Wydarzenia


Ekipa forum
Maerin Scorsone
AutorWiadomość
Maerin Scorsone [odnośnik]29.05.23 22:30

Maerin Federico Scorsone

Data urodzenia: 13.02.1906
Nazwisko matki: Bulstrode
Miejsce zamieszkania: rodzinne domostwo w Hertfordshire
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: znawca prawa magicznego, pracownik Wizengamotu, zastępca kierownika służb administracyjnych Wizengamotu
Wzrost: metr osiemdziesiąt osiem
Waga: dziewiędziesiąt dwa kilogramy
Kolor włosów: ciemny heban z lekkimi, kasztanowymi i siwymi przebłyskami
Kolor oczu: orzechowe z ciemniejszymi przebarwieniami
Znaki szczególne: drobna blizna przebiegająca przez prawą stronę szyi, pieprzny zapach wody kolońskiej, absolutny brak zarostu, elegancki ubiór w ciemnych barwach; dojmujący spokój i przenikliwe spojrzenie, chłód w ogólnej aparycji


a szczyt niesprawiedliwości to uchodzić za sprawiedliwego

nie będąc nim.



Krew z krwi, mawiają ci, którzy przywiązanie czują do biologicznej istoty człowieczeństwa. Krew w krwi, ciało z ciała. Przypływ poczucia bliskości do osoby na pozór podobnej, zjednanej pobladłymi, błękitnymi prześwitami nadgarstka. Wystarczy jednak nas, ludzi, rozdzielić. Oddalić wizję węzłów krwi, zażegnać świadomość pokrewieństwa. Nie czuć obrzydzenia, nie obawiamy się głębi emocji i cielesności. Ponoć, ponoć w tym jest potęga. Reinheit vor allem.
Pozwalamy nam się mieszać. Uczeni, specjaliści wszakże mówią, że głos natury odbierze nam wreszcie całe pokłady zdolności, gdy rozcieńczymy wybraną przez przodków krew. Rozpryski krwawe rozlewają się po ścianach, krew zmieszana, skażona, jak moja - wszakże.
Nie wybieram. Nie patrzę na głosy rodziny, nie zerkam w zapłakane spojrzenia lubej, która piskliwym głosem dobiera się do ostatnich głosek błagania. Nie zaglądam pod pazuchę płci, ponoć bywam w tym bezduszny, a inni uwielbiają równość nadawaną w wyrokach wobec kobiet. Oceniam systemowo, zgodnie z wytycznymi, zgodnie z prawem. Audiatur et altera pars, mawiał ojciec. Nie dziś jednak, niechże dziś milczą. W każdym fragmencie, w każdej historii i składniowej życia znajduje się grono stronniczości. Każdy element mojego życia ma początek i koniec, nie spoglądam na historię jako jedną całość, rozkładam elementy na czynniki pomniejsze, od A do Z, każdy oddzielnie. Ciąg przyczynowo-skutkowy dopełnia się początkiem i końcem, czytanie akt sprawy patrzy na chronologię danych, składniwych wydarzeń, nie zaś całej historii jako pułapu od dzieciństwa po śmierć. Patrzę na zdarzenia, rozkładam je i dopiero później układam w jednolitą całość.

Bezstronność milknie w obliczu wojny, choć to jej uczono mnie przez lata. Gdy kazano, ugiąłem kolana; gdy kazano, przyrzekłem oddanie. W precedensie decyzji dotykałem gruntu grząskiego, jak bowiem miałem tkwić w wartościach, które porzuciłem w imię bezpieczeństwa. Tkwiła w tym jednak metoda, którą zza skórzanej faktury fotela się dopatrywałem - godny byłem obejmowanego stanowiska, z niewypowiedzianą skromnością nosiłem to miano - by dalej je nosić, musiałem podjąć decyzję, wszakże wolałem utrzymać miejsce i być odpowiednim, niż pozwolić na obsadzenie tegoż stanowiska kimś przychylnym, niżeli wykwalifikowanym. Z czasem jednak, muszę przyznać szczerze, nasiąkłem słowami, które podawano mi na talerzu. Przyjąłem słowa, które wpajało mi otoczenie; nabierałem wartości, którymi otulano mnie od dzieciństwa. Zgubiłem się, a pokłosie zbieram do dziś. Byłem rozstrojony, chociaż magię podarowano mi wcześnie. Ledwie sześć lat, podobno. Nie tkwi to głęboko w moich myślach, kojarzę ledwie rozmajaczone wypowiedzi ojca - pękająca szkalnka, moje łzy, słaby syn. Słaby.

Pierwszą ojczyzną, na pierwsze kilka miesięcy - cyklicznie potwarzane rok w rok - były Włochy. Gdy się urodziłem, nie rokowano zbyt dobrze. Z tą ponurą wizją dorastałem do pierwszych, istotnych momentów mojego życia. Nie pamiętam pierwszego objawienia magii, nie pamiętam tych wszystkich, filozoficznych sztormów w dniu narodzin. Pierwszym, głębszym wspomnieniem jest przełom czterech, może pięciu lat, gdy poznałem smak ojcowskiej pięści. Clément nie był złym ojcem, tak przynajmniej odbieram to na przestrzeni lat, gdy zauważam karygodne podobieństwa - sam siebie nie uznaję za złego, co najwyżej, niepoprawnego. On podnosił dłoń i żałował, a ja nieświadom noszonych na męskich ramionach trosk, upatrywałem w tym swoją winę. Nigdy, dopóki sam nie doświadczyłem przytłoczenia, nie byłem w stanie zrozumieć jego emocji. Sądziłem, że jest słaby, choć - po prawdzie - oznaczałoby to, że ja sam takim jestem. Pamiętam niezadowolenie, gdy uzdrowiciel orzekł diagnozę - skrzacia grypa, na pozór niezgroźna choroba, która w moim przypadku zwlekała zbyt długo, w ciele i tak słabym, gdy poród matki przeciągał się godzinami. Pamiętam unoszącą się brew, zwykle zmarszczoną w - na pozór - gniewnym wyrazie. Zerknął wtedy na mnie, a ja - nicpoń majaczący, gdy nic nie potrafiło zbić podwyższonej temperatury - uśmiechnąłem się do niego, chwilę przed wyrokiem. Wtedy, będąc dzieckiem,  nie byłem świadomy noszonego piętna - bezpłodność, wtedy jedynie domniemana, ukazała szczyt swój w momencie, w którym mimo bycia pierworodnym, odszedłem na dalszy plan. Na piedestał postawiono mojego brata, ideał cnót wpisanych w męskie jestestwo, ja zaś miałem pozostać jego inteligentniejszym, acz wsparciem. Jedynie wsparciem.

Byłem chuderlawy, osłabiony. Kruczoczarne włosy nie obejmowało lśnienie zdrowia, zaś zmatowione oczy chowałem pod okularami, gdyż prawe oko dalej sięga, co najwyżej, na wyciągnięcie ręki. Córkom po latach powtarzałem niczym mantrę, że zawsze wiedzą, co powiedzieć i którą stronę wybrać, bo sam tego byłem uczony. Pod musztrą wychowania utkałem swój własny wzór moralności, z której wyborami przyszło mi się spotkać u kresu. Nie brakowało mi pomyślunku, na przestrzeni lat wydaje mi się, że byłem rozsądnym dzieckiem - choć brakowało mi werwy, którą w ramionach dzierżyli moi bracia, kierowałem się umysłem sprawnym i spostrzegawczym, który prowadził mnie pośród rozgoryczonych wspomnień rodziny. Mimo wychowywania wśród terenów Hertfordshire; mimo włoskiego temperamentu płynącego w moich żyłach - postanowiono posłać mnie do Durmstrangu. Słowa matki były dojmująco prawdziwe - jeśli kiedykolwiek miałem zmężnieć, winien byłem postawić się w sytuacji bez wyjścia. Lodowate mury Norwegii i silne dłonie kolegów, były taką właśnie sytuacją. Nie winiłem rodzicielki, byłem właściwie wdzięczny jej za postawione kroki, które zmusiły mnie do powzięcia się w garść. Usta, co rusz, spluwały słodkawy posmak krwi, byłem tym gorszym i teraz, po tylu latach widzę to doskonale, ale wtedy pragnąłem tylko bezpieczeństwa, dziecięcego pragnienia spokoju i ciepła rodziny, którego nigdy więcej nie otrzymałem. Pozostałem sam sobie, trzymając emocje w granicach rozsądku, ucząc się budowania własnej pozycji - sprytem, rozsądkiem i wyczerpującymi treningami, które napierały na przymałe materiały szat, ukazując nadchodzący progres. Uczyłem się magii, którą los podarował mi w najczystszej formie, algebry i rachunków, by stanowić wzór w ekonomicznych decyzjach. Potęgowałem zdolności umysłu, bo choć po latach koniecznym było, abym nauczył się walczyć wręcz, tak chociażby latanie na miotle zawsze spełniało - co najwyżej - akceptowalne minimum. Nie stroniłem jedynie od podstaw magii koniecznej w walce, próbując uzupełnić lukę w naruszonej słowami ojca męskości. Uroki i zaklęcia obronne, czarna magia i wiedza o historii magii - wszystko to, co potrzebowałem i kształtowałem na przestrzeni nastepnych, kilkudziesięciu lat. Władałem urokami i dążyłem do zakazanego niegdyś owocu czarnej magii, nie chcąc jednak siać spustoszenia w życiu, co w umysłach. Durmstrang zaszczepił we mnie czarną magię, ale nie zwykłem jej nadużywać. Na piedestale zawsze stawiałem chłodny umysł, spoglądając więc na szaleństwo roztoczone w oczach tych, któryc oddali całych siebie śmiercionośnej mocy, czarne arkany magii pozostawiałem na ostatnim, możliwym miejscu. Nie wojowałem magią, zgrywałem raczej rolę dysputy, do czynów przechodząc w ostateczności i obronie. Słabi sięgają po porywy emocji i moc z goła silniejszą niż oni sami, a ja nigdy nie chciałem być słaby, nie mogłem takim być.

Zacząłem nieść z godnością nazwisko kłamców, polityków i person artystycznych. Scorsone nigdy nie brzmiało piękniej niż wtedy, gdy jako młodzieniec, nauczyłem się nosić je z niezaprzeczalną dumą - gdy upadłem po raz ostatni, skopany na szkolnym dziedzińcu, odnajdując swoją drogę do osiągnięcia spokoju. Pragnąłem kontynuować dzieło przodków, wzmocnić pozycję rodu, który mimo zasług, niezmiennie opadał z najwyższych szczebli władzy u podłoża nędzarzy. Już za młodu obserwowałem jeden z największych upadków, który sprowadziło na nas obalenie mojego wuja, Marcello Scorsone, z pozycji gubernatora magicznej socjety Florencji. Przyrzekłem sobie wtedy, czytając rozgoryczony list matki o niesionym poniżeniu, iż nigdy nie pozwolę sobie na ponowny upadek, choć mawiając, że to naturalny cykl życia mojej rodziny. Tkwię w tym do teraz, a siła tej wizji na przestrzeni lat, pozwoliła mi przetrwać każdy sztorm nastoletniego umysłu. Bowiem, już jako nastolatek dążyłem do czegoś więcej. Siałem pajęczą sieć znajomości, ofiarowywałem siostrze ostatnie pieniądze na najcenniejsze materiały, by jej osoba - urok i zmyślny umysł - zdobywały naszemu nazwisku kolejnych popleczników. Wiedziałem, niemalże jakby to była naturalnie wyssana z mlekiem matki wiedza, w jaki sposób funkcjonować, zaczytując się w kolejnych księgach dotyczących prawa i historii magii, która osadziła mój język w dumnej wyniosłości. Durmstrang dał mi zaś siłę, która z każdym upadkiem; każdym uderzeniem nagich pleców o chłód skrytego w śniegu dziedzińca, niosła za sobą kolejne pokłady nieograniczenia. Dopiero teraz rozumiałem potęgę krwi, którą wpajano mi przed laty, podarowując ojcu bezdzietną wdowę, szydząc z niego na polu bitwy. Zrozumiałem, wprost pojąłem pierwszy raz świadomie skapujące krople krwi, gdy zacząłem nabierać wprawy w unoszonych do walki dłoniach. Opadłem raz pierwszy, drugi, trzeci. Uciekałem, w popłochu ścierając strużkę krwi z pękniętej wargi i gdy ten jeden raz, dłoń uderzyła w krtań kolegi, pękło coś, co zwykliśmy zwać dzieciństwem.

Nie było odwrotu, mężczyzna winien nawet nie spoglądać w wizję minionych chwil.

Żem cierpiał, bezlitośnie. Niekiedy. Ale nigdy tego nie ukazałem.

Pierwszy raz, gdy poczułem smak skóry Amelie, mojej przyjaciółki z czasów nastoletnich, i coś, co podpowiadało mi naturalne ruchy ciała, pękło. Opowiadałem jej o szkole, pozwalałem, by nuciła łagodnie pod nosem, wertując kolejne tomiszcze romansu, sam zaczytując się w kolejnych stronach historii czarodziejów. Gładziłem łagodne, lśniące w pełnym słońcu włosy i podziwiałem, jak stopniowo zsuwają się z opuszek moich palców. Była piękna: wtedy, gdy dziewczęca twarz przytulała się do moich chuderlawych żeber; i później, gdy trzymała na rękach pierwsze dziecię i łagodnie całowała małą głowę, którą wtedy dała mi do potrzymania. Z każdym słowem łagodnego głosu, z gardła wydawały się zakwitać najpiękniejsze ogrody Florencji. Ciepło oddechu otulało zgięcie szyi, gdy zmorzyła ją choroba, a wątłe ciało nie dało rady podnieść się z łóżka na poddaszu. Nie mogła tam zostać, ukrop z nieba nadawał niebotycznej parności, która tylko potęgowała i tak rozgorączkowany organizm. Zacisnęła kruche palce na mojej szyi, paznokcie wbiły się, a ja usilnie próbowałem nie pokazać dyskomfortu - ojciec nie pozwalał być słabym, szczególnie wobec kobiet. Dziękowała, przerywając ciszę swoim skowronim szeptem, a usta objęły moje wargi tak, jak przed kilkoma laty, kiedy jeszcze nie należała do innego. Milczałem jednak, oddawałem się tej chwili we własnych myślach, raz po raz, odsuwając obleczone halucynacjami ciało na krochmaloną pościel. Próbowałem zapomnieć, ale nie było mi to dane, niczym rdza powracająca na metal. Po latach wspominam to łagodnie, wspierając przyjaciół - nie czuję rozgoryczenia, daleko mi do zazdrości, w której zrozumiałem, że jej szczęście nigdy nie było u mojego boku. Wspierałem natomiast ich potomstwo, którego dorastanie oglądałem na przestrzeni lat od samych narodzin.  Moja żona, Loraine, bywała o to zła - o niesioną pomoc materialną, o godziny spędzone z nie jej dziećmi - ale nie pozwalałem poczuć naszym córkom mojej nieobecności, przecząc wszelkim głosom, które nawoływały o posiadanie męskiego potomka.

Poznaliśmy się z Lorą, gdy miałem dwadzieścia pięć lat. Byłem już po kilku latach stażu i pracy w Ministerstwie, wtedy jeszcze pod kierownictwem Departamentu do Spraw Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli. Była inna, jakby jej głowę nie zaprzątały myśli nawołujące do zostania matką i żoną, bo choć jej najpiękniejsze, spowite zmyślnymi lokami włosy przypominały o noszonej urodzie, temperament nie pozwalał jej zostawać w kraju. Wracała raz po raz, co policzalne pół roku, uzupełniając przy moim stoisku dokumenty z ostatnich podróży jej i mojego aktualnego teścia, niosąc smak niebotycznie rozległych terenów, które przemierzali pośród odległych kontynentów. Najpierw poznałem imię, pół roku później zawód - archeolożka, historyczka tak bliska moim własnym zaintersowaniom - a gdy po roku mówiliśmy o krwi, wydawała się dzierżyć dziewictwo podobne do mojego, niosąc jednak na palcu pierścionek z opalem. O to samo powinienem zatroszczyć się ja, w niskim tembrze głosu rodziny, nieść czystą krew nieskażoną drwiną z czarodziejskich korzeni; ja jednak wiedziałem, że nigdy nie będzie mi dane podarować kobiecie tego, co było od niej wymagane - przełykałem więc ślinę, przytakiwałem, choć kpiłem z głosu ojca, zwalawszy niepowodzenie w poszukiwaniu żony na podłoże młodzieńczych hormonów i pragnienia swobody, z której w istocie korzystałem. Wszystko to było jednak godną kłamcy przykrywką, która niosła za sobą opadające fragmenty cierpiącego ciała. Gdy klaskałem na ślubie (tym Amelie) po raz pierwszy, obiecałem sobie nie sięgać już po nic, czego pragnąłem; gdy klaskałem po drugi (na ślubie Loraine), obiecałem sobie wyrwać z obślizgłych łap to, co należało się mi. Wbić pazury, zniweczyć jednolite struktury organizmu i odebrać to, co dane było mi wraz z losem i emocjami, jakimi pragnąłem ją obdarzyć, choć i tym razem doskonale poczuwałem się w tym, że nie otrzymam takowych w zamian.

Śmierć pierwszego męża Loraine nie była jednak moim dziełem, choć pięść biła w klatkę co rusz, gdy tego chciałem. Jej miłość nie była także moim dziełem, co wyimaginowaną sztuką prowokacji i uwodzenia; kłamstwa, któremu poddałem się świadom, że za cielesnymi uniesieniami nie szło nic poza chłodną kalkulacją; takową współdzieliliśmy, gdy mając trzydzieści trzy lata, nadałem jej swoje nazwisko, przygarniając dwie córki innej krwi jak swoje, jako panny Scorsone. Ten dar, którym wiekopomnie zbezcześciłem krew ojca, niósł jednak pragnienie inne, nie tylko zanurzenia się w jej zapachu i smaku, co podarowania im nazwisku i mi, mi samemu bez krzty innych czynników, potęgi. Teść, zauważywszy moje wieloletnie starania i nauki, pomógł mi z dostaniem się na pozycję dyspozytora w Służbach Administracyjnych Wizengamotu. Zdawał się być wdzięcznym, nie upatrując w mojej osobie spoglądającego z żerdzi sępa; nim jednak byłem, czając się najpierw o rękę jego córki, później zaś o jego śmierć, gdy na przestrzeni lat udowadniałem wiedzą i wiekiem, że należnie mi miejsce jest u szczytu. Gdy zostałem kontrolerem danych poufnych, a następnie kierownikiem zajmujących się tym ludzi, Albertus Baudelaire zmarł, a nagromadzony majątek spoczął nie na jego córce, a na mnie. Świadom wszelkich sekretów skrywanych pod jasnym spojrzeniem, zawłaszczyłem sobie jej zdanie i życie, jak swoje. Nie ograniczałem jej, pozwalałem wyjeżdżać i pozostawiać jej dzieci pod moją opieką na długie miesiące; pozwalałem jej być sobą, gdy w porywie złości policzkowała mnie i pragnęła tejże, mianowanej przez sufrażystki inną definicją niż mi znana, wolności. Ale to moje nazwisko, moje personalia - moje, i moich dzieci, bo córki także stanowiły już nieodłączny element rodziny Scorsone - były u szczytu niesionych decyzji i własności. Miałem u dłoni niespotykaną ilość smyczy, gdy głosy uznania potęgowały samoświadomość ciągle rozwijanej wiedzy prawnej, ale i nauki samokontroli - kłamstwo i perswazja szły ze sobą, gdy spoglądałem na niedrgającą rękę fałszerza. Sprawiedliwość odeszła wraz z poczuciem władzy; sprawiedliwości hołdowałem w głosie zaraz obok prawdy, zanosząc się w tymże momencie kłamstwem.

Kłamstwem jednak nie jest fakt, gdy powiem, że do wszystkiego doszedłem sam - moja rodzina pozostawała w ruinie, gdy tuż po skończeniu Durmstrangu powróciłem do kraju matki. Potrzebowałem pieniędzy na gwałt, mieszkając kątem w przyciasnej, popadającej w zgliszcza, domowej rezydencji na terenie Hertfordshire. Lata wykorzystywania członków mojej rodziny pierwszy raz niosły się sukcesem, gdy zapukawszy do ogromnych dla młodego człowieka drzwi Bulstrode Park, orzekłem, iż niosę ich krew. Nie zważali na mnie przez lata, oddając nieudaną córkę w ręce mezaliansu, ja jednak nie byłem takim, jak moja matka - stanowiłem towar, który mogli wepchnąć, ulokować gdziekolwiek. To dzięki nim staż rozpocząłem, mając dwadzieścia lat, początkowo w najmniej cenionym departamencie, w którym przesiedziałem wiele lat, znosząc upadlające podszepty proszące o informacje. Ścieżką łazarza było podążanie za cieniami, obrałem więc własny tor. Przez wszystkie te lata zgłębiałem prawo magiczne, poszukiwałem znajomości, łapiąc się dorywczej pomocy innym urzędnikom, walczyłem o awans we własnym departamencie, finalnie - tuż przed przeniesieniem do innego departamentu - zostając prawą ręką, choć niekiedy w podszeptach szyją, tamtejszego kierownika. Pozwalałem, by mnie ujrzeli - by przez te kilkanaście lat walki zauważyli i mnie, i moje nazwisko. Oni wszyscy, godni i plugawi, wysoko urodzeni i portowe szczury niewarte ani złamanego grosza. Każdy z nich miał ujrzeć mnie i choć teraz przyznaję w głębi duszy, że porywały mną emocje takie jak zawiść, zazdrość i brak samoakceptacji, wtedy napędem wszelkich działań była próba osiągnięcia sukcesu, który szedł w parze z dziedzictwem czystokrwistych przodków. Choć przeniesienie do Służb Administracyjnych Wizengamotu stanowiło degradację, a spojrzenie ojca, wybitnego znawcy prawa międzynarodowego, trzymało w swych ryzach poniżenie, to wiedziałem, że tędy prowadzi moja droga. Tak oto, niosąc trzydzieści pięć lat doświadczeń, byłem swojego rodzaju młodzikiem w kontrolowaniu obiegu dokumentów - niekiedy ubolewałem nad bezsensem niesionej pracy, zdawałem sobie jednak sprawę, że powinienem poznać ją od wewnątrz, by sprawować niskim głosem godne prawdziwej gry uzewnętrznienie. Mimo nieobecności żony, śmierci matki i wspieraniu rodzeństwa, pozostawałem przy samodoskonaleniu; awans po awansie, krok po kroku. Kolejne dziesięć lat tułaczki, odbijania się od ścian i udowadniania starszym Wizengamotu swojej wartości, by przeliczywszy ją, nadali mi tytuł zastępcy kierownika służb administracyjnych. Wiedziałem, że chcę więcej, ale więcej nie było mi dopóty dane.

Wojna niosła za sobą wybór, którego nie chciałem dokonywać. Oponowanie za którąkolwiek stroną nie niosło przyjemnej możliwości manipulacji; pragnąłem być tym sprawiedliwym, jak ojciec niosący wyroki najzwyrodnialszych czynów. Wojna przyniosła jednak wybór, który bałem się dzierżyć - moje dotychczasowe działania mógł zniweczyć wybór niewłaściwy, jak przystało na człowieka, dalekiego zaprogramowanej na zabijanie wywłoce, obawiałem się go podjąć. Trzymałem się więc neutralności, analizując podejmowane decyzje i starając się ugasić pożar, który szedł w prymie z powaleniem władzy. Nic nie odjęło ciężaru z mych ramion, gdy należałem do grona odbudowujących nowy porządek świata. Powieki opadały pod własnym ciężarem, gdy wznosiliśmy zgliszcza upadającego kraju; w grze o władzę syreny biły na alarm, ale tylko spokój - ten nabyty latami - pozwolił mi na zapewnienie bezpieczeństwa rodzinie i trzymanie w stelażu pozornego działania własnych pracowników, których lojalność sprawdzić musiałem personalnie. Słuszność moich decyzji ocenić miałem za wiele lat, gdy na ciałach trupów wyrastać miały kwiaty wolnego od szlamu kraju; nie dało się jej ocenić w karkołomnej walce z anomaliami, które niosły nadmiar pracy w obrębie regulacji prawnych i decyzji o podejmowanych krokach. Nie byłem również w stanie ocenić jej, gdy nastał moment wyboru - mimo absolutnej pewności własnych poglądów, nie chciałem oponować za jedną stroną, niepewny idącej za rycerzami wygranej. Gdy łodzie tonęły, tratwy pozostawały na powierzchni, ale to łódź dawnej władzy opadała po Stonehedge, opadała po anomialiach, opadała po klęskach i idących za nimi konsekwencjach. Rozmowa z Cronusem wniosła we mnie coś na kształt nowej nadziei, gdy dłoń na ramieniu wsparła przyszłość moich działań. Chciałbym sądzić, że nie zwabiła mnie wizja dalszego rozwoju rozpostartych już skrzydeł, byłbym jednak nieszczery wobec samego siebie, a to odebrałoby mi prawdziwy kunszt kłamcy. Wybrałem więc stronę, obiecałem służyć sprawie. Głosiłem jawnie i otwarcie, zbierając podniesionym tonem popleczników także i moich słów, podobnie jak sam uległem czyimś.
Bowiem uchodząc za sprawiedliwego, niosłem subiektywny ciężar niesprawiedliwości, opartej na moich własnych przekonaniach i czystej, nieskalanej krwi.


Patronus: Z jednej strony symbol rozpusty i głupoty, z innej uporu i męskiej siły. Rogi przeszywają połacie powietrza, wbijają się z uporem maniaka w nawet poległe już ciało, ale walki toczą się tylko wtedy, gdy koniecznym jest ukazanie dominacji. Kozioł, konkretnie samiec kozicy północnej, był jednym z pierwszych zwierząt upolowanych z ojcem podczas wyjazdu do rodzimych Włoch. Jedyny taki wyjazd, ledwie tygodniowy, niósł za sobą pamiątkę w postaci wypchanej głowy zwierzęcia a jego walka - usilne ciągnięcie za sobą nóg, gdy krew wsiąkała w przesuszoną ziemię niższych wzgórzy otaczających Alpy. Znaleźli go słabego, rannego po walce, a wciąż nieustępliwego - strzała, poczyniona z ojcowskich rąk, była więc zbawieniem i nawet w momencie śmierci, spojrzenie zwierzęcia nie ukazywało lęku.

Statystyki
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 15+3 (różdżka)
Uroki:80
Czarna magia:7+2 (różdżka)
Uzdrawianie:00
Transmutacja:00
Alchemia:00
Sprawność:80
Zwinność:20
Reszta: 0
Biegłości
JęzykWartośćWydane punkty
AngielskiII0
NorweskiII2
ŁacinaI1
WłoskiI1
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Historia MagiiIII25
PerswazjaIII25
KłamstwoII10
SpostrzegawczośćI2
ZastraszanieI2
AnatomiaI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Wytrzymałość PsychicznaI5
SzczęścieI2
Savoir-vivreI2
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Rycerze Walpurgii00
Rozpoznawalność (polityk)II0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I½
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI½
Walka wręczI½
JeździectwoI½
Biegłości pozostałeWartośćWydane punkty
Brak-0
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak- (+0)
Reszta: 2
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Maerin Scorsone dnia 26.09.23 14:22, w całości zmieniany 2 razy
Maerin Scorsone
Maerin Scorsone
Zawód : znawca prawa magicznego, zastępca kierownika służb administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 52 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
kłamałem więcej
niż kiedykolwiek chciałbym przyznać
a w moich żyłach płynęła krew
zimniejsza niż stal
OPCM : 15 +3
UROKI : 8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +2
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t11770-maerin-scorsone https://www.morsmordre.net/t11896-gufo https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11898-skrytka-bankowa-nr-2553#367831 https://www.morsmordre.net/t11897-maerin-scorsone
Re: Maerin Scorsone [odnośnik]04.10.23 1:17

Witamy wśród Morsów

twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzał: William Moore
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 21:12, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Maerin Scorsone  Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Maerin Scorsone [odnośnik]04.10.23 1:18


KOMPONENTY-

[05.10.23] Lipiec/sierpień

BIEGŁOŚCIhistoria PB

HISTORIA ROZWOJU[04.10.23] Karta postaci; -700 PD
[4.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Dusza towarzystwa; +100 PD
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Maerin Scorsone  Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Maerin Scorsone
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach