Namiot rodziny Sallow
AutorWiadomość
Namiot rodziny Sallow
W głębi lasu, specjalnie dla zamożniejszych lub zasłużonych gości Festiwalu Miłości przygotowano luksusowe namioty. Ukryte między drzewami pozwalają na zachowanie intymności i zasłużony odpoczynek w trakcie dwutygodniowych obchodów Brón Trogain. Namiot z jasnego płótna z zewnątrz jest niewielki, ulokowany na miękkim mchu, wyciszony, tak by ze środka na zewnątrz nie wydostawały się żadne dźwięki, a zagubieni czarodzieje nie podsłuchali prywatnych rozmów jego mieszkańców. W środku wnętrze jest znacznie większe niż można przypuszczać. Podłogę zdobią kolorowe, plecione dywany, dziesiątki jedwabnych i satynowych poduszek. Nie brak także kielichów i dzbana ze świeżą wodą.
I show not your face but your heart's desire
2 VIII 1958
wczesne godziny poranne
wczesne godziny poranne
Czuła się lekko, czuła się błogo.
Wieczór trwał; wieczór naznaczony magią, której nie poczuła nigdy w życiu równie mocno, równie ż y w o. Wciąż czuła na ustach smak krwi reema, jej cierpki strumień spływający w dół gardła. Smakowała ją z ust męża, który śladem swych przodków pożywił się na reemim sercu, dając wyraz swemu męstwu i sile. Oboje przekroczyli wcześniej stawiane sobie granice, w imię wiary w duchy przodków, w prowadzących ich dłonie, ich różdżki, umysły i życia bóstw. Wszak to one musiały zjawić się na polanie, gdy nagle światła przygasły, gdy wszyscy poczuli czyjąś obecność. Była pewna, że poczuł ją Cornelius, odruchowo występując do przodu, pragnąc ochronić ją przed nieznanym. Ale nieznane nie zawsze musiało być złe. Czasami mogło nieść ze sobą nadzieję, mogło nieść dar sprawiedliwości, cierpliwości, siły i łagodności. A Valerie wierzyła, wierzyła całym swym sercem, że ten wieczór, przechodzący powoli w ciemność nocy będzie nowym początkiem.
Pamiętała zabawę przy stolikach, pamiętała słodycz świeżych owoców, które znalazły się w jej ustach, miąższ będący darem od Matki, owocem jej starań. Pamiętała zielone oczy męża, te, które pokochała całym swoim sercem jeszcze jako młoda panienka, których miała już nigdy nie dojrzeć, ale odnalazł ją, przeciw zamiarom Leontiusa Vanity i jego najstarszego syna Septimusa. Tej nocy wpatrywała się w ich zieleń zachłannie i tęsknie, wypuszczając na zewnątrz wszystkie uczucia, którymi darzyła swego męża; serce śpiewało, słowa i melodie same tańczyły w jej wyobraźni i czuła to charakterystyczne mrowienie w opuszkach palców, które towarzyszyło procesowi twórczemu. Nie zamierzała marnować chwili, dać wenie rozprysnąć się jak sok z dojrzałej pomarańczy. Szeptała więc słodkie wyznania, jeszcze słodsze obietnice, rozwierała przed nimi wizję szczęścia, które im przykazano, szczęścia, które stworzą sobie sami, choćby po drodze napotkali tysiące przeszkód. Śmiała się radośnie i tańczyła, raz nawet zapraszając do tańca i nieskorego do podobnych zabaw Corneliusa, ale dzień taki jak ten nie zdarzał się często.
Postacie innych uczestników festiwalu ginęły gdzieś na skraju świadomości — obecne w zarysie, nieistotne dla uwagi. Valerie nie wiedziała, że to efekt wypalonego kadzidła, niemniej jednak przez umysł przebiegła jedna z myśli, że przyjemnie było raz oddać się szczęściu i celebracji na własnych warunkach, bez konieczności ciągłego wypatrywania obiektywów, samopiszących piór w towarzystwie notatników i znajomych twarzy reporterów tej czy innej gazety pragnących zamienić słówko lub dwa. Byli tylko oni — mąż i żona, ojciec i matka, aż obrazek rodzinny dopełnił się w postaci ojca Corneliusa i Hersilii, zajętych swoimi sprawami na czas trwania rytuału. Widziała w oczach córki pytania, wiedziała, że przyjdzie jej na nie odpowiedzieć raczej prędzej niż później, ale teraz córka wsłuchiwała się w tradycyjną muzykę swej nowej ojczyzny, słuchała śpiewów, których wcześniej nie miała okazji usłyszeć, a Valerie zawiesiła rozmarzone spojrzenie na swym teściu, dziękując mu jednocześnie za opiekę nad wnuczką z czcią należytą seniorowi rodziny.
Godziny mijały, gwiazdy migotały na niebie podobne świetlikom, nawet kometa wywołująca dotychczas przede wszystkim ciarki niepokoju nie wydawała się taka zła. Ale pani Sallow widziała klejące się oczy córki, czuła uciekające z własnego ciała siły; gdyby nie to, że dzieliła swe ciało z wyczekiwanym maleństwem, pewnie bawiłaby się dłużej, jednak w pewnym momencie jej ciepła dłoń odnalazła dłoń męża. Ścisnęła ją z wyczuciem, pragnąc raz jeszcze zwrócić na siebie jego uwagę.
— Pora odpocząć, najdroższy — szepnęła, następnie zwracając się do siedzącej obok córki. — Słowiku, spytaj, proszę dziadka, czy jest zmęczony. Myślę, że powinniśmy już odpocząć, jutro czeka nas kolejny ekscytujący dzień — córka, zamiast odpowiedzieć, sięgnęła rączką do ust, zasłaniając je przy ziewnięciu. Valerie uśmiechnęła się z czułością na ten widok, aby następnie nachylić się nad córką i złożyć na czubku jej głowy czuły pocałunek.
Była pewna, że gdyby nie zasługi wojenne Corneliusa, a także jego pozycja w Ministerstwie Magii, nawet jej rozwijająca się prędko kariera mogłaby nie wystarczyć do zaasekurowania namiotu w Waltham Forest. Na całe szczęście udało im się to, rodzina nie musiała powracać do Londynu na spoczynek. Zamiast tego odnaleźli swoje miejsce wśród plecionych dywanów i miękkich poduszek, w spokoju i ciszy otaczającego ich lasu składając głowy do snu.
Z jasnymi włosami rozlanymi wśród poduszek, z bezpieczeństwem bliskości rodziny sen był dla niej łaskawy; nie przeszkadzało nawet wcześnie wstające — jak to latem — słońce. Jasne płótno namiotu nie przepuszczało uporczywie jaskrawych promieni słonecznych, pozwalając jeszcze na kilkanaście minut — a może kilka godzin — snu.
| zgodnie z postem MG rzucam na proroczy sen o przyszłości mego dziecka
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Valerie Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Cała wczorajsza noc wydawała się być snem, niczym wyjęta z innego życia - a może była obietnicą innego życia? Śmiał się i tańczył z roześmianą żoną, bez wstrętu jadł surowe mięso, uwierzył w moc propagandowych rytuałów i błogosławieństwo celtyckich bogów. Po raz pierwszy od dawna uczucia - pożądanie, łakomstwo, troska, radość - wzięły górę nad sceptycyzmem i obawą o to, kto na nich patrzy. Zdawało się zresztą, że wszyscy na polanie czuli się podobnie błogo, odrzuciwszy maski. Bez własnej nie mógłby egzystować na dłuższą metę, ale odświeżająco - chyba - było poczuć się tak przez jedną noc.
Ostrożność i zdrowy rozsądek powróciły do niego o świcie, gdy namiot wciąż tonął w szarym półmroku, ale krótki sen zdążył rozmyć wczorajsze emocje. Obudził się zmęczony i najchętniej wróciłby do snu, kradnąc kolejne godziny odpoczynku przed kolejnym dniem pełnym wrażeń. Bez kadzideł i rytuałów nie zapomni w końcu, że gdy inni się bawią (i życzył Valerie, Hersilii oraz rodzicom prawdziwego odpoczynku) on wciąż jedną nogą będzie w pracy. Dziesiątego sierpnia pomoże doglądać dziennikarzy podczas sadzenia sadzonek, zanim posadzi jedną z Valerie, pojawi się na wszystkich przemówieniach Ministra, a choć czasem będzie udawał zrelaksowanego, to wciąż będzie zastanawiał się czy wszystko idzie zgodnie z planem. Pomagał w końcu planować Festiwal i był świadom tego, jak wielka była jego rola propagandowa. Na szczęście wybrał żonę, której nie przeszkadzało, że zachowywał się jakby wszystkie oczy były zwrócone na nich ani nie przeszkadzało, gdy oczy były zwrócone na nich. Rozkwitała w świetle reflektorów, a u jego boku - piękna, młoda, uśmiechnięta - rozjaśni swoją obecnością Festiwal.
Zanim wrócił do snu, sięgnął po dzban z wodą. Zdążyli umyć ręce i twarze, ale z obrzydzeniem dostrzegł na nadgarstku plamkę krwi. Starł ją szybko, chciwie napił się wody, gasząc dziwne pragnienie. Było tu za gorąco jak na jego gust, a pomimo luksusowego wnętrza - instynktownie poszukał wzrokiem mrówek lub innych intruzów. Nie lubił spać na zewnątrz.
Obejrzał się na Valerie i dostrzegł, że też już nie śpi.
-Zbudziłem cię? - spytał cicho. -Jeszcze wcześnie, wróć do snu jeśli nie jest za gorąco. - kupił wczoraj żonie na takie okazje mroźny wachlarz, ale gdzie go rzucili? Odnalazł go wśród ich rzeczy leżących przy posłaniu (chwilowo skupiając wzrok na nich, a nie na minie Valerie) i położył w zasięgu dłoni zaspanej (w jego mniemaniu) żony. -Wody?
przekazuję Valerie mroźny wachlarz
Ostrożność i zdrowy rozsądek powróciły do niego o świcie, gdy namiot wciąż tonął w szarym półmroku, ale krótki sen zdążył rozmyć wczorajsze emocje. Obudził się zmęczony i najchętniej wróciłby do snu, kradnąc kolejne godziny odpoczynku przed kolejnym dniem pełnym wrażeń. Bez kadzideł i rytuałów nie zapomni w końcu, że gdy inni się bawią (i życzył Valerie, Hersilii oraz rodzicom prawdziwego odpoczynku) on wciąż jedną nogą będzie w pracy. Dziesiątego sierpnia pomoże doglądać dziennikarzy podczas sadzenia sadzonek, zanim posadzi jedną z Valerie, pojawi się na wszystkich przemówieniach Ministra, a choć czasem będzie udawał zrelaksowanego, to wciąż będzie zastanawiał się czy wszystko idzie zgodnie z planem. Pomagał w końcu planować Festiwal i był świadom tego, jak wielka była jego rola propagandowa. Na szczęście wybrał żonę, której nie przeszkadzało, że zachowywał się jakby wszystkie oczy były zwrócone na nich ani nie przeszkadzało, gdy oczy były zwrócone na nich. Rozkwitała w świetle reflektorów, a u jego boku - piękna, młoda, uśmiechnięta - rozjaśni swoją obecnością Festiwal.
Zanim wrócił do snu, sięgnął po dzban z wodą. Zdążyli umyć ręce i twarze, ale z obrzydzeniem dostrzegł na nadgarstku plamkę krwi. Starł ją szybko, chciwie napił się wody, gasząc dziwne pragnienie. Było tu za gorąco jak na jego gust, a pomimo luksusowego wnętrza - instynktownie poszukał wzrokiem mrówek lub innych intruzów. Nie lubił spać na zewnątrz.
Obejrzał się na Valerie i dostrzegł, że też już nie śpi.
-Zbudziłem cię? - spytał cicho. -Jeszcze wcześnie, wróć do snu jeśli nie jest za gorąco. - kupił wczoraj żonie na takie okazje mroźny wachlarz, ale gdzie go rzucili? Odnalazł go wśród ich rzeczy leżących przy posłaniu (chwilowo skupiając wzrok na nich, a nie na minie Valerie) i położył w zasięgu dłoni zaspanej (w jego mniemaniu) żony. -Wody?
przekazuję Valerie mroźny wachlarz
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Napięte mięśnie, skulona pozycja, twarz wygięta w wyrazie przywodzącym na myśl w równym stopniu ból, co i przerażenie. Tylko anielska niemal łuna bijąca od jasnych włosów sprawiała, że widok śpiącej Valerie nie przypominał efektu okrutnych tortur, bardziej upodabniając ją do martyr, cierpiącej w niezrozumiałym pięknie, dla wyższej idei, niedoścignionego ideału. Palce zaciskały się kurczowo na poduszce, aż do poblednięcia knykci, nim zwolniły uścisk. Nie zrobiły tego zupełnie naturalnie — uważny obserwator zauważyłby w tym geście coś w rodzaju niekontrolowanego spazmu, zaraz za którym przyszło coś jeszcze.
Łzy, które spłynęły po jasnych policzkach, za nic mając sobie przeszkodę w postaci gęstych rzęs były ledwie preludium. Gdy Cornelius powstał z ich tymczasowego łoża i oddawał się porannej toalecie, jego żona przewróciła się gwałtownie na drugi bok, łkając głośno, bez świadomości tego, że wciąż jeszcze pogrążona jest w śnie. Na całe szczęście dźwięki obmywania się wystarczyły, by wyrwać wymęczony snem umysł z jego objęć.
Valerie otworzyła powoli oczy, choć w jej jasnych tęczówkach nie było ani krzty radości, czy też spokoju, który mógłby towarzyszyć nagłej pobudce ze złego snu. Zamiast nich, za ścianą wciąż płynących łez krył się strach. Szczery, żywy do bólu strach. Cornelius widział go przecież wielokrotnie w swym życiu, raz nawet w tych samych jasnych oczach, które teraz nerwowo przeczesywały wnętrze namiotu w poszukiwaniu czegoś. Wtedy opowiadała mu o tym, kim naprawdę był Franz Krueger. Jej największy, żywy koszmar. Czy znów jej się przyśnił? Czy wbrew radości płynącej ze starożytnej magii towarzyszącej im w obrzędzie zabicia reema postanowił raz jeszcze przypomnieć o sobie swej żonie?
Nic z tych rzeczy.
— Valerius — przemówiła, zupełnie jakby nie słuchała tego, co mówił do niej mąż. Głos drżał jej z przerażenia, tym bardziej, że zdążyła już podnieść się do siadu i rozejrzeć po namiocie. Nigdzie nie było kołyski. Nigdzie. — Gdzie jest Valerius? — spytała, niezwykle słabo i błagalnie, wreszcie koncentrując wzrok na swym mężu. — Nie ma jego kołyski. Mój synek... — westchnęła płaczliwie, chowając twarz w dłoniach. To nie wody teraz potrzebowała, ale powracającej powoli świadomości tego, że wszystko, co przed chwilą widziała, co czuła tak prawdziwie, że to był sen. Nie tylko sen, aż sen. Sen, którego natury zupełnie nie rozumiała, a który pomimo swego piękna, wlał do jej serca jeszcze więcej paniki, ścisnął je jeszcze mocniej łańcuchem strachu.
Im więcej czasu spędziła w pozycji siedzącej, tym bardziej upewniała się, że dopiero teraz żyła. Dopiero teraz wszystko było prawdziwe. A Valerius, jej wyczekiwany syn, przyszłość rodziny Sallow, nie narodził się jeszcze. W nagłym przepływie jasności umysłu odsunęła dłonie od rozpłakanej twarzy, przykładając je w obronnym geście do ciążowego brzucha.
Jedną z nich oderwała jedynie na moment, gdy obok zjawił się Cornelius, podsuwając jej wachlarz. W każdej innej sytuacji ucieszyłaby się z prezentu, podziękowała za niego tak wylewnie, jak tylko potrafiła. Ale nie teraz, nie dzisiaj.
Dla ich przyszłości były przecież o wiele ważniejsze rzeczy niż nawet najlepszy wachlarz.
— Nie odchodź — nie wiedziała, jakie plany miał jej mąż, ale musiały poczekać. W prośbę włożyła wszak całe swe serce, a jej nietypowe zachowanie i wciąż łzawy ton nie pozostawiał miejsca na uznanie, że wszystko to było żartem. Sytuacja wydawała się być poważna, na tyle poważna, że ktokolwiek go oczekiwał, powinien przeżyć kilkanaście minut ćwiczenia cierpliwości. Zwłaszcza że Valerie nie zamierzała odpuścić, wreszcie łapiąc mężczyznę za nadgarstek. — Proszę, zostań ze mną... — dodała, drugą dłonią ocierając powoli łzy z jednego policzka. Póki była aż tak roztrzęsiona, był to zabieg nieprzynoszący długotrwałych efektów.
Rozejrzała się wokół. Tiberius jak i Hersilia spali jeszcze, musiała więc starać się być możliwie jak najciszej. Opanowanie aż tak wielkich emocji przychodziło jej z trudem, ale starała się łykać łzy wraz z ich nieuchronnym nadejściem. Cała sytuacja sprawiała jej niesamowicie dużo bólu, a to powinno niepokoić jeszcze bardziej.
— On tak bardzo płakał... Nasz dzielny, silny syn... Twoja krew... — z pozoru wszystko, co mówiła, nie składało się w jedną całość; dotyczyć musiało jednak pewnej sekwencji scen z długiego snu, wizji, lub innego wytworu wyobraźni śpiewaczki. — Nie dałam rady go obronić, gdy cię zabrakło... — zwiesiła głowę w dół we wstydzie, pragnąc w tej chwili chyba tylko dwóch rzeczy. Ciepła ciała męża, chroniącego ją przed całym okrutnym światem. I zdrowego, zadowolonego chłopczyka w swych ramionach.
Łzy, które spłynęły po jasnych policzkach, za nic mając sobie przeszkodę w postaci gęstych rzęs były ledwie preludium. Gdy Cornelius powstał z ich tymczasowego łoża i oddawał się porannej toalecie, jego żona przewróciła się gwałtownie na drugi bok, łkając głośno, bez świadomości tego, że wciąż jeszcze pogrążona jest w śnie. Na całe szczęście dźwięki obmywania się wystarczyły, by wyrwać wymęczony snem umysł z jego objęć.
Valerie otworzyła powoli oczy, choć w jej jasnych tęczówkach nie było ani krzty radości, czy też spokoju, który mógłby towarzyszyć nagłej pobudce ze złego snu. Zamiast nich, za ścianą wciąż płynących łez krył się strach. Szczery, żywy do bólu strach. Cornelius widział go przecież wielokrotnie w swym życiu, raz nawet w tych samych jasnych oczach, które teraz nerwowo przeczesywały wnętrze namiotu w poszukiwaniu czegoś. Wtedy opowiadała mu o tym, kim naprawdę był Franz Krueger. Jej największy, żywy koszmar. Czy znów jej się przyśnił? Czy wbrew radości płynącej ze starożytnej magii towarzyszącej im w obrzędzie zabicia reema postanowił raz jeszcze przypomnieć o sobie swej żonie?
Nic z tych rzeczy.
— Valerius — przemówiła, zupełnie jakby nie słuchała tego, co mówił do niej mąż. Głos drżał jej z przerażenia, tym bardziej, że zdążyła już podnieść się do siadu i rozejrzeć po namiocie. Nigdzie nie było kołyski. Nigdzie. — Gdzie jest Valerius? — spytała, niezwykle słabo i błagalnie, wreszcie koncentrując wzrok na swym mężu. — Nie ma jego kołyski. Mój synek... — westchnęła płaczliwie, chowając twarz w dłoniach. To nie wody teraz potrzebowała, ale powracającej powoli świadomości tego, że wszystko, co przed chwilą widziała, co czuła tak prawdziwie, że to był sen. Nie tylko sen, aż sen. Sen, którego natury zupełnie nie rozumiała, a który pomimo swego piękna, wlał do jej serca jeszcze więcej paniki, ścisnął je jeszcze mocniej łańcuchem strachu.
