Gudrun Laerke Borgin
Nazwisko matki: Blythe
Miejsce zamieszkania: Kamienica „Pod Ramorami", Londyn
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: pomoc księgowa w sklepie Borgin&Burke, prywatna łamaczka klątw
Wzrost: 184 cm
Waga: 74 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: jasnosniebieski
Znaki szczególne: wysoki wzrost, leworęczność, ostrożne, zazwyczaj powolne ruchy, wory pod oczami, nieobecny wzrok, rękawiczki ze skóry widłowęża
11 cali, dość sztywna, tamaryszek, strzęp całunu śmierciotuli
Durmstrang
Nietoperz
wszechobecne, wrzeszczące cienie zapomnianej sylwetki
powietrzem po burzy, mokrą ziemią i kawą
siebie wyspaną i zdrową, stojącą pod gwieździstym niebem
magią, runami, coraz częściej ludźmi
sobie
staram się go nie mieć
klasycznej, ale też Celestynę Warbeck
Maggie Maurer
Ich dom praktycznie zawsze milczał. Drewno nie trzaskało wesoło w kominku, stare drzwi nie skrzypiały leniwie przy otwieraniu, a zasłony mimo przeciągów nie nadymały się i nie opadały na ziemię z cichym westchnieniem. Powietrze, przesycone alchemicznymi oparami, zdawało się nabierać gęstości i zapachu formaliny, zabezpieczającej przed zepsuciem rozliczne i niezbędne ojcu do pracy, móżdżki, gałki oczne i serca.
Raz tylko, przez salon przeszło ciche, nieśmiałe brzdęknięcie, które Gudrun oczywiście początkowo zignorowała. Miała w tym już pewną wprawę. Nie otwierała buzi gdy włosy matki znikały, a norweskiego przychodził ją uczyć knur w garniturze. Nie reagowała na niosące się z pracowni ojca szepty. Nie wskazywała palcem na serce w formalinie, które na jej oczach zaczęło bić. Nie przerywała niczego co robiła dopóki, któryś z dorosłych nie położył jej ręki na ramieniu i nie zwrócił się do niej pełnym imieniem i nazwiskiem.
Bawiła się więc lalkami dalej, a brzdęknięcia zaczęły się powtarzać, przechodzić w niższe tony, powoli i usłużnie układać się w dziwnie znajomą, ale wolniejszą niż zazwyczaj melodię. Dziecięcy umysł drgnął niczym nienaoliwiony klawisz dawno nie używanego instrumentu, spróbował wyszarpnąć na powierzchnię jakieś nieistniejące, ale przecież tak bliskie wspomnienie. Wąskie brewki ściągnęły się w irytacji, serduszko ścisnęło, chyba też z irytacji? Albo strachu? Zaraziło się tęsknotą, która wydzierała się spomiędzy nut? Zabawki przestały imitować ludzi, Gudrun niepewnie ścisnęła rączkę ulubionej lalki, tej o zielonych oczach i, wreszcie spojrzała za siebie.
Palce matki tańczyły. Swobodnie kroczyły po białych trzewiach zakurzonego mebla, pianina. Nagle małą olśniło. Pionino, to jeśt pionino! - miała ochotę wykrzyczeć, ale jej głos nie odważył się wciąć między coraz szybciej i wyżej pnące się nuty, które zaczęły gwałtownie się szarpać i drżeć, niczym szczelnie zamknięte fiolki z wrzącą miksturą. Klawisze ochoczo przyjmowały kolejne ciosy Pani Borgin, podstawiały się, jakby chciały odebrać ciężar jej uderzeniom, wziąć go i z nim uciec, przerobić na kanonadę grzmotów, która wstrząsnęła ciasnym salonikiem. Zupełnie jakby chciały przejąć panowanie nad całym domem.
Przy tych dźwiękach, następujący je huk zamykanego wieka, zabrzmiał żałośnie. Krzyk ojca piskliwie.
Ale co z tego skoro, koniec końców, to ten fałszywy pisk decydował o tym co stoi w salonie? Skoro to on miał ostatnie słowo przy nadaniu Gudrun imienia i przy układaniu jej rutyny, która prędzej czy później zacierała zbędne wspomnienia.
Dzieciństwo miała dość monotonne, ale nie postrzegała tego jako minus. Świadomość, gdzie i kiedy ktoś jest w mieszkaniu, który pokój jak i kiedy wygląda czy pachnie, który nauczyciel ile się spóźnia, o jakich porach roku jakie zwierzęta może zobaczyć za oknem, pozwalały jej łatwiej wyłuskiwać prawdę z między widziadeł i omamów. Czasami, gdy była mała i długie samotne wieczory dłużyły jej się niemiłosiernie, czyniła z tego rozróżniania rzeczywistości od fantazji swoistą grę. Wodziła sennym wzrokiem po pokoju i próbowała sobie przypomnieć - Czy ta rysa na suficie była tu wcześniej? Czy ten bluszcz na parapecie zawsze się tak ruszał? Czy jej lalka chodziła już kiedyś o własnych siłach? Kiedy zaś to przestało jej wystarczać, a bezsenne noce zrobiły się z wiekiem coraz częstsze, zaczęła wychodzić nocą z pokoju, zazwyczaj w ciągu tygodnia. Ojciec wychodził wtedy wieczorami do pracy. Matka zwykle opuszczała dom do godziny po nim, bądź pół godziny po zamknięciu drzwi od sypialni córki. Chyba nie szła do pracy, ale Gudrun nigdy nie dopytywała, zbyt lubiła te samotne noce, by ryzykować ich utratą. Mogła w ich trakcie spokojnie śledzić ścieżki własnych iluzji, próbować ich dotykać, słuchać i wąchać (zawsze bezskutecznie, ku uldze dorosłej Gudrun omamy zawsze były omamami tylko wzrokowymi), znajdować podobieństwa między nimi. Po całych dniach wypełnionych niezręcznym milczeniem mogła odetchnąć pełną piersią i chodzić wolno, ograniczona jedynie przez własny strach, a ten nie pozwalał jej jedynie na wyjście z domu i na podjęcie choćby nieśmiałej próby wejścia do pracowni ojca.
Powinnaś się cieszyć, to zaszczyt dla ojca. Gudrun spojrzała pustym wzrokiem na marmurową ścianę i spróbowała przekonać samą siebie jeszcze raz. Będzie dobrze, to idealna okazja do poćwiczenia rozmawiania z nie-dorosłymi. Zgarbione odbicie o podkrążonych oczach odpowiedziało jej jedynie milczeniem i pełnym wyrzutów spojrzeniem. Ściana za to jak na złość zaczęła pękać, bezgłośnie i bez wzburzenia choćby najmniejszego pyłku. Dziewczynce powieka nawet nie drgnęła, zamiast tego jakby od niechcenia musnęła palcem rozszerzające się pęknięcie. Nie poczuła żadnej nierówności czy drgania. Westchnęła i zarysowała w powietrzu runę, którą niedawno objaśniał jej ojciec - wunjo. Oczywiście nic się nie stało. Nie miała przecież jeszcze różdżki, nie umiała wyczarować nawet najprostszego lumos, co dopiero cokolwiek zakląć, ale samo prawidłowe przypomnienie sobie wyglądu runy, trochę podniosło ją na duchu. Wunjo - nieodwrócona mogła oznaczać i przynosić szczęście oraz życzliwość, dość prosta służyła w wielu talizmanach, a odwrócona… Gudrun przymknęła oczy i napięcie odwróciła się od ściany, na tyle szybko, że poły jej sukienki cicho zaszeleściły. Zdecydowanym krokiem weszła do zapełnionego dziećmi saloniku, ignorując parkiet, przemieniający się na jej oczach w zieloną breję. Grzecznie się przedstawiła. Trzymała głowę wysoko nawet, wtedy gdy jej rozmówczyni jakby nigdy nic zaczęła się topić niczym figura woskowa i rozpuszczać w sięgającej już do kolan brei. Bez zastanowienia siadała na przeźroczystych krzesłach, częstowała się przekąskami, które po kolei przypominały klucze, kłaki i małe ołowiane żołnierzyki, ale zawsze smakowały lepkimi daktylami i kruchym ciastem.
Naprawdę, naprawdę starała się nie podrygiwać nerwowo, widząc jak otaczająca ją ciecz, zaczyna bulgotać. Nie spowalniać swoich ruchów, mimo jej gęstnienia. Nie krzyczeć i nie próbować się wyrwać z tej galarety. Nie uderzać w cieple obślizgłe, chwytające ją macki.
