Theo Moore
AutorWiadomość
Theodore Moore
Data urodzenia: 26 maja 1925
Nazwisko matki: Carter
Miejsce zamieszkania: dom rodzinny w niewielkiej irlandzkiej wiosce
Czystość krwi: mugolska
Status majątkowy: ubogi
Zawód: niegdyś gwiazda drużyny Quidditcha, obecnie adept magikowalstwa
Wzrost: 185 cm
Waga: 82 kg
Kolor włosów: głęboki brąz
Kolor oczu: szarozielone
Znaki szczególne: pozioma blizna przecinająca krzywo zrośnięty nos; twarde odciski na obu dłoniach; zaciśnięta aż do zgrzytu zębów szczęka; utyka na prawą nogę, szczególnie, gdy się spieszy
Nazwisko matki: Carter
Miejsce zamieszkania: dom rodzinny w niewielkiej irlandzkiej wiosce
Czystość krwi: mugolska
Status majątkowy: ubogi
Zawód: niegdyś gwiazda drużyny Quidditcha, obecnie adept magikowalstwa
Wzrost: 185 cm
Waga: 82 kg
Kolor włosów: głęboki brąz
Kolor oczu: szarozielone
Znaki szczególne: pozioma blizna przecinająca krzywo zrośnięty nos; twarde odciski na obu dłoniach; zaciśnięta aż do zgrzytu zębów szczęka; utyka na prawą nogę, szczególnie, gdy się spieszy
11 cali, sztywna, ostrokrzew i pióro gryfa
Gryffindor
strzęp srebrzystej mgły
Rycerza Walpurgii przyciskając różdżkę do gardła mojej siostry
pastą Fleetwooda, wiosennym deszczem, kruchym maślanym ciastem i olejkiem rumiankowym
siebie na miotle w barwiach Jastrzębi, bez przecinającej twarz blizny, tulącego do piersi zwycięski puchar
Quidditchem pod każdą postacią, tworzeniem rzeczy pięknych i użytecznych z szarych brył metalu
zawsze i wszędzie- Jastrzębiom z Falmouth
przeklinam stracone szanse, latam na miotle i staram się utrzymać rodzinę przy życiu
stukania kropli deszczu o szyby i własnych chmurnych, niepoukładanych myśli
Henry Cavill
Przychodzi na świat w mugolski Dzień Matki.
Jesteś moim najlepszym prezentem, powtarza matka w każde jego urodziny. Mama cała składa się z uśmiechu i ze słońca; pachnie majem i cynamonem, kiedy nosi go w ramionach i tuli do snu. Jest sercem tego domu, ich domu, i choć jest drobna jak wróżka, swoimi ramionami zdaje się wyznaczać granice jego wszechświata. Któregoś dnia przestaje nosić go na rękach, a krótko po tym w ich domu pojawia się kolejne dziecko, kolejny chłopiec, którego ma nazywać braciszkiem i który zagarnia całe mamine ramiona dla siebie. Theo trochę się dąsa, łypiąc złym okiem na dziecko znad kuchennego stołu. Dziecko nazywa się Billy i ciągle płacze; Theo próbuje nawet potajemnie rozpuścić nowinę pośród najbliższych im sąsiadów, pytając, czy ktoś może nie zechciałby kupić sobie braciszka. Ku swojemu niezadowoleniu nie znajduje kupca- mama karci go, marszcząc brwi, za to tata śmieje się tak bardzo, że aż drżą mu wąsy.
Potem dzieci pojawiają się już ciągle, płaczą, smarczą i wyciągają tłuste rączki po jego najlepsze zabawki. Przynajmniej na początku; potem odkrywa, że właściwie nie jest wcale źle być najstarszym bratem. Kiedy pokazuje im, jak wdrapywać się na drzewa, jak rzucać kaczki w strumyku nieopodal domu i jak pojedynkować się na patyki, a one wpatrują się w niego promiennym, pełnym uwielbienia wzrokiem, czuje się jak bohater ich małej, rodzinnej bajki. Ich świat rośnie razem z nimi, roztaczając swoje kręgi coraz dalej od bezpiecznych czterech kątów ich chatki; z roku na rok Theo staje się coraz odważniejszy, coraz zuchwalszy w odkrywaniu tajemnic, jakie wszechświat ma mu jeszcze do zaoferowania. Spędza całe popołudnia na doglądaniu pobliskich gniazd ptaków, na budowaniu szałasów na polanach, a nocami nie śpi, wielkimi z zachwytu oczami przyglądając się biegnącym po nocnym niebie gwiazdom.