Im więcej czasu spędziła w pozycji siedzącej, tym bardziej upewniała się, że dopiero teraz żyła. Dopiero teraz wszystko było prawdziwe. A Valerius, jej wyczekiwany syn, przyszłość rodziny Sallow, nie narodził się jeszcze. W nagłym przepływie jasności umysłu odsunęła dłonie od rozpłakanej twarzy, przykładając je w obronnym geście do ciążowego brzucha.
Jedną z nich oderwała jedynie na moment, gdy obok zjawił się Cornelius, podsuwając jej wachlarz. W każdej innej sytuacji ucieszyłaby się z prezentu, podziękowała za niego tak wylewnie, jak tylko potrafiła. Ale nie teraz, nie dzisiaj.
Dla ich przyszłości były przecież o wiele ważniejsze rzeczy niż nawet najlepszy wachlarz.
— Nie odchodź — nie wiedziała, jakie plany miał jej mąż, ale musiały poczekać. W prośbę włożyła wszak całe swe serce, a jej nietypowe zachowanie i wciąż łzawy ton nie pozostawiał miejsca na uznanie, że wszystko to było żartem. Sytuacja wydawała się być poważna, na tyle poważna, że ktokolwiek go oczekiwał, powinien przeżyć kilkanaście minut ćwiczenia cierpliwości. Zwłaszcza że Valerie nie zamierzała odpuścić, wreszcie łapiąc mężczyznę za nadgarstek. — Proszę, zostań ze mną... — dodała, drugą dłonią ocierając powoli łzy z jednego policzka. Póki była aż tak roztrzęsiona, był to zabieg nieprzynoszący długotrwałych efektów.
Rozejrzała się wokół. Tiberius jak i Hersilia spali jeszcze, musiała więc starać się być możliwie jak najciszej. Opanowanie aż tak wielkich emocji przychodziło jej z trudem, ale starała się łykać łzy wraz z ich nieuchronnym nadejściem. Cała sytuacja sprawiała jej niesamowicie dużo bólu, a to powinno niepokoić jeszcze bardziej.
— On tak bardzo płakał... Nasz dzielny, silny syn... Twoja krew... — z pozoru wszystko, co mówiła, nie składało się w jedną całość; dotyczyć musiało jednak pewnej sekwencji scen z długiego snu, wizji, lub innego wytworu wyobraźni śpiewaczki. — Nie dałam rady go obronić, gdy cię zabrakło... — zwiesiła głowę w dół we wstydzie, pragnąc w tej chwili chyba tylko dwóch rzeczy. Ciepła ciała męża, chroniącego ją przed całym okrutnym światem. I zdrowego, zadowolonego chłopczyka w swych ramionach.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spojrzał ze zdziwieniem na Valerie, widząc jej łzy i strach jeszcze zanim wykrztusiła słowa wyjaśnienia. Odruchowo obejrzał się przez ramię na wejście do namiotu, ale z zewnątrz nie dobiegało nic poza odgłosami zabawy, a Dirk ostrzegał go czasem przed bardziej błahymi okazjami. Poznał już przerażenie żony - przy okazji rozmów o Franzie, ostatnio w Shropshire - ale odkąd sypiali w jednej sypialni, nie miewała koszmarów. Czy to rytuał, po którym sam Cornelius czuł się jakoś ciężko, tak na nią wpłynął? Widziała za dużo krwi? Przez myśl przemknęło mu niewygodne wspomnienie z lasu w Shropshire - tak niedawno znalazła się w faktycznym niebezpieczeństwie, zlękniona o siebie i dziecko. Myśl ta była jednak nieprzyjemna, przypominając mu że mało brakowało, a nie zdołałby jej ochronić w ich rodzinnych stronach. Szybko ją odegnał, w zamian przeklinając w myślach mugoli i rebeliantów. Trwało zawieszenie broni, ale jak widać jego żona nie czuła się bezpiecznie nawet w przytulnym namiocie w oczyszczonym Londynie.
-To był sen. - zaskoczyło go, że pierwszym co wspomniała było imię jakie wybrali dla pierworodnego, ale nie zaskoczył go macierzyński instynkt (co najwyżej fakt, że okazywała go już przed narodzinami dziecka).
Layla też zawsze rozglądała się najpierw za kołyską, aż ten niespokojny odruch udzielił się i jemu.
-Nigdzie nie idę, słońce dopiero wschodzi. - odszepnął. -Spróbuj odpocząć. - czekał ich długi dzień, czekały festiwalowe atrakcje i satysfakcja z dobrze wykonanej przez Ministerstwo pracy.
Valerie zachowywała się, jakby przyśnił się jej koszmar, być może wyjątkowo żywy, być może wzmożony wrażeniami ostatniej nocy. Nie był pewien jak zareagować, myśląc, że być może uspokoi się sama, rozbudzona, bezpieczna. Ona jednak mówiła dalej, a słowa wciąż układały się wyśnioną, nieprawdziwą - jego zdaniem - narrację. W naturalne lęki każdej matki.
-Jestem obok, Valerie. Nigdy nie będziesz musiała bronić go sama. - zapewnił, tak jak zapewniał kiedyś inną kobietę w swoim życiu, ale tym razem szczerze. Niegdyś nie był zupełnie gotowy na dziecko, na kłopotliwy sekret. Teraz oczekiwał z radością czystokrwistego dziedzica, ślubnego syna. Nigdy nie zamierzał zginąć na tej wojnie, nie lubił narażać się na ryzyko - a skoro to robił to zadbał zarówno o własne bezpieczeństwo, zatrudniając Dirka, jak i o przyszłość Valerie. Była panią Sallow, częścią rodziny, nie zostanie nigdy sama. Zresztą, nie pozwoliłby na to. Na usta cisnęły się słowa, których nigdy nie powie żonie - o tym, że chłopcy bez ojców są zdolni przetrwać; ale że chłopcy wychowani tylko przed matki wyrastają na lekkomyślnych nieuków.
-Już lepiej? Co ci się śniło? - zapytał, zastanawiając się, czy to wdowieństwo tak ją przeraziło. Poczuł się tym odrobinę usatysfakcjonany - podobał mu się fakt, że go potrzebowała, że za nim tęskniła, nawet w snach.
-To był sen. - zaskoczyło go, że pierwszym co wspomniała było imię jakie wybrali dla pierworodnego, ale nie zaskoczył go macierzyński instynkt (co najwyżej fakt, że okazywała go już przed narodzinami dziecka).
Layla też zawsze rozglądała się najpierw za kołyską, aż ten niespokojny odruch udzielił się i jemu.
-Nigdzie nie idę, słońce dopiero wschodzi. - odszepnął. -Spróbuj odpocząć. - czekał ich długi dzień, czekały festiwalowe atrakcje i satysfakcja z dobrze wykonanej przez Ministerstwo pracy.
Valerie zachowywała się, jakby przyśnił się jej koszmar, być może wyjątkowo żywy, być może wzmożony wrażeniami ostatniej nocy. Nie był pewien jak zareagować, myśląc, że być może uspokoi się sama, rozbudzona, bezpieczna. Ona jednak mówiła dalej, a słowa wciąż układały się wyśnioną, nieprawdziwą - jego zdaniem - narrację. W naturalne lęki każdej matki.
-Jestem obok, Valerie. Nigdy nie będziesz musiała bronić go sama. - zapewnił, tak jak zapewniał kiedyś inną kobietę w swoim życiu, ale tym razem szczerze. Niegdyś nie był zupełnie gotowy na dziecko, na kłopotliwy sekret. Teraz oczekiwał z radością czystokrwistego dziedzica, ślubnego syna. Nigdy nie zamierzał zginąć na tej wojnie, nie lubił narażać się na ryzyko - a skoro to robił to zadbał zarówno o własne bezpieczeństwo, zatrudniając Dirka, jak i o przyszłość Valerie. Była panią Sallow, częścią rodziny, nie zostanie nigdy sama. Zresztą, nie pozwoliłby na to. Na usta cisnęły się słowa, których nigdy nie powie żonie - o tym, że chłopcy bez ojców są zdolni przetrwać; ale że chłopcy wychowani tylko przed matki wyrastają na lekkomyślnych nieuków.
-Już lepiej? Co ci się śniło? - zapytał, zastanawiając się, czy to wdowieństwo tak ją przeraziło. Poczuł się tym odrobinę usatysfakcjonany - podobał mu się fakt, że go potrzebowała, że za nim tęskniła, nawet w snach.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odkąd sypiała u boku Corneliusa, noce upływały jej spokojnie, dostarczając wystarczająco dużo odpoczynku, aby mogła wypełniać swoją rolę. Aby mogła wciąż być lśniącą gwiazdą, ozdobą firmamentu nie tylko londyńskiego świata sztuki, ale i sceny krajowej, a od dwóch miesięcy również rodziny Sallow. Tej nocy, gdy złożyli się do spoczynku wśród ciemności lasu Waltham, nie mogła liczyć na spokój. Zupełnie tak, jakby cały ten teren tętnił starożytną magią, tak silną, tak nieposkromioną, że nie dało się jej zrozumieć.
Serce waliło jej w piersi, przez moment zdawało się, że biło podwójnie — za siebie i za nienarodzone jeszcze dziecko. Szukając uspokojenia w bliskiej obecności męża, w komforcie bezpiecznego przecież namiotu (gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że nie tylko Dirk patrolował okolicę, że w sobie właściwej ciemności kryła się gdzieś Beksa, gotowa zaalarmować o każdym intruzie, chroniąc swych państwa przed jakąkolwiek krzywdą), gładziła drżącymi dłońmi swój brzuch.
Dopiero zapewnienie, że mąż nie zamierza nigdzie uciekać, że nie zostawi jej samej wydawało się zadziałać, wprowadzić Valerie w stan, w którym powinna być. Śpiewaczka przez lata ćwiczyła się w kontroli oddechu, także teraz przymknęła oczy, długie, zwilgotniałe od łez rzęsy dotknęły policzków, a ona próbowała — ze wszystkich sił próbowała! — odzyskać nad sobą kontrolę.
— Nie możesz odejść... — szepnęła płaczliwie, głosem wyzbytym z całości ognia, który tlił się przecież w niej, odkąd się poznali. Wydawało się, że była w zupełności pokonana przez koszmar, że senna mara wciąż miała nad nią kontrolę, szponami strachu wbijając się w skronie, nakładając na głowę Valerie koronę z cierni i kości. Sięgnęła do dłońmi do rękawa jego szaty — powoli przyciągając go do siebie, z intencją zatrzymania Corneliusa przy sobie, wtulenia się w jego ciało. Instynkt podpowiadał, że tylko w jego ramionach mogła czuć się prawdziwie bezpieczna. A może to serce, tak głośne w swych żądaniach, tak pełne uczucia do człowieka, któremu zawdzięczała swą wolność?
Gdy tylko nadarzyła się okazja, wtuliła twarz w jego tors, nie odzywając się przez kilka chwil. Skupiła się na jego słowach, tylko i wyłącznie — brunet miał przecież naturalną łatwość kształtowania nimi rzeczywistości, a dziś jego żona pragnęła, by nimi właśnie wygładził fale sztormu, który spłynął na nią we śnie. Chciała poddać się jego sugestiom, nawet wtedy, gdy zdawały się jej wyraźnym kłamstwem. Wciąż wierzyła, że sen, który śniła, był snem szczególnym. Snem... Proroczym? Być może. Nie można było go zignorować, to jedno było pewne.
Wraz z upływem czasu, upływem słów, przestawała się trząść, choć oddech, który mógł przebijać się przez szatę lub koszulę męża, zdradzał wciąż, że przerażenie nie mijało. Utrzymywało się w drobnym ciele śpiewaczki, nie zamierzało skapitulować tak łatwo.
— Nasz syn... Nasz Valerius... Twoja krew... — wyszeptała, nie dbając o drżenie głosu, nie dbając o wzmacniający się ucisk własnych palców na ramieniu męża. Odsunęła się tylko na tyle, aby widzieć jego twarz. Podtrzymywać jego spojrzenie, nie pozwolić mu skupić uwagi na niczym innym. Musiał jej wysłuchać. Gdy dowie się wszystkiego, z pewnością zrozumie... — Był... Będzie śliczny... Mały chłopiec, o dużych oczach, on tak bardzo płakał w kołysce... Ale przestał, gdy tylko wzięłam go na ramiona... — wreszcie przerażenie ustąpiło zachwytowi i dumie. Niezupełnie oczywiście, wciąż dało się wyczytać z jej słów, że coś było nie tak, aczkolwiek tonu dumnej ze swej latorośli matki nie dało się pomylić z żadnym innym sposobem ekspresji. — Uratował mnie. Nie raz. On będzie bohaterem Corneliusie... — szepcząc dalsze słowa, wypuściła wreszcie jego rękaw, tym razem rozgrzaną dłoń układając na jego szorstkim policzku. — Byłeś tam. Przy pierwszym razie. To on uratował mnie, gdy się topiłam. To chyba... była jego sprawka. Ale gdy go karciłeś, nie wypuścił nawet jednej łzy. Nasz mały, dzielny chłopiec... — przymknęła na moment piekące od płaczu oczy, składając czoło na barku męża. Kolejne drżenie palców dłoni na policzku mogło oznaczać zmianę toru tej opowieści, podobnie jak następny wstrząs, zimny prąd przechodzący przez całe ciało Valerie, nim jęknęła płaczliwie po raz kolejny.
— A potem... Potem wszystko było nie tak... — znów skupiła wzrok na jego oczach, choć przez łzy we własnych traciła ostrość wejrzenia. — Był już nastolatkiem, wybuchła wojna... Ciebie... Ciebie z nami nie było... — słowa przychodziły z trudem; podbródek drżał, pozbawiona kolorów twarz Valerie dawała dodatkowe świadectwo, że szczerze wierzyła w każdą senną wizję. — Umarłeś. Mugole... Mugole zniszczyli nasze mauzoleum. To, co zrobili z twoim grobem... — starała się łykać łzy, wszystkie, które tylko spływały nie w dół policzkow, ale do gardła. Czuła, że to zaciska się nerwowo, że pomimo doskonałej jego kondycji domaga się nawodnienia, lekarstwa, że pali w sposób, którego jeszcze nigdy nie doznała. — On zaryzykował wszystko, by mi pomóc... Ale ja nie miałam siły... Ktoś próbował... Mnie zbezcześcić... A on walczył, walczył o nas, o naszą godność... On nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat... Ale wiem, czuję, że chciał być taki jak ty. I wiem, że się bał, wszędzie palili czarodziejów... Ten huk... Łoskot...
Musiała przerwać. Umysł pracował wyjątkowo intensywnie, odtwarzając po raz kolejny wymagającą dla psychiki scenę. A o Valerie można było powiedzieć wiele, jednakże nie to, że była w stanie nie przejmować się takimi wizjami.
Dlatego właśnie potrzebowała wsparcia. Potrzebowała, aby — w razie spełnienia tych wizji — Cornelius był ich świadomy. To przecież jego syn. Jego żona. Jego krew. Jego rodzina. Jego dziedzictwo.
Serce waliło jej w piersi, przez moment zdawało się, że biło podwójnie — za siebie i za nienarodzone jeszcze dziecko. Szukając uspokojenia w bliskiej obecności męża, w komforcie bezpiecznego przecież namiotu (gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że nie tylko Dirk patrolował okolicę, że w sobie właściwej ciemności kryła się gdzieś Beksa, gotowa zaalarmować o każdym intruzie, chroniąc swych państwa przed jakąkolwiek krzywdą), gładziła drżącymi dłońmi swój brzuch.
Dopiero zapewnienie, że mąż nie zamierza nigdzie uciekać, że nie zostawi jej samej wydawało się zadziałać, wprowadzić Valerie w stan, w którym powinna być. Śpiewaczka przez lata ćwiczyła się w kontroli oddechu, także teraz przymknęła oczy, długie, zwilgotniałe od łez rzęsy dotknęły policzków, a ona próbowała — ze wszystkich sił próbowała! — odzyskać nad sobą kontrolę.
— Nie możesz odejść... — szepnęła płaczliwie, głosem wyzbytym z całości ognia, który tlił się przecież w niej, odkąd się poznali. Wydawało się, że była w zupełności pokonana przez koszmar, że senna mara wciąż miała nad nią kontrolę, szponami strachu wbijając się w skronie, nakładając na głowę Valerie koronę z cierni i kości. Sięgnęła do dłońmi do rękawa jego szaty — powoli przyciągając go do siebie, z intencją zatrzymania Corneliusa przy sobie, wtulenia się w jego ciało. Instynkt podpowiadał, że tylko w jego ramionach mogła czuć się prawdziwie bezpieczna. A może to serce, tak głośne w swych żądaniach, tak pełne uczucia do człowieka, któremu zawdzięczała swą wolność?
Gdy tylko nadarzyła się okazja, wtuliła twarz w jego tors, nie odzywając się przez kilka chwil. Skupiła się na jego słowach, tylko i wyłącznie — brunet miał przecież naturalną łatwość kształtowania nimi rzeczywistości, a dziś jego żona pragnęła, by nimi właśnie wygładził fale sztormu, który spłynął na nią we śnie. Chciała poddać się jego sugestiom, nawet wtedy, gdy zdawały się jej wyraźnym kłamstwem. Wciąż wierzyła, że sen, który śniła, był snem szczególnym. Snem... Proroczym? Być może. Nie można było go zignorować, to jedno było pewne.
Wraz z upływem czasu, upływem słów, przestawała się trząść, choć oddech, który mógł przebijać się przez szatę lub koszulę męża, zdradzał wciąż, że przerażenie nie mijało. Utrzymywało się w drobnym ciele śpiewaczki, nie zamierzało skapitulować tak łatwo.
— Nasz syn... Nasz Valerius... Twoja krew... — wyszeptała, nie dbając o drżenie głosu, nie dbając o wzmacniający się ucisk własnych palców na ramieniu męża. Odsunęła się tylko na tyle, aby widzieć jego twarz. Podtrzymywać jego spojrzenie, nie pozwolić mu skupić uwagi na niczym innym. Musiał jej wysłuchać. Gdy dowie się wszystkiego, z pewnością zrozumie... — Był... Będzie śliczny... Mały chłopiec, o dużych oczach, on tak bardzo płakał w kołysce... Ale przestał, gdy tylko wzięłam go na ramiona... — wreszcie przerażenie ustąpiło zachwytowi i dumie. Niezupełnie oczywiście, wciąż dało się wyczytać z jej słów, że coś było nie tak, aczkolwiek tonu dumnej ze swej latorośli matki nie dało się pomylić z żadnym innym sposobem ekspresji. — Uratował mnie. Nie raz. On będzie bohaterem Corneliusie... — szepcząc dalsze słowa, wypuściła wreszcie jego rękaw, tym razem rozgrzaną dłoń układając na jego szorstkim policzku. — Byłeś tam. Przy pierwszym razie. To on uratował mnie, gdy się topiłam. To chyba... była jego sprawka. Ale gdy go karciłeś, nie wypuścił nawet jednej łzy. Nasz mały, dzielny chłopiec... — przymknęła na moment piekące od płaczu oczy, składając czoło na barku męża. Kolejne drżenie palców dłoni na policzku mogło oznaczać zmianę toru tej opowieści, podobnie jak następny wstrząs, zimny prąd przechodzący przez całe ciało Valerie, nim jęknęła płaczliwie po raz kolejny.