Pierwszym co poczuła tuż po przebudzeniu, były lepkie od potu ręce. Później dopiero dotarło do niej poobijane, ciężkie jak po ledwie przespanej nocy ciało. Dziwne pieczenie na skroni, zupełnie jakby ktoś wyrwał jej kępkę włosów. Zacisnęła pięść, w której tak jak przeczuwała, trzymała garść własnych loków.
Przede wszystkim czuła jednak ulgę. Widziała białą kołdrę, która przyciskała ją swoim ciężarem do metalowego łóżka. Czuła sztywność, chropowatość i zapach magicznie wykrochmalonej pościeli.
Stres oraz lęk przed konsekwencjami spłynął na nią dopiero później. Spięte ramiona oraz wzmożone wyczulenie na nastrój i oczekiwania rodziców, były jednak niczym w porównaniu do, ciągle żywej w pamięci, palącej paniki. Wszystkie kłótnie między Calliope i Vidarem zdążyły przebrzmieć w trakcie tygodniowej śpiączki Gudrun. Pozostawiły po sobie jedynie grobową, naganną ciszę, która była jedynie intensywniejszą wariacją tego co młoda Borgin znała od małego. Prawdziwie namacalne skutki przebytych małżeńskich rozmów przyszły do niej z opóźnieniem, stopniowo, jak prawie wszystkie zmiany zachodzące w jej życiu.
Na początku coraz więcej wolnego czasu zaczęły zabierać jej lekcje norweskiego. Przyjęła to bez zdziwienia, może z odrobiną żalu, że wolne południa, które poświęcała dotąd na czytanie norweskich powieści przygodowych, zostały zastąpione koniugacją czasowników, powtarzanymi do znudzenia wierszykami i grubymi słownikami. Na pojawienie się na jej szafce nocnej niewielkiej fiolki, z równie niewielką notatką dotyczącą dawkowania, już nieznacznie zmarszczyła czoło. Nieufnie ją powąchała i jak przez mgłę przypominała sobie o podawanym jej jeszcze w szpitalu podobnym różowawym napoju oraz o przebytej, niedługo po przebudzeniu, rozmowie z lekarzem. Ciągle niepewna, po raz pierwszy w życiu, obiecała sobie poruszyć ten temat przy śniadaniu, po czym małymi łyczkami wypiła eliksir. Sen wziął ją w swoje objęcia tak łagodnie, że nawet tego nie zauważyła. Rano o mało nie spóźniła się na śniadanie, co starsi Borginowie, zerknąwszy na nią z mieszaniną ciekawości, złości i niechęci, stosownie przemilczeli, a Gudrun… Gudrun też przemilczała. Siedziała wpatrzona w talerz, nie dowierzając, że jego zawartość, w ciągu trwania całego posiłku, nie poruszyła się samoistnie ani razu.
Głowę ciągle trzymała nisko, rękami bezwiednie wodziła po otaczających ją przedmiotach, ale krok miała szybszy, bardziej sprężysty. Ku kwaśnej aprobacie ojca, po latach słuchania wykładów na temat złożoności języka runicznego i przepisywania niekończących się ciągów futharku, zaczęła pewniej kreślić runy. Z iskrą lęku, podziwu i powoli rosnącej ciekawości towarzyszyła mu przy pracy, by w końcu stać się jego prawą ręką - wypełnić rolę, którą zająć miał jej brat.
W końcu dotarła do niej oczywistość. Mimo wrażliwości na czarną magię, rekomendacjom lekarzy oraz niememu sprzeciwowi matki, miała w przyszłości pobierać nauki nie w hołubiącym pięknu, bliskim matczynego serca, Beauxbatons, nie w pobliskim Hogwarcie (do którego najpewniej udali się wszyscy nieletni świadkowie jej pamiętnego wybuchu), a w Durmstrangu.
Everte Stati! Protego. Lancae! Protego.
Młody lord sapnął z irytacji. Otarł lewą dłonią pot z czoła. Gudrun chciała zrobić to samo. Wykorzystać chwilę oddechu, odgarnąć zlepioną grzywkę, lecz nie mogła puścić różdżki, a jej prawa, wolna ręka nie mogła się oderwać od swędzącego boku.