Kiedy kończy siedem lat, jego świat- i jego ojciec- obracają się do góry nogami.
To mama pomaga mu zdjąć tatę z gałęzi, na której zawiesił go jak choinkową bombkę w nagłym, nieoczekiwanym wybuchu magii. To twoje pierwsze czary, mówi mama i uśmiecha się, ale ten uśmiech zastyga na jej ustach i nigdy nie dosięga oczu. Wszystko to, co próbuje mu wtedy powiedzieć, jest stanowczo zbyt trudne dla siedmioletniej głowy, i to martwi mamę. Theo nie zachwyca opowieść o magii; niecierpliwi się i dąsa, chcąc jedynie wrócić do gniazd swoich ptaków i do porzuconej na polach piłki, i do Billy'ego, którego obiecał zabrać na polowanie na żaby. Z tatą jest w końcu wszystko w porządku, nawet, jeśli na jego czole po raz pierwszy od dawna pojawia się zmarszczka, a dzień zbliża się ku wieczorowi, kradnąc czas na zabawę. Całkiem podoba mu się myśl, że jego mama jest prawdziwą czarodziejką (w końcu zawsze o tym wiedział, dzieci zawsze wiedzą), ale opowieść o Hogwarcie nie brzmi wcale jak bajka, jeśli miałby udać się tam bez swojego rodzeństwa. Kiedy pyta mamę, czy Billy, czy Teddy również pojadą tam z nim, mama nie odpowiada. Nie spodziewała się w końcu, że którekolwiek z jej dzieci, spłodzonych w związku z mugolem, okaże się magiczne. Świat Theo jest jednak całkiem jasny i oczywisty; jeśli w Hogwarcie nie ma miejsca dla jego braci, jeśli nie ma tam miejsca dla taty, dobrego, uczciwego, łagodnego taty, nie ma tam miejsca również dla niego.
Kiedy w dniu jego jedenastych urodzin na parapecie ląduje śnieżnobiała sowa, Theo ucieka z domu.
Tata znajduje go dopiero po zmroku, zmarzniętego, skulonego w wydrążonym pniu starego dębu całą milę od domu. Kochany, dobry tata; na jego widok do oczu Theo napływają łzy, które szybko przełyka, bo chłopaki nigdy nie płaczą. Nie chce jechać do Hogwartu. Nie rozumie mamy, która na widok listu klaszcze w dłonie i próbuje go uściskać. Kocha matkę, kocha ją ponad wszystko, i właśnie dlatego tak dogłębnie przeraża go fakt, że go nie rozumie. Kocha ją, ale nie chce jej magii; ani jej magii ani jej ksiąg w starych, skórzanych oprawach, ani jej opowieści o Założycielach, które próbuje opowiadać mu na dobranoc zamiast bajek. Jego dom jest tutaj, próbuje jej tłumaczyć, dom to ona i tata, i dzieci, i konie w ich obejściu, i warsztat taty, i nawet mugolska szkoła, której nie cierpi. Nie Gryffindor, Ravenclaw, Hufflepuff, Slytherin ani wszystkie inne obco brzmiące nazwy, których próbuje go nauczyć. Dom to mugolskie dzieci, z którymi gra w piłkę i gania się po polach, wrzeszcząc w niebogłosy- nawet te, którym rozgniata nosy i szarpie za ramiona, kiedy ośmielają się podstawić Billy'emu nogę. Dom to szarlotka z jabłkami i jego pokój, i jego łóżko, pod którym chowa swoje skarby- kamienie o różnych kształtach, miecz wystrugany z patyka i końską podkowę, którą wykuł razem z tatą. Dom to jego rodzeństwo, które kocha ponad wszystko, które nosi na rękach i za które oddałby życie. To jest dom. I on chce być tylko zwykłym Theo, zwykłym prezentem swojej matki, który będzie się uczyć arytmetyki i łaciny, byle tylko zostać w miejscu, do którego przynależy.
Tata zdaje się go rozumieć, dlatego nie krzyczy, tylko przytula go mocno, tak mocno, że Theo słyszy bicie serca w swoich uszach, szybkie jak koński galop. Nie rozmawiają, wracając do domu okrężną drogą, a tata czule dotyka jego włosów, kiedy dwie niechciane łzy wymykają się w końcu spod chłopięcych powiek. I to tata odprowadza go aż pod przejście na peron 9 i 3/4, a potem zostaje przed nim, zamykając drzwi do jedynego świata, jaki Theo znał i pokochał.
Magiczny świat szybko połyka go w całości.
Zostaje Gryfonem, co wcale nie dziwi jego matki. Od zawsze był najbardziej zuchwałym, najgłośniejszym i najbardziej brawurowym z jej dzieci. Nawet jego mugolska nauczycielka zwykła z przekąsem mówić, że Theodore powinien nauczyć się używać słów; jego czyny zawsze wyprzedzały to, co mógłby wyrazić mową. Zawsze skory do bycia w centrum wydarzeń, gnany żywiołem zbyt gwałtownym, aby potrafił go okiełznać- wielokrotnie wdawał się w bójki, zawsze stając w obronie młodszego rodzeństwa, a później nowych, licznych, szkolnych przyjaciół. Szybko nauczył się, jak funkcjonować w magicznym świecie, wiedziony tą samą ciekawością, z którą uprzednio odkrywał świat niemagiczny. W radowaniu się Hogwartem najbardziej przeszkadzała mu nauka; przesypiał większość wykładów z historii magii, z lekcji transmutacji wynosił jednakowo wiele w przypadku, kiedy je opuszczał, jak wtedy, kiedy na nie uczęszczał. Jego uwagę na dłużej niż kilka mrugnięć powieki wzbudziła dopiero obrona przed czarną magią. Musiał w końcu potrafić walczyć, aby się bronić, aby bronić ich wszystkich; tajemnicza śmierć małej Marty nie spędzała mu być może snu z powiek, jednak coraz częściej przypadkiem przechadzał się po korytarzach jako bezszelestny cień swoich braci i siostry, strzegąc ich w ukryciu. Łatwiej było w końcu chwycić za różdżkę lub wystrzelić cios, niż zbyt długo rozmyślać o tym, co zdawało się powoli przesączać do jego życia, nieubłaganie jak trucizna.
Odkrycie tego, co w magicznym świecie miał pokochać najsilniejszą, płomienną, zaborczą miłością, nie zajęło mu zbyt wiele czasu.
Nie był dobry; był znakomity i doskonale tego świadomy, w rekordowym tempie zasilając szeregi gryfońskiej drużyny Quidditcha, a potem wspinając się z ławki rezerwowych wprost na pozycję ścigającego. Latanie na miotle uosabiało wszystko, co tak głęboko wyryte zostało w jego naturze. Nadmiar energii, ognisty temperament i buta, która na ziemi przyprawiała jego matkę o ból głowy, w powietrzu stawała się jego największą siłą. Nic nie dawało mu więcej radości, niż latanie; nic nie sprawiało, że był bardziej dumny, niż momenty, w których opadał na ziemię po wygranym meczu, skąpany w ogłuszającym ryku kibiców na trybunach, i lądował prosto w ramionach przyjaciół z drużyny. Nowa pewność siebie szybko osiągnęła niebezpieczne granice arogancji. Miał ładną twarz, wysoki wzrost, był wyśmienitym graczem i lojalnym, radosnym, otwartym przyjacielem. Z łatwością więc zjednywał sobie ludzi dookoła, nieustannie otaczając się głośnym, żywym tłumem przyjaciół, którzy powoli stali się jego nową rodziną. Nigdy nie narzekał również na brak zainteresowania ze strony dziewcząt, które na jego widok rumieniły się jak pączki róży i odprowadzały go wiernie aż przed drzwi szatni przed każdym meczem. Lubił ich uwagę i najczęściej lubił również je same, od zawsze jednak liczyła się tylko ona.