— A potem... Potem wszystko było nie tak... — znów skupiła wzrok na jego oczach, choć przez łzy we własnych traciła ostrość wejrzenia. — Był już nastolatkiem, wybuchła wojna... Ciebie... Ciebie z nami nie było... — słowa przychodziły z trudem; podbródek drżał, pozbawiona kolorów twarz Valerie dawała dodatkowe świadectwo, że szczerze wierzyła w każdą senną wizję. — Umarłeś. Mugole... Mugole zniszczyli nasze mauzoleum. To, co zrobili z twoim grobem... — starała się łykać łzy, wszystkie, które tylko spływały nie w dół policzkow, ale do gardła. Czuła, że to zaciska się nerwowo, że pomimo doskonałej jego kondycji domaga się nawodnienia, lekarstwa, że pali w sposób, którego jeszcze nigdy nie doznała. — On zaryzykował wszystko, by mi pomóc... Ale ja nie miałam siły... Ktoś próbował... Mnie zbezcześcić... A on walczył, walczył o nas, o naszą godność... On nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat... Ale wiem, czuję, że chciał być taki jak ty. I wiem, że się bał, wszędzie palili czarodziejów... Ten huk... Łoskot...
Musiała przerwać. Umysł pracował wyjątkowo intensywnie, odtwarzając po raz kolejny wymagającą dla psychiki scenę. A o Valerie można było powiedzieć wiele, jednakże nie to, że była w stanie nie przejmować się takimi wizjami.
Dlatego właśnie potrzebowała wsparcia. Potrzebowała, aby — w razie spełnienia tych wizji — Cornelius był ich świadomy. To przecież jego syn. Jego żona. Jego krew. Jego rodzina. Jego dziedzictwo.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nigdy nie sypiał spokojnie, choć przy Valerie sypiało się przyjemniej. Jej regularny oddech i zapach jej perfum zakorzeniały go w rzeczywistości, w jego własnej teraźniejszości. W mroku nocy—gdy umysł był zmęczony, a ciało nie radziło sobie ze stresem dnia codziennego—nachodziły go czasem cudze wspomnienia, obrazy z innych żyć. Czasem słodkie, ale przeważnie te gorzkie, straszne, nawiedzające go w zemście za gwałt na ludzkich umysłach. Cena, którą płacił za swój talent i swoje winy. Przeważnie potrafił je rozgraniczyć i odpędzić, ale czasami się plątał, szczególnie gdy powracał do niego duszący dym i upiorny krzyk Solasa, żal i strach Jade w lustrzanym odbiciu jego własnych emocji. Nie lubił ognisk, nie lubił widoku zgliszcz, stanowiły iskrę zapalną dla podobnych reminiscencji—ale dziś spał spokojnie, bez snów, zrelaksowany rozpalonym podczas rytuału kadzidłem. Ukojony bliskością żony, która obudziła się z płaczem. Dawno nie widział jej takiej, łzy kojarzyły mu się z polowaniem w Shropshire, tamtym strasznym dniem, gdy myślał, że ją straci. Chciał ją pocieszyć, uspokoić, przytulił ją więc i pozwolił jej wtulić się we własne ciało.
-Nie odejdę... spokojnie... - szepnął, wplatając dłoń w jasne włosy. Nie domagał się słów, pozwolił jej uspokoić oddech, odpocząć w jego ramionach. Gdyby obudziła się w środku nocy, poprosiłby żeby wrócili do snu, ale już świtało, a on nie był śpiący. Zaczynał się nowy dzień, zastając ich w dziwnej godzinie, gdy wszyscy wciąż spali.
-Valerius. - powtórzył uspokajająco, już dawno wybrali to imię. Nachylił się, by poszukać jej spojrzenia. -Przyjdzie na świat zdrowy i wszystko przebiega prawidłowo. - przypomniał jej słowa uzdrowicieli. Czy dlatego się niepokoiła, czy jej ciało i umysł odreagowywały upadek z konia i lęk z tamtego dnia? Czy powinien poprosić o pomoc nie tylko uzdrowiciela, co specjalistę z zakresu magipsychiatrii, jednego z tych leczących kobiece lęki i histerie? Była emocjonalna, ale nie rozhisteryzowana, nie jego Valerie. Była jednak wrażliwa, a ciąża to najwrażliwszy czas w życiu kobiety.
Wsłuchał się w jej słowa. Zatem śniła o Valeriusie. Uśmiechnął się pod nosem, to słodkie, a sen był zgodny z ich marzeniami i przewidywaniami.
-Będzie, będzie. - potwierdził mechanicznie, choć nie był pewien, czy to bohaterstwa chciał dla syna. Marcelius prawił mu bohaterskie frazesy o lojalności względem ojczyzny i przyjaciół, bardzo mu się to nie podobało. Dla Valeriusa pragnął przede wszystkim instynktu samozachowawczego, sprytu, zdrowego lęku, którego tak bardzo brakowało Solasowi i Marceliusowi. -Topiłaś? - zmarszczył lekko brwi, cóż za dziwny sen. Nie zdziwiły go słowa o karceniu, w ich rodzinie synowie nie ronili łez, ale koszmar wydawał się niepasujący do snu o macierzyństwie. Z drugiej strony, sny nigdy nie są logiczne. Jemu śniło się kiedyś, jak tamten przyjaciel Marceliusa, brudny więzień z Tower i portowy obszczymorda gardzący mandarynkami, jest jego upudrowanym uczniem - albo kimś więcej.
Valerie mówiła coraz szybciej, słowa coraz bardziej niepokojące, prawdziwy koszmar. Bo tym był jej sen, prawda? Koszmarem. Wygrywali tą wojnę, nigdzie już nie zapłoną stosy. Ta groźba była propagandą, którą karmili przerażonych obywateli - poczuł się nieswojo, słysząc, że niechcący zasiał lęk we własnej żonie.
-Szsz... spokojnie, to sen, to koszmar. - ucałował ją w czoło, przesunął dłońmi po drżących plecach. -Wygrywamy tą wojnę, nikt nie spali czarodziejów, nikt nie zagrozi twojemu bezpieczeństwu, walczymy o świat, w którym nasz Valerius pójdzie na staż do Ministerstwa, a nie na front. - przypomniał. Mauzoleum, zmrużył oczy, szukając konkretnego gestu i czynu, które mogłyby ją uspokoić. -Mauzoleum też będzie bezpieczne. Już ostatnio nosiłem się z myślą, by nałożyć tam zabezpieczenia. - odkąd wpadł tam ten młokos, bezczeszcząc groby i niszcząc urnę kotki. -Po Festiwalu zlecę to Dirkowi. - obiecał.
-Nie odejdę... spokojnie... - szepnął, wplatając dłoń w jasne włosy. Nie domagał się słów, pozwolił jej uspokoić oddech, odpocząć w jego ramionach. Gdyby obudziła się w środku nocy, poprosiłby żeby wrócili do snu, ale już świtało, a on nie był śpiący. Zaczynał się nowy dzień, zastając ich w dziwnej godzinie, gdy wszyscy wciąż spali.
-Valerius. - powtórzył uspokajająco, już dawno wybrali to imię. Nachylił się, by poszukać jej spojrzenia. -Przyjdzie na świat zdrowy i wszystko przebiega prawidłowo. - przypomniał jej słowa uzdrowicieli. Czy dlatego się niepokoiła, czy jej ciało i umysł odreagowywały upadek z konia i lęk z tamtego dnia? Czy powinien poprosić o pomoc nie tylko uzdrowiciela, co specjalistę z zakresu magipsychiatrii, jednego z tych leczących kobiece lęki i histerie? Była emocjonalna, ale nie rozhisteryzowana, nie jego Valerie. Była jednak wrażliwa, a ciąża to najwrażliwszy czas w życiu kobiety.
Wsłuchał się w jej słowa. Zatem śniła o Valeriusie. Uśmiechnął się pod nosem, to słodkie, a sen był zgodny z ich marzeniami i przewidywaniami.
-Będzie, będzie. - potwierdził mechanicznie, choć nie był pewien, czy to bohaterstwa chciał dla syna. Marcelius prawił mu bohaterskie frazesy o lojalności względem ojczyzny i przyjaciół, bardzo mu się to nie podobało. Dla Valeriusa pragnął przede wszystkim instynktu samozachowawczego, sprytu, zdrowego lęku, którego tak bardzo brakowało Solasowi i Marceliusowi. -Topiłaś? - zmarszczył lekko brwi, cóż za dziwny sen. Nie zdziwiły go słowa o karceniu, w ich rodzinie synowie nie ronili łez, ale koszmar wydawał się niepasujący do snu o macierzyństwie. Z drugiej strony, sny nigdy nie są logiczne. Jemu śniło się kiedyś, jak tamten przyjaciel Marceliusa, brudny więzień z Tower i portowy obszczymorda gardzący mandarynkami, jest jego upudrowanym uczniem - albo kimś więcej.
Valerie mówiła coraz szybciej, słowa coraz bardziej niepokojące, prawdziwy koszmar. Bo tym był jej sen, prawda? Koszmarem. Wygrywali tą wojnę, nigdzie już nie zapłoną stosy. Ta groźba była propagandą, którą karmili przerażonych obywateli - poczuł się nieswojo, słysząc, że niechcący zasiał lęk we własnej żonie.
-Szsz... spokojnie, to sen, to koszmar. - ucałował ją w czoło, przesunął dłońmi po drżących plecach. -Wygrywamy tą wojnę, nikt nie spali czarodziejów, nikt nie zagrozi twojemu bezpieczeństwu, walczymy o świat, w którym nasz Valerius pójdzie na staż do Ministerstwa, a nie na front. - przypomniał. Mauzoleum, zmrużył oczy, szukając konkretnego gestu i czynu, które mogłyby ją uspokoić. -Mauzoleum też będzie bezpieczne. Już ostatnio nosiłem się z myślą, by nałożyć tam zabezpieczenia. - odkąd wpadł tam ten młokos, bezczeszcząc groby i niszcząc urnę kotki. -Po Festiwalu zlecę to Dirkowi. - obiecał.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak samo, jak jej perfumy i obecność łagodziły — odrobinę, ale zawsze jakoś — trudne noce Corneliusa, tak teraz jego obecność, tak realna, tak bliska, rozlewająca się ciepłem jego ciała, które tak zachłannie pragnęła czuć, aby upewnić się, czy był prawdziwy, czy zapach jego perfum, wybranych z pewnością po długich konsultacjach, tak pasujących do jego charakteru, nie był po prostu wymysłem zmęczonego koszmarem umysłu. Gdyby teraz rozpadł się w jej uścisku, chyba rozpadłaby się razem z nim. A gdyby nie mogła — rozdarłaby się własnymi rękoma.
Kiedyś myślała, że jest silna własną siłą. I najczęściej właśnie tak było. Ale gdy niebezpieczeństwo wyciągało zakrzywione, ostre pazury w kierunku jej dzieci, potrzebowała jego pomocy. A one potrzebowały ojca.
Przez chwilę łkała w milczeniu, ukrywając oczy za dłonią; pomimo bliskości nie chciała zmoczyć mu koszuli własnymi łzami, nawet w takiej chwili pamiętając o tym, jak nieprzyjemne były dla niego wszelkie zmoknięcia czy ubrudzenia. Potrzebowała czasu — i czas otrzymała, z każdą sekundą powracając do delikatnej, zdolnej do zburzenia byle lichym pchnięciem równowagi. Wreszcie była gotowa spojrzeć mu w oczy. W chwili, gdy wypowiadał imię ich syna. Tak pewnie, tak niewzruszenie, że niemal poczęła wierzyć, że miał rację. Och, jak pragnęła, aby jego słowa stały się rzeczywistością.
Z powracającą dumą powoli ścierała łzy z policzków, chociaż nie była pewna, na jak długo blada skóra będzie pokryta wyłącznie piegami.
— Topiłam. To chyba... On mnie pchnął do wody, ale nie chciał. Matka wie takie rzeczy — odparła z gorącym przekonaniem, gdy sam zaangażował się w rozmowę o śnie. Mógł zbyć ją byle histerią, jak z artykułu Ramseya; gdyby miała choć odrobinę siły na myślenie o niedalekiej przyszłości, pewnie poczęłaby przewidywać, że do końca ciąży zabroni jej pojawiać się w sytuacjach, które nie były oczywiście bezpiecznie. Nie miałaby tego za złe, potencjalnie nieszkodliwe polowanie z Averymi zakończyło się tak, jak się zakończyło, a teraz liczyło się przede wszystkim zdrowie jej i dziecka. Ich dziedzica. Valeriusa.
Kontynuowała opowieść, ze wszystkich sił starając się opanować swe wzruszenie, lecz na niewiele to się zdawało. Wyglądało na to, że znów dopiero jego czułość i bliskość sprawiła, że była zdolna do ponownego łapania oddechu, że nie spoglądała raz za razem w przestrzeń, z której — w jej śnie — dobiegało dziecięce łkanie.
— Najdroższy, nasz Valerius... — wtrąciła mu się w słowo, gdy wspomniał o ministerstwie, nie o froncie. Musiał wiedzieć. Musiał wiedzieć o najpiękniejszym momencie tego tragicznego snu. Wiedziała, że będzie dumny, tak samo jak ona. Była to wszak chyba jedyna wizja, której spełnienia prawdziwie pragnęła. — On będzie taki jak ty — poczęła, unosząc drżącą dłoń do góry. Zewnętrzną jej częścią poczęła gładzić jego szorstki od zarostu policzek, wzrok skupiając prosto w intensywnie zielonych oczach. Wyglądała na rozmarzoną, uniesioną pomiędzy tragedię, o której opowiadała przed chwilą. — Zasłuży na Order Czaszki i Węża. Chciałabym, żebyś mógł go takiego zobaczyć. Pewnego siebie, w idealnie skrojonej szacie. Będzie nosił fryzurę podobną do twojej, ale włosy będzie miał jasne jak moje, tak samo jak oczy. Ale będzie nimi patrzył na świat w ten sam sposób, co ty. Będziesz z niego dumny, najdroższy — nie mówiła jeszcze, że to ona będzie miała zaszczyt wręczyć mu bliźniacze względem ojcowskiego odznaczenie. Dowód jego wybitnych zasług na polu wojennym. Że pomimo mrocznej wizji nadchodzącej wojny, będzie mu dane smakować zwycięstwa. Zupełnie tak, jak jego rodzicom.
Nagle jednak jej spojrzenie opadło, wydawało się być skupione na jednej z leżących obok poduszek, choć jedno spojrzenie w jej twarz — na powrót pobladłą, ściętą rozpaczą przeplataną lękiem — wystarczyło, aby przekonać się, że nie patrzyła w żaden punkt. Że znów nurzała się we własnych, strasznych myślach, sennych wizjach zaciskających jej serce w najgorszym cierpieniu matki.
Dłoń do tej pory czule gładząca jego policzek również zsunęła się, niemalże bezsilnie. Ona sama na powrót oparła się o jego klatkę piersiową, zupełnie tak, jakby całe życie miało z niej ulecieć, jakby była to wyłącznie kwestia sekund.
— Próbowałam ratować go przed śmiercią — jej usta poruszały się, lecz głos miała chyba najsłabszy, jaki kiedykolwiek u niej słyszał. Brzmiała zresztą tak, jakby nie podejmowała decyzji o mówieniu samodzielnie, jakby była do tego zmuszona wyższą siłą, której nie potrafiła się oprzeć. — Byłam już stara. Nie miałam siły. Oni wygrali... — o n i, mugole. — Postanowili wymierzyć sprawiedliwość. On leżał na drewnianym kołku. Ale był tak samo dumny jak wtedy, gdy otrzymywał medale. Chyba... Chyba chciał być silny dla mnie. Ufał mi, najdroższy. Ufał mi, że nie wypuszczę sznura z dłoni, że wyrok można było odsunąć. A ja... — dopiero teraz marmurowa fasada pękła. Kobieta podciągnęła kolana do brody, wątłymi ramionami objęła nogi, a złożywszy czoło na kolanach właśnie, wybuchnęła gromkim płaczem. Płaczem, którego łzy paliły wrażliwą skórę od niezgody, od niesprawiedliwości, od najwyższej formy gniewu na siebie, że nie potrafiła temu zaradzić. Że była tylko wątłą kobietą, która nie mogła uchronić swego silnego, mądrego i czarującego syna przed najgorszym z losów.
— Mu... Musisz mi obiecać... — słowa przebiły się wreszcie pomiędzy łkaniem, zza stworzonej naprędce cielesnej zasłony. — Musisz mi obiecać, że nigdy nie odejdziesz. Że... Że nas nie zostawisz... Jeżeli ktoś... Jeżeli któreś z nas musi odejść... — pomimo rozedrgania głosek, przebijała przez nie niezwykła determinacja. Ogień, którego nie dało się ugasić. Ogień postanowienia, od którego nie było już odwrotu. — To muszę być to ja.
Bo przecież to ona przewijała się wciąż w tych wizjach. Wszystko poczęło się walić wtedy, gdy przy jej boku zabrakło Corneliusa. Ale jeżeli Valerius będzie miał ojca, ojca silnego i zdecydowanego w ten sam sposób, jaki był teraz Cornelius, może uda mu się oszukać przeznaczenie. Zatrzymać tragiczny rozwój wydarzeń. Jeżeli ceną za życie Valeriusa miało być życie Valerie, niechże tak się stanie. Matka pragnęła ponieść najwyższą ofiarę za swe dziecko.
Kiedyś myślała, że jest silna własną siłą. I najczęściej właśnie tak było. Ale gdy niebezpieczeństwo wyciągało zakrzywione, ostre pazury w kierunku jej dzieci, potrzebowała jego pomocy. A one potrzebowały ojca.
Przez chwilę łkała w milczeniu, ukrywając oczy za dłonią; pomimo bliskości nie chciała zmoczyć mu koszuli własnymi łzami, nawet w takiej chwili pamiętając o tym, jak nieprzyjemne były dla niego wszelkie zmoknięcia czy ubrudzenia. Potrzebowała czasu — i czas otrzymała, z każdą sekundą powracając do delikatnej, zdolnej do zburzenia byle lichym pchnięciem równowagi. Wreszcie była gotowa spojrzeć mu w oczy. W chwili, gdy wypowiadał imię ich syna. Tak pewnie, tak niewzruszenie, że niemal poczęła wierzyć, że miał rację. Och, jak pragnęła, aby jego słowa stały się rzeczywistością.
Z powracającą dumą powoli ścierała łzy z policzków, chociaż nie była pewna, na jak długo blada skóra będzie pokryta wyłącznie piegami.
— Topiłam. To chyba... On mnie pchnął do wody, ale nie chciał. Matka wie takie rzeczy — odparła z gorącym przekonaniem, gdy sam zaangażował się w rozmowę o śnie. Mógł zbyć ją byle histerią, jak z artykułu Ramseya; gdyby miała choć odrobinę siły na myślenie o niedalekiej przyszłości, pewnie poczęłaby przewidywać, że do końca ciąży zabroni jej pojawiać się w sytuacjach, które nie były oczywiście bezpiecznie. Nie miałaby tego za złe, potencjalnie nieszkodliwe polowanie z Averymi zakończyło się tak, jak się zakończyło, a teraz liczyło się przede wszystkim zdrowie jej i dziecka. Ich dziedzica. Valeriusa.
Kontynuowała opowieść, ze wszystkich sił starając się opanować swe wzruszenie, lecz na niewiele to się zdawało. Wyglądało na to, że znów dopiero jego czułość i bliskość sprawiła, że była zdolna do ponownego łapania oddechu, że nie spoglądała raz za razem w przestrzeń, z której — w jej śnie — dobiegało dziecięce łkanie.
— Najdroższy, nasz Valerius... — wtrąciła mu się w słowo, gdy wspomniał o ministerstwie, nie o froncie. Musiał wiedzieć. Musiał wiedzieć o najpiękniejszym momencie tego tragicznego snu. Wiedziała, że będzie dumny, tak samo jak ona. Była to wszak chyba jedyna wizja, której spełnienia prawdziwie pragnęła. — On będzie taki jak ty — poczęła, unosząc drżącą dłoń do góry. Zewnętrzną jej częścią poczęła gładzić jego szorstki od zarostu policzek, wzrok skupiając prosto w intensywnie zielonych oczach. Wyglądała na rozmarzoną, uniesioną pomiędzy tragedię, o której opowiadała przed chwilą. — Zasłuży na Order Czaszki i Węża. Chciałabym, żebyś mógł go takiego zobaczyć. Pewnego siebie, w idealnie skrojonej szacie. Będzie nosił fryzurę podobną do twojej, ale włosy będzie miał jasne jak moje, tak samo jak oczy. Ale będzie nimi patrzył na świat w ten sam sposób, co ty. Będziesz z niego dumny, najdroższy — nie mówiła jeszcze, że to ona będzie miała zaszczyt wręczyć mu bliźniacze względem ojcowskiego odznaczenie. Dowód jego wybitnych zasług na polu wojennym. Że pomimo mrocznej wizji nadchodzącej wojny, będzie mu dane smakować zwycięstwa. Zupełnie tak, jak jego rodzicom.
Nagle jednak jej spojrzenie opadło, wydawało się być skupione na jednej z leżących obok poduszek, choć jedno spojrzenie w jej twarz — na powrót pobladłą, ściętą rozpaczą przeplataną lękiem — wystarczyło, aby przekonać się, że nie patrzyła w żaden punkt. Że znów nurzała się we własnych, strasznych myślach, sennych wizjach zaciskających jej serce w najgorszym cierpieniu matki.
Dłoń do tej pory czule gładząca jego policzek również zsunęła się, niemalże bezsilnie. Ona sama na powrót oparła się o jego klatkę piersiową, zupełnie tak, jakby całe życie miało z niej ulecieć, jakby była to wyłącznie kwestia sekund.
— Próbowałam ratować go przed śmiercią — jej usta poruszały się, lecz głos miała chyba najsłabszy, jaki kiedykolwiek u niej słyszał. Brzmiała zresztą tak, jakby nie podejmowała decyzji o mówieniu samodzielnie, jakby była do tego zmuszona wyższą siłą, której nie potrafiła się oprzeć. — Byłam już stara. Nie miałam siły. Oni wygrali... — o n i, mugole. — Postanowili wymierzyć sprawiedliwość. On leżał na drewnianym kołku. Ale był tak samo dumny jak wtedy, gdy otrzymywał medale. Chyba... Chyba chciał być silny dla mnie. Ufał mi, najdroższy. Ufał mi, że nie wypuszczę sznura z dłoni, że wyrok można było odsunąć. A ja... — dopiero teraz marmurowa fasada pękła. Kobieta podciągnęła kolana do brody, wątłymi ramionami objęła nogi, a złożywszy czoło na kolanach właśnie, wybuchnęła gromkim płaczem. Płaczem, którego łzy paliły wrażliwą skórę od niezgody, od niesprawiedliwości, od najwyższej formy gniewu na siebie, że nie potrafiła temu zaradzić. Że była tylko wątłą kobietą, która nie mogła uchronić swego silnego, mądrego i czarującego syna przed najgorszym z losów.
— Mu... Musisz mi obiecać... — słowa przebiły się wreszcie pomiędzy łkaniem, zza stworzonej naprędce cielesnej zasłony. — Musisz mi obiecać, że nigdy nie odejdziesz. Że... Że nas nie zostawisz... Jeżeli ktoś... Jeżeli któreś z nas musi odejść... — pomimo rozedrgania głosek, przebijała przez nie niezwykła determinacja. Ogień, którego nie dało się ugasić. Ogień postanowienia, od którego nie było już odwrotu. — To muszę być to ja.
Bo przecież to ona przewijała się wciąż w tych wizjach. Wszystko poczęło się walić wtedy, gdy przy jej boku zabrakło Corneliusa. Ale jeżeli Valerius będzie miał ojca, ojca silnego i zdecydowanego w ten sam sposób, jaki był teraz Cornelius, może uda mu się oszukać przeznaczenie. Zatrzymać tragiczny rozwój wydarzeń. Jeżeli ceną za życie Valeriusa miało być życie Valerie, niechże tak się stanie. Matka pragnęła ponieść najwyższą ofiarę za swe dziecko.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się, czy ten przedziwny sen może coś symbolizować albo manifestować jakieś niedawne traumatyczne zdarzenie. Nie znał się na ludzkiej psychice w sposób magipsychiatryczny, jedyne co robił to sięgał do ludzkich wspomnień i...
...I mógłby zobaczyć ten sen. Pokusa przyszła niespodziewanie, legilimencja jako intuicyjna odpowiedź na każdą zagadkę. Zamrugał i prędko się otrząsnął. Nie mógłby zrobić tego Valerie... prawda?
Na pewno nie teraz.
Przekraczał granice stopniowo, choćby sprawdzając regularnie emocje i prawdomówność żony - po związku z Deirdre, w którym nie tykał swych zdolności wcale, miał problemy z zaufaniem - ale tej jeszcze nie przekroczył. Odepchnął pokusę, po prostu tuląc żonę w ramionach. Słów o topieniu nie skomentował, bo nie miałby nic przyjemnego do powiedzenia - gdyby miał coś rzec, to, że surowo ukarałby taką lekkomyślność syna i że dobrze, że to tylko sen.
-Oczywiście, że będzie, że zasłuży na ordery. - potwierdził uspokajająco, ale też wierząc szczerze w takie słowa. Valerius będzie taki, bo tego syna nie zostawi, bo wychowa go prawidłowo.
Słuchając dalej zaczął nabierać dziwnych, mrocznych podejrzeń - czy nastrój Valerie mógł być zaraźliwy? Takie szczegóły jak sposób śmierci syna czy jego kolor włosów - to wiele.
-Valerie, czy miewałaś wcześniej podobne sny? - zagaił cicho. -Wczorajszy wieczór był niezwykły, czy... to kadzidło mogło jakoś wpłynąć na twoje sny? - zastanawiał się. Choć szanował celtyckie obyczaje i bogów to, z natury nie był ani uduchowiony ani skłonny do metafizyki, więc inne wyjaśnienie nie wpadło mu do głowy.
Odsunął się lekko i surowo zmarszczył brwi dopiero, gdy próbowała na nim wymóc przedziwną obietnicę.
-Nie, Valerie. Przeznaczenie tak nie działa, śmierć tak nie działa. - bo gdyby świat tak działał, Jade oddałaby swoje życie za życie Solasa, czuł to w jej wspomnieniach. -Będę na siebie uważał, ale nie da się oddać życia za nikogo innego. Śmierć jest zaskakująca, wojna jest brutalna. Zabezpieczmy Sallow Coppice, Dirk jest u mojego boku, jedyne co możemy w jej obliczu zrobić to racjonalnie planować. A nie składać obietnice, które nie przeszłyby mi przez gardło. - pokręcił głową. Każdy syn potrzebował matki, nawet jego bękarci syn - a co dopiero Valerius. -Spróbuj się jeszcze przespać, jesteś wycieńczona. - płacz osłabiał, nadmierne emocje również. A on - nie mógłby jej przecież utracić. Nawet hipotetycznie, nawet w obietnicy złożonej po to, by przestała płakać.
...I mógłby zobaczyć ten sen. Pokusa przyszła niespodziewanie, legilimencja jako intuicyjna odpowiedź na każdą zagadkę. Zamrugał i prędko się otrząsnął. Nie mógłby zrobić tego Valerie... prawda?
Na pewno nie teraz.
Przekraczał granice stopniowo, choćby sprawdzając regularnie emocje i prawdomówność żony - po związku z Deirdre, w którym nie tykał swych zdolności wcale, miał problemy z zaufaniem - ale tej jeszcze nie przekroczył. Odepchnął pokusę, po prostu tuląc żonę w ramionach. Słów o topieniu nie skomentował, bo nie miałby nic przyjemnego do powiedzenia - gdyby miał coś rzec, to, że surowo ukarałby taką lekkomyślność syna i że dobrze, że to tylko sen.
-Oczywiście, że będzie, że zasłuży na ordery. - potwierdził uspokajająco, ale też wierząc szczerze w takie słowa. Valerius będzie taki, bo tego syna nie zostawi, bo wychowa go prawidłowo.
Słuchając dalej zaczął nabierać dziwnych, mrocznych podejrzeń - czy nastrój Valerie mógł być zaraźliwy? Takie szczegóły jak sposób śmierci syna czy jego kolor włosów - to wiele.
-Valerie, czy miewałaś wcześniej podobne sny? - zagaił cicho. -Wczorajszy wieczór był niezwykły, czy... to kadzidło mogło jakoś wpłynąć na twoje sny? - zastanawiał się. Choć szanował celtyckie obyczaje i bogów to, z natury nie był ani uduchowiony ani skłonny do metafizyki, więc inne wyjaśnienie nie wpadło mu do głowy.
Odsunął się lekko i surowo zmarszczył brwi dopiero, gdy próbowała na nim wymóc przedziwną obietnicę.
-Nie, Valerie. Przeznaczenie tak nie działa, śmierć tak nie działa. - bo gdyby świat tak działał, Jade oddałaby swoje życie za życie Solasa, czuł to w jej wspomnieniach. -Będę na siebie uważał, ale nie da się oddać życia za nikogo innego. Śmierć jest zaskakująca, wojna jest brutalna. Zabezpieczmy Sallow Coppice, Dirk jest u mojego boku, jedyne co możemy w jej obliczu zrobić to racjonalnie planować. A nie składać obietnice, które nie przeszłyby mi przez gardło. - pokręcił głową. Każdy syn potrzebował matki, nawet jego bękarci syn - a co dopiero Valerius. -Spróbuj się jeszcze przespać, jesteś wycieńczona. - płacz osłabiał, nadmierne emocje również. A on - nie mógłby jej przecież utracić. Nawet hipotetycznie, nawet w obietnicy złożonej po to, by przestała płakać.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie dała mu powodu, aby wątpił w jej prawdomówność — wierzyła, że to właśnie od tego zależało ich wzajemne zaufanie, dlatego też od niego oczekiwała tego samego. Do momentu, w którym sam decydował, że pewne detale powinny zostać poza jej świadomością, czy to ze względu na tajemnicę państwową, czy jej własne bezpieczeństwo. Nigdy nie pytała więcej, gdy tylko przedstawiał jej tę argumentację. Sama natomiast mogła i chciała dzielić się z nim wszystkim, jeżeli tylko tego potrzebował. Przecież to już dawno nie był układ, na który umawiali się na początku, ich relacja już dawno przerodziła się w coś innego. Coś więcej dla Valerie, a dla Corneliusa — nie wiedziała i nie pytała, wierząc, że gdy nadejdzie odpowiedni czas, sam jej o tym powie. Lub pokaże, zawsze łatwiej przychodziły mu gesty, niż słowa na temat własnych uczuć.
Starała się czerpać spokój i siłę z jego ramion; jak dobrze, że jesteś obok, Corneliusie. Potrzebujemy cię, wszyscy, ja i twój syn, twoje dziedzictwo. Nie chciała nawet myśleć o tym, jak czułaby się, gdyby ten sen zastał ją samą, w — z jakiegoś niespodziewanego i niestandardowego powodu — pustym łożu. Czerń myśli rozlewała się przecież dalej, powoli kalając wszystko, co przyjemne; ale musiała być silna. Silna dla nich wszystkich. Silna jak wierzba w rodowym herbie Sallowów. Sen był wiatrem, który smagał jej gałęzie i pień, przygotowywał na to, co może nadejść. Drzewo niesmagane wiatrem rzadko kiedy wyrasta na silne i zdrowe, szeptała w myślach maksymę panów Sallow Coppice. Jej maksymę, maksymę według której żył jej mąż, będą żyć jej synowie.
— Brón Trogain jest... Słyszałeś tamtą wiedźmę. To święto poświęcone matkom — nie odpowiedziała na jego pierwsze pytanie wprost, musiało wystarczyć pokręcenie głową dla zaprzeczenia. — To było... Coś więcej, niż teatr. Kadzidła, krew, ta wiedźma dotknęła mojego brzucha zupełnie tak, jakby wiedziała o naszym synu — może to dobrze, że wciąż była w emocjach, że łzy ledwo zastygały na jej jasnej, ściętej przerażeniem twarzy. Znała Corneliusa, wiedziała, że nie wierzył w przypadki, mgliste znaki, które chwytały za serce tych co bardziej wrażliwych — artystów i innych uduchowionych. Ale próbowała przedstawić mu sytuację z własnego punktu widzenia, to nie mógł być przypadek, wymysł nadwrażliwej wyobraźni. — Nie... Nie mogę ci tego wytłumaczyć. Tak po prostu czuję.
Opuściła głowę w geście skruchy; pragnęła od niego obietnicy, która jej samej wydała się racjonalna, która miała zabezpieczyć żywot ich syna. Bo każda matka najpierw pragnęła bezpieczeństwa i dobrobytu swego dziecka — dopiero później swojego. Valerie nie była wyjątkiem. Poświęciłaby wszystko, nawet własną karierę, gdyby była pewna, że przyniesie to jej dzieciom coś dobrego.
Ale Cornelius był czarodziejem słów. Choć nie powiedział tego, czego od niego oczekiwała, wlał w jej serce kolejną dawkę spokoju. Do tego stopnia, że wreszcie zapanowała nad drżeniem swego ciała. Wyprostowała się, dumnie, jak miała w zwyczaju. Zagarnęła rozpuszczone włosy na jedno ramię, drugą dłonią starła resztki łez z policzków.
— Cokolwiek przyniesie przyszłość, nasz syn będzie wyjątkowy. Godny swego nazwiska, całej historii jego przodków. Przyniesie chwałę sobie i nam, i własnym dzieciom, kolejnym pokoleniom — dłoń odnalazła wreszcie jedną z dłoni męża, zacisnęła na niej palce, dla własnego spokoju, dla zapewnienia go, że mówiła szczerze, że składała mu przysięgę. — Teraz... Teraz już nie zasnę, najdroższy. Ale obiecuję, że będę odpoczywać w ciągu dnia.
Uśmiechnęła się wreszcie, już nie słabo, już nie dla udawanego spokoju. W uśmiechu było ciepło, była pewność słuszności powziętej decyzji.
— Kocham cię — szepnęła wreszcie, spoglądając na niego spod półprzymkniętych powiek; była zmęczona, było to widać gołym okiem, ale wciąż chciała, aby to on był pełny sił, tak fizycznych jak i mentalnych. Musiała zmącić jego spokój dzisiejszym snem, chciała mu to wynagrodzić. Złożyła krótki pocałunek na jego ustach. — I przepraszam. Za to wszystko — opuściła powoli spojrzenie na ich posłanie, nim sama znów — pomimo wcześniejszych zapewnień — złożyła się na nim. Była taka słaba. — Położę się tylko na chwilę, dobrze? — spytała, przymykając powieki. Dłonie wzniosły się ku jej twarzy, palce złożyły się na pulsujących z bólu skroniach. Potrzebowała odpoczynku.
| z/t
Starała się czerpać spokój i siłę z jego ramion; jak dobrze, że jesteś obok, Corneliusie. Potrzebujemy cię, wszyscy, ja i twój syn, twoje dziedzictwo. Nie chciała nawet myśleć o tym, jak czułaby się, gdyby ten sen zastał ją samą, w — z jakiegoś niespodziewanego i niestandardowego powodu — pustym łożu. Czerń myśli rozlewała się przecież dalej, powoli kalając wszystko, co przyjemne; ale musiała być silna. Silna dla nich wszystkich. Silna jak wierzba w rodowym herbie Sallowów. Sen był wiatrem, który smagał jej gałęzie i pień, przygotowywał na to, co może nadejść. Drzewo niesmagane wiatrem rzadko kiedy wyrasta na silne i zdrowe, szeptała w myślach maksymę panów Sallow Coppice. Jej maksymę, maksymę według której żył jej mąż, będą żyć jej synowie.
— Brón Trogain jest... Słyszałeś tamtą wiedźmę. To święto poświęcone matkom — nie odpowiedziała na jego pierwsze pytanie wprost, musiało wystarczyć pokręcenie głową dla zaprzeczenia. — To było... Coś więcej, niż teatr. Kadzidła, krew, ta wiedźma dotknęła mojego brzucha zupełnie tak, jakby wiedziała o naszym synu — może to dobrze, że wciąż była w emocjach, że łzy ledwo zastygały na jej jasnej, ściętej przerażeniem twarzy. Znała Corneliusa, wiedziała, że nie wierzył w przypadki, mgliste znaki, które chwytały za serce tych co bardziej wrażliwych — artystów i innych uduchowionych. Ale próbowała przedstawić mu sytuację z własnego punktu widzenia, to nie mógł być przypadek, wymysł nadwrażliwej wyobraźni. — Nie... Nie mogę ci tego wytłumaczyć. Tak po prostu czuję.
Opuściła głowę w geście skruchy; pragnęła od niego obietnicy, która jej samej wydała się racjonalna, która miała zabezpieczyć żywot ich syna. Bo każda matka najpierw pragnęła bezpieczeństwa i dobrobytu swego dziecka — dopiero później swojego. Valerie nie była wyjątkiem. Poświęciłaby wszystko, nawet własną karierę, gdyby była pewna, że przyniesie to jej dzieciom coś dobrego.
Ale Cornelius był czarodziejem słów. Choć nie powiedział tego, czego od niego oczekiwała, wlał w jej serce kolejną dawkę spokoju. Do tego stopnia, że wreszcie zapanowała nad drżeniem swego ciała. Wyprostowała się, dumnie, jak miała w zwyczaju. Zagarnęła rozpuszczone włosy na jedno ramię, drugą dłonią starła resztki łez z policzków.
— Cokolwiek przyniesie przyszłość, nasz syn będzie wyjątkowy. Godny swego nazwiska, całej historii jego przodków. Przyniesie chwałę sobie i nam, i własnym dzieciom, kolejnym pokoleniom — dłoń odnalazła wreszcie jedną z dłoni męża, zacisnęła na niej palce, dla własnego spokoju, dla zapewnienia go, że mówiła szczerze, że składała mu przysięgę. — Teraz... Teraz już nie zasnę, najdroższy. Ale obiecuję, że będę odpoczywać w ciągu dnia.
Uśmiechnęła się wreszcie, już nie słabo, już nie dla udawanego spokoju. W uśmiechu było ciepło, była pewność słuszności powziętej decyzji.
— Kocham cię — szepnęła wreszcie, spoglądając na niego spod półprzymkniętych powiek; była zmęczona, było to widać gołym okiem, ale wciąż chciała, aby to on był pełny sił, tak fizycznych jak i mentalnych. Musiała zmącić jego spokój dzisiejszym snem, chciała mu to wynagrodzić. Złożyła krótki pocałunek na jego ustach. — I przepraszam. Za to wszystko — opuściła powoli spojrzenie na ich posłanie, nim sama znów — pomimo wcześniejszych zapewnień — złożyła się na nim. Była taka słaba. — Położę się tylko na chwilę, dobrze? — spytała, przymykając powieki. Dłonie wzniosły się ku jej twarzy, palce złożyły się na pulsujących z bólu skroniach. Potrzebowała odpoczynku.
| z/t
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Namiot rodziny Sallow
Szybka odpowiedź