Kilku uczniów z widowni (dumnie brzmiąca nazwa dla rzędu odstawionych pod ścianę krzeseł) ziewnęło. Profesor zmrużył oczekująco oczy. Zły znak. Jeszcze sekunda zastoju i zarządzi koniec pojedynku. Remis. Porażka chłopaka, któremu udało się przebić obronę Borgin (jednym, przeklętym Cruritusem) zaledwie raz. Przede wszystkim, jednak jej porażka. Mały lord przynajmniej próbował. Nie mogąc dosięgnąć przeciwniczki, wyciągał z odmętów pamięci coraz dawniej lub wogóle nieomawiane zaklęcia. A ona? Broniła się, unikała, gapiła na rywala, jakby widziała rzucane przez niego zaklęcia po raz pierwszy w życiu. Profesor bezgłośnie westchnął. Pewnie, już w myślach, notował list do Vidara.
Z przykrością zawiadamiamy Pana, iż szczury pańskiej córki, nie wybuchają w trakcie lekcji czarnej magii równie chętnie co jej kociołki w trakcie lekcji alchemii. Za to śpieszymy radośnie poświadczyć, że prócz talentu do tłuczenia fiolek, eks- oraz implodowania kociołków, wykazuje ona niezwykłe dla dam chęci do obijania własnej gęby.
Wbiła paznokcie w lewy, swędzący bok. Cierpliwości, jeszcze chwila cierpliwości. Profesor podniósł ręce, otworzył już usta.
Schyliła się, zniżyła głowę, karnie. Chłopak wziął wdech, zamach ręką. Błysk zadowolenia w jego oczach, zdziwienia w tych nauczyciela, śmiechu w jej. Wiązki zaklęć z trzaskiem wyrwały się z różdżek. Pierw jego, bez słowa, w końcu chciał ją zaskoczyć. Szkoda, tylko że zamiast na celowaniu skupił się na uroku, złożonym i na dokładkę niewerbalnym. Zbyt udziwnionym, jak wszystkie poprzednie.
Ascendio! Zaklęcie szarpnęło nią i rzuciło na drugi koniec sali, za plecy chłopaka. O włos - tyle brakowało, by zderzyła się czołowo z tablicą. Nie opuściła różdżki. Teraz albo nigdy, Odwróciła się, już widziała profil zdezorientowanego? Nie, raczej wściekłego chłopaka.
Bucco. Rdzeń różdżki, strzęp całunu śmierciotuli zadrżał pod jej palcami, drewno rozgrzało się i wreszcie, wyrwało z Gudrun darowaną cząstkę magii. Czar wystrzelił. Świat pociemniał jej przed oczyma, głowa zaczęła ćmić bólem, coś w pustym rogu sali zaczęło się ruszać, a złota czupryna rywala poszarzała, ale to się nie liczyło. Z widowni poniosło się kilka szeptów, nauczyciel zdumiony pokręcił delikatnie głową. Siedzący na ziemi, ze skwaszoną miną młody lord, nie mógł być zwidem.
Duma rozlała się lepkim ciepłem po jej trzewiach. Będzie z niej jeszcze Borgin.
Początki w Instytucie Magii Durmstrang były cięższe niż się spodziewała. Tłumy na korytarzu, huk stanowczo wydawanych komend i nieustający szum, przeprowadzanych cichcem w trakcie lekcji, rozmów przytłaczały ją. Po jedenastu latach uczenia się swojego środowiska, dogłębnym poznaniu każdego jego zakątka, wyryciu na pamięć charakterystyki każdego mięsiąca i dnia, pokoju i mebla, domownika i gościa, cała zgromadzona wiedza poszła w piach. Nie miała żadnej pewności, czy w danej chwili stoi w sali lekcyjnej, czy na dachu szkoły. Nie wiedziała, które z tysiąca transmutujących się gwałtownie przedmiotów, dziwnych stworzeń i nowych twarzy, są prawdziwe. Chodziła, więc za swoimi rówieśnikami niczym cień i zupełnie jak on, naśladowała ich w kompletnej ciszy. Tak było najbezpieczniej.
Gdy już się odzywała, robiła to zawsze zbyt. Zbyt wyraźnie, zbyt wolno, tworząc zdania zbyt krągłe, książkowe, co wzbudzało powszechny śmiech, w najlepszym przypadku zdumienie. Tymczasem Gudrun nie chciała wzbudzać żadnych emocji, starała się więc mówić jak najmniej.
Cisza, jednak zamiast utulać ją i przygniatać jak znajoma gęsta atmosfera domowego ogniska, dzwoniła jej w uszach. Po całodniowym ostrzale i bombardowaniu zmysłów, reprymendy profesorów, nowozasłyszane terminy i obcobrzmiące słowa, rozbrzmiewały na nowo w jej głowie niczym echa dawno minionej bitwy. Krótkie chwile spokoju, które łapała w z rzadka pustej bibliotece lub sypialni (dzielonej z trzema wcieleniami czystego chaosu), zamiast przynosić wypoczynek niosły ze sobą rozedrganą niepewność, lawinę pytań. Czy właściwie wykonała zadanie? Czy te dzieci rzeczywiście się do niej uśmiechały? Czy okno zawsze samo się zamykało, gdy zbliżała się śnieżyca? Czy dobrze zrozumiała polecenie? Nie potrafiła przez to się skupić na praktycznie żadnym zadaniu. Podczas lekcji zbyt rozkojarzona nadmiarem bodźców, a podczas czasu wolnego - natrętnymi myślami. Rośliny więdły pod jej opieką, historyczne daty mieszały się, notatki rozmazywały, kociołki wybuchały, zwierzęta uciekały. Jedynie starożytne runy, których podstawy opanowała jeszcze jako kilkulatka, były w stanie utrzymać jej uwagę na dłużej, uspokoić swoją swojskością, uporządkowaniem i nutą zawartej w nich tajemnicy.
W trakcie pierwszej przebieżki wokół zamku o mało nie wypluła płuc. Kompletnie nieprzyzwyczajona do wysiłku, czerwieniła się jak pomidor próbując dotrzymać kroku, nie oglądającej się za siebie, grupie. Wszelkie zajęcia związane z wysiłkiem fizycznym stały się jej pierwszymi znienawidzonymi przedmiotami, by po czasie, ku jej zaskoczeniu, stać się jednymi z jej ulubionych. Nadal latała, biegała i pływała najwolniej, nie kuło to jednak jej i rodziców dumy równie boleśnie co niższe noty z numerologii czy alchemii. Nie oglądała się za siebie, podobnie jak uczniowie przed nią. Miarowe kroki odcinały ją od wszechobecnego zamętu. Zakwasy osadzały ją mocniej w rzeczywistości, przypominając o wczorajszym dniu, a eliksir słodkiego snu po wysiłku zdawał się działać (choć wydawało się to niemożliwe) jeszcze skuteczniej.
Pływała, więc w zimnych jeziorach, dopóki te nie zamarzały na kość, siadała na konie i miotły, po czym spadała z nich po kilkakroć. Gdy zaś ciało przyzwyczaiło się już do ruchu, a natrętne pytania na nowo wracały, Gudrun zaczęła głośno nadawać sobie rytm. Zaczęło się od prostego en og tu!, który miał jedynie zagłuszać myśli. Nim się jednak obejrzała, proste wyliczanie zamieniło się w wyliczanki oraz nucenie sprośnych szkolnych rymowanek, które oczywiście raz zasłyszane, potrafiły grać w jej głowie miesiącami. Odpowiadało jej to. Dzięki wystukiwaniu ich rytmu i nuceniu ich melodii, mogła zagłuszyć zarówno otaczający hałas jak i ciszę. Jej oceny niewystarczająco nieznacznie się poprawiły, jej norweski stał się trochę płynniejszy (a angielski sztywniejszy). Z dużym opóźnieniem, ale sukcesywnie, zaczęła poznawać ludzi. Uczyć się odróżniać od siebie tych, którzy śmiali się z niej od tych którzy śmiali się z nią, z ich małym słowikiem.
Do opuszczonego domu wracała z niechęcią.
Z początku przez obawę. Jej oceny w pierwszych latach nauki były mierne. Każde potknięcie skrupulatnie odnotowywane. Ogniskujące się na niej spojrzenia - przed którymi nie miała jak się skryć, pozbawiona w trakcie rodzinnych posiłków, tak wyklinanego wcześniej uczniowskiego zgiełku - po przerwie w postaci roku szkolnego, petryfikowały ją jeszcze skuteczniej.
Później przez nudę. Wraz z dorastaniem, poszerzeniem swoich horyzontów poza rodzinny dom, znalezieniem sposobów na zręczne rozpraszanie i skupianie swojej uwagi oraz spychanie myśli na właściwe tory, nieliczne wspólne śniadania stały się znośniejsze. Ciągle nie miała na tyle śmiałości by prosić rodziców o zakup książek nie powiązanych ściśle z nauką lub spytać ich o pozadomowe zajęcia, jednak stres, który zawsze towarzyszył pomocy ojcu przy pracy i wizytom na Śmiertelnym Nokturnie, przestał ją krępować. Ciekawość przeradzała się w fascynację, zgromadzona wiedza pozwalała na realne wykazanie się. Znajomością teorii oczywiście, nigdy praktyką. Gdy tylko udawało jej się ustalić odpowiednią sekwencję run lub rozgryźć uniwersalne dla hieroglifów i futharku znaki pomocnicze, drzwi od pracowni otwierały się wymownie. Przy dalszych etapach zaklinania, ze swoim beztalenciem do eliksirów, była zbędna. Krążyła więc po domostwie Borginów bezczynnie. Przeczekiwała wakacje przeglądając stare notatki, czytając po raz setny te same książki z dzieciństwa, opracowania naukowe i listy, nucąc znajome melodie. Obserwując swoją rodzinę coraz dojrzalszym okiem.
Starsi Borginowie wcale nie przyglądali jej się tak uważnie jak zakładała. Zazwyczaj byli roztargnieni, ich myśli gnały gdzieś daleko, zahaczając o sylwetkę córki raczej z przypadku. Niczym o przesiadkowy port, przy którym trzeba zacumować i o niego zadbać, myślami jednak będąc już na kolejnym etapie podróży, zbliżającym do ostatecznego celu. Było jej z tą myślą równocześnie zaskakująco ciężko i lekko. Trochę jak z myślą o istnieniu czarodziejów półkrwi oraz mugolaków.
Z jednej strony, gdzieś na samym dnie serca cieszyła się, że chodzą po ziemi ludzie gorsi od niej. Z drugiej zaś, nie potrafiła przyjąć do wiadomości, iż czyiś przodkowie mogli dobrowolnie związać się ze szlamami a potomkowie tych, którzy całkowicie splugawili swoje dziedzictwo, straciwszy magię, nagle się z nią urodzić. Tak po prostu, bez aranżowanych małżeństw, musztry i pokoleniowej odpowiedzialności
Z jednej strony chciała wstrząsnąć rodzicami, oślepić ich swoimi zdolnościami, popisać przed nimi jak chłopak przed swoim wujkiem, w trakcie jej pamiętnego, pierwszego wygranego pojedynku. Z drugiej zaś, po co właściwie? Jakkolwiek by się nie starała, nie zmieni się dla nich w córkę zdrową. Utalentowanej zaklinaczki nie chcieli. Dobrą partią do wydania nigdy nie będzie. Niczego nie musiała tworzyć; ani relacji rodzinnych, ani klątw, ani związku. Mogła w spokoju zostać samotną, pracującą, starą panną. Z tą uwalniającą wiedzą wkroczyła w dorosłość.
Klucz do pokoju w kamienicy „Pod Ramorami” był pierwszym, który odebrała po swoim ostatecznym powrocie z Norwegii. Kolejno były później; klucze do samej kamienicy, do jej przedpokoju, do sklepu śmiertelnego nokturnu, do jego zaplecza, gabinetu oraz do niezliczonych szuflad przechowujących wszelkiego rodzaju księgi rachunkowe. Przytroczony do boku pęk kluczy z minuty na minutę się powiększał i coraz weselej brzdękał przy każdym statecznym kroku swej nowej właścicielki.
Ta mimo wszystko powstrzymywała się od szerokich uśmiechów. Przez pierwsze miesiące pracy co chwilę łapała się na podważaniu realności jej życia. Budzący ją zapach kawy przygotowywanej przez Jessy, towarzyszący jej w drodze do pracy świt słońca, znajoma stęchlizna i klarowne rubryczki, dostęp do zaawansowanych runicznych ksiąg, nauki konserwacji odludzkich i odzwierzęcych ingrediencji pod okiem podstarzałej, zdziwaczałej Borgin - to wszystko było zbyt piękne by być prawdziwe. Zbyt cudowne, by przejmować się rosnącymi pod oczami sinymi worami oraz rosnącym rano stosem kubków po kawie. Częstsze widziadła, były przecież uczciwą ceną za pierwszą parę rękawiczek ze skóry widłowęża. Ryzykowanie zdrowia przychodziła jej tym łatwiej im więcej wyleczonych złamań i oparzeń po wypadkach przy pracy miała za sobą.
Satysfakcja z rozkładania przekleństw na części pierwsze okazała się bowiem stokroć słodsza od dumy z rozłożonego na łopatki przeciwnika.
Szacowanie kosztów, rozpisywanie łańcuchów dostaw oraz zagłębianie się w meandry liczb, rządzących każdym rozsądnym sklepem, sprawiało Gudrun niejaką przyjemność, jednak po roku, dwóch, monotonność tych zajęć stała się dla niej nużąca. Koniec końców, po każdej analizie, działania trzeba było zsumować, z uzyskanych fragmentarycznych danych złożyć spójną całość. Wyniki zawsze były przewidywalne, nudne. Zaskoczenia nie przyśpieszały bicia serca, tylko irytowały.
Klątwołamactwo za to… mieściło w sobie zarówno obwarowany ścisłymi zasadami runiczny szyfr, jak i chaotyczną, potężną magię. Łączyło rodową miłość do nordyckich run z ukochanymi w szkole czarami defensywnymi. Czyniło z niszczenia finezyjną sztukę, w której mogła się zatracić. Robić to, co umiała najlepiej. Rozkładać swoje otoczenie na czynniki pierwsze, po czym część z nich dogłębnie zanalizować, a część zignorować. Nie otwierała szeroko oczu na widok anomalii, nie zmieniała trasy do pracy, by ominąć zakrwawioną po Bezksiężycowej Nocy ulicę, nie zagradzała czerwonemu światłu komety drogi do swego pokoju. Tylko liczyła wydatki, przyjmowała klientów, zdejmowała klątwy i spała, twardym snem człowieka, który nie wie, czy chce się z niego budzić.
Nocy, zwłaszcza w Durmstrangu, wyczekiwała z niecierpliwością. Z przyjemnością siadała wieczorami na wąskim, zamkowym parapecie, pod widocznymi, dzięki wcześnie kładącemu się słońcu, gwiazdami. Opatulona w futra, skostniałymi dłońmi przeglądała schludne notatki i najzwyczajniej w świecie - z wiedzą w rękach, między trzaskającym kominkiem, a ziejącym z nieba chłodnym pięknem - czuła się na swoim miejscu. Sporadyczne piski, wylatujących na żer, nietoperzy były w nim natomiast ostatecznym zapewnieniem. Tak, rzeczywiście jest wieczór. Tak, rzeczywiście siedzi na przedostatnim piętrze wieży, tuż pod opuszczoną sowiarnią. Tak, to wspomnienie całkowitego spokoju, piękna i bezpieczeństwa jest prawdziwe. I tak - można poznać prawdę, nie widząc jej. Można szybować w ciemności nie będąc ptakiem. W to przynajmniej próbuje uwierzyć, gdy przywołuje patronusa i wspomnienie ułudnej normalności.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 24 | +2 (różdżka) |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 3 | +3 (różdżka) |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 7 | 0 |
Zwinność: | 6 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
norweski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Geomancja | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | II | 10 |
Starożytne Runy | III | 25 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 5 |
Wytrzymałość psychiczna | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (śpiew) | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Jeździectwo | I | 0.5 |
Łyżwiarstwo | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 10,5 |
Ostatnio zmieniony przez Gudrun Borgin dnia 18.07.23 14:38, w całości zmieniany 5 razy
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: William Moore
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 20:41, w całości zmieniany 1 raz
[04.12.23] Wydarzenie: Końca świata dziś nie będzie +50PD
[19.12.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +30 PD