go to dziwić. Koledzy z pracy co rusz się z kimś wiązali, ale nie każdy mówi nonstop o swoim życiu prywatnym. A Vane był od niego młodszy, choć niewiele młodszy, miał stabilną pracę, wydawał się poukładany i porządny. Nie każdy na świecie jest starym kawalerem, buntownikiem i wilkołakiem, czasem zbyt łatwo można o tym zapomnieć.
-Nie wiedziałem. - wymknęło mu się z mieszanką zdumienia i rozbawienia. Wbrew grozie sytuacji, uśmiechnął się ciepło. -Spóźnione gratulacje. - ślub to w końcu pozytywna sprawa. Pomimo całej... grozy sytuacji.
Tonks spoważniał, dostrzegając smutek w uśmiechu Vane'a. Każda rodzina ma swoje tajemnice. Profesora nigdy nie widział w Zakonie, choć jego żony właściwie też nie zdążył poznać. Od jak dawna... wiedział? Przypomniał sobie własny żal na myśl o tym, jak długo Justine i Gabriel trzymali go w tajemnicy. Gorzkie zrozumienie, gdy Rineheart opowiadał mu o Zakonie. Choć zostawił to już za sobą i w pełni zrozumiał decyzję siostry, to wspomnienie i tak było żywe. Może jego i Vane'a łączyło więcej, niż myślał?
-Długo nie wiedziałem o tajemnicach mojej rodziny. - wyznał cicho, podnosząc na Vane'a pytające spojrzenie i oferując mu trochę zrozumienia - jeśli ten tylko je chciał. Może Tonks niepotrzebnie skupił się na sobie, może źle zinterpretował sytuację i Jayden wiedział o wszystkim od dawna - ale wtedy tym bardziej byłby godny zaufania, jako mąż Zakonniczki. Czy był wtajemniczonym we wszystko sojusznikiem, czy odsuniętym od całej sprawy zmartwionym mężem?
Drgnął, spytany o strach. Bardzo dawno nikt go o to nie pytał, bardzo dawno sam siebie o to nie pytał.
-Staram się o tym nie myśleć. - przyznał zgodnie z prawdą. -Strach nie pomaga, tylko paraliżuje. - wzruszył ramionami, upijając łyk piwa.
-Zresztą... pomimo rozwiązania Biura, w głębi duszy zawsze będę aurorem i zawsze byłem mugolakiem. - wyznał prostolinijnie. Nie wiedział, jak bardzo Vane kojarzył jego status krwi, profesor zawsze miał na tyle taktu by nie dać po sobie poznać, że nazwisko Tonks nic mu nie mówi. Czas jednak skończyć z tajemnicami. -Kiedyś interesowałem się historią wojen pomiędzy mugolami i czarodziejami, a teraz jedna toczy się na moich oczach. Nie mogę stać bezczynnie. - wyjaśnił. Trochę sobie, a trochę Jaydenowi. Sam też musiał pamiętać, dlaczego to robi. Inaczej padnie ofiarą zmęczenia, zwątpienia, albo ochoty na mocniejszy alkohol.
Rozmawiało się miło, ale przy wzmiance o listach - co zrozumiałe - atmosfera zgęstniała. Jayden wydał się wyraźnie zdziwiony, Tonks lekko zażenowany.
-Justine. - mruknął ledwo słyszalnie w odpowiedzi. Nie powinien szafować jej imieniem, ale Vane i tak zobaczy je na plakacie - zresztą podświadomie mu ufał, choć chyba nie umiałby przywołać ku temu konkretnych powodów. Namacalny dowód zaufania dał mu za to sam Jayden, oferując informacje o swojej rodzinie. Michael aż odstawił kremowe piwo, spoglądając na profesora ze zdziwieniem. Był żonaty?!
No tak, nie powinno go to dziwić. Koledzy z pracy co rusz się z kimś wiązali, ale nie każdy mówi nonstop o swoim życiu prywatnym. A Vane był od niego młodszy, choć niewiele młodszy, miał stabilną pracę, wydawał się poukładany i porządny. Nie każdy na świecie jest starym kawalerem, buntownikiem i wilkołakiem, czasem zbyt łatwo można o tym zapomnieć.
-Nie wiedziałem. - wymknęło mu się z mieszanką zdumienia i rozbawienia. Wbrew grozie sytuacji, uśmiechnął się ciepło. -Spóźnione gratulacje. - ślub to w końcu pozytywna sprawa. Pomimo całej... grozy sytuacji.
Tonks spoważniał, dostrzegając smutek w uśmiechu Vane'a. Każda rodzina ma swoje tajemnice. Profesora nigdy nie widział w Zakonie, choć jego żony właściwie też nie zdążył poznać. Od jak dawna... wiedział? Przypomniał sobie własny żal na myśl o tym, jak długo Justine i Gabriel trzymali go w tajemnicy. Gorzkie zrozumienie, gdy Rineheart opowiadał mu o Zakonie. Choć zostawił to już za sobą i w pełni zrozumiał decyzję siostry, to wspomnienie i tak było żywe. Może jego i Vane'a łączyło więcej, niż myślał?
-Długo nie wiedziałem o tajemnicach mojej rodziny. - wyznał cicho, podnosząc na Vane'a pytające spojrzenie i oferując mu trochę zrozumienia - jeśli ten tylko je chciał. Może Tonks niepotrzebnie skupił się na sobie, może źle zinterpretował sytuację i Jayden wiedział o wszystkim od dawna - ale wtedy tym bardziej byłby godny zaufania, jako mąż Zakonniczki. Czy był wtajemniczonym we wszystko sojusznikiem, czy odsuniętym od całej sprawy zmartwionym mężem?
Drgnął, spytany o strach. Bardzo dawno nikt go o to nie pytał, bardzo dawno sam siebie o to nie pytał.
-Staram się o tym nie myśleć. - przyznał zgodnie z prawdą. -Strach nie pomaga, tylko paraliżuje. - wzruszył ramionami, upijając łyk piwa.
-Zresztą... pomimo rozwiązania Biura, w głębi duszy zawsze będę aurorem i zawsze byłem mugolakiem. - wyznał prostolinijnie. Nie wiedział, jak bardzo Vane kojarzył jego status krwi, profesor zawsze miał na tyle taktu by nie dać po sobie poznać, że nazwisko Tonks nic mu nie mówi. Czas jednak skończyć z tajemnicami. -Kiedyś interesowałem się historią wojen pomiędzy mugolami i czarodziejami, a teraz jedna toczy się na moich oczach. Nie mogę stać bezczynnie. - wyjaśnił. Trochę sobie, a trochę Jaydenowi. Sam też musiał pamiętać, dlaczego to robi. Inaczej padnie ofiarą zmęczenia, zwątpienia, albo ochoty na mocniejszy alkohol.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Pojawienie się twarzy Pomony na plakatach było jak siarczysty policzek. I nie taki, który został wymierzony przez Ministerstwo Magii, a przez samą kobietę - zbiega, uciekiniera, kłamcę. Żonę i matkę. Vane wciąż pamiętał gwałtowne uderzenie ciepła zmieniającego się bez końca z falą kłującego lodu. Przeszyło go to na wskroś, podczas gdy jego umysł po prostu odrzucał tę możliwość. Bo to nie mogła być prawda. I nie dlatego że była członkiem organizacji, której się przeciwiał - to nie zabolało najbardziej. Zabolał najbardziej fakt, że ukryła przed nim ów fakt. Dlaczego? Nie ufała mu? Sądziła, że nie miało to znaczenia? Że nie musiał tego wiedzieć? Nie wiedział. Nie mógł nawet poznać powodu, dla którego postąpiła tak, jak postąpiła, bo od tego czasu nie mieli nawet możliwości się porządnie o to pokłócić. Nie tylko z uwagi na ciążę, ale również i uniki, których dokonywała sama zainteresowana. Vane nie miał bladego pojęcia, jak do niej podejść, bo gdy sądził, że rozwiązał wszelkie zagadki i znalazł motywację, wszystko to znikało w momencie konfrontacji. Może powinien być bardziej stanowczy, jednak zawsze trafiał spojrzeniem na zmęczoną twarz żony i krągłość pod sukienką, przypominając mu o delikatności oraz wyrozumiałości, współczuciem, którymi powinien się względem niej wykazywać. I nie potrafił postawić twardo na swoim. Przełamali temat tabu w momencie, gdy wrócił do domu i siedział całą noc przy biurku. Nie wiedział, która była godzina, gdy poczuł jej dłonie obejmujące jego klatkę piersiową, a po chwili również kobiece czoło na plecach. Po prostu się do niego przytuliła, a on nie został obojętny. Jednak nigdy o tym nie porozmawiali. Wiedział, że chciała go przeprosić, ale wciąż milczała. Nie zrobili tego odpowiednio. Nie zamknęli ani nawet nie otworzyli tematu. Nie tak, jakby sobie tego życzył. Jego pomysł przyjęty przez dyrektora spowodował, że wraz z początkiem lipca profesor znalazł się w Hogwarcie i przebywanie w domu stało się problematyczne z uwagi na jego zadanie. Pomona nie chciała też przenosić się na zamek - była w towarzystwie Shelty, ale znów para była skazana na odległość. Nie tylko milczenia, lecz również i fizyczną. Jay był świadomy, że ich życie nie będzie usłane różami, ale przecież wystarczyło otworzyć usta i wiele piętrzących się problemów po prostu by odeszło. A teraz tkwił w takiej sytuacji, kiedy to ludzie czasami zagadywali o nazwisko, a na jego twarzy pokazywał się smutek, ból i... Coś jeszcze, czego nikt nie mógł zdefiniować. Była to śmierć zaufania.
Nie wiedziałem.
- Nie znamy się na tyle, byś musiał wiedzieć - odparł Vane, posyłając blady uśmiech towarzyszowi, ale skinął głową w podziękowaniu za gratulacje. W sumie to teraz żałował, że nie mógł się czymś zneutralizować, bo nie mógł sięgnąć po oczyszczenie umysłu znane oklumentom. Nie tutaj i nie w tym momencie... Przyłożył jednak zimny kufel do czoła, szukając ochłody i zamknął oczy na chwilę, biorąc głęboki wdech. W końcu odstawił napój, przejeżdżając kciukiem przez brew, jakby chciał zatrzymać ten moment zawieszenia na dłużej. Gdyby tylko miał na to czas... - To surrealistyczne, gdy pomyślę sobie, że ktoś ich szuka. Że szuka kobiety w siódmym miesiącu ciąży. Powiedz mi, że ten świat nie zwariował? - mruknął bardziej do siebie niż do Michaela, cicho przyjmując jego słowa o rodzinie. To prawda. Oni wszyscy byli napiętnowani, ale czy się to opłacało? Z chęcią zadałby Pomonie to jedno pytanie, gdyby mógł. Może dopisałby je w liście? Ale czy w liście to nie było zbyt tchórzliwe? Strach nie pomaga, tylko paraliżuje. - Najstarszą i najsilniejszą emocją ludzkości jest strach, a najstarszym i najsilniejszym rodzajem strachu jest strach przed nieznanym - odparł, tuż przed wzięciem łyka kremowego piwa i dopiero wtedy przeniósł spojrzenie niebieskich oczu na siedzącego obok Tonksa. - Powiedz mi więc, jak to jest, że nie boję się tego, przed którym staję, ale nie mogę spać, myśląc o przyszłości mojego dziecka? - Czy dlatego, że nie wiedział, co miało się wydarzyć, czy dlatego że odpowiedzialność wzbudziła w nim ów uczucie? Skoro zdawał sobie sprawę z tego, że mógł nie podołać. Nie zapewnić bezpieczeństwa. Nie zapewnić szczęścia. Ilość możliwych braków go przerażała, ale nie paraliżowała. Jayden nigdy nie przestawał myśleć, wszak w umyśle dostrzegał siłę. A jednak im więcej wiedział, tym wiedział jeszcze mniej... Tak jak w tym momencie, słuchając słów dawnego aurora. - To wszystko jest poza jakimkolwiek wyobrażeniem. Nie znam zbyt dobrze przeszłości - czas, jaki miałem przeznaczałem na historię astronomii, naszą historię znam pobieżnie. Domyślam się jednak, że historia zatacza koło? - spytał, chcąc dowiedzieć się więcej. Znał sytuację polityczną, lecz nie znał podobnych temu wydarzeń. Może jednak pamięć Tonksa miała w sobie więcej sekretów, niż mógł przypuszczać?
Nie wiedziałem.
- Nie znamy się na tyle, byś musiał wiedzieć - odparł Vane, posyłając blady uśmiech towarzyszowi, ale skinął głową w podziękowaniu za gratulacje. W sumie to teraz żałował, że nie mógł się czymś zneutralizować, bo nie mógł sięgnąć po oczyszczenie umysłu znane oklumentom. Nie tutaj i nie w tym momencie... Przyłożył jednak zimny kufel do czoła, szukając ochłody i zamknął oczy na chwilę, biorąc głęboki wdech. W końcu odstawił napój, przejeżdżając kciukiem przez brew, jakby chciał zatrzymać ten moment zawieszenia na dłużej. Gdyby tylko miał na to czas... - To surrealistyczne, gdy pomyślę sobie, że ktoś ich szuka. Że szuka kobiety w siódmym miesiącu ciąży. Powiedz mi, że ten świat nie zwariował? - mruknął bardziej do siebie niż do Michaela, cicho przyjmując jego słowa o rodzinie. To prawda. Oni wszyscy byli napiętnowani, ale czy się to opłacało? Z chęcią zadałby Pomonie to jedno pytanie, gdyby mógł. Może dopisałby je w liście? Ale czy w liście to nie było zbyt tchórzliwe? Strach nie pomaga, tylko paraliżuje. - Najstarszą i najsilniejszą emocją ludzkości jest strach, a najstarszym i najsilniejszym rodzajem strachu jest strach przed nieznanym - odparł, tuż przed wzięciem łyka kremowego piwa i dopiero wtedy przeniósł spojrzenie niebieskich oczu na siedzącego obok Tonksa. - Powiedz mi więc, jak to jest, że nie boję się tego, przed którym staję, ale nie mogę spać, myśląc o przyszłości mojego dziecka? - Czy dlatego, że nie wiedział, co miało się wydarzyć, czy dlatego że odpowiedzialność wzbudziła w nim ów uczucie? Skoro zdawał sobie sprawę z tego, że mógł nie podołać. Nie zapewnić bezpieczeństwa. Nie zapewnić szczęścia. Ilość możliwych braków go przerażała, ale nie paraliżowała. Jayden nigdy nie przestawał myśleć, wszak w umyśle dostrzegał siłę. A jednak im więcej wiedział, tym wiedział jeszcze mniej... Tak jak w tym momencie, słuchając słów dawnego aurora. - To wszystko jest poza jakimkolwiek wyobrażeniem. Nie znam zbyt dobrze przeszłości - czas, jaki miałem przeznaczałem na historię astronomii, naszą historię znam pobieżnie. Domyślam się jednak, że historia zatacza koło? - spytał, chcąc dowiedzieć się więcej. Znał sytuację polityczną, lecz nie znał podobnych temu wydarzeń. Może jednak pamięć Tonksa miała w sobie więcej sekretów, niż mógł przypuszczać?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tonks widział zmęczenie i smutek na twarzy Vane'a, ale nie czytał mu w myślach, nieświadom całego ciężaru milczenia i goryczy rozczarowania na barkach profesora. Na jakimś podświadomym poziomie wyczuwał jednak jakieś podobieństwo w ich sytuacjach. Choć Jayden zważał na swoje słowa o ukochanej kobiecie i choć bezalkoholowe piwo nie mogło rozwiązać im języków, to Tonks był przecież ponadprzeciętnie spostrzegawczy i wyczuwał w mimice profesora jakiś ból, jakieś rozdarcie, jakiś dylemat.
Miał na tyle taktu, by nie wnikać, nie dociekać. Nie znali się przecież na tyle. Tylko jego własne myśli, samowolnie, biegły ku relacji z rodzeństwem, ku tajemnicy od której jego trzymano z daleka. Już prawie zdążył zapomnieć o tamtych miesiącach nieświadomości, ale to dlatego, że szczera rozmowa z Justine była niczym katharsis i milowy krok do odbudowania zaufania. Tonks miał tendencję do obwiniania się o wszystko, co szło nie tak, a szczere wyjaśnienie sobie wszystkich spraw pozwoliło mu na zrzucenie z siebie ciężaru wyimaginowanej, własnej winy. Relacje rodzinne się nie popsuły, a nawet jeśli ostygły, to właśnie je odbudowywali, a tamta tajemnica nie miała nic wspólnego z jego niedoskonałościami.
Miał szczerą nadzieję, że i Jayden był już po takiej rozmowie - albo niedługo ją odbędzie. Choć wiedział, jakie to trudne. Nie miał pojęcia na ile byli do siebie podobni z Vane'm, na ile wszyscy mężczyźni byli do siebie podobni, ale przecież sam dusił emocje w sobie. Just sama rozpoznała wyrzut w jego upartym milczeniu, sama wyciągnęła rękę do zgody. Kobieca intuicja bywała zdumiewająca.
Nie znamy się na tyle, byś musiał wiedzieć - odwzajemnił blady uśmiech i skinął Jaydenowi głową, chcąc dać mu do zrozumienia, że rozumie i nie chowa żadnej urazy. Kolegowali się, współpracowali, może w innym życiu zostaliby przyjaciółmi (a może właśnie teraz, nad kremowym piwem, zawiązywali pierwszą nić prawdziwej przyjaźni?), ale wiele osób oddzielało życie prywatne od zawodowego, wiele osób nie ufało teraz nikomu. Sam nie powinien nikomu ufać, ale zarazem pozwalał, by intuicja i wiara w przyzwoitość rozmówców brały czasem górę. Może kiedyś pożałuje swojej prostolinijnej naiwności, ale jeszcze nie teraz.
Miał już zmienić temat na neutralniejszy, spokojniejszy, weselszy, ale Vane otworzył się niespodziewanie - wylewając smutny potok słów, bólu, niezrozumienia. Michael zamilkł z ręką na kuflu, nie przywykły do tak bezpośredniego werbalizowania własnych emocji i wrażliwości - choć przecież miał te same wątpliwości, czuł bardzo podobnie.
-Zwariował. - przyznał ponuro. -Ale to nie świat, to ludzie. - dodał, zaciskając szczękę z pewną zawziętością. Nie względem Jaydena, ale względem osób, które stanęły mu przed oczyma. Słuchając o strachu, pozwolił Vane'owi się wypowiedzieć, a potem podchwycił jego spojrzenie. Samemu rozluźnił mięśnie twarzy i nagle mógł się wydać rozmówcy bardzo zmęczony, postarzały.
-W maju... - zaczął, odpowiadając na pytanie o strach, choć przez niebezpośrednią opowieść o szalonych ludziach. ...chciał mnie aresztować ktoś, kogo niegdyś uważałem za... - urwał, przygryzając wargę. -...dobrego kolegę, pracowaliśmy razem. Myślałem, że zna mnie na tyle dobrze, by nie wierzyć w ministerialne rozkazy i propagandę. Ale to się nie liczyło, zupełnie nie. Miał w oczach taką... pustkę, wiesz? Ktoś taki nie wahałby się pewnie nawet przed szukaniem kobiety w ciąży, chociaż przed laty był naprawdę równym gościem. I tak jak ty, nie bałem się wtedy o siebie, ani o to, co może się ze mną stać, a o moje młodsze siostry. - westchnął, wspominając spotkanie z Lupinem z wyraźną goryczą i trudnością. Z biegiem tygodni coraz bardziej rozumiał, że spalił wtedy wszystkie mosty w tamtej relacji i że zyskał tylko groźnego wroga. Przez moment miał go na krańcu różdżki, mógł wyeliminować to zagrożenie raz na zawsze - a jednak posłuchał sumienia, nie rozsądku. Czy przyjdzie mu tego żałować?
Podniósł oczy na Jaydena.
-Obronisz swoją rodzinę, jesteś mężczyzną. - zawyrokował nagle, wznosząc kufel do ust. -Twoje uroki rozłożyły na łopatki nawet mnie, a teraz nawet umiesz się bić. - zażartował ze smutnym uśmiechem, chcąc jakoś przełamać pogrzebową atmosferę.
Przypadkowe pytanie o historię, jego dawną pasję, zaskoczyło go niespodziewanie miło - choć sam temat nie był radosny.
-Historię piszą wygrani. - odezwał się z namysłem, przypominając sobie wertowane po nocach książki. -Wiesz, uczyłem się jej właściwie od początku. - dodał, uśmiechając się do siebie. -Do jedenastego roku życia poznałem podstawy mugolskiej historii w mugolskiej szkole, historią interesuje się też mój ojciec, więc często rozmawialiśmy... a potem zacząłem poznawać historię magii, całkowicie wymazaną z mugolskiej świadomości. I zupełnie inaczej przedstawiającą mugolskie wydarzenia. Obawiam się, że i historia tej wojny będzie interpretowana w podręcznikach zupełnie inaczej, zależnie od tego, kto je napisze. - westchnął, obracając kufel w dłoniach. -Podziały i napięcia między mugolami i czarodziejami istniały zawsze, ale z tego co wiem, to kiedyś podziały pomiędzy czystością krwi były mniejsze. Przynajmniej w historycznych księgach napisanych przed wiekami średnimi jest mniej wzmianek o czarodziejach półkrwi, prawie nie ma mugolaków. Tak, jakby dopiero w średniowieczu czarodzieje zaczęli mieszać się z mugolami - albo jakby dopiero wtedy ci, u których budziła się magia, byli na tyle odważni by zaistnieć na kartach historii. - opowiedział, próbując przybliżyć Jaydenowi niuanse historycznych interpretacji i genezę konfliktu między czarodziejami o różnej czystości krwi. W końcu kiedyś istnieli tylko "my" i "oni" - czarodzieje i mugole. Mieszańcy zaczęli pojawiać się dopiero potem, a to właśnie oni stali w sercu obecnego konfliktu. -Pewnie słyszałeś o paleniach na stosie, prześladowaniach czarodziejów. Czarodzieje ze starych rodzin byli na tyle sprytni bądź odizolowani od mugoli, by unikać takich sytuacji. Lincze w wioskach zwykle spotykały mugolaków, u których magia odzywała się nagle, bez ostrzeżenia. Czasami nie byli groźni, tylko inni - poruszając przedmioty siłą woli. Czasami mugole po prostu musieli się bronić, na przykład, gdy przerażone i niekontrolujące swej magii dziecko podpalało całą wioskę. Takie sytuacje groziły reszcie czarodziejskiej społeczności, to stąd bierze się niechęć do mieszańców, Kodeks Tajności... i przekonanie niektórych rodzin, że tylko oni mają prawo do magii. Ale czasy się zmieniły, teraz to czarodziejów o mieszanej krwi jest coraz więcej. Nie da się już wygrać wojny liczebnością, choć czarna magia i potęga - zniżył głos -tego, którego zwą Czarnym Panem, z pewnością wzbudzają słuszny niepokój.
Miał na tyle taktu, by nie wnikać, nie dociekać. Nie znali się przecież na tyle. Tylko jego własne myśli, samowolnie, biegły ku relacji z rodzeństwem, ku tajemnicy od której jego trzymano z daleka. Już prawie zdążył zapomnieć o tamtych miesiącach nieświadomości, ale to dlatego, że szczera rozmowa z Justine była niczym katharsis i milowy krok do odbudowania zaufania. Tonks miał tendencję do obwiniania się o wszystko, co szło nie tak, a szczere wyjaśnienie sobie wszystkich spraw pozwoliło mu na zrzucenie z siebie ciężaru wyimaginowanej, własnej winy. Relacje rodzinne się nie popsuły, a nawet jeśli ostygły, to właśnie je odbudowywali, a tamta tajemnica nie miała nic wspólnego z jego niedoskonałościami.
Miał szczerą nadzieję, że i Jayden był już po takiej rozmowie - albo niedługo ją odbędzie. Choć wiedział, jakie to trudne. Nie miał pojęcia na ile byli do siebie podobni z Vane'm, na ile wszyscy mężczyźni byli do siebie podobni, ale przecież sam dusił emocje w sobie. Just sama rozpoznała wyrzut w jego upartym milczeniu, sama wyciągnęła rękę do zgody. Kobieca intuicja bywała zdumiewająca.
Nie znamy się na tyle, byś musiał wiedzieć - odwzajemnił blady uśmiech i skinął Jaydenowi głową, chcąc dać mu do zrozumienia, że rozumie i nie chowa żadnej urazy. Kolegowali się, współpracowali, może w innym życiu zostaliby przyjaciółmi (a może właśnie teraz, nad kremowym piwem, zawiązywali pierwszą nić prawdziwej przyjaźni?), ale wiele osób oddzielało życie prywatne od zawodowego, wiele osób nie ufało teraz nikomu. Sam nie powinien nikomu ufać, ale zarazem pozwalał, by intuicja i wiara w przyzwoitość rozmówców brały czasem górę. Może kiedyś pożałuje swojej prostolinijnej naiwności, ale jeszcze nie teraz.
Miał już zmienić temat na neutralniejszy, spokojniejszy, weselszy, ale Vane otworzył się niespodziewanie - wylewając smutny potok słów, bólu, niezrozumienia. Michael zamilkł z ręką na kuflu, nie przywykły do tak bezpośredniego werbalizowania własnych emocji i wrażliwości - choć przecież miał te same wątpliwości, czuł bardzo podobnie.
-Zwariował. - przyznał ponuro. -Ale to nie świat, to ludzie. - dodał, zaciskając szczękę z pewną zawziętością. Nie względem Jaydena, ale względem osób, które stanęły mu przed oczyma. Słuchając o strachu, pozwolił Vane'owi się wypowiedzieć, a potem podchwycił jego spojrzenie. Samemu rozluźnił mięśnie twarzy i nagle mógł się wydać rozmówcy bardzo zmęczony, postarzały.
-W maju... - zaczął, odpowiadając na pytanie o strach, choć przez niebezpośrednią opowieść o szalonych ludziach. ...chciał mnie aresztować ktoś, kogo niegdyś uważałem za... - urwał, przygryzając wargę. -...dobrego kolegę, pracowaliśmy razem. Myślałem, że zna mnie na tyle dobrze, by nie wierzyć w ministerialne rozkazy i propagandę. Ale to się nie liczyło, zupełnie nie. Miał w oczach taką... pustkę, wiesz? Ktoś taki nie wahałby się pewnie nawet przed szukaniem kobiety w ciąży, chociaż przed laty był naprawdę równym gościem. I tak jak ty, nie bałem się wtedy o siebie, ani o to, co może się ze mną stać, a o moje młodsze siostry. - westchnął, wspominając spotkanie z Lupinem z wyraźną goryczą i trudnością. Z biegiem tygodni coraz bardziej rozumiał, że spalił wtedy wszystkie mosty w tamtej relacji i że zyskał tylko groźnego wroga. Przez moment miał go na krańcu różdżki, mógł wyeliminować to zagrożenie raz na zawsze - a jednak posłuchał sumienia, nie rozsądku. Czy przyjdzie mu tego żałować?
Podniósł oczy na Jaydena.
-Obronisz swoją rodzinę, jesteś mężczyzną. - zawyrokował nagle, wznosząc kufel do ust. -Twoje uroki rozłożyły na łopatki nawet mnie, a teraz nawet umiesz się bić. - zażartował ze smutnym uśmiechem, chcąc jakoś przełamać pogrzebową atmosferę.
Przypadkowe pytanie o historię, jego dawną pasję, zaskoczyło go niespodziewanie miło - choć sam temat nie był radosny.
-Historię piszą wygrani. - odezwał się z namysłem, przypominając sobie wertowane po nocach książki. -Wiesz, uczyłem się jej właściwie od początku. - dodał, uśmiechając się do siebie. -Do jedenastego roku życia poznałem podstawy mugolskiej historii w mugolskiej szkole, historią interesuje się też mój ojciec, więc często rozmawialiśmy... a potem zacząłem poznawać historię magii, całkowicie wymazaną z mugolskiej świadomości. I zupełnie inaczej przedstawiającą mugolskie wydarzenia. Obawiam się, że i historia tej wojny będzie interpretowana w podręcznikach zupełnie inaczej, zależnie od tego, kto je napisze. - westchnął, obracając kufel w dłoniach. -Podziały i napięcia między mugolami i czarodziejami istniały zawsze, ale z tego co wiem, to kiedyś podziały pomiędzy czystością krwi były mniejsze. Przynajmniej w historycznych księgach napisanych przed wiekami średnimi jest mniej wzmianek o czarodziejach półkrwi, prawie nie ma mugolaków. Tak, jakby dopiero w średniowieczu czarodzieje zaczęli mieszać się z mugolami - albo jakby dopiero wtedy ci, u których budziła się magia, byli na tyle odważni by zaistnieć na kartach historii. - opowiedział, próbując przybliżyć Jaydenowi niuanse historycznych interpretacji i genezę konfliktu między czarodziejami o różnej czystości krwi. W końcu kiedyś istnieli tylko "my" i "oni" - czarodzieje i mugole. Mieszańcy zaczęli pojawiać się dopiero potem, a to właśnie oni stali w sercu obecnego konfliktu. -Pewnie słyszałeś o paleniach na stosie, prześladowaniach czarodziejów. Czarodzieje ze starych rodzin byli na tyle sprytni bądź odizolowani od mugoli, by unikać takich sytuacji. Lincze w wioskach zwykle spotykały mugolaków, u których magia odzywała się nagle, bez ostrzeżenia. Czasami nie byli groźni, tylko inni - poruszając przedmioty siłą woli. Czasami mugole po prostu musieli się bronić, na przykład, gdy przerażone i niekontrolujące swej magii dziecko podpalało całą wioskę. Takie sytuacje groziły reszcie czarodziejskiej społeczności, to stąd bierze się niechęć do mieszańców, Kodeks Tajności... i przekonanie niektórych rodzin, że tylko oni mają prawo do magii. Ale czasy się zmieniły, teraz to czarodziejów o mieszanej krwi jest coraz więcej. Nie da się już wygrać wojny liczebnością, choć czarna magia i potęga - zniżył głos -tego, którego zwą Czarnym Panem, z pewnością wzbudzają słuszny niepokój.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Desperacja potrafi i najsilniejszego doprowadzić tam, gdzie nigdy by nie zaszedł - stwierdził, słuchając słów swojego towarzysza. Czy wielu takich czarodziejów wędrowało po świecie? Vane podejrzewał, że tak właśnie było i nie można było ich obwiniać - nie, gdy nie znało się powodu, dla którego to robili. Nie mógł powiedzieć, że nigdy nie postąpiłby w ten sposób. Teraz wydawało mu się to niewyobrażalne, ale czy gdyby ktoś trzymał pod ręką jego bliskich, Pomonę w zamian za okrutną przysługę, czy nie rozważałby jej? Nie rozważałby zaprzedania samego siebie, byle tylko uchronić ukochaną osobę? Liczył na to, że nigdy nie będzie musiał stanąć w takiej sytuacji ani musieć wybierać. Dlatego nie osądzał. Nie osądzał ich jako ludzi, jako jednostki. Mógł tylko i wyłącznie postrzegać ich czyny i te czyny oceniać. Życie uwielbiało jednak zaskakiwać. W aktualnym momencie Jaydenowi wydawało się, że właśnie bieżąca chwila była najbardziej skomplikowaną, lecz wkrótce wszystko miało się odwrócić i poplątać jeszcze mocniej. A on miał zostać znów strącony z nóg, na które znów chybotliwie stawał - z czasem jednak miał zrozumieć, że miało go to nauczyć hardości. Wbrew jego własnym przekonaniom i osobowości. Należało zagryźć zęby, pozbyć się części samego siebie, zaprzedać ją, by móc wzmocnić inną. Wykrzesać tę, o której się nie miało bladego pojęcia. Na tym chyba jednak polegało życie - by dostosować się, zmieniać, rozwijać i mimo że nie wszystko to odpowiadało profesorowi, wiedział, że dla dobra potomstwa musiał wyzbyć się swojej naiwności i swoich słabości. Bo w końcu czy z nimi wciąż mógł być silnym czarodziejem, który naprawdę chronił własną rodzinę? Kiedyś wierzył, że można było być niedoskonałym i wygrywać; wszak był tego żywym dowodem. Wtedy jednak nie znał zdrady. Zdrady nie pod aspektem fizycznym, którą by był w stanie przejść - chodziło o zdradę jedności oraz zaufania. I od to od osoby mającą zarówno jego ciało, lecz również i duszę. Oddał się sekkubowi czy sam był naiwnym ślepcem, który nie dostrzegał znaków na swoje drodze?
Nie. Nie był i nigdy nie miał już mieć szansy przeprowadzenia rozmowy ze swoją żoną. Nie podejrzewał, że poród mógł rozwiązać wszystko; tak samo jak nie sądził, że Pomona kiedykolwiek miała odejść bez słowa. Tam, gdzie tajemnica, czai się podejrzenie. To jego własne słowa, a teraz odbijały mu się czkawką, gdy okazało się, że gdy chciał postępować właściwie, dla innych znaczyło to mniej niż nic. Bo tak się właśnie czuł - jako figurka męża dopisana do wizerunku spełniającej się czarownicy. Był postacią, która miała być gotowa przy zachciankach, a gdy przychodziło do czegoś równie istotnego, okazywało się, że druga strona pozostawała poza zasięgiem. Jak teraz. Jak wcześniej. Nie wiedział, co czuła i co myślała ona, bo nie odbierał od niej żadnych innych komunikatów nad obojętność i dystans. Czy i Michael musiał się z tym mierzyć? Czy musiał wręcz tkwić w klatce własnych niewypowiedzianych myśli, których uzewnętrznienie mogło uderzyć w kobietę noszącą pod sercem jego dziecko? Czy tak samo czuł bezradność, a nawet gest wtulenia się w ukochane ciało - kiedyś tak naturalny - teraz wydawał się być nie do przekroczenia? Jayden czuł chłód i chociaż chciał dawać ciepło, było to zbyt dojmujące i przejmujące. Kiedy to się stało, że się odcięła? Gdy ją poznał, aż promieniowała wewnętrzną dobrocią; później się wycofała, odcięła od innych. Przez niego? Cholera, czy to on doprowadził do alienacji własnej żony? Czy był odpowiedzialny za to, co się działo? Czy unieszczęśliwiał ją?
Obronisz swoją rodzinę, jesteś mężczyzną.
Jayden nawet nie usłyszał reszty wypowiedzi, bo sparaliżowały go te właśnie usłyszane słowa. Sprowadzające go na ziemię niczym siarczysty policzek. Był mężczyzną... Ale czy to mężczyźni również nie przegrywali? On przegrywał. Nosił na swoim ciele fizyczne pamiątki niektórych ze swoich porażek, które boleśnie wbijały się w jego skórę i przypominały mu każdej nocy o własnej bezsilności. O brakach. O niepewności. Był mężczyzną i powinien być silniejszy. A tymczasem przez jego niekompetencje ginęli ludzie. W tym samym momencie twarz astronoma przybrała niemal surowego wyrazu twarzy i gdyby ktoś na niego spojrzał, musiałby się mierzyć z intensywnym spojrzeniem oraz grymasem chłodu. Kości policzkowe uwydatniły się, a zarys żuchwy jeszcze silniej się zarysował. Był mężczyzną, lecz co to tak naprawdę oznaczało? Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego obowiązkiem była ochrona słabszych, ale jakie to miało znaczenie, skoro wciąż nie był wystarczająco silny? Tonks mógł sobie z niego żartować, ale Vane wcale nie czuł się pewnie. Jego ciało może i pulsowało ukrytą magią, jednak nie miało szans z kimś, kto arkana znał lepiej. Jay wcale nie czuł się mężczyzną, gdy okazało się, że jego własna żona - kobieta, której ufał; kobieta, której oddał całego siebie - go okłamywała.
Dlatego historii opowiadanej przez dawnego aurora słuchał w otępiałym stanie, jakby poza aktualną chwilą. Dał się poddać przeszłości, lecz równocześnie wciąż balansował między myślami o własnych porażkach, a tych, które zdarzały się na wiele pokoleń przed nim. Czy i wtedy któryś z jego przodków mierzył się z tym, czemu on stawiał czoła w aktualnym momencie? Czy również chcieli walczyć o słuszność, czy były to jedynie mity? Legendy o poprawnych ideologicznie pradziadach? Kiedyś chyba miał do czynienia z historią, która była mu przedstawiana przez dawnego aurora, jednak odświeżenie jej, zawsze dawało wskazówki. I łączyło się z tym, co już znał. Palenie na stosie, strach. Cierpienie, prześladowania, odwet. Ludzie bali się najbardziej tego, czego nie znali, a przemoc rodziła przemoc. Odwieczne prawa, które przesiąknięte były również słowami Tonksa. - Czyli nic się nie zmieniło - odezwał się zachrypniętym głosem, podsumowując to, co usłyszał w sposób, w jaki zrozumiał opowieść. Czarodzieje półkrwi namnażali się od dawna, a ludzka natura wciąż pozostawała taka sama. Człowiek w kółko miał popełniać te same błędy. Spojrzał również na Michaela tym samym spojrzeniem, które nie łagodniało od kilku długich chwil, jednak nie odezwał się od razu. Odwrócił wzrok i odstawił pusty kufel.- Nie tylko Voldemort odpowiada za niepokój. - I nie mów mi, że jest inaczej. W jego głosie nie było wątpliwości ani łagodności. Nie chciał po prostu znów słuchać wymówek. Nie dzisiaj. Zresztą jego wizyta dobiegała już końca. Zasiedział się i tak, a dzieci nie mogły zostawać na dłużej bez niego. Dlatego wstał ze stołka i wyciągnął rękę do Tonksa. - Na mnie już czas. Dzięki za opowiedzenie historii - dodał łagodniej, czekając na reakcję mężczyzny.
|zt
Nie. Nie był i nigdy nie miał już mieć szansy przeprowadzenia rozmowy ze swoją żoną. Nie podejrzewał, że poród mógł rozwiązać wszystko; tak samo jak nie sądził, że Pomona kiedykolwiek miała odejść bez słowa. Tam, gdzie tajemnica, czai się podejrzenie. To jego własne słowa, a teraz odbijały mu się czkawką, gdy okazało się, że gdy chciał postępować właściwie, dla innych znaczyło to mniej niż nic. Bo tak się właśnie czuł - jako figurka męża dopisana do wizerunku spełniającej się czarownicy. Był postacią, która miała być gotowa przy zachciankach, a gdy przychodziło do czegoś równie istotnego, okazywało się, że druga strona pozostawała poza zasięgiem. Jak teraz. Jak wcześniej. Nie wiedział, co czuła i co myślała ona, bo nie odbierał od niej żadnych innych komunikatów nad obojętność i dystans. Czy i Michael musiał się z tym mierzyć? Czy musiał wręcz tkwić w klatce własnych niewypowiedzianych myśli, których uzewnętrznienie mogło uderzyć w kobietę noszącą pod sercem jego dziecko? Czy tak samo czuł bezradność, a nawet gest wtulenia się w ukochane ciało - kiedyś tak naturalny - teraz wydawał się być nie do przekroczenia? Jayden czuł chłód i chociaż chciał dawać ciepło, było to zbyt dojmujące i przejmujące. Kiedy to się stało, że się odcięła? Gdy ją poznał, aż promieniowała wewnętrzną dobrocią; później się wycofała, odcięła od innych. Przez niego? Cholera, czy to on doprowadził do alienacji własnej żony? Czy był odpowiedzialny za to, co się działo? Czy unieszczęśliwiał ją?
Obronisz swoją rodzinę, jesteś mężczyzną.
Jayden nawet nie usłyszał reszty wypowiedzi, bo sparaliżowały go te właśnie usłyszane słowa. Sprowadzające go na ziemię niczym siarczysty policzek. Był mężczyzną... Ale czy to mężczyźni również nie przegrywali? On przegrywał. Nosił na swoim ciele fizyczne pamiątki niektórych ze swoich porażek, które boleśnie wbijały się w jego skórę i przypominały mu każdej nocy o własnej bezsilności. O brakach. O niepewności. Był mężczyzną i powinien być silniejszy. A tymczasem przez jego niekompetencje ginęli ludzie. W tym samym momencie twarz astronoma przybrała niemal surowego wyrazu twarzy i gdyby ktoś na niego spojrzał, musiałby się mierzyć z intensywnym spojrzeniem oraz grymasem chłodu. Kości policzkowe uwydatniły się, a zarys żuchwy jeszcze silniej się zarysował. Był mężczyzną, lecz co to tak naprawdę oznaczało? Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego obowiązkiem była ochrona słabszych, ale jakie to miało znaczenie, skoro wciąż nie był wystarczająco silny? Tonks mógł sobie z niego żartować, ale Vane wcale nie czuł się pewnie. Jego ciało może i pulsowało ukrytą magią, jednak nie miało szans z kimś, kto arkana znał lepiej. Jay wcale nie czuł się mężczyzną, gdy okazało się, że jego własna żona - kobieta, której ufał; kobieta, której oddał całego siebie - go okłamywała.
Dlatego historii opowiadanej przez dawnego aurora słuchał w otępiałym stanie, jakby poza aktualną chwilą. Dał się poddać przeszłości, lecz równocześnie wciąż balansował między myślami o własnych porażkach, a tych, które zdarzały się na wiele pokoleń przed nim. Czy i wtedy któryś z jego przodków mierzył się z tym, czemu on stawiał czoła w aktualnym momencie? Czy również chcieli walczyć o słuszność, czy były to jedynie mity? Legendy o poprawnych ideologicznie pradziadach? Kiedyś chyba miał do czynienia z historią, która była mu przedstawiana przez dawnego aurora, jednak odświeżenie jej, zawsze dawało wskazówki. I łączyło się z tym, co już znał. Palenie na stosie, strach. Cierpienie, prześladowania, odwet. Ludzie bali się najbardziej tego, czego nie znali, a przemoc rodziła przemoc. Odwieczne prawa, które przesiąknięte były również słowami Tonksa. - Czyli nic się nie zmieniło - odezwał się zachrypniętym głosem, podsumowując to, co usłyszał w sposób, w jaki zrozumiał opowieść. Czarodzieje półkrwi namnażali się od dawna, a ludzka natura wciąż pozostawała taka sama. Człowiek w kółko miał popełniać te same błędy. Spojrzał również na Michaela tym samym spojrzeniem, które nie łagodniało od kilku długich chwil, jednak nie odezwał się od razu. Odwrócił wzrok i odstawił pusty kufel.- Nie tylko Voldemort odpowiada za niepokój. - I nie mów mi, że jest inaczej. W jego głosie nie było wątpliwości ani łagodności. Nie chciał po prostu znów słuchać wymówek. Nie dzisiaj. Zresztą jego wizyta dobiegała już końca. Zasiedział się i tak, a dzieci nie mogły zostawać na dłużej bez niego. Dlatego wstał ze stołka i wyciągnął rękę do Tonksa. - Na mnie już czas. Dzięki za opowiedzenie historii - dodał łagodniej, czekając na reakcję mężczyzny.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Desperacja. Michael przygryzł lekko wargę i skinął głową, nagle uciekając gdzieś nieobecnym spojrzeniem. Czy był silny? Nie wiedział, starał się być. Ale czy wojna doprowadziła go tam, gdzie nigdy by nie zaszedł? Gdzie jeszcze go doprowadzi? Nie wiedział - i choć jeszcze nie przekroczył w teorii swoich granic, to podskórnie czuł, że tylko zapalna iskra dzieli go od zbyt ślepej nienawiści. Bezksiężycowa Noc coś w nim złamała, odbierając mu (pielęgnowaną przez lata, od momentu otrzymania listu z Hogwartu!) resztki nadziei na harmonię w czarodziejskim świecie, na most pomiędzy magią i mugolami. Rozpaliła w nim za to gniew, gniew na niesprawiedliwość, gniew za przelaną krew szlam, poczucie solidarności z takimi jak on. Choć wcześniej nie dzielił świata na czarny i biały, to podświadomie zaczął - a wraz z gniewem, zaczęło się w nim budzić coś jeszcze. Zawsze lubił adrenalinę, ale teraz krew płynęła mu czasem w żyłach szybciej niż zwykle, widok cudzej krwi budził w nim chęć (zemsty? chyba zemsty?) sięgnięcia po najmocniejsze zaklęcia, a pod wpływem gniewu słyszał czasem w głowie dziwny szum. Warkot.
Lekceważył na razie te sygnały, nie przeczuwając nawet, jak drogą cenę przyjdzie mu jeszcze za to zapłacić i jak bardzo wojna dokarmia drzemiącego w nim wilka. Obaj tkwili w pułapce bezradności, niby zauważając niepokojące sygnały (jak dystans Pomony...), ale nie wiedząc, co z nimi zrobić. Milczenie i Kremowe piwo nie pomagało, a choć zacieśnili przed chwilą więź zaufania, to nie mogli tak po prostu zacząć rozmawiać o wewnętrznych demonach. Nie teraz, nie w środku dnia w Hogsmeade, nie, gdy starali się być silni. Być może właśnie w tym milczeniu tkwiła słabość, ale Michael jeszcze tego nie wiedział, myślami krążąc gdzieś daleko - po ulicach Londynu pierwszego kwietnia.
Czyli nic się nie zmieniło. Drgnął lekko, w głębi duszy wiedząc, że to prawda. Nic się nie zmieniło. Zaczął Hogwart jeszcze przed pojawieniem się Voldemorta, przed wojną Grindelwalda, a i tak najadł się wstydu i nasłuchał przykrych komentarzy jeszcze w pociągu. Nietolerancja istniała zawsze, z obu stron. Tyle, że teraz...
-Może się nie zmieniło, ale eskalowało do niedopuszczalnego poziomu. - westchnął, dopijając piwo. -Wiesz, wedle tej... mugolskiej historii, ich technologia - to taki rodzaj mugolskiej pseudo-magii - wtrącił szybko, gdyby Jayden tego nie wiedział. -ich technologia i historia cały czas się rozwijają, mugole wierzą w postęp. I niezależnie od tego, czy to prawda, to... jeśli tak, to czy nasza magia też się rozwija, czy w niej też widać postęp? Wiem, że w badaniach i eliksirach tak, ale w samych zaklęciach, w samej mocy? Czy nasza magia rośnie czy wręcz przeciwnie, rozrzedza się? Merlin potrafił przecież podobno zaklinać całe równiny i wywoływać burze potężniejsze od listopadowych anomalii, w Irlandii są przecież łąki, które do dzisiaj teleportują się z miejsca na miejsce z jego polecenia. Czy wyolbrzymiliśmy osiągnięcia dawnych czarodziejów, czy stajemy się... słabsi? A jeśli tak - po co ten konflikt, po to demonstrowanie wyższości nad mugolami, co jeśli za rok, dwa, pięćdziesiąt, będą nam w stanie odpowiedzieć potężniejszą przemocą? A niepokój wobec nich sieje Czarny Pan i nie tylko on, i szlachta, zatwardziała, konserwatywna, nietolerancyjna... - rozpoczął opowieść na pozór spokojnie, ale zaczął mówić coraz bardziej gorączkowo, samemu nie znając odpowiedzi na swoje pytania. Pewnikiem było tylko jedno - ostatnie zdanie, a opinię Michaela potwierdził nienawistny grymas, który nagle wykrzywił jego twarz. Krew za krew - pomyślał mściwie o zwolennikach Voldemorta, nie wiedząc, że ta myśl nie była do końca jego.
Nagle podchwycił spojrzenie Jaydena, dziwnie przenikliwe. Zawstydził się i wziął głębszy wdech, usiłując nadać twarzy łagodniejszy wyraz. Profesor przyszedł tu odpocząć, a nie słuchać o jego wojnie. To nie musiała być wojna każdego, choć Michael obawiał się, że tak właśnie to się skończy.
-Dobrze było porozmawiać. - mruknął nieco przepraszająco. -Trzymaj się, profesorze. - uśmiechnął się blado, z całego serca życząc szczęścia i bezpieczeństwa Vane'owi i jego rodzinie. Gdyby zaś potrzebowali pomocy - Jayden wiedział, jak się z nim skontaktować.
Po wyjściu profesora posiedział jeszcze chwilę w barze, a potem ruszył na spacer po Hogsmeade - zadziwiająco spokojnym, przynajmniej na razie.
/zt
Lekceważył na razie te sygnały, nie przeczuwając nawet, jak drogą cenę przyjdzie mu jeszcze za to zapłacić i jak bardzo wojna dokarmia drzemiącego w nim wilka. Obaj tkwili w pułapce bezradności, niby zauważając niepokojące sygnały (jak dystans Pomony...), ale nie wiedząc, co z nimi zrobić. Milczenie i Kremowe piwo nie pomagało, a choć zacieśnili przed chwilą więź zaufania, to nie mogli tak po prostu zacząć rozmawiać o wewnętrznych demonach. Nie teraz, nie w środku dnia w Hogsmeade, nie, gdy starali się być silni. Być może właśnie w tym milczeniu tkwiła słabość, ale Michael jeszcze tego nie wiedział, myślami krążąc gdzieś daleko - po ulicach Londynu pierwszego kwietnia.
Czyli nic się nie zmieniło. Drgnął lekko, w głębi duszy wiedząc, że to prawda. Nic się nie zmieniło. Zaczął Hogwart jeszcze przed pojawieniem się Voldemorta, przed wojną Grindelwalda, a i tak najadł się wstydu i nasłuchał przykrych komentarzy jeszcze w pociągu. Nietolerancja istniała zawsze, z obu stron. Tyle, że teraz...
-Może się nie zmieniło, ale eskalowało do niedopuszczalnego poziomu. - westchnął, dopijając piwo. -Wiesz, wedle tej... mugolskiej historii, ich technologia - to taki rodzaj mugolskiej pseudo-magii - wtrącił szybko, gdyby Jayden tego nie wiedział. -ich technologia i historia cały czas się rozwijają, mugole wierzą w postęp. I niezależnie od tego, czy to prawda, to... jeśli tak, to czy nasza magia też się rozwija, czy w niej też widać postęp? Wiem, że w badaniach i eliksirach tak, ale w samych zaklęciach, w samej mocy? Czy nasza magia rośnie czy wręcz przeciwnie, rozrzedza się? Merlin potrafił przecież podobno zaklinać całe równiny i wywoływać burze potężniejsze od listopadowych anomalii, w Irlandii są przecież łąki, które do dzisiaj teleportują się z miejsca na miejsce z jego polecenia. Czy wyolbrzymiliśmy osiągnięcia dawnych czarodziejów, czy stajemy się... słabsi? A jeśli tak - po co ten konflikt, po to demonstrowanie wyższości nad mugolami, co jeśli za rok, dwa, pięćdziesiąt, będą nam w stanie odpowiedzieć potężniejszą przemocą? A niepokój wobec nich sieje Czarny Pan i nie tylko on, i szlachta, zatwardziała, konserwatywna, nietolerancyjna... - rozpoczął opowieść na pozór spokojnie, ale zaczął mówić coraz bardziej gorączkowo, samemu nie znając odpowiedzi na swoje pytania. Pewnikiem było tylko jedno - ostatnie zdanie, a opinię Michaela potwierdził nienawistny grymas, który nagle wykrzywił jego twarz. Krew za krew - pomyślał mściwie o zwolennikach Voldemorta, nie wiedząc, że ta myśl nie była do końca jego.
Nagle podchwycił spojrzenie Jaydena, dziwnie przenikliwe. Zawstydził się i wziął głębszy wdech, usiłując nadać twarzy łagodniejszy wyraz. Profesor przyszedł tu odpocząć, a nie słuchać o jego wojnie. To nie musiała być wojna każdego, choć Michael obawiał się, że tak właśnie to się skończy.
-Dobrze było porozmawiać. - mruknął nieco przepraszająco. -Trzymaj się, profesorze. - uśmiechnął się blado, z całego serca życząc szczęścia i bezpieczeństwa Vane'owi i jego rodzinie. Gdyby zaś potrzebowali pomocy - Jayden wiedział, jak się z nim skontaktować.
Po wyjściu profesora posiedział jeszcze chwilę w barze, a potem ruszył na spacer po Hogsmeade - zadziwiająco spokojnym, przynajmniej na razie.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Stoliki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami