Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Menażeria Woolmanów
Przedpokój
AutorWiadomość
Przedpokój
Przedpokój na poszczególnych piętrach wydaje się bardziej przestronny, niżeli jest w rzeczywistości, za sprawą rozległych okien przysłoniętych zwiewnymi firaneczkami, pozwalających przyjrzeć się terenom na tyłach posiadłości. Można stąd dostrzec zwierzęta podchodzące do miasta, w szczególności sarny i dziki. Lokatorzy, zwłaszcza w deszczowe i chłodne dni, spotykają się przy nich, żeby razem zapalić - na parapetach leżą szklane popielnice.
| 16.08
Nie było łatwo pogodzić się z tym, co się stało, ale taka była przykra prawda. Straciła babcię i rodzinny dom, nic nie pozostało po jej starym życiu poza odrobiną uratowanych rzeczy i wspomnieniami. Życie nie było dla niej łaskawe, odbierając najpierw brata, którego nawet prawie nie pamiętała, później mamę, tatę i w końcu babcię. Jakby tego było mało, była szlamą żyjącą w świecie wybitnie dla szlam nieprzyjaznym.
Dzięki Billy’emu trafiła do Menażerii Woolmanów. Nie byłoby jej stać na własne lokum, poza tym była tylko młodą, samotną osiemnastolatką. Po tym, jak fragment komety odebrał jej babcię i dom, najlepszym rozwiązaniem było dla niej zamieszkanie tutaj, wśród innych ludzi, którzy także nie mieli się gdzie podziać. Tym bardziej, że nie była jedynym Moore’m, który tu mieszkał, więc chociaż tyle dobrego, że nie będzie tu zupełnie samotna.
Ale żyła. Na przekór przeciwnościom losu wciąż trwała, jej czas jeszcze nie nadszedł. Starała się więc doszukiwać pozytywów nawet w tak trudnej sytuacji. Było o tyle łatwiej, że wcześniejsze straty bliskich oraz dorastanie w biedzie zdążyły ją już zahartować, ale i tak skala zdarzeń z tamtej feralnej mocy była przerażająca i przytłaczająca.
Wyszła z pokoiku do przedpokoju, sama do końca nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wciąż była zbyt mocno poruszona niedawnymi przeżyciami aby robić cokolwiek produktywnego, poza tym, nadal trochę pobolewało ją ramię zranione belką spadającą z sufitu jej rodzinnego domu, ale nawet nie miała głowy do zajęcia się nim porządnie poza tym, że już po przybyciu do Menażerii je umyła i obwiązała czystym (wtedy) skrawkiem materiału, obecnie już zabrudzonym. Nerwowo skubiąc węzeł na owym materiale zapatrzyła się w przestronne okna, z których pewnie normalnie roztaczał się całkiem ładny widok, ale teraz podwórze zdawało się przesłonięte pyłem, który unosił się dziwnie w powietrzu, choć zgodnie z wszelką logiką dawno powinien opaść.
Nagle usłyszała czyjeś kroki, a także kaszel, i odruchowo odwróciła się w tamtą stronę, dostrzegając swojego dawno nie widzianego kuzyna. Gdyby nie to, że wiedziała, że też tu mieszkał, na pewno przeżyłaby szok. W końcu odsunął się od rodziny lata temu, i jej ostatnie wspomnienia z nim pochodziły z czasów, kiedy miała około dziesięciu lat. Minęło więc sporo czasu i ona dawno już przestała być małą dziewczynką, a on… kim był teraz? Sama nie wiedziała, jak bardzo się zmienił przez te lata. W jej życiu na pewno zmieniło się sporo. W skali jej ledwie osiemnastu lat, osiem lat to bardzo długi czas, niemal połowa życia. Zdążyła w tym czasie pójść do Hogwartu, rzucić go po piątym roku z powodu narastającego zagrożenia, stracić ojca, wejść w dorosłość, potem stracić babcię i wylądować właśnie tutaj…
- Ted? Wszystko w porządku? – zapytała, zwracając się w jego stronę. – Czemu tak mocno kaszlesz? – Pewnie jako uzdrowiciel miał sporo pracy bezpośrednio po zdarzeniu, a przy przemęczeniu i wystawieniu na niedogodne warunki łatwo było coś złapać. Chociaż ten pył na zewnątrz też wyglądał podejrzanie. Przypomniała sobie, jak ona kaszlała od dymu zanim Billy wyprowadził ją z płonącego domu, kiedy jego cząstki drażniły jej płuca. Może nawdychał się tego? Zmarszczyła lekko brwi, dłoń przestała skubać węzełek na materiale okręconym wokół ramienia i poprawiła skromną, prostą sukienczynę, którą na sobie miała. No cóż, przynajmniej była już czysta i nie nosiła na sobie śladów sadzy; kiedy przedwczoraj tu przybyła, była okropnie upaprana i roztrzęsiona. Teraz zachowywała się względnie spokojnie, tylko w oczach malował się smutek.
Nie było łatwo pogodzić się z tym, co się stało, ale taka była przykra prawda. Straciła babcię i rodzinny dom, nic nie pozostało po jej starym życiu poza odrobiną uratowanych rzeczy i wspomnieniami. Życie nie było dla niej łaskawe, odbierając najpierw brata, którego nawet prawie nie pamiętała, później mamę, tatę i w końcu babcię. Jakby tego było mało, była szlamą żyjącą w świecie wybitnie dla szlam nieprzyjaznym.
Dzięki Billy’emu trafiła do Menażerii Woolmanów. Nie byłoby jej stać na własne lokum, poza tym była tylko młodą, samotną osiemnastolatką. Po tym, jak fragment komety odebrał jej babcię i dom, najlepszym rozwiązaniem było dla niej zamieszkanie tutaj, wśród innych ludzi, którzy także nie mieli się gdzie podziać. Tym bardziej, że nie była jedynym Moore’m, który tu mieszkał, więc chociaż tyle dobrego, że nie będzie tu zupełnie samotna.
Ale żyła. Na przekór przeciwnościom losu wciąż trwała, jej czas jeszcze nie nadszedł. Starała się więc doszukiwać pozytywów nawet w tak trudnej sytuacji. Było o tyle łatwiej, że wcześniejsze straty bliskich oraz dorastanie w biedzie zdążyły ją już zahartować, ale i tak skala zdarzeń z tamtej feralnej mocy była przerażająca i przytłaczająca.
Wyszła z pokoiku do przedpokoju, sama do końca nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wciąż była zbyt mocno poruszona niedawnymi przeżyciami aby robić cokolwiek produktywnego, poza tym, nadal trochę pobolewało ją ramię zranione belką spadającą z sufitu jej rodzinnego domu, ale nawet nie miała głowy do zajęcia się nim porządnie poza tym, że już po przybyciu do Menażerii je umyła i obwiązała czystym (wtedy) skrawkiem materiału, obecnie już zabrudzonym. Nerwowo skubiąc węzeł na owym materiale zapatrzyła się w przestronne okna, z których pewnie normalnie roztaczał się całkiem ładny widok, ale teraz podwórze zdawało się przesłonięte pyłem, który unosił się dziwnie w powietrzu, choć zgodnie z wszelką logiką dawno powinien opaść.
Nagle usłyszała czyjeś kroki, a także kaszel, i odruchowo odwróciła się w tamtą stronę, dostrzegając swojego dawno nie widzianego kuzyna. Gdyby nie to, że wiedziała, że też tu mieszkał, na pewno przeżyłaby szok. W końcu odsunął się od rodziny lata temu, i jej ostatnie wspomnienia z nim pochodziły z czasów, kiedy miała około dziesięciu lat. Minęło więc sporo czasu i ona dawno już przestała być małą dziewczynką, a on… kim był teraz? Sama nie wiedziała, jak bardzo się zmienił przez te lata. W jej życiu na pewno zmieniło się sporo. W skali jej ledwie osiemnastu lat, osiem lat to bardzo długi czas, niemal połowa życia. Zdążyła w tym czasie pójść do Hogwartu, rzucić go po piątym roku z powodu narastającego zagrożenia, stracić ojca, wejść w dorosłość, potem stracić babcię i wylądować właśnie tutaj…
- Ted? Wszystko w porządku? – zapytała, zwracając się w jego stronę. – Czemu tak mocno kaszlesz? – Pewnie jako uzdrowiciel miał sporo pracy bezpośrednio po zdarzeniu, a przy przemęczeniu i wystawieniu na niedogodne warunki łatwo było coś złapać. Chociaż ten pył na zewnątrz też wyglądał podejrzanie. Przypomniała sobie, jak ona kaszlała od dymu zanim Billy wyprowadził ją z płonącego domu, kiedy jego cząstki drażniły jej płuca. Może nawdychał się tego? Zmarszczyła lekko brwi, dłoń przestała skubać węzełek na materiale okręconym wokół ramienia i poprawiła skromną, prostą sukienczynę, którą na sobie miała. No cóż, przynajmniej była już czysta i nie nosiła na sobie śladów sadzy; kiedy przedwczoraj tu przybyła, była okropnie upaprana i roztrzęsiona. Teraz zachowywała się względnie spokojnie, tylko w oczach malował się smutek.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kręciło mu się w głowie, kiedy zmuszał swoje nogi do kroczenia ścieżką wiodącą od parku do Menażerii Woolmanów. Teleportował się od Borrowash, a potem od Sanatorium łącznie kilkunastokrotnie, bo nie miał ani fizycznych, ani tym bardziej magicznych zasobów na to, by przedrzeć się przez przestrzeń raz a porządnie. Wciąż zdawało mu się, że słyszy ludzki krzyk, dziecięcy płacz, kobiecy lament, męski ryk bólu - sceny, w których brał udział, dzieląc się swoją magią, odgrywały się za jego oczami tak, jakby oglądał pod światło film magicznego aparatu. Ilekroć mrugnął, scena się zmieniała, dźwięk przygasał i wybuchał feerią tonów, obijając się bólem o czaszkę. Był krok od przemagicznienia albo właśnie rozpoczynała się jego pierwsza faza, łagodnie wprowadzała go na pomost, gdzie skoczy na niebezpieczną głębię. Cokolwiek się stanie, musiał znaleźć się jak najszybciej w domu, przespać się, zjeść cokolwiek, zanim żołądek na dobre przylgnie mu do kręgosłupa. Na razie jednak droga do domu, choć w rzeczywistości mierząca kilkanaście metrów długości, z jego aktualnej perspektywy zdawała się nie mieć końca. Kaszel zaczął się już w momencie przejścia przez kraniec parku, gdzie drzewa mogły zablokować wirujący w powietrzu pył. Zasłonił twarz płaszczem, ale na pierwszy moment zadziałało to bardziej na niekorzyść - poczuł zapach zaschniętej krwi, alkoholu i żółci, nagle przypominając sobie, że w Borrowash pierwszym jego pacjentem było dziecko, które zatruło się nie wiadomo jak, nie wiadomo czym. Pył dusił nawet tak, wdzierał się pod ubrania z pomocą silnego wiatru goniącego go po okolicy w tonowych ilościach. Zanim dotarł do domu, jego własny oddech przypominał mu bardziej nieleczoną gruźlicę w ostatniej fazie zakażenia organizmu niż jakąkolwiek czynność fizjologiczną.
Wpadł do środka niemal czując, jak płuca toną w sklejającym oskrzela bagnie, jak nagle oddech zaczyna być niebezpiecznie płytki. Zdrowe powietrze dało mu nieco nadziei, ale nim cokolwiek zrobił, zdążył jedynie oprzeć się ramionami o ścianę i zacząć intensywnie kaszleć, żeby wszystko, co miał w płucach, z nim wypadło. Podleciał do zlewu w kuchni i wypluł gęstą wydzielinę. Dopiero wtedy, gdy kaszel nieco zelżał, usłyszał, jak ktoś wypowiada jego imię. Natychmiast się rozejrzał w poszukiwaniu Iris, która jako jedyna kobieta w Menażerii była posiadaczką podobnego tembru, ale zamiast niej zobaczył... młodą dziewczynę. Drobną, szczupłą, o długich włosach, które z czymś mu się skojarzyły. Zakaszlał znów, przyglądając jej się z uwagą.
- Czy my się... - znamy? Ale nie dokończył, bo dotarło do niego, kim mogła być młódka. Miała rysy podobne Moorom, oczy błyszczące, kojarzące jej się z jego matką. - Maisie? - nie był pewien, ale światło mu pod czupryną na tyle jasno, że zdecydował się zaryzykować. - Ten pył na zewnątrz... - kaszel nie dawał mu spokoju, znów musiał splunąć do zlewu. Odkręcił wodę, żeby zmyć to do rur. - Wybacz. Co ty tutaj właściwie robisz? Coś się stało?
Niewiele pamiętał z jej życia, prawdopodobnie zaprosi ją niedługo do tego, by zdradziła mu, co się z nią działo przez ostatnie lata, ale być może jeszcze nie teraz.
Wpadł do środka niemal czując, jak płuca toną w sklejającym oskrzela bagnie, jak nagle oddech zaczyna być niebezpiecznie płytki. Zdrowe powietrze dało mu nieco nadziei, ale nim cokolwiek zrobił, zdążył jedynie oprzeć się ramionami o ścianę i zacząć intensywnie kaszleć, żeby wszystko, co miał w płucach, z nim wypadło. Podleciał do zlewu w kuchni i wypluł gęstą wydzielinę. Dopiero wtedy, gdy kaszel nieco zelżał, usłyszał, jak ktoś wypowiada jego imię. Natychmiast się rozejrzał w poszukiwaniu Iris, która jako jedyna kobieta w Menażerii była posiadaczką podobnego tembru, ale zamiast niej zobaczył... młodą dziewczynę. Drobną, szczupłą, o długich włosach, które z czymś mu się skojarzyły. Zakaszlał znów, przyglądając jej się z uwagą.
- Czy my się... - znamy? Ale nie dokończył, bo dotarło do niego, kim mogła być młódka. Miała rysy podobne Moorom, oczy błyszczące, kojarzące jej się z jego matką. - Maisie? - nie był pewien, ale światło mu pod czupryną na tyle jasno, że zdecydował się zaryzykować. - Ten pył na zewnątrz... - kaszel nie dawał mu spokoju, znów musiał splunąć do zlewu. Odkręcił wodę, żeby zmyć to do rur. - Wybacz. Co ty tutaj właściwie robisz? Coś się stało?
Niewiele pamiętał z jej życia, prawdopodobnie zaprosi ją niedługo do tego, by zdradziła mu, co się z nią działo przez ostatnie lata, ale być może jeszcze nie teraz.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rozumiała, że miał swoje dorosłe życie, swoje zajęcia, przez co ich ścieżki przez lata się nie przecinały. Byli sobie odlegli, przez lata wiedziała tylko, że ktoś taki jak Ted Moore istnieje, być może widziała jakieś zdjęcia bądź słyszała opowieści od Billy’ego. Bardziej znała go z opowieści innych niż z własnych doświadczeń. Może po prostu dostrzegła w jego rysach jakieś podobieństwa do Billy’ego, który był w jej życiu znacznie bardziej obecny. A może po prostu instynktownie wyczuła że mężczyzna, który pojawił się w Menażerii, zanosząc się świszczącym kaszlem, nie jest kimś całkowicie obcym. Tym bardziej że przecież wiedziała, że tu mieszkał, już jej o tym powiedziano, w innym wypadku być może wcale nie próbowałaby w nim szukać cech Moore’ów. Oczywiście mogłaby się pomylić; gdyby tak było, wtedy po prostu przeprosiłaby i uciekła. Ale po tych wszystkich latach nie widzenia się cieszyła się, że go widzi, choć wolałaby spotkać się w milszych okolicznościach. Wolałaby go przyjąć w rodzinnym domu, podsuwając samodzielnie upieczoną szarlotkę z letnich jabłek, albo przynajmniej proste ciasteczka posmarowane konfiturą. Niestety, domu już nie było. I on z jakiegoś powodu musiał zamieszkiwać tutaj. Ludzie którzy mieli lepszą opcję raczej się na to nie decydowali.
Zmartwiła się, widząc jak go dusiło, ale jako uzdrowiciel zapewne znacznie lepiej od niej wiedział, jak sobie z tym poradzić. Maisie znała fundamentalne podstawy, umiała sobie opatrzyć obite kolano i wiedziała jaki eliksir zażyć na przeziębienie, ale bardziej zawiłe sprawy wykraczały ponad jej stan wiedzy. Przyglądała mu się, uświadamiając sobie, że i on nie od razu ją rozpoznał, ale gdy widzieli się ostatni raz była dzieckiem. Przez te lata trochę jeszcze podrosła, a jej rysy się wyostrzyły i wydoroślały, choć wciąż była do siebie podobna, niezmiennie chuda i patykowata, o długich, myszowatych włosach i oczach nieokreślonego koloru, stanowiących połączenie błękitu, szarości i zieleni, wyglądających inaczej w zależności od oświetlenia.
- Tak, to ja! – potwierdziła, kiedy i on ją poznał. – Mówiono mi, że też tu mieszkasz. A ja… jestem tutaj dopiero od… tamtej nocy – wyznała, a przez jej bladą twarz przemknął lekki cień. Mówienie o tamtych wydarzeniach nie było łatwe, ani trochę. Ale czuła potrzebę wyjaśnienia, choć niektóre słowa więzły jej w gardle i momentami się wahała. – Fragment uderzył w nasz dom, babcia…. nie żyje. Billy… to on mnie uratował, przywiódł mnie tutaj. Będę tu teraz mieszkać, mój dom... nie istnieje.
Było coś ostatecznego w mówieniu o tym. Zupełnie jakby słowa przypieczętowywały niechcianą prawdę, uniemożliwiały wypieranie jej. Jednocześnie próbowała dystansować się od trudnych emocji, próbowała mówić o tym tak, jakby to nie dotyczyło jej, a jakiejś nieznanej osoby. Próbowała udźwignąć to wszystko na wątłych barkach, żeby tylko się nie załamać. Musiała być silna, żeby przetrwać ten czas, już samotnie, bez rodziców, których straciła dłuższy czas temu, i bez babci, która latami zastępowała jej matkę. Mała, samotna sierotka w domu pełnym obcych ludzi. A pośród nich był i on, Ted, jej latami niewidziany kuzyn, którego tak naprawdę musiała poznać na nowo.
- Ten pył to pozostałość po komecie? Coś uderzyło w tej okolicy? – zapytała z przestrachem. Sama doskonale wiedziała, jak niszczący był fragment ciała niebieskiego uderzający w dom. A przecież ten, który zabrał jej babcię, nie był jedynym, na półwyspie mogło spaść ich znacznie więcej, i poza nim również. Aż strach pomyśleć, jak wiele zniszczeń mogły wyrządzić i ilu ludzi zabić. Takich ofiar jak jej babcia mogły być setki, tysiące. Aż się wzdrygnęła na samą myśl. – Cokolwiek to jest, na pewno nie niesie niczego dobrego. – Zerknęła w kierunku okna, na widoczny na podwórzu tuman pyłu. Może i była szlamą która wciąż nie wiedziała wszystkiego o świecie magii, ale miała na tyle zdrowego rozsądku, by podchodzić podejrzliwie do tego nieznanego zjawiska, spowodowanego w dodatku przez kometę, która też nie przyniosła im niczego dobrego, a tylko śmierć i zniszczenie. – Tamtej nocy… Byłeś tu? – zapytała po chwili. No cóż, miała nadzieję, że jemu tamta noc oszczędziła takich emocji, jakich doświadczała ona. Nikomu nie życzyła takich doznań.
Zmartwiła się, widząc jak go dusiło, ale jako uzdrowiciel zapewne znacznie lepiej od niej wiedział, jak sobie z tym poradzić. Maisie znała fundamentalne podstawy, umiała sobie opatrzyć obite kolano i wiedziała jaki eliksir zażyć na przeziębienie, ale bardziej zawiłe sprawy wykraczały ponad jej stan wiedzy. Przyglądała mu się, uświadamiając sobie, że i on nie od razu ją rozpoznał, ale gdy widzieli się ostatni raz była dzieckiem. Przez te lata trochę jeszcze podrosła, a jej rysy się wyostrzyły i wydoroślały, choć wciąż była do siebie podobna, niezmiennie chuda i patykowata, o długich, myszowatych włosach i oczach nieokreślonego koloru, stanowiących połączenie błękitu, szarości i zieleni, wyglądających inaczej w zależności od oświetlenia.
- Tak, to ja! – potwierdziła, kiedy i on ją poznał. – Mówiono mi, że też tu mieszkasz. A ja… jestem tutaj dopiero od… tamtej nocy – wyznała, a przez jej bladą twarz przemknął lekki cień. Mówienie o tamtych wydarzeniach nie było łatwe, ani trochę. Ale czuła potrzebę wyjaśnienia, choć niektóre słowa więzły jej w gardle i momentami się wahała. – Fragment uderzył w nasz dom, babcia…. nie żyje. Billy… to on mnie uratował, przywiódł mnie tutaj. Będę tu teraz mieszkać, mój dom... nie istnieje.
Było coś ostatecznego w mówieniu o tym. Zupełnie jakby słowa przypieczętowywały niechcianą prawdę, uniemożliwiały wypieranie jej. Jednocześnie próbowała dystansować się od trudnych emocji, próbowała mówić o tym tak, jakby to nie dotyczyło jej, a jakiejś nieznanej osoby. Próbowała udźwignąć to wszystko na wątłych barkach, żeby tylko się nie załamać. Musiała być silna, żeby przetrwać ten czas, już samotnie, bez rodziców, których straciła dłuższy czas temu, i bez babci, która latami zastępowała jej matkę. Mała, samotna sierotka w domu pełnym obcych ludzi. A pośród nich był i on, Ted, jej latami niewidziany kuzyn, którego tak naprawdę musiała poznać na nowo.
- Ten pył to pozostałość po komecie? Coś uderzyło w tej okolicy? – zapytała z przestrachem. Sama doskonale wiedziała, jak niszczący był fragment ciała niebieskiego uderzający w dom. A przecież ten, który zabrał jej babcię, nie był jedynym, na półwyspie mogło spaść ich znacznie więcej, i poza nim również. Aż strach pomyśleć, jak wiele zniszczeń mogły wyrządzić i ilu ludzi zabić. Takich ofiar jak jej babcia mogły być setki, tysiące. Aż się wzdrygnęła na samą myśl. – Cokolwiek to jest, na pewno nie niesie niczego dobrego. – Zerknęła w kierunku okna, na widoczny na podwórzu tuman pyłu. Może i była szlamą która wciąż nie wiedziała wszystkiego o świecie magii, ale miała na tyle zdrowego rozsądku, by podchodzić podejrzliwie do tego nieznanego zjawiska, spowodowanego w dodatku przez kometę, która też nie przyniosła im niczego dobrego, a tylko śmierć i zniszczenie. – Tamtej nocy… Byłeś tu? – zapytała po chwili. No cóż, miała nadzieję, że jemu tamta noc oszczędziła takich emocji, jakich doświadczała ona. Nikomu nie życzyła takich doznań.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Woda zakaszlała niezdrowo w rurach i zanim spłynęła przezroczysta ciecz, która za wodę mogła być uznana, zleciała najpierw taka przypominająca bardziej długo dojrzewający bourbon. Kiedy ta myśl przemknęła mu pod włosami, powodując z nieznanego mu powodu lekkie ciarki, przyciągnęła chęć na napicie się podobnego trunku, ale z wcześniej fabrycznie zamkniętej butelki, a nie z rur, w których płynęły teraz całe ścieki po tym, jak uderzyły w Anglię meteoryty. Olśniło go dopiero teraz, dlaczego mała Polly miała tak nagły rozstrój żołądka. Chciał westchnąć, ale zabrakło mu na to siły. Otarł usta rękawem płaszcza i zdjął go z siebie. W środku było ciepło. Palące się w kominku drwa ogrzewały całą kamienicę.
Mógł się teraz wyraźniej przyjrzeć dziewczynie. Pamiętał ją jako małą dziewczynkę, ale musiał przyznać, że tak naprawdę niewiele się zmieniła, mógł przysiąc, że jedynie urosła - dziecięce rysy twarzy, długie włosy i duże oczy jakby zmieniały tylko wysokość, na której można było zawiesić wzrok. Im dłużej jej słuchał, tym bardziej ku sobie zbliżały się jego brwi i tym większa stawała się między nimi zmarszczka. Kolejna trudna i pełna bólu historia - kolejna, choć ta opowiedziana była przez członka rodziny, co sprawiło, że stawała się jeszcze bliższa Tedowi.
- Tak mi przykro, Maisie, moje kondolencje - odparł i odchrząknął, kaszląc jeszcze z cicha. Musiałby użyć na sobie Respiro, żeby poczuć ulgę, ale na to nie było mowy. Był słaby i wyczerpany. Chciał powiedzieć coś więcej, pocieszyć, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Nie był zbyt dobrą do tego osobą. - Woolmanowie zajmą się tobą jak własną córką, jesteś tu bezpieczna. Chcesz... opowiedzieć mi, co się stało? Doznałaś jakichś ran? - pytać o to było jego obowiązkiem. Gdyby okazało się, że potrzebuje pomocy, nie wahałby się ani chwili. - Chodźmy do salonu, usiądziemy przy kominku. Byłaś już na zewnątrz? Lepiej teraz nie wychodzić. Nocą ten wiatr trochę ustaje. - wyjaśnił, podejmując krok w stronę pokoju, skąd bił jasny blask od kominka.
Niemal padł na fotelu blisko ognia. Dopiero teraz mógł odetchnąć, co zresztą od razu zrobił.
- Niedaleko stąd jest park i to właśnie tam spadła gwiazda - zacisnął zęby na samo wspomnienie tej jednej chwili. Niebo przesłonięte przez komety i ich żarzące się wściekle gwiezdne ogony, Iris ginąca w pyle podniesionym przez uderzenie, przerażenie, które ogarnęło go, kiedy nie mógł jej znaleźć pośród chaosu. Znów przeniósł wzrok na kuzynkę. Chciał odpowiedzieć, że na razie te wszystkie meteoryty przyniosły jedynie śmierć, ale przez wzgląd na jej przykre doświadczenia, nie odezwał się. - Byliśmy razem z Iris w parku, kiedy meteoryt uderzył... na szczęście nic nam się nie stało. Ach, Iris... Iris to można żona. Od niedawna, nie mogłaś wiedzieć. - uśmiechnął się lekko, kąciki drgnęły na mieszankę szczęścia zamkniętego we wspomnienie, ale i na niezręczność samej informacji, którą nie wszyscy członkowie jego rodziny posiadali. To wciąż w jakiś sposób było dla niego nowe.
Mógł się teraz wyraźniej przyjrzeć dziewczynie. Pamiętał ją jako małą dziewczynkę, ale musiał przyznać, że tak naprawdę niewiele się zmieniła, mógł przysiąc, że jedynie urosła - dziecięce rysy twarzy, długie włosy i duże oczy jakby zmieniały tylko wysokość, na której można było zawiesić wzrok. Im dłużej jej słuchał, tym bardziej ku sobie zbliżały się jego brwi i tym większa stawała się między nimi zmarszczka. Kolejna trudna i pełna bólu historia - kolejna, choć ta opowiedziana była przez członka rodziny, co sprawiło, że stawała się jeszcze bliższa Tedowi.
- Tak mi przykro, Maisie, moje kondolencje - odparł i odchrząknął, kaszląc jeszcze z cicha. Musiałby użyć na sobie Respiro, żeby poczuć ulgę, ale na to nie było mowy. Był słaby i wyczerpany. Chciał powiedzieć coś więcej, pocieszyć, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Nie był zbyt dobrą do tego osobą. - Woolmanowie zajmą się tobą jak własną córką, jesteś tu bezpieczna. Chcesz... opowiedzieć mi, co się stało? Doznałaś jakichś ran? - pytać o to było jego obowiązkiem. Gdyby okazało się, że potrzebuje pomocy, nie wahałby się ani chwili. - Chodźmy do salonu, usiądziemy przy kominku. Byłaś już na zewnątrz? Lepiej teraz nie wychodzić. Nocą ten wiatr trochę ustaje. - wyjaśnił, podejmując krok w stronę pokoju, skąd bił jasny blask od kominka.
Niemal padł na fotelu blisko ognia. Dopiero teraz mógł odetchnąć, co zresztą od razu zrobił.
- Niedaleko stąd jest park i to właśnie tam spadła gwiazda - zacisnął zęby na samo wspomnienie tej jednej chwili. Niebo przesłonięte przez komety i ich żarzące się wściekle gwiezdne ogony, Iris ginąca w pyle podniesionym przez uderzenie, przerażenie, które ogarnęło go, kiedy nie mógł jej znaleźć pośród chaosu. Znów przeniósł wzrok na kuzynkę. Chciał odpowiedzieć, że na razie te wszystkie meteoryty przyniosły jedynie śmierć, ale przez wzgląd na jej przykre doświadczenia, nie odezwał się. - Byliśmy razem z Iris w parku, kiedy meteoryt uderzył... na szczęście nic nam się nie stało. Ach, Iris... Iris to można żona. Od niedawna, nie mogłaś wiedzieć. - uśmiechnął się lekko, kąciki drgnęły na mieszankę szczęścia zamkniętego we wspomnienie, ale i na niezręczność samej informacji, którą nie wszyscy członkowie jego rodziny posiadali. To wciąż w jakiś sposób było dla niego nowe.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wiadomo, jakie skutki miało jeszcze mieć uderzenie komety w późniejszym czasie. Odkąd Billy dostarczył ją do Menażerii większość czasu spędzała w jej wnętrzu, i o sytuacji więcej wiedziała z opowieści innych. Martwiło ją to wszystko, a nadchodzące tygodnie nie rysowały się w optymistycznych barwach.
Cieszyła się jednak z okazji do odnowienia kontaktu z dawno nie widzianym kuzynem. Wciąż pamiętała, jak lata temu ucieszyła się, kiedy dowiedziała się, że nie jest jedynym magicznie uzdolnionym Moore’m. Żałowała jedynie, że okoliczności, które splotły po latach ich ścieżki, były dalekie od sielankowych. A i przez te lata, kiedy się nie widzieli, działo się sporo. Los rzucał Maisie pod nogi dużo kłód, nie oszczędzając jej pomimo młodego wieku.
- Była wspaniałą babcią, zastępowała mi mamę przez większość życia, a od dwóch lat także tatę… Niestety nie miała szans z kometą. – Pewnie nawet gdyby była magiczna nie zdołałaby się uratować. A Maisie wciąż czuła żal, że nie zdołała zrobić nic. Miała magię, ale nawet magia nie była wszechmocna. Istniały siły znacznie potężniejsze od każdego z nich, a kometa bez wątpienia do nich należała. – Billy powiedział mi to samo, że Woolmanowie są dobrymi ludźmi i będę przy nich bezpieczna – uśmiechnęła się blado, ale ufała ocenie kuzynów. Skoro oni ufali Woolmanom, to chyba i ona mogła. – Tak, chodźmy do salonu, to dobra myśl – zgodziła się na jego propozycję, bo przecież nie musieli rozmawiać na korytarzu. Zresztą głupio tak było stać. A opowieść o tamtej nocy lepiej było przedstawiać na siedząco, tym bardziej, że to nie była łatwa ani przyjemna historia. Usiadła więc na drugim fotelu obok tego, który zajął Ted, a kominek przyjemnie ich ogrzewał, choć widok płomieni przywołał wspomnienie pożaru, który strawił jej dom po uderzeniu fragmentu komety. Pomimo ciepła poczuła, jak przechodzi ją zimny dreszcz i bezwiednie się wyprostowała, a dłonie zaczęły miąć materiał skromnej sukienczyny.
- Tamtego dnia zostałam w domu, nie poszłam korzystać z końcówki festiwalu, bo babcia nie czuła się najlepiej i chciałam przy niej być – zaczęła swoją opowieść, unikając patrzenia na płomienie, zamiast tego skupiła spojrzenie na twarzy kuzyna. – Położyła się wcześniej spać, a ja zostałam na dole, cerując coś przy blasku świecy, kiedy nagle usłyszałam bardzo głośny huk dobiegający z góry – urwała na moment, a jej spojrzenie na krótką chwilę stało się odległe, kiedy wracała myślami do tamtych chwil. – Próbowałam się tam dostać, ale drogę zagrodziły mi spadające z sufitu belki. Jedna uderzyła mnie w ramię – wskazała na materiał, którym je sobie okręciła już po wszystkim. – Z góry zaczął buchać dym i płomienie, ale nim zdążyłam zrobić cokolwiek więcej, do domu wpadł Billy i… wyciągnął mnie na zewnątrz. Nie wiem, skąd wiedział, ale pojawił się w samą porę. Gdyby nie on, pewnie byłoby po mnie… - To przytomności umysłu oraz doświadczeniu Billy’ego zawdzięczała to, że wciąż żyła. Nie wiadomo, jak skończyłoby się to, gdyby nie Billy, ale mogłoby być bardzo krucho. – Próbował uratować też babcię, ale dla niej… niestety było za późno. Pozbierałam trochę ubrań, które suszyły się na zewnątrz po porannym praniu, wzięłam miotłę… I razem przylecieliśmy tu. Nie wiem, gdzie udał się później, ale zostałam tutaj, pani Woolman dała mi jeden pokoik.
Tym sposobem trafiła do Menażerii Woolmanów, mając jedynie miotłę, trochę ubrań, a także przybory do szycia, które zdążyła wepchnąć w kieszeń. Na szczęście jednak dorastanie w ubóstwie zahartowało ją, nie miała więc wysokich wymagań, ale i tak było jej bardzo żal utraty babci i rodzinnego domu, w którym się wychowała i z którym wiązały się posiadane wspomnienia zmarłych rodziców i babci.
Później wysłuchała jego historii, unosząc brwi, gdy wspomniał o żonie.
- Och, masz żonę? To wspaniała wiadomość, gratulacje! – ucieszyła się, wśród mnogości nieszczęść miło było usłyszeć jakąś dobrą wieść. – Dobrze, że nic wam się nie stało. Billy też chyba miał się dobrze, na tyle na ile było to możliwe… A masz jakieś wieści o Liddy? – zapytała, mając nadzieję, że także jakoś przetrwała. Może jej brat wiedział coś więcej. Zdecydowanie jednak wolałaby już nie słyszeć żadnych tragicznych wieści. Wystarczająco dużo nieszczęść spotkało już ich rodzinę.
Cieszyła się jednak z okazji do odnowienia kontaktu z dawno nie widzianym kuzynem. Wciąż pamiętała, jak lata temu ucieszyła się, kiedy dowiedziała się, że nie jest jedynym magicznie uzdolnionym Moore’m. Żałowała jedynie, że okoliczności, które splotły po latach ich ścieżki, były dalekie od sielankowych. A i przez te lata, kiedy się nie widzieli, działo się sporo. Los rzucał Maisie pod nogi dużo kłód, nie oszczędzając jej pomimo młodego wieku.
- Była wspaniałą babcią, zastępowała mi mamę przez większość życia, a od dwóch lat także tatę… Niestety nie miała szans z kometą. – Pewnie nawet gdyby była magiczna nie zdołałaby się uratować. A Maisie wciąż czuła żal, że nie zdołała zrobić nic. Miała magię, ale nawet magia nie była wszechmocna. Istniały siły znacznie potężniejsze od każdego z nich, a kometa bez wątpienia do nich należała. – Billy powiedział mi to samo, że Woolmanowie są dobrymi ludźmi i będę przy nich bezpieczna – uśmiechnęła się blado, ale ufała ocenie kuzynów. Skoro oni ufali Woolmanom, to chyba i ona mogła. – Tak, chodźmy do salonu, to dobra myśl – zgodziła się na jego propozycję, bo przecież nie musieli rozmawiać na korytarzu. Zresztą głupio tak było stać. A opowieść o tamtej nocy lepiej było przedstawiać na siedząco, tym bardziej, że to nie była łatwa ani przyjemna historia. Usiadła więc na drugim fotelu obok tego, który zajął Ted, a kominek przyjemnie ich ogrzewał, choć widok płomieni przywołał wspomnienie pożaru, który strawił jej dom po uderzeniu fragmentu komety. Pomimo ciepła poczuła, jak przechodzi ją zimny dreszcz i bezwiednie się wyprostowała, a dłonie zaczęły miąć materiał skromnej sukienczyny.
- Tamtego dnia zostałam w domu, nie poszłam korzystać z końcówki festiwalu, bo babcia nie czuła się najlepiej i chciałam przy niej być – zaczęła swoją opowieść, unikając patrzenia na płomienie, zamiast tego skupiła spojrzenie na twarzy kuzyna. – Położyła się wcześniej spać, a ja zostałam na dole, cerując coś przy blasku świecy, kiedy nagle usłyszałam bardzo głośny huk dobiegający z góry – urwała na moment, a jej spojrzenie na krótką chwilę stało się odległe, kiedy wracała myślami do tamtych chwil. – Próbowałam się tam dostać, ale drogę zagrodziły mi spadające z sufitu belki. Jedna uderzyła mnie w ramię – wskazała na materiał, którym je sobie okręciła już po wszystkim. – Z góry zaczął buchać dym i płomienie, ale nim zdążyłam zrobić cokolwiek więcej, do domu wpadł Billy i… wyciągnął mnie na zewnątrz. Nie wiem, skąd wiedział, ale pojawił się w samą porę. Gdyby nie on, pewnie byłoby po mnie… - To przytomności umysłu oraz doświadczeniu Billy’ego zawdzięczała to, że wciąż żyła. Nie wiadomo, jak skończyłoby się to, gdyby nie Billy, ale mogłoby być bardzo krucho. – Próbował uratować też babcię, ale dla niej… niestety było za późno. Pozbierałam trochę ubrań, które suszyły się na zewnątrz po porannym praniu, wzięłam miotłę… I razem przylecieliśmy tu. Nie wiem, gdzie udał się później, ale zostałam tutaj, pani Woolman dała mi jeden pokoik.
Tym sposobem trafiła do Menażerii Woolmanów, mając jedynie miotłę, trochę ubrań, a także przybory do szycia, które zdążyła wepchnąć w kieszeń. Na szczęście jednak dorastanie w ubóstwie zahartowało ją, nie miała więc wysokich wymagań, ale i tak było jej bardzo żal utraty babci i rodzinnego domu, w którym się wychowała i z którym wiązały się posiadane wspomnienia zmarłych rodziców i babci.
Później wysłuchała jego historii, unosząc brwi, gdy wspomniał o żonie.
- Och, masz żonę? To wspaniała wiadomość, gratulacje! – ucieszyła się, wśród mnogości nieszczęść miło było usłyszeć jakąś dobrą wieść. – Dobrze, że nic wam się nie stało. Billy też chyba miał się dobrze, na tyle na ile było to możliwe… A masz jakieś wieści o Liddy? – zapytała, mając nadzieję, że także jakoś przetrwała. Może jej brat wiedział coś więcej. Zdecydowanie jednak wolałaby już nie słyszeć żadnych tragicznych wieści. Wystarczająco dużo nieszczęść spotkało już ich rodzinę.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Czuł narastającą przykrość, kiedy Maisie opowiadała mu o swojej babci, o utraconych rodzicach, o życiu. On wybrał samotne życie świadomie, a ona? Jej tę samotność rzucono z pogardą pod nogi i kazano nieść to brzemię samotnie. Dopóki nie zjawił się Billy. Był mu wdzięczny, choć oczywistym było, że teraz nie mógł mu tego powiedzieć, nie było go obok. Teddy’emu wydawało się, że był najmocniejszym ogniwem w rodzinie - to on spajał wszystkich ze sobą, to on stawał się mediatorem, kiedy Ted nie potrafił dogadać się z Liddy, to on uratował Maisie. To on pojawił się wtedy w gabinecie w Borrowash, przypominając Tedowi o tym, że rodzina wciąż o nim pamięta, choć on... być może wtedy zapomniał o rodzinie.
Gdy zaczęła opowiadać o tym, co się działo, miał mieszane uczucia - poczuł ukłucie zwątpienia, bo może nie powinien zachęcać jej do retrospekcji tak świeżego i bolesnego wydarzenia, ale z drugiej strony... może to zrzuci z jej barków jakiś ciężar? Nie przerywał jej, póki opowiadała, ale kiedy wskazała mu ramię owinięte rozerwanym materiałem, usiadł bliżej, ale wciąż na taki dystans, by nie czuła się przytłoczona jego obecnością.
- Billy ma niesamowity i bardzo cenny talent do pojawiania się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze - uśmiech, jaki drgnął w kącikach jego ust, zaprawiony był uczuciem, braterską miłością. Nie było go osiem lat, ale Billy przypomniał mu o wszystkim, pomógł wspomnieniom wynurzyć się spod grubej warstwy kurzu. - Mogę? - spojrzeniem pokazał jej ramię, chcąc sprawdzić, czy nie było uszkodzone. Jeśli poraniła ją belka, mogły zostać w skórze albo dalej, w mięśniach, drobne drzazgi, które za niedługo wywołają stan zapalny. - Ramię wciąż boli? Mocno krwawiłaś?
Chciał oszczędzić jej dalszego cierpienia, nieważne, czy fizycznego, czy mentalnego. Powinna w końcu odpocząć, móc poukładać to sobie w głowie, odetchnąć swoim powietrzem, nie cudzym; pomóc sobie, nie innym. - Bardzo mi przykro, że to wszystko cię spotkało, Maisie.
Uśmiechnął się na wspomnienie o Iris. Nie było im dane długo cieszyć się sobą, spadające z nieba meteoryty zrewidowały ich plany, każde z nich udało się w swoją stronę - Ted do Latarni, Iris do Podziemnego Ministerstwa. Miał nadzieję ją dzisiaj zobaczyć, ale skoro nie zeszła na dół, zaalarmowana hałasem, wątpił, że dała radę oderwać się od obowiązków. Natomiast na wspomnienie o Liddy - uniósł wzrok na oczy Maisie razem ze swoimi brwiami, jakby zapytała go o to, gdzie znajduje Big Ben.
- Ona... - przed oczami znów zawirowały mu obrazy z plaży. Latająca ryba. Dzieciaki wyciągane z jej brzucha. Liddy. Co miał powiedzieć Maisie? Znały się na pewno o wiele lepiej. - Jest w Sanatorium w Plymouth. Koniec Festiwalu Lata nie tylko ciebie zaskoczył. Wybrzeże zaatakowała wielka fala, a potem... Liddy została chyba połknięta przez ogromną rybę. Ją i dwójkę jej przyjaciół wyciągnęliśmy rano z brzucha tej... ta ryba wyglądała jak wieloryb. Była ogromna. Magia spadających gwiazd musiała zwabić ją do Anglii. Wątpię, żeby kiedykolwiek coś tu takiego pływało... - zmarszczył brwi, jakby zastanawiał się nad tym stwierdzeniem. - Liddy zajęli się uzdrowiciele w Sanatorium. Ustabilizowali ją, ale... na razie śpi. Jej ciało musi odzyskać siły.
Gdy zaczęła opowiadać o tym, co się działo, miał mieszane uczucia - poczuł ukłucie zwątpienia, bo może nie powinien zachęcać jej do retrospekcji tak świeżego i bolesnego wydarzenia, ale z drugiej strony... może to zrzuci z jej barków jakiś ciężar? Nie przerywał jej, póki opowiadała, ale kiedy wskazała mu ramię owinięte rozerwanym materiałem, usiadł bliżej, ale wciąż na taki dystans, by nie czuła się przytłoczona jego obecnością.
- Billy ma niesamowity i bardzo cenny talent do pojawiania się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze - uśmiech, jaki drgnął w kącikach jego ust, zaprawiony był uczuciem, braterską miłością. Nie było go osiem lat, ale Billy przypomniał mu o wszystkim, pomógł wspomnieniom wynurzyć się spod grubej warstwy kurzu. - Mogę? - spojrzeniem pokazał jej ramię, chcąc sprawdzić, czy nie było uszkodzone. Jeśli poraniła ją belka, mogły zostać w skórze albo dalej, w mięśniach, drobne drzazgi, które za niedługo wywołają stan zapalny. - Ramię wciąż boli? Mocno krwawiłaś?
Chciał oszczędzić jej dalszego cierpienia, nieważne, czy fizycznego, czy mentalnego. Powinna w końcu odpocząć, móc poukładać to sobie w głowie, odetchnąć swoim powietrzem, nie cudzym; pomóc sobie, nie innym. - Bardzo mi przykro, że to wszystko cię spotkało, Maisie.
Uśmiechnął się na wspomnienie o Iris. Nie było im dane długo cieszyć się sobą, spadające z nieba meteoryty zrewidowały ich plany, każde z nich udało się w swoją stronę - Ted do Latarni, Iris do Podziemnego Ministerstwa. Miał nadzieję ją dzisiaj zobaczyć, ale skoro nie zeszła na dół, zaalarmowana hałasem, wątpił, że dała radę oderwać się od obowiązków. Natomiast na wspomnienie o Liddy - uniósł wzrok na oczy Maisie razem ze swoimi brwiami, jakby zapytała go o to, gdzie znajduje Big Ben.
- Ona... - przed oczami znów zawirowały mu obrazy z plaży. Latająca ryba. Dzieciaki wyciągane z jej brzucha. Liddy. Co miał powiedzieć Maisie? Znały się na pewno o wiele lepiej. - Jest w Sanatorium w Plymouth. Koniec Festiwalu Lata nie tylko ciebie zaskoczył. Wybrzeże zaatakowała wielka fala, a potem... Liddy została chyba połknięta przez ogromną rybę. Ją i dwójkę jej przyjaciół wyciągnęliśmy rano z brzucha tej... ta ryba wyglądała jak wieloryb. Była ogromna. Magia spadających gwiazd musiała zwabić ją do Anglii. Wątpię, żeby kiedykolwiek coś tu takiego pływało... - zmarszczył brwi, jakby zastanawiał się nad tym stwierdzeniem. - Liddy zajęli się uzdrowiciele w Sanatorium. Ustabilizowali ją, ale... na razie śpi. Jej ciało musi odzyskać siły.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Maisie nie wybrała swojego losu i gdyby tylko mogła, oddałaby wiele, żeby mieć rodziców i babcię z powrotem. Jakby było mało tego, że przyszła na świat jako szlama w rodzinie mugoli i już z samego tego powodu miała w życiu mocno pod górę, bo magiczny świat od początku dawał jej odczuć że jest czymś gorszym, to los odebrał jej jeszcze rodzinę i dom. Czuła się bardzo osamotniona, i gorycz samotności osładzał jej tylko fakt, że miała kilkoro kuzynostwa oraz garstkę przyjaciół. Ale ta najbliższa rodzina, w której się wychowała, już nie istniała. Tylko ona została.
Opowiadanie o utracie babci i ucieczce z płonącego domu było trudne, ale zarazem chciała to z siebie wyrzucić, nie dźwigać tego ciężaru samotnie. Poza tym od czegoś trzeba było zacząć nadrabianie zaległości, nie widzieli się w końcu bardzo dawno, lecz mimo trudnych okoliczności ostatnich dni, los postanowił spleść ich ścieżki właśnie tu i teraz, dając okazję do rozmowy.
- Billy był niesamowicie odważny. Zresztą, zawsze jest. Na pewno wspaniale mieć takiego brata jak on – powiedziała, myśląc o Billym z podziwem. Dobrze, że się tam wtedy pojawił, bo bez niego mogłoby być z nią bardzo krucho i nie wiadomo czy w ogóle wyszłaby z tego cało. A nawet jeśli tak, pewnie nie wiedziałaby, co dalej i błąkałaby się po okolicy, nocując po stodołach i żebrząc o jedzenie lub zrywając z drzew i krzewów to, czego nie zniszczyła kometa. Dzięki kuzynowi miała jednak zapewniony dach nad głową i mogła zacząć powoli budować swoje rozsypane życie na nowo. – Jasne – powiedziała, podając mu ramię, by zerknął na nie swoim fachowym, uzdrowicielskim okiem. – Już nie boli tak mocno. Na początku, kiedy byłam zajęta ucieczką z płonącego domu, to nie zwracałam na to uwagi, zaczęło boleć bardziej dopiero jak byłam już tutaj i pierwsze emocje zaczynały opadać, ale teraz jest już lepiej, krew już nie leci, trochę leciało na początku – wyjaśniła mu. Nie była uzdrowicielką, ale była przekonana że ręka nie jest złamana bo mogła nią poruszać, belka prześlizgnęła się po jej skórze, rozcinając ją i pewnie pozostawiając parę drzazg. Te które widziała ostrożnie wyjęła sama podczas samodzielnego prowizorycznego opatrywania się już w Menażerii, ale mogła coś przegapić. I tak miała sporo szczęścia, wolała nie myśleć co by było, gdyby ta belka spadła jej na głowę. Naprawdę jej się upiekło. Pomimo mnogości nieszczęść spotykających ją w życiu, zawsze jakoś udawało jej się spadać na cztery łapy. – Billy mi kiedyś mówił, że zostałeś uzdrowicielem. Pewnie bardzo trudno nim zostać, prawda? Trzeba się tak dużo uczyć… A mi nawet nie było dane ukończyć Hogwartu w całości. Musiałam porzucić naukę po piątej klasie, bo zrobiło się… zbyt niebezpiecznie dla takich jak ja. – Trochę mu zazdrościła że trafił tam wcześniej, zanim się popsuło, i mógł się wykształcić najpierw w Hogwarcie, a potem na uzdrowiciela. Ona nie miała szansy spełniać swoich marzeń. Musiała przerwać szkołę, bo robiło się coraz groźniej dla uczniów mugolskiego pochodzenia i powrót na szósty rok byłby głupotą, zbiegło się to też w czasie ze śmiercią ojca, więc przedwcześnie musiała się zmierzyć z dorosłością już jako sierota, w dodatku z niepełną edukacją. Dobrze, że babcia nauczyła ją szyć, dzięki czemu miała w ręku jakikolwiek fach.
Kiedy temat zszedł na Liddy, Maisie uważnie obserwowała jego reakcje i zaniepokoiła się, słuchając jego opowieści.
- Wielka ryba? Połknęła ją... ryba? – zdziwiła się, robiąc wielkie oczy. – Ale… wyjdzie z tego? – zmartwiła się losem kuzynki, ale przecież Liddy była twarda i dzielna, musiała z tego wyjść, nie było innej opcji. Zastanawiała się jednak, co takiego musiało się tam dziać, że Liddy została połknięta przez rybę, i jakim cudem w ogóle to przeżyła. – Liddy zawsze była niesamowicie dzielna. Kiedy byłyśmy w Hogwarcie, to zawsze ona była tą, która przecierała szlaki i miała odwagę do robienia różnych rzeczy. Mam nadzieję, że i teraz sobie poradzi. Może… po prostu musi odpocząć po takiej ilości wrażeń.
W końcu kto by nie był wymęczony po tylu doznaniach, łącznie z połknięciem przez gigantyczną rybę? Dobrze, że miała opiekę, oby w jej przypadku magia zdziałała cuda i szybko postawiła ją na nogi. Maisie zaczynała się jednak coraz bardziej cieszyć, że nie była na festiwalu w ten ostatni dzień, że nie padła ofiarą tej straszliwej wielkiej fali ani połknięcia przez rybę. Nie wiadomo było jednak, jak potoczą się kolejne tygodnie, czy nie będzie jakichś długofalowych skutków upadku komety, i jak będzie wyglądać kwestia dostępności pożywienia i innych niezbędnych do życia zasobów. Oby też ci źli byli na tyle zajęci szkodami w swojej części kraju, by nie niepokoili ich tutaj.
Opowiadanie o utracie babci i ucieczce z płonącego domu było trudne, ale zarazem chciała to z siebie wyrzucić, nie dźwigać tego ciężaru samotnie. Poza tym od czegoś trzeba było zacząć nadrabianie zaległości, nie widzieli się w końcu bardzo dawno, lecz mimo trudnych okoliczności ostatnich dni, los postanowił spleść ich ścieżki właśnie tu i teraz, dając okazję do rozmowy.
- Billy był niesamowicie odważny. Zresztą, zawsze jest. Na pewno wspaniale mieć takiego brata jak on – powiedziała, myśląc o Billym z podziwem. Dobrze, że się tam wtedy pojawił, bo bez niego mogłoby być z nią bardzo krucho i nie wiadomo czy w ogóle wyszłaby z tego cało. A nawet jeśli tak, pewnie nie wiedziałaby, co dalej i błąkałaby się po okolicy, nocując po stodołach i żebrząc o jedzenie lub zrywając z drzew i krzewów to, czego nie zniszczyła kometa. Dzięki kuzynowi miała jednak zapewniony dach nad głową i mogła zacząć powoli budować swoje rozsypane życie na nowo. – Jasne – powiedziała, podając mu ramię, by zerknął na nie swoim fachowym, uzdrowicielskim okiem. – Już nie boli tak mocno. Na początku, kiedy byłam zajęta ucieczką z płonącego domu, to nie zwracałam na to uwagi, zaczęło boleć bardziej dopiero jak byłam już tutaj i pierwsze emocje zaczynały opadać, ale teraz jest już lepiej, krew już nie leci, trochę leciało na początku – wyjaśniła mu. Nie była uzdrowicielką, ale była przekonana że ręka nie jest złamana bo mogła nią poruszać, belka prześlizgnęła się po jej skórze, rozcinając ją i pewnie pozostawiając parę drzazg. Te które widziała ostrożnie wyjęła sama podczas samodzielnego prowizorycznego opatrywania się już w Menażerii, ale mogła coś przegapić. I tak miała sporo szczęścia, wolała nie myśleć co by było, gdyby ta belka spadła jej na głowę. Naprawdę jej się upiekło. Pomimo mnogości nieszczęść spotykających ją w życiu, zawsze jakoś udawało jej się spadać na cztery łapy. – Billy mi kiedyś mówił, że zostałeś uzdrowicielem. Pewnie bardzo trudno nim zostać, prawda? Trzeba się tak dużo uczyć… A mi nawet nie było dane ukończyć Hogwartu w całości. Musiałam porzucić naukę po piątej klasie, bo zrobiło się… zbyt niebezpiecznie dla takich jak ja. – Trochę mu zazdrościła że trafił tam wcześniej, zanim się popsuło, i mógł się wykształcić najpierw w Hogwarcie, a potem na uzdrowiciela. Ona nie miała szansy spełniać swoich marzeń. Musiała przerwać szkołę, bo robiło się coraz groźniej dla uczniów mugolskiego pochodzenia i powrót na szósty rok byłby głupotą, zbiegło się to też w czasie ze śmiercią ojca, więc przedwcześnie musiała się zmierzyć z dorosłością już jako sierota, w dodatku z niepełną edukacją. Dobrze, że babcia nauczyła ją szyć, dzięki czemu miała w ręku jakikolwiek fach.
Kiedy temat zszedł na Liddy, Maisie uważnie obserwowała jego reakcje i zaniepokoiła się, słuchając jego opowieści.
- Wielka ryba? Połknęła ją... ryba? – zdziwiła się, robiąc wielkie oczy. – Ale… wyjdzie z tego? – zmartwiła się losem kuzynki, ale przecież Liddy była twarda i dzielna, musiała z tego wyjść, nie było innej opcji. Zastanawiała się jednak, co takiego musiało się tam dziać, że Liddy została połknięta przez rybę, i jakim cudem w ogóle to przeżyła. – Liddy zawsze była niesamowicie dzielna. Kiedy byłyśmy w Hogwarcie, to zawsze ona była tą, która przecierała szlaki i miała odwagę do robienia różnych rzeczy. Mam nadzieję, że i teraz sobie poradzi. Może… po prostu musi odpocząć po takiej ilości wrażeń.
W końcu kto by nie był wymęczony po tylu doznaniach, łącznie z połknięciem przez gigantyczną rybę? Dobrze, że miała opiekę, oby w jej przypadku magia zdziałała cuda i szybko postawiła ją na nogi. Maisie zaczynała się jednak coraz bardziej cieszyć, że nie była na festiwalu w ten ostatni dzień, że nie padła ofiarą tej straszliwej wielkiej fali ani połknięcia przez rybę. Nie wiadomo było jednak, jak potoczą się kolejne tygodnie, czy nie będzie jakichś długofalowych skutków upadku komety, i jak będzie wyglądać kwestia dostępności pożywienia i innych niezbędnych do życia zasobów. Oby też ci źli byli na tyle zajęci szkodami w swojej części kraju, by nie niepokoili ich tutaj.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uśmiechnął się lekko, z sentymentem odpowiednim dla staruszka wspominającego stare czasy, na słowa Maisie o Billy’m. Miała rację, tym uśmiechem jej tę rację również przyznał, choć musiał przyznać, że nie budził się w nim gorący entuzjazm, gdy poruszało się przy nim temat rodziny. Wiedział, że zrobił źle znikając na tak długo, nie dając znak u życia, całkiem odcinając się od najbliższych, i czuł z tego powodu ciążące mu na sercu ogromne poczucie winy. Mógł teraz starać się naprawiać relacje, ale nic nie wróci mu przeszłości i czasu, który oddał swojej karierze. Był wtedy egoistą. Był nim też dzisiaj. Hector mówił mu, że nie wyrwie się tak szybko ze stanu przetrwania, w jaki wpadł po ucieczce z Londynu.
Nie zajmując się więcej podobnymi myślami, odgonił je i ujął ostrożnie lewą dłonią łokieć Maisie, a prawą jej ramię. Powoli uniósł łokieć, sprawdził ruchomość stawu, palcami, niestety chłodnymi, bo nie zdołał się jeszcze zagrzać po powrocie, zbadał bark i łopatki - wszystkie kości i ścięgna były na swoich miejscach. Faktycznie na skórze były czerwone przetarcia, kilka mniejszych ranek po drzazgach i jedna większa, ale były one bardzo płytkie i właściwie jej ciało radziło już sobie z tym samo.
- To raczej stłuczenie, do wesela się zagoi. Przyniosę ci babkę lancetowatą z naszego pokoju, jak do niego wrócę. Ze schłodzonego naparu będziesz mogła zrobić płyn do przemywania rany, ale nie będziesz musiała go długo używać. Mogą zostać jasne blizny, ale też powinny zniknąć same. Ciała czarodziejów są bardzo odporne i szybko się regenerują - odparł, odsuwając się, dając jej tym znak, że skończył ją badać. Pokiwał powoli głową na potwierdzenie faktu, że był uzdrowicielem. Odchrząknął. Piasek, choć zdawało mu się, że został już oderwany od dróg oddechowych, wciąż lekko drażnił gardło. - Jeśli czujesz potrzebę uzupełnienia braków z Hogwartu, możemy spróbować z Billy’m znaleźć ci nauczycieli... albo samemu dać jakieś lekcje. Jeśli porzuciłaś szkołę po piątej klasie... pewnie zdałaś SUMy, tak? - nie był pewien, czy dobrze pamiętał, skończył Hogwart lata temu, kiedy było jeszcze spokojnie, choć i wtedy inni uczniowie, uważający się za lepszych, nie dawali mu spokoju ze względu na pochodzenie. - W moich żyłach też płynie mugolska krew, Maisie - wystawił dłonie w kierunku palącego się w kominku ognia, żeby je ogrzać. Złożył obie dłonie, żeby w nie chuchnąć. - Nie możemy czuć się gorsi od... każdego innego czarodzieja, którego spotykamy na swojej drodze. Ba! Sądzę, że powinniśmy być dumni ze swojego pochodzenia, bo niewielu znam, którzy wiedzą o istnieniu telefonu czy długopisu automatycznego - uśmiechnął się do niej lekko, chcąc pocieszyć ją w tak trudnej dla niej sytuacji.
Zapatrzył się w ogień, kiedy mówiła o Liddy, ale gdy poczuł łzawienie oczu, oderwał wzrok. Westchnął ciężko. Emocje z tego poranku wciąż były w nim silne, rwały się i strzępiły.
- To brzmi jak ona - uśmiechnął się ostatecznie kątem ust. - Liddy jest bardzo silna, da sobie radę. Później czekać ją będzie rehabilitacja, ale z tym też na pewno sobie poradzi. Myślę, że za kilka dni będzie gotowa, żeby ją odwiedzić. Ucieszy się z twojego towarzystwa.
Nie zajmując się więcej podobnymi myślami, odgonił je i ujął ostrożnie lewą dłonią łokieć Maisie, a prawą jej ramię. Powoli uniósł łokieć, sprawdził ruchomość stawu, palcami, niestety chłodnymi, bo nie zdołał się jeszcze zagrzać po powrocie, zbadał bark i łopatki - wszystkie kości i ścięgna były na swoich miejscach. Faktycznie na skórze były czerwone przetarcia, kilka mniejszych ranek po drzazgach i jedna większa, ale były one bardzo płytkie i właściwie jej ciało radziło już sobie z tym samo.
- To raczej stłuczenie, do wesela się zagoi. Przyniosę ci babkę lancetowatą z naszego pokoju, jak do niego wrócę. Ze schłodzonego naparu będziesz mogła zrobić płyn do przemywania rany, ale nie będziesz musiała go długo używać. Mogą zostać jasne blizny, ale też powinny zniknąć same. Ciała czarodziejów są bardzo odporne i szybko się regenerują - odparł, odsuwając się, dając jej tym znak, że skończył ją badać. Pokiwał powoli głową na potwierdzenie faktu, że był uzdrowicielem. Odchrząknął. Piasek, choć zdawało mu się, że został już oderwany od dróg oddechowych, wciąż lekko drażnił gardło. - Jeśli czujesz potrzebę uzupełnienia braków z Hogwartu, możemy spróbować z Billy’m znaleźć ci nauczycieli... albo samemu dać jakieś lekcje. Jeśli porzuciłaś szkołę po piątej klasie... pewnie zdałaś SUMy, tak? - nie był pewien, czy dobrze pamiętał, skończył Hogwart lata temu, kiedy było jeszcze spokojnie, choć i wtedy inni uczniowie, uważający się za lepszych, nie dawali mu spokoju ze względu na pochodzenie. - W moich żyłach też płynie mugolska krew, Maisie - wystawił dłonie w kierunku palącego się w kominku ognia, żeby je ogrzać. Złożył obie dłonie, żeby w nie chuchnąć. - Nie możemy czuć się gorsi od... każdego innego czarodzieja, którego spotykamy na swojej drodze. Ba! Sądzę, że powinniśmy być dumni ze swojego pochodzenia, bo niewielu znam, którzy wiedzą o istnieniu telefonu czy długopisu automatycznego - uśmiechnął się do niej lekko, chcąc pocieszyć ją w tak trudnej dla niej sytuacji.
Zapatrzył się w ogień, kiedy mówiła o Liddy, ale gdy poczuł łzawienie oczu, oderwał wzrok. Westchnął ciężko. Emocje z tego poranku wciąż były w nim silne, rwały się i strzępiły.
- To brzmi jak ona - uśmiechnął się ostatecznie kątem ust. - Liddy jest bardzo silna, da sobie radę. Później czekać ją będzie rehabilitacja, ale z tym też na pewno sobie poradzi. Myślę, że za kilka dni będzie gotowa, żeby ją odwiedzić. Ucieszy się z twojego towarzystwa.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zdawała sobie sprawy z jego dylematów, bo w momencie gdy odsunął się od rodziny była dzieckiem i tak na dobrą sprawę dopiero lepiej poznawała swoich magicznych krewnych. Nie wtajemniczano jej więc w żadne trudne rodzinne sprawy. Billy i Liddy byli w jej życiu obecni bardziej, Teda znała najsłabiej, ale nie znaczyło to, że relacji nie można było zbudować teraz. Była chętna do tego, by je budować, tym bardziej że nie startowała już z pozycji dziecka, była już dorosła, więc przepaść między nimi nie była tak wielka jak wtedy.
Siedziała spokojnie, kiedy oglądał jej ramię i odetchnęła z ulgą gdy okazało się, że to rzeczywiście nic poważnego i zranienie wkrótce się zagoi. Pewnie o wiele dłużej będą ją męczyć wspomnienia tamtego dnia. Ciało dało się wyleczyć łatwiej niż umysł naznaczony trudnymi doświadczeniami.
- To dobrze, że to nic poważnego. Oczywiście, będę to smarować. I w sumie też zauważyłam, że nasze ciała chyba rzeczywiście szybciej się regenerują, bo jak byłam dzieckiem, to wszelkie skaleczenia zawsze goiły mi się szybciej niż u mugolskich znajomych z wioski – przyznała; wtedy, kiedy była dzieckiem, zadziwiało ją to, ale i cieszyło. Lepiej niż niemagiczni rówieśnicy znosiła na przykład upadki z drzewa, a jak już się zraniła, to szybko dochodziła do siebie. Życie na mugolskiej wsi sprzyjało urazom, w końcu nie raz trzeba było wspiąć się na drzewo by zerwać owoce, albo wydoić krowę, która potrafiła kopnąć. Nigdy więc nie dramatyzowała z powodu siniaka czy otarcia, jak niektóre jej szkolne koleżanki pochodzące z zamożniejszych domów, które były trzymane pod kloszem. Kiedy upadła, otrzepywała się i wstawała. Teraz, w tej nowej, trudnej sytuacji w jakiej postawiło ją życie, również musiała być twarda.
- Zdążyłam zdać sumy, porzuciłam szkołę tuż po nich. W Hogwarcie całkiem dobrze radziłam sobie z transmutacją i opieką nad magicznymi stworzeniami. Kiedyś marzyłam o zostaniu magizoologiem, ale… to chyba będzie musiało poczekać na lepsze czasy – posmutniała, ale zdawała sobie sprawę, że jako szlama miała teraz ograniczone możliwości. Nie mogła swobodnie podróżować po kraju, była w zasadzie uziemiona na Półwyspie, bo nie miała zarejestrowanej różdżki. – Na ten moment chyba po prostu spróbuję zająć się szyciem. Zapytam pani Woolman, może ktoś z jej rodziny lub mieszkańców będzie potrzebował, żeby im coś zacerować lub uszyć w zamian za choćby i niedużą kwotę albo coś do jedzenia. – Wydawało jej się, że to dobry plan. Nie każdy umiał szyć, więc krawcy byli potrzebni. Choćby i tacy jak Maisie, którzy nie byli jeszcze mistrzami w tej sztuce, a wciąż się w niej rozwijali. Babcia zawsze chciała żeby umiała gotować i szyć, by mogła sobie poradzić bez względu na to, czy wybierze żywot w świecie magii, czy nie. – Ale jeśli kiedyś będzie okazja, chętnie się trochę podszkolę w tym, co umknęło mi przez przerwanie nauki. Do lepszego szycia z magicznych materiałów na pewno przydałoby mi się podciągnąć w numerologii, bo znam jedynie postawy. I… na pewno nie zaszkodziłoby mi umieć sobie lepiej radzić z… zagrożeniami, których w tych czasach nie brakuje.
Tęskniła za Hogwartem. Nie zawsze było idealnie, bo niektórzy dawali jej odczuć że jest gorsza, ale poznała też wielu wartościowych ludzi, a także nauczyła się wielu ciekawych rzeczy.
- Wiem, ale… w twoich czasach chyba jeszcze było… trochę spokojniej, niż teraz. A ja… oboje moi rodzice byli mugolami. W szkole niektórzy nie dawali mi zapomnieć o tym, że jestem tylko nędzną szlamą. Śmiali się z mojego pochodzenia i z wyświechtanych szat z drugiej ręki. Ale znalazłam też przyjaciół, którym to nie przeszkadzało - uśmiechnęła się lekko, ciepło myśląc o tych lepszych chwilach. - I rzeczywiście, miałam wrażenie, że zdecydowana większość dzieci z rodzin czarodziejów nie miała zielonego pojęcia o świecie mugoli. Byli zadziwieni niektórymi rzeczami, o których im mówiłam równie mocno jak ja, kiedy pierwszy raz pokazywali mi ruchome zdjęcia, magiczne słodycze czy inne czarodziejskie dziwy.
Nawet czarodzieje z rodzin tolerancyjnych zdawali się nie wiedzieć nic lub prawie nic o mugolach. Więc w zamian za informacje o świecie magii, Maisie chętnie opowiadała o świecie mugoli. Na tyle na ile znała go sama – jako uboga wieśniaczka też przecież nie miała dostępu do niektórych przedmiotów, które były zbyt drogie na kieszeń jej rodziny, a Londyn zobaczyła pierwszy raz w życiu dopiero kiedy została zabrana na zakupy przed pierwszym rokiem w Hogwarcie. Jej rodzice nie mieli na przykład samochodu, telewizora czy innych nowinek, skoro ledwo wiązali koniec z końcem i żyli bardzo skromnie, ale rozumiała ogólne działanie tego typu sprzętów.
- Oczywiście, odwiedzę ją kiedy tylko będzie to możliwe – pokiwała energicznie głową, wierząc w to, że jej niewiele starsza kuzynka na pewno wyjdzie z tego wszystkiego. Była dzielna, silna i uparta, a Maisie zawsze trochę jej zazdrościła tej odwagi. Z ich dwójki Maisie zawsze była tą bardziej spokojną i ostrożną, nie bez powodu trafiła do Hufflepuffu, a nie do Gryffindoru jak jej kuzynostwo.
Siedziała spokojnie, kiedy oglądał jej ramię i odetchnęła z ulgą gdy okazało się, że to rzeczywiście nic poważnego i zranienie wkrótce się zagoi. Pewnie o wiele dłużej będą ją męczyć wspomnienia tamtego dnia. Ciało dało się wyleczyć łatwiej niż umysł naznaczony trudnymi doświadczeniami.
- To dobrze, że to nic poważnego. Oczywiście, będę to smarować. I w sumie też zauważyłam, że nasze ciała chyba rzeczywiście szybciej się regenerują, bo jak byłam dzieckiem, to wszelkie skaleczenia zawsze goiły mi się szybciej niż u mugolskich znajomych z wioski – przyznała; wtedy, kiedy była dzieckiem, zadziwiało ją to, ale i cieszyło. Lepiej niż niemagiczni rówieśnicy znosiła na przykład upadki z drzewa, a jak już się zraniła, to szybko dochodziła do siebie. Życie na mugolskiej wsi sprzyjało urazom, w końcu nie raz trzeba było wspiąć się na drzewo by zerwać owoce, albo wydoić krowę, która potrafiła kopnąć. Nigdy więc nie dramatyzowała z powodu siniaka czy otarcia, jak niektóre jej szkolne koleżanki pochodzące z zamożniejszych domów, które były trzymane pod kloszem. Kiedy upadła, otrzepywała się i wstawała. Teraz, w tej nowej, trudnej sytuacji w jakiej postawiło ją życie, również musiała być twarda.
- Zdążyłam zdać sumy, porzuciłam szkołę tuż po nich. W Hogwarcie całkiem dobrze radziłam sobie z transmutacją i opieką nad magicznymi stworzeniami. Kiedyś marzyłam o zostaniu magizoologiem, ale… to chyba będzie musiało poczekać na lepsze czasy – posmutniała, ale zdawała sobie sprawę, że jako szlama miała teraz ograniczone możliwości. Nie mogła swobodnie podróżować po kraju, była w zasadzie uziemiona na Półwyspie, bo nie miała zarejestrowanej różdżki. – Na ten moment chyba po prostu spróbuję zająć się szyciem. Zapytam pani Woolman, może ktoś z jej rodziny lub mieszkańców będzie potrzebował, żeby im coś zacerować lub uszyć w zamian za choćby i niedużą kwotę albo coś do jedzenia. – Wydawało jej się, że to dobry plan. Nie każdy umiał szyć, więc krawcy byli potrzebni. Choćby i tacy jak Maisie, którzy nie byli jeszcze mistrzami w tej sztuce, a wciąż się w niej rozwijali. Babcia zawsze chciała żeby umiała gotować i szyć, by mogła sobie poradzić bez względu na to, czy wybierze żywot w świecie magii, czy nie. – Ale jeśli kiedyś będzie okazja, chętnie się trochę podszkolę w tym, co umknęło mi przez przerwanie nauki. Do lepszego szycia z magicznych materiałów na pewno przydałoby mi się podciągnąć w numerologii, bo znam jedynie postawy. I… na pewno nie zaszkodziłoby mi umieć sobie lepiej radzić z… zagrożeniami, których w tych czasach nie brakuje.
Tęskniła za Hogwartem. Nie zawsze było idealnie, bo niektórzy dawali jej odczuć że jest gorsza, ale poznała też wielu wartościowych ludzi, a także nauczyła się wielu ciekawych rzeczy.
- Wiem, ale… w twoich czasach chyba jeszcze było… trochę spokojniej, niż teraz. A ja… oboje moi rodzice byli mugolami. W szkole niektórzy nie dawali mi zapomnieć o tym, że jestem tylko nędzną szlamą. Śmiali się z mojego pochodzenia i z wyświechtanych szat z drugiej ręki. Ale znalazłam też przyjaciół, którym to nie przeszkadzało - uśmiechnęła się lekko, ciepło myśląc o tych lepszych chwilach. - I rzeczywiście, miałam wrażenie, że zdecydowana większość dzieci z rodzin czarodziejów nie miała zielonego pojęcia o świecie mugoli. Byli zadziwieni niektórymi rzeczami, o których im mówiłam równie mocno jak ja, kiedy pierwszy raz pokazywali mi ruchome zdjęcia, magiczne słodycze czy inne czarodziejskie dziwy.
Nawet czarodzieje z rodzin tolerancyjnych zdawali się nie wiedzieć nic lub prawie nic o mugolach. Więc w zamian za informacje o świecie magii, Maisie chętnie opowiadała o świecie mugoli. Na tyle na ile znała go sama – jako uboga wieśniaczka też przecież nie miała dostępu do niektórych przedmiotów, które były zbyt drogie na kieszeń jej rodziny, a Londyn zobaczyła pierwszy raz w życiu dopiero kiedy została zabrana na zakupy przed pierwszym rokiem w Hogwarcie. Jej rodzice nie mieli na przykład samochodu, telewizora czy innych nowinek, skoro ledwo wiązali koniec z końcem i żyli bardzo skromnie, ale rozumiała ogólne działanie tego typu sprzętów.
- Oczywiście, odwiedzę ją kiedy tylko będzie to możliwe – pokiwała energicznie głową, wierząc w to, że jej niewiele starsza kuzynka na pewno wyjdzie z tego wszystkiego. Była dzielna, silna i uparta, a Maisie zawsze trochę jej zazdrościła tej odwagi. Z ich dwójki Maisie zawsze była tą bardziej spokojną i ostrożną, nie bez powodu trafiła do Hufflepuffu, a nie do Gryffindoru jak jej kuzynostwo.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Domyślał się, że dla młodej kobiety podobne rany, a po nich blizny, mogły ciążyć na psychice dodatkowym, nieproszonym ciężarem. Złożoność przeżyć i dokładające się do tego obrażenia wcale nie sprzyjały szybciejszemu otrzepaniu się z kurzu doświadczeń. Sam dobrze o tym wiedział. Dziś wyłamane wtedy kolano pobolewało tylko czasami, na zmiany pogody, choć też nie zawsze. Chodził prosto, nie kulał, a to wszystko dzięki pomocy przyjaciela i uzdrowiciela. Nie myślał o tym, co byłoby, gdyby podzielił jego los.
- Nie smarować, raczej przemywać. Przetrzeć delikatnie ranę czystą chusteczką zanurzoną w płynie, a potem wytrzeć na sucho i ewentualnie osłonić świeżą gazą, kawałkiem czystego materiału. Ubrania mogą podrażniać ranę, ale to potrwa tylko chwilę, niedługo nie będzie po ranie śladu - uśmiechnął się do niej kątem ust, chcąc ją trochę podnieść na duchu.
Wstał z kanapy ciężko, z trudem, czując budzące się w mięśniach zmęczenie, napięcie, błaganie, by wrócił na miękką kanapę i odpoczął w końcu. Podszedł do kuchni, wciąż jednak słysząc Maisie z tej odległości. Salon znajdował się stosunkowo blisko. Chciał nalać sobie do szklanki wody, ale gdy nachylał się do zlewu i sięgał do kurka, przypomniał sobie, co leciało wcześniej z rur. Westchnął. Aquamenti nie zaspokajało pragnienia tak dobrze jak chłodna, rześka woda, ale nic nie mógł w tej chwili z tym zrobić. Nie chciał używać magii, nie chciał doprowadzać się do skraju przemagicznienia. Musiał odpocząć.
- Jesteś krawcową? To dobry zawód na ten czas. Może chwilowy, może na dłużej. Jeśli... jeśli działania wojenne zelżą, na pewno znajdziesz punkt, gdzie magiczne stworzenia będą potrzebowały pomocy. Na pewno jest też ich kilka teraz, ale nie słyszałem o żadnym. Mógłbym popytać, jeśli chcesz. - zwrócił się do niej, oglądając naczynia poukładane na suszarce. Mogły być świeżo umyte, co jednak nie wpłynęło na ich odporność na pył z zewnątrz, osadzający się na porcelanie grubą warstwą. Sprawdził szczelność okien, zacisnął mocniej klamkę przy jednym z nich, bo tam wiatr usiłował wedrzeć się do domu Woolmanów. Na jednym z parapetów dostrzegł skrzący się w pyle kryształ. Podniósł go, obejrzał dokładnie i schował do kieszeni, chcąc przyjrzeć mu się baczniej w swoim pokoju. Wrócił do Maisie, ciężko siadając na kanapie. - Znam się trochę na ziołach, podpowiem, co nieco. Billy też na pewno nie odmówi pomocy, ale o tym już wiesz - odetchnął głęboko. Zakaszlał nagle cicho, bo wdech spowodował kolejne podrażenienie. Parszywy pył.
- Ci przyjaciele są z tobą cały czas, uchwyć się tego. Nie jesteśmy inni, tylko wiemy więcej - odparł, nie chcąc siłować się w temacie bólu. Każdy przeżywał go inaczej, każdemu sprawiał on inne trudności. Maisie była młoda i ta młodość mogła przynieść jej ulgę, mogła dać jej siłę, której on już nie posiadał w tak wielkim zapasie. - Chodźmy na górę. Dam ci susz z babki i... położę się spać. Muszę odpocząć. Ty też spróbuj. Wichura za oknem jeszcze trochę potrwa.
Wstał pierwszy, na co znów jego ciało odpowiedziało cichym buntem, i zaprowadził kuzynkę do swojego i Iris pokoju na górze.
| zt
- Nie smarować, raczej przemywać. Przetrzeć delikatnie ranę czystą chusteczką zanurzoną w płynie, a potem wytrzeć na sucho i ewentualnie osłonić świeżą gazą, kawałkiem czystego materiału. Ubrania mogą podrażniać ranę, ale to potrwa tylko chwilę, niedługo nie będzie po ranie śladu - uśmiechnął się do niej kątem ust, chcąc ją trochę podnieść na duchu.
Wstał z kanapy ciężko, z trudem, czując budzące się w mięśniach zmęczenie, napięcie, błaganie, by wrócił na miękką kanapę i odpoczął w końcu. Podszedł do kuchni, wciąż jednak słysząc Maisie z tej odległości. Salon znajdował się stosunkowo blisko. Chciał nalać sobie do szklanki wody, ale gdy nachylał się do zlewu i sięgał do kurka, przypomniał sobie, co leciało wcześniej z rur. Westchnął. Aquamenti nie zaspokajało pragnienia tak dobrze jak chłodna, rześka woda, ale nic nie mógł w tej chwili z tym zrobić. Nie chciał używać magii, nie chciał doprowadzać się do skraju przemagicznienia. Musiał odpocząć.
- Jesteś krawcową? To dobry zawód na ten czas. Może chwilowy, może na dłużej. Jeśli... jeśli działania wojenne zelżą, na pewno znajdziesz punkt, gdzie magiczne stworzenia będą potrzebowały pomocy. Na pewno jest też ich kilka teraz, ale nie słyszałem o żadnym. Mógłbym popytać, jeśli chcesz. - zwrócił się do niej, oglądając naczynia poukładane na suszarce. Mogły być świeżo umyte, co jednak nie wpłynęło na ich odporność na pył z zewnątrz, osadzający się na porcelanie grubą warstwą. Sprawdził szczelność okien, zacisnął mocniej klamkę przy jednym z nich, bo tam wiatr usiłował wedrzeć się do domu Woolmanów. Na jednym z parapetów dostrzegł skrzący się w pyle kryształ. Podniósł go, obejrzał dokładnie i schował do kieszeni, chcąc przyjrzeć mu się baczniej w swoim pokoju. Wrócił do Maisie, ciężko siadając na kanapie. - Znam się trochę na ziołach, podpowiem, co nieco. Billy też na pewno nie odmówi pomocy, ale o tym już wiesz - odetchnął głęboko. Zakaszlał nagle cicho, bo wdech spowodował kolejne podrażenienie. Parszywy pył.
- Ci przyjaciele są z tobą cały czas, uchwyć się tego. Nie jesteśmy inni, tylko wiemy więcej - odparł, nie chcąc siłować się w temacie bólu. Każdy przeżywał go inaczej, każdemu sprawiał on inne trudności. Maisie była młoda i ta młodość mogła przynieść jej ulgę, mogła dać jej siłę, której on już nie posiadał w tak wielkim zapasie. - Chodźmy na górę. Dam ci susz z babki i... położę się spać. Muszę odpocząć. Ty też spróbuj. Wichura za oknem jeszcze trochę potrwa.
Wstał pierwszy, na co znów jego ciało odpowiedziało cichym buntem, i zaprowadził kuzynkę do swojego i Iris pokoju na górze.
| zt
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przedpokój
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Menażeria Woolmanów