Francesca miała włosy jak jedwab i najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział. Zrobiłby dla jej uśmiechu wszystko, łącznie z wybiciem dwóch zębów pałkarzowi drużyny Ślizgonów, który na trzecim roku złamał jej dobre serce. Była dla niego zbyt dobra i zbyt mądra, i przez długi czas dotkliwie dawała mu to odczuć, prychając głośno na widok wianuszka otaczającego go dziewcząt i bezlitośnie raportując wszystkie jego nocne eskapady po zamku w gronie pozostałych Prefektów. Los uśmiechnął się do niego dopiero na koniec piątego roku nauki, kiedy w końcu pocałował ją w Hogsmeade nad kubkiem kremowego piwa i poczuł, jak uginają się pod nim nogi. Kochał ją szalenie, nieprzytomnie, ponad wszystko; na szóstym roku nauki nie wrócił do domu na święta, zostając w zamku tylko po to, by podarować jej całe święta pełne prezentów, wypadów na ośnieżone błonia i śmiałych, zaborczych pocałunków pod jemiołą. Była jego i wielbił ją jak cud, który zrządzeniem losu postanowił przytrafić się właśnie za jego życia. Kiedy kończyli naukę razem, nie mogli różnić się od siebie bardziej; ona-prymuska, marząca o karierze uzdrowicielki, i on, kolekcjoner szlabanów i durnych pomysłów, który nie widział na swoim horyzoncie niczego poza sportem. Kiedy w jeden z chmurnych, czerwcowych wieczorów zapytał ją jednak, czy zechce z nim zamieszkać, odpowiedziała tak; drugie tak wyszlochała dwa lata później, kiedy wsunął na jej drobną dłoń własnoręcznie wykuty w przydomowym warsztacie pierścionek zaręczynowy.
Pierwszy jego mecz kończy się wygraną.
Jego kariera rozwija się szybko, gwałtownie, jak żywioł, który szybko pochłania go i ciska przed siebie. Niedługo po skończeniu nauki w Hogwarcie jego talent zostaje dostrzeżony, a on sam po raz pierwszy przywdziewa barwy Jastrzębi z Falmouth. Fran opuszcza dzień stażu w Świętym Mungu, aby oglądać z trybun jego pierwszy mecz, a kiedy wygrywają, porywa go w ramiona, kiedy Theo tylko ląduje na ziemi. Jest pijany; pijany własnym szczęściem i sukcesem, pijany wznoszonymi z trybun okrzykami, adrenaliną, która niemalże rozrywa mu serce, kiedy odpycha się stopami od ziemi i szybuje w górę. Dopóki jest w powietrzu, jest nietykalny, jest wolny. Wszelkie zmartwienia zdają się ciążyć i opadać w dół, poza granicę wiszących nisko chmur, które przecina, wznosząc się w locie. Coraz silniej wyrażone antymugolskie nastroje, choroba matki, rozczarowany wzrok siedzącego na ławce rezerwowych Billy'ego; zostawiał za sobą to wszystko, skupiony tylko na kaflu, na ruchach swoich rąk, na kącie, pod jakim pikował, prując powietrze w kierunku bramki przeciwników.
Aż do czasu, kiedy złamał skrzydła.
Kiedy się budzi, wszystko dookoła pachnie jak ziemia, krew, i coś gorzkiego, może piołun; na początku czuje tylko to, a potem już tylko ból. Jest częściowo świadomy wielu rzeczy- tego, że krzyczy, tego, że Fran jest jeszcze bledsza od otaczających ich białych ścian, tego, że poprzednią rzeczą, jaką pamięta, jest spadanie. Jest 11 czerwca 1949 roku, najpierw zaczynają grać mecz z Nietoperzami z Ballycastle, ostatni mecz sezonu. Pamięta, jak rozgrzany jest piasek, kiedy na niego wychodzi, i pamięta, co zza jego pleców mówi do niego nowy pałkarz jego drużyny. Spotkali się już wcześniej; wtedy grali na błoniach Hogwartu, i wtedy również przeklął go w podobny sposób, jak robi to teraz. Theo pamięta, co odpowiedział mu wtedy (krótko po tym zabierając jego dwa zęby), i pamięta, co odpowiada mu teraz. Pamięta jeszcze, jak pod ciężarem ciała, które rzuca się na niego od tyłu, upada na ziemię na twarz, a rozgrzane drobinki piasku wdzierają się pod jego powieki i jego oczy eksplodują bólem. Pamięta, jak wymierza pierwszy cios (palce trzaskają, wydając z siebie ohydny chrzęst w zderzeniu z ludzkim nosem), a potem pamięta ból, i krew, i wrzaski, przerażone wrzaski, nie te pełne uwielbienia, które przecież powinien był słyszeć- a potem długo, długo nic.
Okazuje się, że nawet magia nie potrafi w pełni uzdrowić nogi roztrzaskanej na wióry i pył.
W zderzeniu z kijem pałkarza stałego urazu doznaje nie tylko jego duma. Kiedy tkwi w błogim, lepkim półśnie, zagrzebany w pościeli na szpitalnym łóżku, słyszy płacz Fran i widzi, jak załamuje nad nim ręce. Zawsze była mądrzejsza niż on, i dlatego znacznie szybciej rozumie to, czego on musi się dopiero nauczyć- jego kariera jest skończona. Po raz pierwszy próbuje wstać na nogi podczas wizyty Frankie i Billy'ego; czuje się już dobrze, lepiej, bez gorączki oblewającej go zimnym potem i mdłości żołądka wywołanym Szkiele-Wzro. Najgorsze już przecież za nim; wystarczy tylko wstać na nogi, wystarczy tylko podeprzeć się i wstać, wyciągnąć się do góry i ruszyć do ćwiczeń, zdążyć przed kolejnym meczem, nie rozczarowując drużyny. Najprostsza czynność na świecie- wstać. Jako dziecko zaczął chodzić, skończywszy zaledwie jedenaście miesięcy, i wprawiając swoich oniemiałych rodziców w olbrzymi zachwyt. Tylko wstać. Żaden problem.
A jednak, kiedy podnosi się do góry, noga eksploduje ślepym bólem i Theo upada na podłogę, zanim zdąży zrobić choć jeden krok.
Frankie wyciąga rękę, chcąc mu pomóc, a on odtrąca ją z wrzaskiem jak zranione zwierzę. Ten krzyk jest ostatnią rzeczą, jaka wyrywa się z jego ust przez długi, długi czas. Milczy, kiedy odwiedzają go kolejni uzdrowiciele, próbując wytłumaczyć mu komplikacje związanego z jego licznymi złamaniami; milczy, kiedy kapitan drużyny przynosi mu butelkę Ognistej, życzenia rychłego powrotu do zdrowia i kilka łagodnych pytań o jego przyszłość; milczy, kiedy w Proroku Codziennym widzi roześmiane zdjęcie Billy'ego, nowego członka pierwszego składu Jastrzębi z Falmouth.
Milczy, kiedy Fran teleportuje ich do domu i kiedy często płacze wieczorami. I poniekąd milczenie okazuje się lepszym od tego, co przychodzi później- od ślepej furii i wrzasku, i kłótni, które zdają się wprawiać ściany ich mieszkania w drżenie. W końcu, kiedy uczy się chodzić, może też wyjść z mieszkania z trzaśnięciem drzwi, wlokąc za sobą kulejącą nogę jak przyczepiony łańcuchem ciężar. Jego kariera, jego marzenia obracają się w pył na jego oczach; krótko po tym, jak zaczyna chodzić, wraca na kilka treningów, ale nigdy nie opuszcza już ławki rezerwowych. Upokorzenie pali mu gardło bardziej niż Ognista, którą wlewa w siebie po meczu w cichych, pustych ścianach domu. Cała jego radość i beztroska gasną, zastąpione goryczą i złością, którą najczęściej przelewa na coraz cichszą Fran i matkę, która próbuje go odwiedzać. Zjednoczeni z Puddlemere proponują mu posadę trenera ich drużyny, którą przyjmuje- tylko po to, aby przekonać się, jak wielkim upokorzeniem okazuje się być dla niego obserwowanie swoich marzeń z pozycji stojącego na murawie widza.
Któregoś dnia, kiedy wraca z treningu, dom okazuje się być pusty. Jej rzeczy, jej zapach, jej śmiech, jej ramiona ściskającego go mocno, kiedy wraca do domu- to wszystko znika, zastąpione krótkim listem, który wysyła mu kilka dni później. Nie może jej winić za to, że łamie mu serce; on sam zdeptał jej własne na małe kawałki, metodycznie raniąc ją i odpychając przez kilka ostatnich miesięcy, aż łącząca ich cienka nić pękła z trzaskiem. Francesca jest jednak miła i dobrotliwa aż do samego końca, dlatego przeprasza go w liście. Przeprasza za nagłe zniknięcie i za to, co w końcu sprawia, że Theo też pęka z trzaskiem- za to, że nigdy nie poinformowała go o dziecku, ich dziecku, które nosiła pod sercem przez ostatnie tygodnie i które zniknęło, zanim zdążył się o nim powiedzieć, kiedy Fran zażyła odpowiednie eliksiry. Mam nadzieję, że zrozumiesz, pisała w liście. Zawsze miała taki piękny charakter pisma, eleganckie, pochyłe litery, które sprawiało, że wszystko spod jej rąk wyglądało jak wiersz. Nie byłeś teraz gotów zostać ojcem, a ja nie byłam gotowa zostać matką Twojego dziecka.
Ojciec nie zadaje mu żadnych pytań.
Kiedy Theo pojawia się na pogrzebie matki, blady jak śmierć, wciąż utykając nieznacznie na prawą nogę, i obraca w proch i pył całą kolekcję domowej porcelany i szkła, ojciec nie mówi ani słowa. Kiedy wszyscy powoli gromadzą się wokół stołu przygotowanego na stypę, Theo przemienia swój dawny pokój w wióry, drze ubrania, obraca w pył talerze i filiżanki, gnany ślepą, bezlitosną, rozpaczliwą furią. Kiedy kończy, jest zlany potem i broczy krwią z poranionych szkłem przedramion i dłoni. Ojciec milczy, i tylko bierze go w ramiona, ciężkie, zwieszone od żalu, i przyciska go do piersi. Mocno. I tak cierpią, oboje, w ciszy, w ruinach i zgliszczach ich dawnego życia.
Theo wraca do swojego mieszkania jeszcze tego samego dnia, i tego samego dnia rezygnuje z posady trenera drużyny. Zamiast tego zatrudnia się w warsztacie magikowalstwa, przekuwając swój żal, złość i ból na sztylety, puchary i magiczne podkowy, korzystając z umiejętności, jakich dawno temu nauczył go ojciec. Na początku wykonuje tylko podrzędne zlecenia, zaciskając zęby i pasa; dopiero później uczy się tworzyć z własnych projektów, które z niezdarnych i niezgrabnych stają się powoli rozchwytywanymi. Po pewnym czasie przeprowadza też swój skromny dobytek z mieszkania na Pokątnej do rodzinnego domu. Nie może już dłużej znieść mieszkania, do którego niegdyś wracał prosto z meczu, pachnący jeszcze potem i błotem, brudny, ale zwycięski; do mieszkania, w którym łapał Frankie w pasie i całował ją tak mocno i tak długo, aż wybuchała śmiechem prosto w jego usta. Odbijająca się od czterech ścian cisza uderza go obuchem prosto w głowę za każdym razem, kiedy przestępuje próg miejsca, które kiedyś zwykł nazywać domem. Ich stara chatka ukrytka wśród wzgórz również zieje pustką, jak otwarta rana po życiu, które kiedyś prowadzili- Theo nie może więc wyobrazić sobie lepszego miejsca na swoje własne rany, które, choć próbuje zaleczyć, zdaje się metodycznie jątrzyć i rozruszać. Tym samym oddala się od swoich przyjaciół; przynajmniej fizycznie, bo sam proces odejścia od nich następuje o wiele wcześniej. Szybko przestają go odwiedzać, kiedy traci swoją dawną beztroskę i rzadziej żartuje, witając ich raczej szklanką goryczy niż kuflem schłodzonego piwa. Dawni przyjaciele z drużyny w jego obecności stają się niezręczni, rozdarci między chęcią wspominania dawnych czasem a współczuciem, jak gdyby bali się, że każda wzmianka o jego życiu sprzed spowoduje, że Theo pęknie lub wybuchnie. Nie jest to zresztą lęk całkowicie bezzasadny. Ich wspólni przyjaciele uśmiechają się przepraszająco, bąkając coś o konieczności wyboru, i im również nie może się dziwić- gdyby to on miał wybierać między nim a Francescą, nie zawahałby się ani sekundy. Pozostaje jego rodzeństwo i jego ojciec, choć tylko na krótką chwilę; Theo mimowolnie oddycha z ulgą, kiedy ojciec opuszcza Anglię w towarzystwie jego brata i siostry, uciekając tym samym z gęstniejącego nad wyspami cienia.
Bo choć początkowo jest zbyt zajęty własnym bólem, aby zauważyć, że świat dookoła zdaje się stawać w ogniu, z czasem rosnące nastroje antymugolskie i wpełzający na ulicę mrok znajdują go nawet we własnej pracowni. Złamany czy nie, nadal jest w końcu Gryfonem, brawurowym, całkowicie niezdolnym do stania w cieniu, podczas gdy innym dzieje się krzywda. Szczególnie nie wtedy, kiedy jego rodzina, choć uszczuplona i wciąż bolejąca z powodu dojmującej straty, brocząca krwią z rany, jaką pozostawiła po sobie matka, znajdowała się w niebezpieczeństwie. Kiedy więc Billy mówi mu o Zakonie Feniksa i proponuje dołączenie do nich, nie waha się ani chwili. Każde spotkanie z Billym przechyla czarę ich słodko-gorzkiej relacji w stronę goryczy; kiedy po raz pierwszy spotyka jego córkę, niemal wybucha pełnym ironii śmiechem. To zdaje się być wręcz idealnym żartem ze strony przewrotnego losu- najpierw oddaje Billy'emu jego miejsce w drużynie, a potem daje mu również dziecko-niespodziankę, podczas gdy jego własna upragniona córka lub syn stał się jedynie smutną, szarą pamiątką po życiu, jakie mógłby mieć.
Ostatecznie wojna nie wydaje być się tak straszną, kiedy nie ma się już nic do stracenia.
Patronus: jego zaklęcie nigdy nie osiągnęło pełnej formy, pozostając jasnym, opalizującym strzępem srebrzystej mgły.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 12 | +1 (różdżka) |
Uroki: | 9 | +4 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Uzdrawianie: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 3 | Brak |
Alchemia: | 0 | Brak |
Sprawność: | 21 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
irlandzki | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Historia Magii | I | 2 |
Starożytne runy | I | 2 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | I | 2 |
Zastraszanie | II | 10 |
Zręczne ręce | I | 2 |
Anatomia | I | 2 |
Perswazja | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | I | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność | I | 0 |
Zakon Feniksa | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Magikowalstwo | II | 7 |
Projektowanie | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | II | 7 |
Quidditch | II | 7 |
Ściganie na miotle | I | 1/2 |
Walka wręcz | II | 7 |
Pływanie | I | 1/2 |
Łyżwiarstwo | I | 1/2 |
Taniec współczesny | I | 1/2 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: 0 |
Ostatnio zmieniony przez Theo Moore dnia 15.06.23 19:53, w całości zmieniany 7 razy
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 21:35, w całości zmieniany 1 raz
[13.12.58] Wydarzenie: Końca świata dziś nie będzie +50PD
Theo Moore
Szybka odpowiedź