Broken wings [1949]
AutorWiadomość
Z siódmego piętra szpitala świętego Munga Londyn wyglądał niemal ładnie. Nigdy nie przepadał za stolicą, czując się niepewnie na zatłoczonych ulicach. Z przygnębieniem oglądał zniszczenia po mugolskiej mugoli i z instynktownym lękiem wzdrygał się przy każdym niemagicznym pojeździe.
Pewnie polubiłby to miasto, gdyby brukowane uliczki nie były tak śliskie, gdyby laska nie wpadała mu w kałuże, gdyby przechodnie chodzili trochę wolniej i gdyby nie musiał tak uważać na to, czy go potrącą. Uważaj na siebie, Hector. - natrętny głos matki, słyszany niemalże codziennie od czasów wypadku (czyli właściwie przez całe życie), powracał wtedy we wspomnieniach tak intensywnie, jakby stała tuż obok. Ostatnio unikał takich wspomnień - bo jej głos był już coraz cichszy, ochrypły, nie taki jak w jego pamięci. Chorowała i gasła w oczach, a on, pomimo czterech lat kursu uzdrowicielskiego, nie znalazł jeszcze odpowiedzi na to, jak ją wyleczyć. Zyskał tylko uporczywie odsuwaną od siebie pewność, że chyba nie zostało jej zbyt wiele czasu.
W szpitalu łatwo było unikać takich myśli. Skończył już dzisiejsze praktyki, ale zgłosił się na ochotnika na nocny dyżur na oddziale magipsychiatrycznym. Dzięki temu mógł uniknąć powrotu do domu, do żony. Krzyki pacjentów zagłuszą dziś myśli o tym, że ojciec i teściowie oczekiwali wnuka (może doczekaliby się go prędzej, gdyby nie brał tylu nocnych dyżurów) i pesymistyczne wyobrażenia o tym, jak ryzykowna będzie nadchodząca pełnia dla Victora i innych brygadzistów (nigdy nie spytał brata bliźniaka, czy jemu podoba się Londyn, ale wątpił czy uzyskałby odpowiedź - narósł między nimi mur milczenia, co nie zmieniało faktu, że Hector martwił się o przyszłego łowcę wilkołaków każdej pełni).
Przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę, czując w kościach - konkretnie jednej, zgruchotanej kości - nadchodzącą zmianę pogody. Chyba podczas dyżuru będzie musiał rzucić na siebie kilka zaklęć przeciwbólowych, ale na razie mógł po prostu posiedzieć przy jednym ze stolików szpitalnej herbaciarni. Podobne wieczory lubił spędzać w domu, z książką, ale w obecności swojej młodej żony czuł się skrępowany. Zastanawiał się, czy to uczucie kiedyś minie, ale nie wiedział, kogo spytać. Beatrice jest bardzo piękna - obwieścił ojciec, aranżując zaręczyny i Hector próbował o tym pamiętać, ale wśród niezręcznych gestów i szczątkowych rozmów uroda żony wydawała mu się czymś abstrakcyjnym. Nie pasowali do siebie. Jak nieludzko piękna Afrodyta i jej kulawy mąż, Hefajstos.
Odwrócił się od okna, bo najbardziej lubił obserwować ludzi pijących tu herbatę. Zdesperowanych lub zrozpaczonych, pełnych nadziei lub rozpaczy, tak ciekawych. Przesunął spojrzeniem po zebranych, zawieszając wzrok na postawnym mężczyźnie o kulach. Wysoki i barczysty, faktycznie wyglądał jak Hefajstos - i tak nazwał go w myślach Hector, dopóki nie rozpoznał jego twarzy. Miał pamięć do twarzy.
Widywał tego głośnego Gryfona jeszcze w szkole - nie zwracał uwagi na graczy Quidditcha, ale zwracał uwagę na to, że prefekt jego domu uganiała się za tym konkretnym graczem, zaniedbując (jego zdaniem) swoje obowiązki. A kilka tygodni temu usłyszał o nim od Teda, swojego młodszego kolegi z kursu - to musiał być Theodore - by, po kilku tygodniach mijania sali z nazwiskiem Moore, wreszcie zacząć widywać mężczyznę na szpitalnych korytarzach. Zachęcanie pacjentów do stawania na nogi było (podobno, bo w całej praktyce uzdrawiania tylko złamania wzbudzały w nim instynktowny lęk, tylko o nich czytał z obowiązku, a nie z pasji) standardową praktyką w szpitalu, sprzyjając rehabilitacji.
Ale po kilku tygodniach nie powinien już chodzić o kulach.
Zmrużył oczy, rozpoznając profil siwego uzdrowiciela o drapieżnie orlim nosie i dobrotliwym uśmiechu, który rozmawiał z Theodorem i obdarowywał pacjenta sztucznie dobrotliwym uśmiechem.
Hector pamiętał starego (wtedy trochę młodszego) doktora Hopkirka jeszcze sprzed osiemnastu lat: prywatny uzdrowiciel od ciężkich przypadków.
Hochsztapler od ciężkich przypadków.
Okręcił w dłoniach filiżankę. Powinien przestać się przypatrywać, powinien po prostu napić się herbaty, ale gorycz w gardle rosła z każdą sekundą, każdym wspomnieniem miesięcy spędzonych w łóżku i bólu ponownie łamanej kości. Podobno dziecięca psychika wypiera traumatyczne wspomnienia, ale on pamiętał każdą chwilę - z wyjątkiem samego pchnięcia, samego upadku.
Chciałby pamiętać minę swojego brata, gdy ten spychał go ze schodów.
Mężczyźni skończyli rozmowę, a Hector jeszcze chwilę odprowadzał wzrokiem plecy odchodzącego Hopkirka, dumnie wyprostowanego, mimo swoich lat.
Laska stuknęła kilka razy (głośno, bo tym razem, wyjątkowo, nie starał się chodzić ciszej by jakkolwiek złagodzić widok własnego kalectwa) – i oto znalazł się przed stolikiem Theodora Moore.
-Niech zgadnę – zaczął bez wstępów i uprzejmości, bo te zostawiał na spotkania ze swoimi, nie cudzymi pacjentami. Nie przedstawił się, tym bardziej, że H. Vale miał wyszyte na szpitalnym fartuchu. –powiedział, że można spróbować ją złamać ponownie, choć już była łamana ponownie i to nic nie dało. – a może nie była, ale strzelał. -A potem, gdy i to nic nie da... zaproponuje, prywatnie, amputację i eksperyment z eliksirem odtworzenia - ojciec prawie na to przystał, dopóki nie znalazł jednego z byłychpacjentów eksperymentów Hopkirka, którego kończyna odrosła zdeformowana. -a pożegnał się z tobą poczciwą formułką o nietraceniu nadziei. – nadzieja potrafiła być trucizną, a prawda – antidotum.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pewnie polubiłby to miasto, gdyby brukowane uliczki nie były tak śliskie, gdyby laska nie wpadała mu w kałuże, gdyby przechodnie chodzili trochę wolniej i gdyby nie musiał tak uważać na to, czy go potrącą. Uważaj na siebie, Hector. - natrętny głos matki, słyszany niemalże codziennie od czasów wypadku (czyli właściwie przez całe życie), powracał wtedy we wspomnieniach tak intensywnie, jakby stała tuż obok. Ostatnio unikał takich wspomnień - bo jej głos był już coraz cichszy, ochrypły, nie taki jak w jego pamięci. Chorowała i gasła w oczach, a on, pomimo czterech lat kursu uzdrowicielskiego, nie znalazł jeszcze odpowiedzi na to, jak ją wyleczyć. Zyskał tylko uporczywie odsuwaną od siebie pewność, że chyba nie zostało jej zbyt wiele czasu.
W szpitalu łatwo było unikać takich myśli. Skończył już dzisiejsze praktyki, ale zgłosił się na ochotnika na nocny dyżur na oddziale magipsychiatrycznym. Dzięki temu mógł uniknąć powrotu do domu, do żony. Krzyki pacjentów zagłuszą dziś myśli o tym, że ojciec i teściowie oczekiwali wnuka (może doczekaliby się go prędzej, gdyby nie brał tylu nocnych dyżurów) i pesymistyczne wyobrażenia o tym, jak ryzykowna będzie nadchodząca pełnia dla Victora i innych brygadzistów (nigdy nie spytał brata bliźniaka, czy jemu podoba się Londyn, ale wątpił czy uzyskałby odpowiedź - narósł między nimi mur milczenia, co nie zmieniało faktu, że Hector martwił się o przyszłego łowcę wilkołaków każdej pełni).
Przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę, czując w kościach - konkretnie jednej, zgruchotanej kości - nadchodzącą zmianę pogody. Chyba podczas dyżuru będzie musiał rzucić na siebie kilka zaklęć przeciwbólowych, ale na razie mógł po prostu posiedzieć przy jednym ze stolików szpitalnej herbaciarni. Podobne wieczory lubił spędzać w domu, z książką, ale w obecności swojej młodej żony czuł się skrępowany. Zastanawiał się, czy to uczucie kiedyś minie, ale nie wiedział, kogo spytać. Beatrice jest bardzo piękna - obwieścił ojciec, aranżując zaręczyny i Hector próbował o tym pamiętać, ale wśród niezręcznych gestów i szczątkowych rozmów uroda żony wydawała mu się czymś abstrakcyjnym. Nie pasowali do siebie. Jak nieludzko piękna Afrodyta i jej kulawy mąż, Hefajstos.
Odwrócił się od okna, bo najbardziej lubił obserwować ludzi pijących tu herbatę. Zdesperowanych lub zrozpaczonych, pełnych nadziei lub rozpaczy, tak ciekawych. Przesunął spojrzeniem po zebranych, zawieszając wzrok na postawnym mężczyźnie o kulach. Wysoki i barczysty, faktycznie wyglądał jak Hefajstos - i tak nazwał go w myślach Hector, dopóki nie rozpoznał jego twarzy. Miał pamięć do twarzy.
Widywał tego głośnego Gryfona jeszcze w szkole - nie zwracał uwagi na graczy Quidditcha, ale zwracał uwagę na to, że prefekt jego domu uganiała się za tym konkretnym graczem, zaniedbując (jego zdaniem) swoje obowiązki. A kilka tygodni temu usłyszał o nim od Teda, swojego młodszego kolegi z kursu - to musiał być Theodore - by, po kilku tygodniach mijania sali z nazwiskiem Moore, wreszcie zacząć widywać mężczyznę na szpitalnych korytarzach. Zachęcanie pacjentów do stawania na nogi było (podobno, bo w całej praktyce uzdrawiania tylko złamania wzbudzały w nim instynktowny lęk, tylko o nich czytał z obowiązku, a nie z pasji) standardową praktyką w szpitalu, sprzyjając rehabilitacji.
Ale po kilku tygodniach nie powinien już chodzić o kulach.
Zmrużył oczy, rozpoznając profil siwego uzdrowiciela o drapieżnie orlim nosie i dobrotliwym uśmiechu, który rozmawiał z Theodorem i obdarowywał pacjenta sztucznie dobrotliwym uśmiechem.
Hector pamiętał starego (wtedy trochę młodszego) doktora Hopkirka jeszcze sprzed osiemnastu lat: prywatny uzdrowiciel od ciężkich przypadków.
Hochsztapler od ciężkich przypadków.
Okręcił w dłoniach filiżankę. Powinien przestać się przypatrywać, powinien po prostu napić się herbaty, ale gorycz w gardle rosła z każdą sekundą, każdym wspomnieniem miesięcy spędzonych w łóżku i bólu ponownie łamanej kości. Podobno dziecięca psychika wypiera traumatyczne wspomnienia, ale on pamiętał każdą chwilę - z wyjątkiem samego pchnięcia, samego upadku.
Chciałby pamiętać minę swojego brata, gdy ten spychał go ze schodów.
Mężczyźni skończyli rozmowę, a Hector jeszcze chwilę odprowadzał wzrokiem plecy odchodzącego Hopkirka, dumnie wyprostowanego, mimo swoich lat.
Laska stuknęła kilka razy (głośno, bo tym razem, wyjątkowo, nie starał się chodzić ciszej by jakkolwiek złagodzić widok własnego kalectwa) – i oto znalazł się przed stolikiem Theodora Moore.
-Niech zgadnę – zaczął bez wstępów i uprzejmości, bo te zostawiał na spotkania ze swoimi, nie cudzymi pacjentami. Nie przedstawił się, tym bardziej, że H. Vale miał wyszyte na szpitalnym fartuchu. –powiedział, że można spróbować ją złamać ponownie, choć już była łamana ponownie i to nic nie dało. – a może nie była, ale strzelał. -A potem, gdy i to nic nie da... zaproponuje, prywatnie, amputację i eksperyment z eliksirem odtworzenia - ojciec prawie na to przystał, dopóki nie znalazł jednego z byłych
[bylobrzydkobedzieladnie]
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tygodnie spędzone w Mungu dłużyły mu się jak lata.
Koszmarne, koszmarne lata. Pierwszy rok, kiedy w końcu otwiera oczy i ktoś pyta go Co boli najbardziej?, a on nie wie, nie wie- może jasne, wdzierające się pod powieki światło, może łzy zawieszone jak diamenty na rzęsach Franceski, a może rozgrzana do piekielnej czerwoności noga. Drugi rok, kiedy budzi się w środku nocy i wśród panujących w Mungu ciemności widzi ducha obleczonego w sylwetkę jego brata. Teddy; blady, świetlisty, jak niewyraźne wspomnienie, jak ból obrysowany konturem jego ramion i nóg. Mały Teddy, którego uczył jeździć na dziecinnym rowerku, i który kiedyś w porywie dziecięcej magii nabił mu guza poderwanym z ziemi patykiem. Kiedy go widzi, chce powiedzieć Tęskniłem, albo może Gdzie byłeś?, ale z jego ust wydobywa się tylko ryk, paskudny wrzask, i Teddy rozpływa się w powietrzu. Duchy mają to do siebie. Trzeci rok, kiedy wczepia drżące z wysiłku palce w zmiętą pościel, próbując podnieść się na nogi z taką samą łatwością, jak przecież robił to zawsze. Ten rok dłuży się najbardziej, i upada na posadzkę przez całe tygodnie, miesiące, huk zderzenia odbija się od ścian i dudni mu w głowie. To też rok, w którym odwiedza go Billy- brat ukochany, brat przeklęty- i jego też wyrzuca z wrzaskiem. Potrafi już tylko wrzeszczeć i złościć się, i niszczyć, i przewracać się na ziemię. To, czego nie potrafi, to podnosić się. Przepraszać. Wysłuchać tego, co próbują przekazać mu szpitalni magimedycy, i nie wybuchać w trakcie. Nie potrafi też zrozumieć, albo rozumieć nie chce; czasem ma ochotę zatkać sobie w uszy i już, już po kłopocie. Zupełnie tak, jak w dzieciństwie, kiedy chował się przed ojcem za przewróconą na bok taczką, w beztroskim przekonaniu, że kiedy go nie widzi, ojciec nie może dostrzec też jego. Co z oczu, to z serca; wypycha ze swojego pokoju wszystkich, wszystkich, którzy próbują przynieść mu nowiny albo ulgę. Zamyka się w swoim niezrozumieniu jak w skorupie, w odruchu obronnym odrzucając wyjaśnienia, które zdają się brzmieć boleśnie wiarygodnie; nie chce słyszeć o kulach, o wózkach, o amputacjach, o konieczności przystosowania się. O tym, że z czasem to stanie się łatwiejsze. Ma dwadzieścia cztery lata, więc świat nie ma stawać się łatwiejszy, ma po prostu być łatwy. Los ma być łaskawy i on ma wstać ze szpitalnego łóżka i pójść, natychmiast, zanim opuści zbyt wiele treningów i pozostanie w tyle w stosunku do reszty drużyny.
Z tą myślą wstaje codziennie i z zaciśniętymi ustami przyjmuje podawane mu kule. Na początku podawała mu je Fran, ale Fran coraz rzadziej tu przychodzi; nawet nie zauważa, kiedy zmienia ją jedna z pielęgniarek, która patrzy na niego z przestrachem. Ma dość ludzi, którzy się go boją, a jeszcze bardziej dość ma ludzi, którzy nad nim płaczą. On sam nie roni ani jednej łzy, przecież łzy są niemęskie, a on jest dzielnym chłopcem, co powtarza jego matka w każdym liście. Dzielny chłopiec zagryza więc zęby i ociera gniewnym ruchem perlący się na czole zimny pot. Chodzenie sprawia mu niewyobrażalny ból. Połamana na kawałki kość zdaje się wrzeszczeć, kiedy próbuje oprzeć na niej swój niemały ciężar; mięśnie buntują się i drżą, kiedy prze przed siebie do szpitalnej herbaciarni, a potem do stolika, skończywszy rozmowę z doktorem Hopkirkiem. Wszystko, co wylewa się spomiędzy jego warg, brzmi w uszach Theo jak niezrozumiały hałas, niewyregulowane radio. Wyłapuje co prawda pojedyncze słowa; terapeutyczne złamanie, ratunkowa amputacja, eksperymentalna metoda, zrobię wszystko, żeby panu pomóc, panie Moore- i to wszystko znaczy dla niego tylko tyle, że istnieje nadzieja. W całym cholernym budynku tylko jeden z tych starych, bezużytecznych parodii magimedyków zdaje się rozumieć, że nie istnieje świat, w którym Theodore Moore nie wraca na miotłę. Tylko on jeden proponuje mu coś więcej, niż wybąkiwane naprędce Bardzo mi przykro- i to sprawia, że ścisk w jego klatce delikatnie się rozluźnia.
Tylko na jedną, krótką chwilę.
-...Co?- Warczy, oniemiały, co nie zdarza mu się zbyt często, w odpowiedzi na słowa nieznajomego. Przekrzywia nieco głowę, próbując rozsądzić, czy to dzieje się naprawdę, czy może to znowu sprawka eliksirów uspokajających, które wlewają w niego jak wodę; sytuacja wydaje się być tak absurdalna, że właściwie nie może być prawdziwa. Ale jest. Ścisk w klatce przeradza się w powoli rosnący płomień niepohamowanej wściekłości, która bucha jeszcze silniej, kiedy oczy Theo ślizgają się najpierw po wyhaftowanym nazwisku Vale, a potem spoczywają w końcu na lasce.- Kim ty, kurwa, właściwie jesteś?
Wstałby, gdyby mógł; kiedy jednak próbuje się podnieść, noga odzywa się palącym bólem i Theo opada na krzesło. To tylko pogarsza sytuację- teraz nie jest tylko zdezorientowany i zły, jest też upokorzony, i to w końcu rozbija w drzazgi wszystkie jego hamulce.
-To chyba nie twoja cholerna sprawa, hę?- Warczy, czując, jak strużka zimnego potu cieknie mu po karku i wpełza za kołnierz paskudnej szpitalnej koszuli.- Szukasz kumpla do chodzenia o lasce, dupku? Chyba nie masz pojęcia, z kim rozmawiasz.
Theodore'a Moore'a będzie mógł w końcu oglądać z trybun już za kilka dni, góra tydzień, przeklinając swoją niewyparzoną gębę i żałując, że nigdy nie będzie tak sprawny jak on.
Koszmarne, koszmarne lata. Pierwszy rok, kiedy w końcu otwiera oczy i ktoś pyta go Co boli najbardziej?, a on nie wie, nie wie- może jasne, wdzierające się pod powieki światło, może łzy zawieszone jak diamenty na rzęsach Franceski, a może rozgrzana do piekielnej czerwoności noga. Drugi rok, kiedy budzi się w środku nocy i wśród panujących w Mungu ciemności widzi ducha obleczonego w sylwetkę jego brata. Teddy; blady, świetlisty, jak niewyraźne wspomnienie, jak ból obrysowany konturem jego ramion i nóg. Mały Teddy, którego uczył jeździć na dziecinnym rowerku, i który kiedyś w porywie dziecięcej magii nabił mu guza poderwanym z ziemi patykiem. Kiedy go widzi, chce powiedzieć Tęskniłem, albo może Gdzie byłeś?, ale z jego ust wydobywa się tylko ryk, paskudny wrzask, i Teddy rozpływa się w powietrzu. Duchy mają to do siebie. Trzeci rok, kiedy wczepia drżące z wysiłku palce w zmiętą pościel, próbując podnieść się na nogi z taką samą łatwością, jak przecież robił to zawsze. Ten rok dłuży się najbardziej, i upada na posadzkę przez całe tygodnie, miesiące, huk zderzenia odbija się od ścian i dudni mu w głowie. To też rok, w którym odwiedza go Billy- brat ukochany, brat przeklęty- i jego też wyrzuca z wrzaskiem. Potrafi już tylko wrzeszczeć i złościć się, i niszczyć, i przewracać się na ziemię. To, czego nie potrafi, to podnosić się. Przepraszać. Wysłuchać tego, co próbują przekazać mu szpitalni magimedycy, i nie wybuchać w trakcie. Nie potrafi też zrozumieć, albo rozumieć nie chce; czasem ma ochotę zatkać sobie w uszy i już, już po kłopocie. Zupełnie tak, jak w dzieciństwie, kiedy chował się przed ojcem za przewróconą na bok taczką, w beztroskim przekonaniu, że kiedy go nie widzi, ojciec nie może dostrzec też jego. Co z oczu, to z serca; wypycha ze swojego pokoju wszystkich, wszystkich, którzy próbują przynieść mu nowiny albo ulgę. Zamyka się w swoim niezrozumieniu jak w skorupie, w odruchu obronnym odrzucając wyjaśnienia, które zdają się brzmieć boleśnie wiarygodnie; nie chce słyszeć o kulach, o wózkach, o amputacjach, o konieczności przystosowania się. O tym, że z czasem to stanie się łatwiejsze. Ma dwadzieścia cztery lata, więc świat nie ma stawać się łatwiejszy, ma po prostu być łatwy. Los ma być łaskawy i on ma wstać ze szpitalnego łóżka i pójść, natychmiast, zanim opuści zbyt wiele treningów i pozostanie w tyle w stosunku do reszty drużyny.
Z tą myślą wstaje codziennie i z zaciśniętymi ustami przyjmuje podawane mu kule. Na początku podawała mu je Fran, ale Fran coraz rzadziej tu przychodzi; nawet nie zauważa, kiedy zmienia ją jedna z pielęgniarek, która patrzy na niego z przestrachem. Ma dość ludzi, którzy się go boją, a jeszcze bardziej dość ma ludzi, którzy nad nim płaczą. On sam nie roni ani jednej łzy, przecież łzy są niemęskie, a on jest dzielnym chłopcem, co powtarza jego matka w każdym liście. Dzielny chłopiec zagryza więc zęby i ociera gniewnym ruchem perlący się na czole zimny pot. Chodzenie sprawia mu niewyobrażalny ból. Połamana na kawałki kość zdaje się wrzeszczeć, kiedy próbuje oprzeć na niej swój niemały ciężar; mięśnie buntują się i drżą, kiedy prze przed siebie do szpitalnej herbaciarni, a potem do stolika, skończywszy rozmowę z doktorem Hopkirkiem. Wszystko, co wylewa się spomiędzy jego warg, brzmi w uszach Theo jak niezrozumiały hałas, niewyregulowane radio. Wyłapuje co prawda pojedyncze słowa; terapeutyczne złamanie, ratunkowa amputacja, eksperymentalna metoda, zrobię wszystko, żeby panu pomóc, panie Moore- i to wszystko znaczy dla niego tylko tyle, że istnieje nadzieja. W całym cholernym budynku tylko jeden z tych starych, bezużytecznych parodii magimedyków zdaje się rozumieć, że nie istnieje świat, w którym Theodore Moore nie wraca na miotłę. Tylko on jeden proponuje mu coś więcej, niż wybąkiwane naprędce Bardzo mi przykro- i to sprawia, że ścisk w jego klatce delikatnie się rozluźnia.
Tylko na jedną, krótką chwilę.
-...Co?- Warczy, oniemiały, co nie zdarza mu się zbyt często, w odpowiedzi na słowa nieznajomego. Przekrzywia nieco głowę, próbując rozsądzić, czy to dzieje się naprawdę, czy może to znowu sprawka eliksirów uspokajających, które wlewają w niego jak wodę; sytuacja wydaje się być tak absurdalna, że właściwie nie może być prawdziwa. Ale jest. Ścisk w klatce przeradza się w powoli rosnący płomień niepohamowanej wściekłości, która bucha jeszcze silniej, kiedy oczy Theo ślizgają się najpierw po wyhaftowanym nazwisku Vale, a potem spoczywają w końcu na lasce.- Kim ty, kurwa, właściwie jesteś?
Wstałby, gdyby mógł; kiedy jednak próbuje się podnieść, noga odzywa się palącym bólem i Theo opada na krzesło. To tylko pogarsza sytuację- teraz nie jest tylko zdezorientowany i zły, jest też upokorzony, i to w końcu rozbija w drzazgi wszystkie jego hamulce.
-To chyba nie twoja cholerna sprawa, hę?- Warczy, czując, jak strużka zimnego potu cieknie mu po karku i wpełza za kołnierz paskudnej szpitalnej koszuli.- Szukasz kumpla do chodzenia o lasce, dupku? Chyba nie masz pojęcia, z kim rozmawiasz.
Theodore'a Moore'a będzie mógł w końcu oglądać z trybun już za kilka dni, góra tydzień, przeklinając swoją niewyparzoną gębę i żałując, że nigdy nie będzie tak sprawny jak on.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przechylił lekko głowę, niczym ciekawskie i zbyt odważne wróble przysiadające na parapecie jego dziecięcej sypialni (jedyni kompani przez długie godziny, gdy nie mógł wyjść z tej sypialni) i utkwił w brunecie przenikliwe, czujne spojrzenie. Na jego oczach zaskoczenie przerodziło się w złość, wyraźną jak na dłoni.
Pamiętaj, żeby mrugać. - przypomniał sobie, bo mógłby przypatrywać się ludziom całkowicie nieruchomo całymi minutami, ale na magipsychiatrii zaczął się uczyć odruchów wzbudzających zaufanie pacjentów.
Zamrugał, gdy padło pierwsze przekleństwo. Niechcący wybrał akurat ten moment, ale pogratulował sobie w duchu. Wypadło nawet wiarygodnie, co najmniej jakby Theodore zbił go z tropu. Dzisiaj spędzi nocny dyżur niedaleko łóżka pacjentki, która ostatnio przez kilkadziesiąt minut obrzucała go wiązanką wyzwisk, na które sam by nie wpadł (a pielęgniarki jeszcze wymyślniejszymi inwektywami, miała najwyraźniej większą gamę słów na określenie wszetecznej kobiety). Dobrze będzie się zawczasu osłuchać.
-Byłym pacjentem Hopkirka. - odpowiedział konkretnie, bez namysłu, bo to dlatego tutaj przyszedł. Pewnie mógłby podejść do jego stolika jako zatroskany kolega Teda albo zaintrygowany adept magipsychiatrii, ale to widok znajomegokata uzdrowiciela był pierwszym bodźcem. Rzadko działał impulsywnie, ale nie lubił się wycofywać - nawet jeśli to tłumiony gniew, a nie logika, skłoniły go do tej rozmowy.
W głębi ducha zazdrościł rozmówcy swobody, z jaką ten po prostu wybuchł. Nigdy tak nie potrafił, choć z magipsychiatrycznego punktu widzenia zdrowo byłoby rozładować kiedyś złość - jeszcze nie miał pomysłu jak, jeszcze nie znalazł kontrolowanych warunków, w których czułby się swobodnie. Gdy miał sześć lat i uczył się chodzić o lasce nie potrafił się jeszcze złościć, a ojciec zabronił mu płakać.
Theodore szarpnął się na krześle by ostatecznie ciężko na nie opaść (najpierw kule, potem ostrożnie oprzyj ciężar ciała na zdrowej nodze, nigdy nie zaczynaj od tej drugiej albo od obu na raz, a unikniesz takich sytuacji - praktyczna rada sama cisnęła się na usta, ale przytomnie wybrał milczenie). Hector zerknął na jego nogę, odruchowo oszacował odległość, w której mógłby czuć się nietykalny, po czym odsunął krzesło dla siebie i usiadł naprzeciwko. Oparł laskę o stół i przez myśl przemknęło mu, że pacjent może ją kopnąć prawą nogą, ale szybko uznał, że pewnie za bardzo go boli. Podobne kalkulacje przychodziły mu naturalnie, jak oddychanie. Nie potrafił ani się bić ani uciekać, a - jako kaleki (i nieco irytujący) prymus - był w szkole łatwym celem. Pozostawało mu tylko nauczyć się przewidywać cudzą agresję. Jako prawdziwie analityczny umysł, po drodze nauczył się ją wywoływać. Theodore Moore, osiłek pokonany przez kości i grawitację, złościł się niemal podręcznikowo - a zatem nie bał się go, tak jak nie bałby się psa na łańcuchu. Barczysty i wysoki, pewnie onieśmielałby Hectora w szkole, ale nie dzisiaj. Dzisiaj go rozumiał.
Bał się tylko przemocy, której nie dało się wytłumaczyć ani zrozumieć. Złości, której nie widział i nie zobaczy u osiłków z Gryffindoru - bo wszyscy z nich byli dokładnym przeciwieństwem osoby, której bał się najbardziej. Człowieka, po którym odziedziczył upór, włosy, bystry umysł i melodyjne nazwisko.
-Hector Vale. - przedstawił się uprzejmie gdy już siedzieli naprzeciwko siebie. Spodziewał się kolejnego ciosu - laska, wszyscy się na nią powoływali, gdy chcieli mu dopiec. Rówieśnicy, żona, a potem pacjenci. Szczególnie pacjenci. Zawsze bolało, ale Theodore Moore, jako jedyny z nich wszystkich, miał prawo spytać.
Co nie oznaczało, że Hector był mu winien satysfakcję. Przez lata wyćwiczył cierpliwy, łagodny uśmiech, którym kwitował takie uwagi - w połączeniu z lekkim wzruszeniem ramionami.
-Nie szukam. - spojrzał mu prosto w oczy i wzruszył ramionami. -Zresztą, nie chodzisz o lasce. - wytknął. -Na razie to chodzisz o kulach. - doprecyzował. Przejście z nich na laskę to nie takie hop-siup, jemu zajęło to kilka miesięcy. Theodore był dorosły i najwyraźniej silny, więc może wystarczyłoby mu kilka tygodni. Miłosiernie nie podzielił się tymi optymistycznymi przemyśleniami, bo nie znał dokładnych prognoz tego pacjenta. Widział jak na dłoni, że utykać będzie pewnie zawsze, ale może laska nie będzie potrzebna.
Ostatnie słowa, dyktowane pychą, której genezy nie zrozumiał, trochę go zaskoczyły.
-Wiem, kim jesteś, minęliśmy się w Hogwarcie. Ty mnie pewnie nie pamiętasz - bo byłem kaleki i społecznie niewidzialny, a ty byłeś popularnym chłopcem, odciągających prefekt Ravenclaw od jej obowiązków. Zniknęła, zapewne z nim, gdy Ślizgoni wrzucili jego laskę na drzewo. Upokorzony, nie wiedział, komu to zgłosić ani jak wrócić stromymi schodami do zamku, ale ostatecznie i niespodziewanie pomógł mu jeden z młodszych uczniów, Billy. Do dzisiaj wspominał tamten dzień z mieszanką wdzięczności i wstydu i zdecydował się zapamiętać Theodore jako brata Teda i Williama, a nie chłopaka Franceski. Nigdy jej nie lubił - tej sztucznej usłużności, jaką sobą prezentowała i tego jej nadmiernie promiennego uśmiechu, tego jak udawała idealną i bezbronną zarazem. Zawsze gotowa do pomocy, chyba, że ktoś akurat potrzebował tej pomocy. Francesca też chyba go nie lubiła - kiedyś poprosił, by odjęła punkty uczennicom dokuczającym jego przyjaciółce, a ona zasłoniła się tym, że nie widziała całej sytuacji, a on bardzo wyraźnie przewrócił oczami. Po fakcie - i widząc jej zszokowaną, oburzoną minę - zrozumiał, że chyba nikt nie przewracał przy niej oczami. Pewnie była na to za ładna. Zupełnie jak jego żona, której też wydawało się, że uroda może usprawiedliwiać nieodpowiedzialność. -bo byłem ze dwa roczniki niżej. - piękne, dyplomatyczne usprawiedliwienie. Po minie Theodore'a poznał jednak, że chyba nie chodziło mu o popularność w Hogwarcie, a zatem o co mogło chodzić?
Nie znosił nie wiedzieć, ale to naprawdę była zagadka. Hector miał wypisane na twarzy - nie złośliwie, a ze szczerą, wręcz niewinną ignorancją - że naprawdę nie wie, kim miałby być Theo.
Postanowił przeanalizować fakty po kolei.
Jest próżny, jest dobrze zbudowany, jest...
-...Ach! Jesteś sportowcem? - zgadł, stawiając hipotezę na tyle ostrożnie, że nie wpadł jeszcze na dziedzinę sportu.
B y ł e ś sportowcem. - uświadomił sobie, spoglądając na mężczyznę z nową uwagą. Dopiero teraz był nieco zbity z tropu.
-Nie powiem, że mi przykro, bo słyszałeś to już sto razy. - westchnął. -Po prostu... uważaj na Hopkirka i przeanalizuj wszystkie za i przeciw na spokojnie. - tego, by go unikał, też mu nie powie.
Pamiętaj, żeby mrugać. - przypomniał sobie, bo mógłby przypatrywać się ludziom całkowicie nieruchomo całymi minutami, ale na magipsychiatrii zaczął się uczyć odruchów wzbudzających zaufanie pacjentów.
Zamrugał, gdy padło pierwsze przekleństwo. Niechcący wybrał akurat ten moment, ale pogratulował sobie w duchu. Wypadło nawet wiarygodnie, co najmniej jakby Theodore zbił go z tropu. Dzisiaj spędzi nocny dyżur niedaleko łóżka pacjentki, która ostatnio przez kilkadziesiąt minut obrzucała go wiązanką wyzwisk, na które sam by nie wpadł (a pielęgniarki jeszcze wymyślniejszymi inwektywami, miała najwyraźniej większą gamę słów na określenie wszetecznej kobiety). Dobrze będzie się zawczasu osłuchać.
-Byłym pacjentem Hopkirka. - odpowiedział konkretnie, bez namysłu, bo to dlatego tutaj przyszedł. Pewnie mógłby podejść do jego stolika jako zatroskany kolega Teda albo zaintrygowany adept magipsychiatrii, ale to widok znajomego
W głębi ducha zazdrościł rozmówcy swobody, z jaką ten po prostu wybuchł. Nigdy tak nie potrafił, choć z magipsychiatrycznego punktu widzenia zdrowo byłoby rozładować kiedyś złość - jeszcze nie miał pomysłu jak, jeszcze nie znalazł kontrolowanych warunków, w których czułby się swobodnie. Gdy miał sześć lat i uczył się chodzić o lasce nie potrafił się jeszcze złościć, a ojciec zabronił mu płakać.
Theodore szarpnął się na krześle by ostatecznie ciężko na nie opaść (najpierw kule, potem ostrożnie oprzyj ciężar ciała na zdrowej nodze, nigdy nie zaczynaj od tej drugiej albo od obu na raz, a unikniesz takich sytuacji - praktyczna rada sama cisnęła się na usta, ale przytomnie wybrał milczenie). Hector zerknął na jego nogę, odruchowo oszacował odległość, w której mógłby czuć się nietykalny, po czym odsunął krzesło dla siebie i usiadł naprzeciwko. Oparł laskę o stół i przez myśl przemknęło mu, że pacjent może ją kopnąć prawą nogą, ale szybko uznał, że pewnie za bardzo go boli. Podobne kalkulacje przychodziły mu naturalnie, jak oddychanie. Nie potrafił ani się bić ani uciekać, a - jako kaleki (i nieco irytujący) prymus - był w szkole łatwym celem. Pozostawało mu tylko nauczyć się przewidywać cudzą agresję. Jako prawdziwie analityczny umysł, po drodze nauczył się ją wywoływać. Theodore Moore, osiłek pokonany przez kości i grawitację, złościł się niemal podręcznikowo - a zatem nie bał się go, tak jak nie bałby się psa na łańcuchu. Barczysty i wysoki, pewnie onieśmielałby Hectora w szkole, ale nie dzisiaj. Dzisiaj go rozumiał.
Bał się tylko przemocy, której nie dało się wytłumaczyć ani zrozumieć. Złości, której nie widział i nie zobaczy u osiłków z Gryffindoru - bo wszyscy z nich byli dokładnym przeciwieństwem osoby, której bał się najbardziej. Człowieka, po którym odziedziczył upór, włosy, bystry umysł i melodyjne nazwisko.
-Hector Vale. - przedstawił się uprzejmie gdy już siedzieli naprzeciwko siebie. Spodziewał się kolejnego ciosu - laska, wszyscy się na nią powoływali, gdy chcieli mu dopiec. Rówieśnicy, żona, a potem pacjenci. Szczególnie pacjenci. Zawsze bolało, ale Theodore Moore, jako jedyny z nich wszystkich, miał prawo spytać.
Co nie oznaczało, że Hector był mu winien satysfakcję. Przez lata wyćwiczył cierpliwy, łagodny uśmiech, którym kwitował takie uwagi - w połączeniu z lekkim wzruszeniem ramionami.
-Nie szukam. - spojrzał mu prosto w oczy i wzruszył ramionami. -Zresztą, nie chodzisz o lasce. - wytknął. -Na razie to chodzisz o kulach. - doprecyzował. Przejście z nich na laskę to nie takie hop-siup, jemu zajęło to kilka miesięcy. Theodore był dorosły i najwyraźniej silny, więc może wystarczyłoby mu kilka tygodni. Miłosiernie nie podzielił się tymi optymistycznymi przemyśleniami, bo nie znał dokładnych prognoz tego pacjenta. Widział jak na dłoni, że utykać będzie pewnie zawsze, ale może laska nie będzie potrzebna.
Ostatnie słowa, dyktowane pychą, której genezy nie zrozumiał, trochę go zaskoczyły.
-Wiem, kim jesteś, minęliśmy się w Hogwarcie. Ty mnie pewnie nie pamiętasz - bo byłem kaleki i społecznie niewidzialny, a ty byłeś popularnym chłopcem, odciągających prefekt Ravenclaw od jej obowiązków. Zniknęła, zapewne z nim, gdy Ślizgoni wrzucili jego laskę na drzewo. Upokorzony, nie wiedział, komu to zgłosić ani jak wrócić stromymi schodami do zamku, ale ostatecznie i niespodziewanie pomógł mu jeden z młodszych uczniów, Billy. Do dzisiaj wspominał tamten dzień z mieszanką wdzięczności i wstydu i zdecydował się zapamiętać Theodore jako brata Teda i Williama, a nie chłopaka Franceski. Nigdy jej nie lubił - tej sztucznej usłużności, jaką sobą prezentowała i tego jej nadmiernie promiennego uśmiechu, tego jak udawała idealną i bezbronną zarazem. Zawsze gotowa do pomocy, chyba, że ktoś akurat potrzebował tej pomocy. Francesca też chyba go nie lubiła - kiedyś poprosił, by odjęła punkty uczennicom dokuczającym jego przyjaciółce, a ona zasłoniła się tym, że nie widziała całej sytuacji, a on bardzo wyraźnie przewrócił oczami. Po fakcie - i widząc jej zszokowaną, oburzoną minę - zrozumiał, że chyba nikt nie przewracał przy niej oczami. Pewnie była na to za ładna. Zupełnie jak jego żona, której też wydawało się, że uroda może usprawiedliwiać nieodpowiedzialność. -bo byłem ze dwa roczniki niżej. - piękne, dyplomatyczne usprawiedliwienie. Po minie Theodore'a poznał jednak, że chyba nie chodziło mu o popularność w Hogwarcie, a zatem o co mogło chodzić?
Nie znosił nie wiedzieć, ale to naprawdę była zagadka. Hector miał wypisane na twarzy - nie złośliwie, a ze szczerą, wręcz niewinną ignorancją - że naprawdę nie wie, kim miałby być Theo.
Postanowił przeanalizować fakty po kolei.
Jest próżny, jest dobrze zbudowany, jest...
-...Ach! Jesteś sportowcem? - zgadł, stawiając hipotezę na tyle ostrożnie, że nie wpadł jeszcze na dziedzinę sportu.
B y ł e ś sportowcem. - uświadomił sobie, spoglądając na mężczyznę z nową uwagą. Dopiero teraz był nieco zbity z tropu.
-Nie powiem, że mi przykro, bo słyszałeś to już sto razy. - westchnął. -Po prostu... uważaj na Hopkirka i przeanalizuj wszystkie za i przeciw na spokojnie. - tego, by go unikał, też mu nie powie.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeśli byłby w stanie myśleć logicznie- a nie był- to jego rzeczywistość zapewne nie byłaby wypełniona złością. Byłaby koszmarnie smutna.
Nie tylko przez to, że jego marzenia pękały w szwach, odsłaniając brzydką prawdę schowaną tuż pod nimi; nie miał alternatywy. Nigdy nie zastanawiał się nad inną przyszłością, kiedy już trzymał w rękach tą ukochaną, rzeczywistą, kiedy każdy dzień zaczynał i kończył w przestworzach, zostawiając problemy w oddali w momencie, w którym odbijał się stopami od ziemi. Był urodzonym graczem, tak powtarzał mu najpierw kapitan jego hogwarckiej drużyny, a potem selekcjoner Jastrzębi. Urodzonym zwycięzcą. Nigdy nie potrafił się odnaleźć w szkolnych klasach, książki nużyły go niemiłosiernie, wykłady sprawiały, że miał ochotę oderwać sobie uszy. Tylko to jedno sprawiało, że był wyjątkowy- mierny uczeń, ale doskonały zawodnik.
Nigdy nie dorównywał przecież Teddy'emu; to Teddy był tym mądrym bratem, Teddy i jego poważne spojrzenie, które kiedyś zdawało się odcinać śmiesznie od jego dziecięcej jeszcze buzi. Teraz pasowało idealnie. Jeśli byłby w stanie myśleć logicznie, pewnie na jego widok przeszyłby go ból, a nie złość. Tęsknota zamiast furii. Smutek zamiast wściekłości. Jeśli byłby w stanie myśleć logicznie, odkryłby, jak mało teraz wiedział o kimś, kto kiedyś był mu najbliższy na świecie; kiedyś był w stanie bez zająknięcia wymienić, jaki był ulubiony kolor Teda i z jaką konfiturą najchętniej jadł owsiankę, a teraz nie miał pojęcia o jego pracy. O jego przyjaciołach. Bo tym zapewne miał się okazać ten dziwaczny nieznajomy, który teraz, zdając się być zupełnie pozbawionym instynku samozachowawczego, zajmował właśnie miejsce naprzeciwko Theodora.
Choć sam zażądał, aby obcy mu się przedstawił, początkowo nie zauważył nawet jego odpowiedzi. Zbyt zajęty był wsłuchiwaniem się w szum uderzającej w uszach krwi; znajomy przedsmak piekła, które zamierzał rozpętać już za bardzo krótką chwilę. Theodore musi się nauczyć używać słów zamiast czynów, mawiała zawsze jego nauczycielka z mugolskiej szkoły nieopodal domu, paskudna kobieta. Może i była starą jędzą, ale w tej jednej kwestii zdawała się nie mylić. To, co było prawdziwe w stosunku do ośmioletniego Theodora, nie przedawniło się zupełnie w momencie osiągnięcia przez niego wieku lat dwudziestu czterech. Używanie słów, szczególnie w kontekście jego wiecznie zbyt intensywnych, wiecznie zbyt gwałtownych emocji, przychodziło mu do głowy jako opcja ostatniego rzutu, daleko za próbą podniesienia krzesła i rozbicia jej na czyjejś głowie. Na tym etapie w zasadzie na czyjejkolwiek- ten (nie)znajomy siedział jednak najbliżej.
Panował nad tym pragnieniem niemalże zupełnie nieźle- do czasu.
Nie mógł wstać- wciąż jednak mógł w bezwiednej furii walnąć pięścią w stół, i to właśnie zrobił, z ponurą satysfakcją zauważając drżenia filiżanki z herbatą i opartej o stół laski.
-Ty za to możesz zaraz przestać chodzić w ogóle, cholerny palancie- Wycedził zamiast wrzasku, zbyt zbity z tropu stopniem bezpośredniości Hectora Vale'a, żeby odpowiednio podnieść głos. - Ani. Słowa. Więcej.
Dotąd wszyscy w szpitalu obchodzili się z nim jak z porcelanowym jajkiem, zbyt przejęci tym, aby go nie urazić, żeby zdobyć się na prawdziwą szczerość. Fran umykała przed nim jak spłoszona łania, obawiając się (słusznie?), że każdy jej gest nieuchybnie przybliża Theodora do wybuchu. Billy nie wrócił już do jego pokoju od momentu, w którym kazał mu się wynosić, posyłając za nim szpitalną poduszkę, kubek Szkiele-Wzro i własnego buta (nie był wybredny, w przypływie szału łapiąc wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu jego drżących rąk). Ted próbował z nim rozmawiać, ostrożnie, spokojnie, co doprowadzało go na skraj wytrzymałości. Magimedycy unikali rozmawiania z nim wprost, używając chętniej słodkich zwrotów i odwołując się w panice do medycznego żargonu, z którego nie potrafił wyciągnąć i zrozumieć niczego poza spójnikami. Kontrast, jaki stworzył więc Hector, całkowicie wyprowadził go z równowagi- i to była chyba jedyna rzecz, jaka powstrzymała go od rzucenia się na niego przez stół.
To i niesprawna noga.
Chwila wysiłku sprawiła jednak, że obca twarz, widziana jak przez mgłę spowijającej go furii, zaczęła nabierać głębi. Pamiętał go; jego albo chociaż wspomnienie o nim. Francesca napominała niegdyś o obecności kulawego chłopaka, który miał irytujący zwyczaj wymądrzania się na zajęciach i upominania jej w jej własnych obowiązkach, co doprowadzało Fran do bladej złości.
-Ja nie, ale moja narzeczona chętnie posłałaby Cię do diabła- Warknął więc w odpowiedzi, próbując poprawić się na krześle z powodu nagłego bólu, który rozlewać zaczął się po całej powierzchni jego uda.- Z chęcią jej w tym pomogę.
Jesteś sportowcem...?
To pytanie uderza go jak policzek i Theo krzywi się mimowolnie, uginając się nareszcie pod naporem nieustającego bólu. Próbuje to wyprzeć; odpowiedź jest przecież oczywista, bo jest sportowcem, nawet, jeśli ten cholerny ignorant jakimś cudem nie rozpoznaje jego twarzy. Kiedyś uderzyłoby to w jego dumę i próżność- teraz sprawia tylko, że robi mu się przenikliwie zimno, kiedy zdaje sobie sprawę, że po raz pierwszy musi kwestionować odpowiedź na zadane mu pytanie.
-Jestem ścigającym Jastrzębi. Żyjesz pod miotłą, czy co?- Parska więc, szorstko, wrogo, próbując zdusić w zarodku strach, który zaczyna kiełkować gdzieś w ciemnościach z tyłu jego głowy. Jeśli będzie parł wystarczająco mocno, jeśli wystarczająco mocno zaciśnie zęby, napręży mięśnie trzymające w ryzach połamaną kość, to zdusi go w zarodku, pozbędzie się na zawsze tej cierpkiej niepewności, okropnego, mdlącego, obcego uczucia. Nienawidzi się bać, jest w końcu najstarszym bratem, najstarszym synem, najlepszym graczem. Tarczą dla wszystkich, którzy tego potrzebują. Nie ma miejsca na smutek i lęk, tak samo, jak nie ma miejsca na porażkę i plan awaryjny.
-Wydaje Ci się, że wszystko o mnie wiesz, co? Gówno wiesz- Odpowiada więc sympatycznie, przez zęby, marszcząc brwi tak mocno, że boli go ściągnięte siłą czoło.-Nie potrzebuję od Hopkirka żadnej amputacji, tak jak nie potrzebuję Twojej cholernej rady.
A potem, głupio i żałośnie dodaje- Robię cholerne postępy- zupełnie tak, jakby chciał przekonać o tym nie Hectora, albo siebie; i może właśnie tak jest.
-Przykro mi, że Twoje życie jest do bani, ale nie wkładaj nas do jednego worka, bo grubo się przeliczysz- Ma cholerną nadzieję, że ma rację.-Nie mam czasu na analizowanie Twoich durnych za i przeciw. W przyszłym tygodniu gramy mecz. Kość po złamaniu już dawno zrośnie się do tego czasu.
Za kilka dni będzie odtwarzał tę rozmowę w głowie bezustannie, jak zaciętą na wieki płytę, wiedząc już, że nie zagra ani w tym meczu, ani w żadnym z kolejnych.
Nie tylko przez to, że jego marzenia pękały w szwach, odsłaniając brzydką prawdę schowaną tuż pod nimi; nie miał alternatywy. Nigdy nie zastanawiał się nad inną przyszłością, kiedy już trzymał w rękach tą ukochaną, rzeczywistą, kiedy każdy dzień zaczynał i kończył w przestworzach, zostawiając problemy w oddali w momencie, w którym odbijał się stopami od ziemi. Był urodzonym graczem, tak powtarzał mu najpierw kapitan jego hogwarckiej drużyny, a potem selekcjoner Jastrzębi. Urodzonym zwycięzcą. Nigdy nie potrafił się odnaleźć w szkolnych klasach, książki nużyły go niemiłosiernie, wykłady sprawiały, że miał ochotę oderwać sobie uszy. Tylko to jedno sprawiało, że był wyjątkowy- mierny uczeń, ale doskonały zawodnik.
Nigdy nie dorównywał przecież Teddy'emu; to Teddy był tym mądrym bratem, Teddy i jego poważne spojrzenie, które kiedyś zdawało się odcinać śmiesznie od jego dziecięcej jeszcze buzi. Teraz pasowało idealnie. Jeśli byłby w stanie myśleć logicznie, pewnie na jego widok przeszyłby go ból, a nie złość. Tęsknota zamiast furii. Smutek zamiast wściekłości. Jeśli byłby w stanie myśleć logicznie, odkryłby, jak mało teraz wiedział o kimś, kto kiedyś był mu najbliższy na świecie; kiedyś był w stanie bez zająknięcia wymienić, jaki był ulubiony kolor Teda i z jaką konfiturą najchętniej jadł owsiankę, a teraz nie miał pojęcia o jego pracy. O jego przyjaciołach. Bo tym zapewne miał się okazać ten dziwaczny nieznajomy, który teraz, zdając się być zupełnie pozbawionym instynku samozachowawczego, zajmował właśnie miejsce naprzeciwko Theodora.
Choć sam zażądał, aby obcy mu się przedstawił, początkowo nie zauważył nawet jego odpowiedzi. Zbyt zajęty był wsłuchiwaniem się w szum uderzającej w uszach krwi; znajomy przedsmak piekła, które zamierzał rozpętać już za bardzo krótką chwilę. Theodore musi się nauczyć używać słów zamiast czynów, mawiała zawsze jego nauczycielka z mugolskiej szkoły nieopodal domu, paskudna kobieta. Może i była starą jędzą, ale w tej jednej kwestii zdawała się nie mylić. To, co było prawdziwe w stosunku do ośmioletniego Theodora, nie przedawniło się zupełnie w momencie osiągnięcia przez niego wieku lat dwudziestu czterech. Używanie słów, szczególnie w kontekście jego wiecznie zbyt intensywnych, wiecznie zbyt gwałtownych emocji, przychodziło mu do głowy jako opcja ostatniego rzutu, daleko za próbą podniesienia krzesła i rozbicia jej na czyjejś głowie. Na tym etapie w zasadzie na czyjejkolwiek- ten (nie)znajomy siedział jednak najbliżej.
Panował nad tym pragnieniem niemalże zupełnie nieźle- do czasu.
Nie mógł wstać- wciąż jednak mógł w bezwiednej furii walnąć pięścią w stół, i to właśnie zrobił, z ponurą satysfakcją zauważając drżenia filiżanki z herbatą i opartej o stół laski.
-Ty za to możesz zaraz przestać chodzić w ogóle, cholerny palancie- Wycedził zamiast wrzasku, zbyt zbity z tropu stopniem bezpośredniości Hectora Vale'a, żeby odpowiednio podnieść głos. - Ani. Słowa. Więcej.
Dotąd wszyscy w szpitalu obchodzili się z nim jak z porcelanowym jajkiem, zbyt przejęci tym, aby go nie urazić, żeby zdobyć się na prawdziwą szczerość. Fran umykała przed nim jak spłoszona łania, obawiając się (słusznie?), że każdy jej gest nieuchybnie przybliża Theodora do wybuchu. Billy nie wrócił już do jego pokoju od momentu, w którym kazał mu się wynosić, posyłając za nim szpitalną poduszkę, kubek Szkiele-Wzro i własnego buta (nie był wybredny, w przypływie szału łapiąc wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu jego drżących rąk). Ted próbował z nim rozmawiać, ostrożnie, spokojnie, co doprowadzało go na skraj wytrzymałości. Magimedycy unikali rozmawiania z nim wprost, używając chętniej słodkich zwrotów i odwołując się w panice do medycznego żargonu, z którego nie potrafił wyciągnąć i zrozumieć niczego poza spójnikami. Kontrast, jaki stworzył więc Hector, całkowicie wyprowadził go z równowagi- i to była chyba jedyna rzecz, jaka powstrzymała go od rzucenia się na niego przez stół.
To i niesprawna noga.
Chwila wysiłku sprawiła jednak, że obca twarz, widziana jak przez mgłę spowijającej go furii, zaczęła nabierać głębi. Pamiętał go; jego albo chociaż wspomnienie o nim. Francesca napominała niegdyś o obecności kulawego chłopaka, który miał irytujący zwyczaj wymądrzania się na zajęciach i upominania jej w jej własnych obowiązkach, co doprowadzało Fran do bladej złości.
-Ja nie, ale moja narzeczona chętnie posłałaby Cię do diabła- Warknął więc w odpowiedzi, próbując poprawić się na krześle z powodu nagłego bólu, który rozlewać zaczął się po całej powierzchni jego uda.- Z chęcią jej w tym pomogę.
Jesteś sportowcem...?
To pytanie uderza go jak policzek i Theo krzywi się mimowolnie, uginając się nareszcie pod naporem nieustającego bólu. Próbuje to wyprzeć; odpowiedź jest przecież oczywista, bo jest sportowcem, nawet, jeśli ten cholerny ignorant jakimś cudem nie rozpoznaje jego twarzy. Kiedyś uderzyłoby to w jego dumę i próżność- teraz sprawia tylko, że robi mu się przenikliwie zimno, kiedy zdaje sobie sprawę, że po raz pierwszy musi kwestionować odpowiedź na zadane mu pytanie.
-Jestem ścigającym Jastrzębi. Żyjesz pod miotłą, czy co?- Parska więc, szorstko, wrogo, próbując zdusić w zarodku strach, który zaczyna kiełkować gdzieś w ciemnościach z tyłu jego głowy. Jeśli będzie parł wystarczająco mocno, jeśli wystarczająco mocno zaciśnie zęby, napręży mięśnie trzymające w ryzach połamaną kość, to zdusi go w zarodku, pozbędzie się na zawsze tej cierpkiej niepewności, okropnego, mdlącego, obcego uczucia. Nienawidzi się bać, jest w końcu najstarszym bratem, najstarszym synem, najlepszym graczem. Tarczą dla wszystkich, którzy tego potrzebują. Nie ma miejsca na smutek i lęk, tak samo, jak nie ma miejsca na porażkę i plan awaryjny.
-Wydaje Ci się, że wszystko o mnie wiesz, co? Gówno wiesz- Odpowiada więc sympatycznie, przez zęby, marszcząc brwi tak mocno, że boli go ściągnięte siłą czoło.-Nie potrzebuję od Hopkirka żadnej amputacji, tak jak nie potrzebuję Twojej cholernej rady.
A potem, głupio i żałośnie dodaje- Robię cholerne postępy- zupełnie tak, jakby chciał przekonać o tym nie Hectora, albo siebie; i może właśnie tak jest.
-Przykro mi, że Twoje życie jest do bani, ale nie wkładaj nas do jednego worka, bo grubo się przeliczysz- Ma cholerną nadzieję, że ma rację.-Nie mam czasu na analizowanie Twoich durnych za i przeciw. W przyszłym tygodniu gramy mecz. Kość po złamaniu już dawno zrośnie się do tego czasu.
Za kilka dni będzie odtwarzał tę rozmowę w głowie bezustannie, jak zaciętą na wieki płytę, wiedząc już, że nie zagra ani w tym meczu, ani w żadnym z kolejnych.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Drgnął lekko, gdy ciężka pięść wprawiła stół w drżenie. Trochę herbaty wylało się z filiżanki na spodek, laska zachybotała niebezpiecznie - aż asekuracyjnie przytrzymał ją ręką - ale nawet się nie skrzywił, nawet nie mrugnął.
W takich sytuacjach trzeba zachować spokój i pokerową twarz, a najlepiej nie zrywać kontaktu wzrokowego. - pamiętał z wykładów i chciałby wierzyć, że tylko z wykładów, ale żaden wykład nie pomógłby mu wypracować instynktu tak doskonałego, wzorce były w nim zakodowane znacznie głębiej.
(Pięść zderzająca się ze stołem, w odruchu nagłym, ale - w odróżnieniu od spontaniczności Theo - doskonale wykalkulowanym; uciekające spojrzenie matki, niezrozumienie w oczach siostry, brat otwierający usta do głupiego protestu i on, on usiłujący powstrzymać młodszego o godzinę brata i rozkojarzyć czymś siostrę i nie patrzeć na matkę, bo roztrząsał już wszystkie strategie i najlepiej było to przeczekać, nie zdradzać słabości, nie pyskować i nigdy nie płakać.)
Może tylko na chwilę wstrzymał oddech, ale wreszcie zamrugał i wypuścił powietrze z płuc. Nie może dać się wytrącić z równowagi dźwiękiem zderzenia dłoni z drewnem, skoro miał zamiar pracować ze schizofrenikami i ciężkimi przypadkami, miał zamiar coś zmienić i wyleczyć ich zrozumieniem, a nie kaftanami bezpieczeństwa.
Nie mógł brać tego wybuchu Theodorowi za złe, tak jak nie mógł brać za złe pacjentom magipsychiatrii scen, które urządzali na oddziale.
Tyle, że Theo nie był jego pacjentem - właściwie, reagował na to wszystko całkiem normalnie - i Hector nie był mu winien profesjonalnej uprzejmości.
-Jak oryginalnie. - zauważył, opierając na powrót laskę o stół i splatając palce w piramidkę, jakby oceniał nie wyzwisko, a walory jakiegoś dzieła literackiego. -Poczujesz większą satysfakcję z mojego zaskoczenia, jeśli wymyślisz groźbę, której jeszcze nie słyszałem. - doradził usłużnie. Zamilkł zgodnie z życzeniem (choć na krócej, niż Theo by oczekiwał), dając brunetowi czas na zebranie myśli i ku jego zaskoczeniu Moore wymyślił groźbę (Stwierdzenie? Obelgę? Sam fakt, że nie był w stanie tego skategoryzować, działał na korzyść elementu zaskoczenia - bo z zaskoczenia umknął mu fakt, że Theo najwyraźniej wspominał po prostu komentarze Fran), której faktycznie jeszcze nigdy nie słyszał. Ani nie spodziewał się usłyszeć z ust kogoś, kto wyglądał jak pomniki Herkulesa.
Moja narzeczona chętnie posłałaby cię do diabła.
Jeszcze jakiś czas będzie roztrząsał własną reakcję, z której wcale nie był dumny, zastanawiając się, czy dało się ją jakoś dyplomatycznie wytłumaczyć rozmówcy - ale nie dało się, bo jedynym dyplomatycznym wyjaśnieniem była jego niechęć do Fran, a o tym nie mógł opowiedzieć jej narzeczonemu.
A w natychmiastowej reakcji na te słowa, po prostu się roześmiał, mimowolnie i szczerze, porażony ich absurdem. Niełatwo było go rozbawić, a już na pewno nie tak, by nie kontrolował wybuchu śmiechu (gdyby udało się to komuś innemu, poczułby do tej osoby natychmiastową sympatię, ale obecne okoliczności trochę to utrudniały) - opamiętał się dopiero przy logiczniejszym "a ja jej w tym pomogę."
-Wybacz, po prostu - zakrył usta dłonią, usiłując spoważnieć. -...teraz aż nie wiem, czy bać się twojej narzeczonej czy diabła. - o zaradności i inteligencji Fran nie miał dobrej opinii, a diabła uznawał za koncept z niezrozumiałych i nieprawdziwych mugolskich mitów (bałby się Furii lub gniewu Asklepiosa, gdyby Theo się na nie powołał), więc obie opcje były równie absurdalne. Właściwie, chętnie udałby, że samemu wcale nie pamięta Fran - gdyby Theo to jej powtórzył, pewnie śmiesznie by się zirytowała - ale chyba wyczerpał limit żartów na dziś.
Widok bólu na twarzy mężczyzny otrzeźwił go szybciej niż powtarzane w myślach "nie wypada się z tego śmiać", bo może nie był najsubtelniejszym rozmówcą, ale nie wybrałby pracy uzdrowiciela gdyby był pozbawiony empatii. Najbardziej przykra była świadomość, że pomimo braku doświadczenia na oddziale złamań doskonale wiedział jak mu teraz pomóc (Subsisto Dolorem na ból; Ignominia na odprężenie - w tym przypadku będzie lepsza od Paxo, bo gorzej się po niej myśli i odpędza strach; i powrót do szpitalnego łóżka, bo nadciąga zmiana pogody i tylko jakiś palant albo niefrasobliwy Hopkirk mógł uznać, że to dobry dzień na ćwiczenie spacerów) i doskonale wiedział, że nie może zaoferować tej pomocy, bo spotka się z zażartą odmową.
-Nie chodzę na mecze, ale nawet ja wiem, że to - był dobrym uzdrowicielem, ale czy był dobrym aktorem? -...znana drużyna - może był, mając nadzieję, że faktycznie jest znana. Jastrzębie z Puddle-moore, chyba słyszał o takiej drużynie. Nie, Moore to przecież jego nazwisko. Cholera, to musiało iść jakoś inaczej. -gratuluję. - odpowiedział pojednawczo, bez śladu wcześniejszej ironii, intuicyjnie pojmując, że to dla Theo ważne.
-Mało o tobie wiem. - ostrożnie przyznał mu rację, starając się nie okazać nagłej ulgi ani słodkiej satysfakcji. Miał jeden cel, gdy tu podchodził - ostrzec Theodore'a przed obietnicami amputacji, kończącej się spartoloną robotą. (Po namyśle, mógłby to zrobić Ted, ale Ted nie był chodzącym dowodem na nieskuteczność terapeutycznego łamania kości). Mało (nie nic) wiedział o Theo, ale najwyraźniej intuicja go nie zawiodła i mężczyzna uznał niechęć do amputacji za swój własny pomysł. Hector czułby się nieco uczciwiej, gdyby Theo faktycznie na spokojnie przeanalizował wszystkie za i przeciw, najlepiej w tabelce i najlepiej spotkawszy się z innymi byłymi pacjentami Hopkirka i zasięgnąwszy drugiej lub trzeciej konsultacji, ale może musiał się zadowolić tym małym zwycięstwem.
W teorii wiedział, kiedy zejść ze sceny - powinien teraz wstać, pożegnać się i nie zaprzątać już Theodorowi głowy (i może nie przyznawać się Tedowi do tej żarliwej wymiany zdań) - i już sięgał po laskę, ale zareagował za wolno, bo odkąd spadł ze schodów robił wszystko za wolno. Theo mówił dalej, prędko, żarliwie i coś w jego słowach - może do bani, a może ta żałosna nadzieja, że kość zrośnie się w tydzień - sprawiło, że Hector spojrzał na niego z nagłym smutkiem. Jak na rówieśnika (no, prawie), a nie pacjenta, ani nie argument logiczny do wygrania.
-Bywa do bani - przyznał głucho, nie wdając się w szczegóły. Mam umierającą matkę, mój bliźniak i zarazem dawny najlepszy przyjaciel się do mnie nie odzywa, jedyna przyjaciółka z Hogwartu wyjechała bez słowa, najlepszy przyjaciel z Hogwartu ma do mnie żal, że zostanę magipsychiatrą a nie toksykologiem, a moja żona jest równie miła i mądra jak ta twoja Fran. Nieświadomie zaczął bawić się obrączką - zdjął ją i okręcił w palcach, jakby mogła zniknąć. -Ale nie przez laskę, chyba nie. - przyznał szczerze. Może mógł nie dodawać tego "chyba", ale... -...złamałem nogę, gdy miałem pięć lat. Nie wiem i ledwo pamiętam jak mogłoby wyglądać bez niej. Nie martw się, nie jesteśmy podobni, nasze diagnozy też nie. - westchnął. Nie lubił o tym mówić, ale był winien Theo pewne uspokojenie. Nie staniesz się od kul niższy ani chudszy ani żałosny ani wzbudzający politowanie własnej żony, bo przez całe dzieciństwo i młodość rozwijałeś się prawidłowo. -Jaka dokładnie jest twoja diagnoza? - pominął wymownym milczeniem słowa o meczu za tydzień, chwytając się tego pytania jak kotwicy: tak, jakby smutna mina Teda mogła kłamać, a Theo mógł powiedzieć coś o bolesnym zwichnięciu kostki. Chyba wiedział, że rozsądna odpowiedź nie nadejdzie, więc dodał jeszcze, zamyślony: -I kto ci to zrobił? - znał ten rodzaj gniewu, skierowany na zewnątrz, a nie do siebie. To musiał być ktoś, bo Theo nie zachowywał się jak zawodnik, który spadł z miotły w wyniku własnej nieostrożności lub głupoty lub zwykłego pecha.
Zachowywał się jak ktoś, kto szuka zemsty na ślepo.
W takich sytuacjach trzeba zachować spokój i pokerową twarz, a najlepiej nie zrywać kontaktu wzrokowego. - pamiętał z wykładów i chciałby wierzyć, że tylko z wykładów, ale żaden wykład nie pomógłby mu wypracować instynktu tak doskonałego, wzorce były w nim zakodowane znacznie głębiej.
(Pięść zderzająca się ze stołem, w odruchu nagłym, ale - w odróżnieniu od spontaniczności Theo - doskonale wykalkulowanym; uciekające spojrzenie matki, niezrozumienie w oczach siostry, brat otwierający usta do głupiego protestu i on, on usiłujący powstrzymać młodszego o godzinę brata i rozkojarzyć czymś siostrę i nie patrzeć na matkę, bo roztrząsał już wszystkie strategie i najlepiej było to przeczekać, nie zdradzać słabości, nie pyskować i nigdy nie płakać.)
Może tylko na chwilę wstrzymał oddech, ale wreszcie zamrugał i wypuścił powietrze z płuc. Nie może dać się wytrącić z równowagi dźwiękiem zderzenia dłoni z drewnem, skoro miał zamiar pracować ze schizofrenikami i ciężkimi przypadkami, miał zamiar coś zmienić i wyleczyć ich zrozumieniem, a nie kaftanami bezpieczeństwa.
Nie mógł brać tego wybuchu Theodorowi za złe, tak jak nie mógł brać za złe pacjentom magipsychiatrii scen, które urządzali na oddziale.
Tyle, że Theo nie był jego pacjentem - właściwie, reagował na to wszystko całkiem normalnie - i Hector nie był mu winien profesjonalnej uprzejmości.
-Jak oryginalnie. - zauważył, opierając na powrót laskę o stół i splatając palce w piramidkę, jakby oceniał nie wyzwisko, a walory jakiegoś dzieła literackiego. -Poczujesz większą satysfakcję z mojego zaskoczenia, jeśli wymyślisz groźbę, której jeszcze nie słyszałem. - doradził usłużnie. Zamilkł zgodnie z życzeniem (choć na krócej, niż Theo by oczekiwał), dając brunetowi czas na zebranie myśli i ku jego zaskoczeniu Moore wymyślił groźbę (Stwierdzenie? Obelgę? Sam fakt, że nie był w stanie tego skategoryzować, działał na korzyść elementu zaskoczenia - bo z zaskoczenia umknął mu fakt, że Theo najwyraźniej wspominał po prostu komentarze Fran), której faktycznie jeszcze nigdy nie słyszał. Ani nie spodziewał się usłyszeć z ust kogoś, kto wyglądał jak pomniki Herkulesa.
Moja narzeczona chętnie posłałaby cię do diabła.
Jeszcze jakiś czas będzie roztrząsał własną reakcję, z której wcale nie był dumny, zastanawiając się, czy dało się ją jakoś dyplomatycznie wytłumaczyć rozmówcy - ale nie dało się, bo jedynym dyplomatycznym wyjaśnieniem była jego niechęć do Fran, a o tym nie mógł opowiedzieć jej narzeczonemu.
A w natychmiastowej reakcji na te słowa, po prostu się roześmiał, mimowolnie i szczerze, porażony ich absurdem. Niełatwo było go rozbawić, a już na pewno nie tak, by nie kontrolował wybuchu śmiechu (gdyby udało się to komuś innemu, poczułby do tej osoby natychmiastową sympatię, ale obecne okoliczności trochę to utrudniały) - opamiętał się dopiero przy logiczniejszym "a ja jej w tym pomogę."
-Wybacz, po prostu - zakrył usta dłonią, usiłując spoważnieć. -...teraz aż nie wiem, czy bać się twojej narzeczonej czy diabła. - o zaradności i inteligencji Fran nie miał dobrej opinii, a diabła uznawał za koncept z niezrozumiałych i nieprawdziwych mugolskich mitów (bałby się Furii lub gniewu Asklepiosa, gdyby Theo się na nie powołał), więc obie opcje były równie absurdalne. Właściwie, chętnie udałby, że samemu wcale nie pamięta Fran - gdyby Theo to jej powtórzył, pewnie śmiesznie by się zirytowała - ale chyba wyczerpał limit żartów na dziś.
Widok bólu na twarzy mężczyzny otrzeźwił go szybciej niż powtarzane w myślach "nie wypada się z tego śmiać", bo może nie był najsubtelniejszym rozmówcą, ale nie wybrałby pracy uzdrowiciela gdyby był pozbawiony empatii. Najbardziej przykra była świadomość, że pomimo braku doświadczenia na oddziale złamań doskonale wiedział jak mu teraz pomóc (Subsisto Dolorem na ból; Ignominia na odprężenie - w tym przypadku będzie lepsza od Paxo, bo gorzej się po niej myśli i odpędza strach; i powrót do szpitalnego łóżka, bo nadciąga zmiana pogody i tylko jakiś palant albo niefrasobliwy Hopkirk mógł uznać, że to dobry dzień na ćwiczenie spacerów) i doskonale wiedział, że nie może zaoferować tej pomocy, bo spotka się z zażartą odmową.
-Nie chodzę na mecze, ale nawet ja wiem, że to - był dobrym uzdrowicielem, ale czy był dobrym aktorem? -...znana drużyna - może był, mając nadzieję, że faktycznie jest znana. Jastrzębie z Puddle-moore, chyba słyszał o takiej drużynie. Nie, Moore to przecież jego nazwisko. Cholera, to musiało iść jakoś inaczej. -gratuluję. - odpowiedział pojednawczo, bez śladu wcześniejszej ironii, intuicyjnie pojmując, że to dla Theo ważne.
-Mało o tobie wiem. - ostrożnie przyznał mu rację, starając się nie okazać nagłej ulgi ani słodkiej satysfakcji. Miał jeden cel, gdy tu podchodził - ostrzec Theodore'a przed obietnicami amputacji, kończącej się spartoloną robotą. (Po namyśle, mógłby to zrobić Ted, ale Ted nie był chodzącym dowodem na nieskuteczność terapeutycznego łamania kości). Mało (nie nic) wiedział o Theo, ale najwyraźniej intuicja go nie zawiodła i mężczyzna uznał niechęć do amputacji za swój własny pomysł. Hector czułby się nieco uczciwiej, gdyby Theo faktycznie na spokojnie przeanalizował wszystkie za i przeciw, najlepiej w tabelce i najlepiej spotkawszy się z innymi byłymi pacjentami Hopkirka i zasięgnąwszy drugiej lub trzeciej konsultacji, ale może musiał się zadowolić tym małym zwycięstwem.
W teorii wiedział, kiedy zejść ze sceny - powinien teraz wstać, pożegnać się i nie zaprzątać już Theodorowi głowy (i może nie przyznawać się Tedowi do tej żarliwej wymiany zdań) - i już sięgał po laskę, ale zareagował za wolno, bo odkąd spadł ze schodów robił wszystko za wolno. Theo mówił dalej, prędko, żarliwie i coś w jego słowach - może do bani, a może ta żałosna nadzieja, że kość zrośnie się w tydzień - sprawiło, że Hector spojrzał na niego z nagłym smutkiem. Jak na rówieśnika (no, prawie), a nie pacjenta, ani nie argument logiczny do wygrania.
-Bywa do bani - przyznał głucho, nie wdając się w szczegóły. Mam umierającą matkę, mój bliźniak i zarazem dawny najlepszy przyjaciel się do mnie nie odzywa, jedyna przyjaciółka z Hogwartu wyjechała bez słowa, najlepszy przyjaciel z Hogwartu ma do mnie żal, że zostanę magipsychiatrą a nie toksykologiem, a moja żona jest równie miła i mądra jak ta twoja Fran. Nieświadomie zaczął bawić się obrączką - zdjął ją i okręcił w palcach, jakby mogła zniknąć. -Ale nie przez laskę, chyba nie. - przyznał szczerze. Może mógł nie dodawać tego "chyba", ale... -...złamałem nogę, gdy miałem pięć lat. Nie wiem i ledwo pamiętam jak mogłoby wyglądać bez niej. Nie martw się, nie jesteśmy podobni, nasze diagnozy też nie. - westchnął. Nie lubił o tym mówić, ale był winien Theo pewne uspokojenie. Nie staniesz się od kul niższy ani chudszy ani żałosny ani wzbudzający politowanie własnej żony, bo przez całe dzieciństwo i młodość rozwijałeś się prawidłowo. -Jaka dokładnie jest twoja diagnoza? - pominął wymownym milczeniem słowa o meczu za tydzień, chwytając się tego pytania jak kotwicy: tak, jakby smutna mina Teda mogła kłamać, a Theo mógł powiedzieć coś o bolesnym zwichnięciu kostki. Chyba wiedział, że rozsądna odpowiedź nie nadejdzie, więc dodał jeszcze, zamyślony: -I kto ci to zrobił? - znał ten rodzaj gniewu, skierowany na zewnątrz, a nie do siebie. To musiał być ktoś, bo Theo nie zachowywał się jak zawodnik, który spadł z miotły w wyniku własnej nieostrożności lub głupoty lub zwykłego pecha.
Zachowywał się jak ktoś, kto szuka zemsty na ślepo.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kto ci to zrobił?
Mogłoby się wydawać, że powinien był lepiej pamiętać moment wypadku. Że powinien był pamiętać go ze szczegółami; nic, co tak boleśnie łamie życie nie powinno przecież tak łatwo umknąć pamięci, stając się raczej niewyraźną plamą niż znaczącym wspomnieniem. Oto, co pamięta z wypadku: zapach wody kolońskiej gryzący w nos, ktoś rozpyla go w szatni zaraz przed wejściem na boisko i sprowadza na siebie gniewne krzyki całej reszty drużyny. To, jak trawa skrzypi i łamie się pod jego podeszwami- trwa susza, i cały świat zdaje się być wyssany z wody i kruchy jak skorupka jaja. To, jak ostro świeci słońce; prosto w oczy, trzeba będzie brać poprawkę przy rzucaniu do bramki, myśli Theo, i potem upada na ziemię. To, że pod powieki wdziera mu się piasek, ostre okruchy trą rogówkę, aż przed oczami wybucha mu supernowa. To, że najbardziej boli pierwszy cios, który spada na jego twarz i zderza się z jego szczęką, aż drżą mu wszystkie zęby. Potem są już tylko urywki, zlepki, czasem nie jest nawet pewien, czy faktycznie je pamięta, czy sam je tworzy, uwięziony w szpitalnym łóżku i wściekły, z umysłem spragnionym zrozumienia. I zemsty. Urywki z tego, jak zbiera się w sobie, błyskawicznie, i zaciska dłonie na szacie w znajomych barwach, i ciągnie. Niejasne wspomnienia tego, że się toczą, spleceni w uścisku, i ten, który jest na górze, wymierza ciosy, żeby zaraz przetoczyć się na plecy i taki sam cios przyjąć na twarz, na klatkę, nogi. Nie pamięta bólu, bardziej dźwięk, mdlący, paskudny dźwięk drewna roztrzaskującego jego nogę na kawałki. Ból jest dopiero potem. Ból nie jest już wspomnieniem ani wytworem wyobraźni, tylko jego codzienną pobudką i ostatnią rzeczą, która towarzyszy mu, gdy Theo próbuje zasnąć. Ciągły, nieprzerwany ból; niezależnie od tego, jak mocno zagryzie zęby i jak bardzo się złości. Nic nie jest od niego silniejsze.
Ciekawe, czy jego też dalej boli, myśli, kiedy patrzy na Hectora, ale nie pyta. Pytanie byłoby jak przyznanie się do porażki w tym niewypowiedzianym boju, który Theodore toczy z nim w swojej głowie.
Może boli go na tyle, że nie da się go już zranić, myśli ze zmarszczonymi brwiami, słysząc jego kpiące odpowiedzi, i to wzbudza w nim dyskomfort. Jest przyzwyczajony do czegoś zgoła innego; do tego, że jego ataki spotykają się z kontratakiem. Do tego, że kiedy wrzeszczy na Billy'ego, on też nie pozostaje mu dłużny. Że kiedy wychodzi z siebie, wymachując rękami w obecności Fran, ona też w końcu pęka i krzyczy piskliwym, przestraszonym głosem, rozkazując mu się uspokoić, co wprowadza go w stan jeszcze większej furii. Ale Hector uparcie nie chce go zaatakować, przez co Theo czuje się, jakby uderzał w przestrzeń, i to zaczyna doprowadzać go do szaleństwa. Co za dziwny, dziwny człowiek; Krukoni zazwyczaj bywali dziwni, niekoniecznie był w stanie ich zrozumieć, daleki od chęci zgłębienia świata zbudowanego z książek, wiedzy i chłodnej logiki. Dlatego też nawet Ted począł wymykać się z jego świata, zbyt intelektualny jak na prosty świat, jaki budował dookoła siebie Theo. Kochał go, ale przestawał go zrozumieć, wybierając przecież skrajnie różną od wymagającego wyżyn intelektu uzdrowicielstwa karierę.
Krzywi się paskudnie w reakcji na śmiech Vale'a; noga boli go jednak tak silnie, że, pomimo szczerych chęci!, nie jest w stanie go skontrować ani złapać laski i zdzielić go w kark (robi to gorliwie w swoich wyobrażeniach, przynajmniej kilkadziesiąt razy).
-Raczej narzeczonej. Chyba nie widziałeś, co z nią zrobiło... to wszystko- Burczy więc w końcu przez zaciśnięte zęby, nie precyzując; pewnie rozumiał. To wszystko czyli on sam, wściekły, kąsający jak raniony zwierz. To, co pozostało z jej narzeczonego i z jej marzeń o przyszłości. To wszystko.
Uniósł tylko znacząco brwi w odpowiedzi na wybąkane znana drużyna; raczył żartować? Wszystko to tylko potwierdzało jego teorię; magiuzdrowiciele byli cholernymi durniami. Z n a n a d r u ż y n a?
-Kurwa, nie wierzę- Mruczy pod nosem z rozpaczą, cios jest zbyt silny, żeby mógł się z nim pogodzić. Gratulacje Hectora przyjmuje raczej spode łba, urażona duma wygrywa z wyuczonym pragnieniem podziękowania za dobre słowo. Na szczęście jego uwagę szybko odciąga coś innego; coś, co sprawia, że zastyga w bezruchu, po raz kolejny czując, jak (nie?)znajomy beztrosko przekracza jego strefę komfortu. Sama rozmowa z nim jest jak przyznanie się do porażki- tak, jak gdyby potrzebował jego rad odnośnie funkcjonowania w świecie jako kaleka. A przecież to nie było mu potrzebne. To nigdy nie miało mu się przydać. Theo był dobrym człowiekiem, matka wychowała go na porządnego, dlatego współczuje temu dziwnemu człowiekowi jego laski i jego bólu, ale przecież nie mogliby bardziej się od siebie różnić. On był przecież sportowcem, to była tylko krótka kontuzja, bolesna nauczka odnośnie ufania ludziom, których nazywał niegdyś przyjaciółmi, i tylko tyle. Drobne potknięcie w jego karierze. Tylko tyle.
Więc stąd ten mdlący niepokój sięgający jego żołądka i podchodzący mu aż do ust?
-Miałeś pięć lat? Kurwa, przykro mi.- Mruczy pojednawczo, choć wciąż niepewnie, łypiąc na Vale'a spod zmarszczonych mocno brwi. Mówi jednak szczerze, dlatego niechętnie dopytuje- Od tamtego czasu jesteś... taki?
Reflektuje się jednak; może i jest wciąż wściekły, ale nawet ze swoim szczątkowym poczuciem taktu jest w stanie wyczuć, że nie tak wypadało zwracać się do osób chorych.
-No, znaczy z problemami- Próbuje, ale wcale nie poprawia sytuacji, dlatego krzywi się brzydko i brnie dalej- Z laską. Chory. Nie dziwny. Taki chory. To chciałem powiedzieć.
Dopiero kolejne słowa Hectora przerywają jego nieszczęsne próby naprawienia wyjściowo beznadziejnej sytuacji. Kto ci to zrobił? To też pamięta z wypadku, chociaż nie chce. Chociaż wolałby, żeby był to ktoś, kogo łatwo byłoby oskarżyć i skrzywdzić; kogo mógłby zabić bez wyrzutów sumienia, bo tego właśnie pragnie w tych długich godzinach spędzonych w łóżku zamiast na treningach. Ktoś, kogo nie zwykł nazywać przyjacielem, kogo nie ściskał po meczach z radością w sercu, z kim nie spędził długich godzin na piciu whisky i rozmowach o życiu. To pytanie po raz pierwszy w tej rozmowie wzbudza w nim ból, zamiast złości. Kto ci to zrobił?
-Pałkarz mojej drużyny. Znanej drużyny- Krzywi się, nie mogąc się powstrzymać.- Pewnie byś o tym słyszał, gdybyś czasem opuszczał ten szpital.
Nerwowym, nieświadomym ruchem stuka w stojącą przed nim filiżankę, a potem zaciska szczękę, aż boli.
-Strzaskał na mojej nodze dwa kije. Przynajmniej tak mi mówili. Rzucił się nade mną przed meczem- Szybciej by zginął, niż użył wyrażenia pobił mnie- I przegraliśmy mecz. Pierdolony idiota. Będzie ciężko odrobić punkty, ale nic nie jest niemożliwe, jak tylko wrócę na boisko i zmienię tego durnia, którego przyjęli na zastępstwo.
Jak tylko wrócę. Kiedy wrócę. Bo wrócę.
-On już nie zagra, a ja przesiedzę tylko mecz, może dwa, więc to on wyszedł na tym gorzej- Burczy jeszcze na koniec, ale z niezrozumiałego dla siebie powodu nie chce spojrzeć Hectorowi w oczy.
Trudno jest unikać prawdy, a jeszcze trudniej jest tracić nadzieję.
Mogłoby się wydawać, że powinien był lepiej pamiętać moment wypadku. Że powinien był pamiętać go ze szczegółami; nic, co tak boleśnie łamie życie nie powinno przecież tak łatwo umknąć pamięci, stając się raczej niewyraźną plamą niż znaczącym wspomnieniem. Oto, co pamięta z wypadku: zapach wody kolońskiej gryzący w nos, ktoś rozpyla go w szatni zaraz przed wejściem na boisko i sprowadza na siebie gniewne krzyki całej reszty drużyny. To, jak trawa skrzypi i łamie się pod jego podeszwami- trwa susza, i cały świat zdaje się być wyssany z wody i kruchy jak skorupka jaja. To, jak ostro świeci słońce; prosto w oczy, trzeba będzie brać poprawkę przy rzucaniu do bramki, myśli Theo, i potem upada na ziemię. To, że pod powieki wdziera mu się piasek, ostre okruchy trą rogówkę, aż przed oczami wybucha mu supernowa. To, że najbardziej boli pierwszy cios, który spada na jego twarz i zderza się z jego szczęką, aż drżą mu wszystkie zęby. Potem są już tylko urywki, zlepki, czasem nie jest nawet pewien, czy faktycznie je pamięta, czy sam je tworzy, uwięziony w szpitalnym łóżku i wściekły, z umysłem spragnionym zrozumienia. I zemsty. Urywki z tego, jak zbiera się w sobie, błyskawicznie, i zaciska dłonie na szacie w znajomych barwach, i ciągnie. Niejasne wspomnienia tego, że się toczą, spleceni w uścisku, i ten, który jest na górze, wymierza ciosy, żeby zaraz przetoczyć się na plecy i taki sam cios przyjąć na twarz, na klatkę, nogi. Nie pamięta bólu, bardziej dźwięk, mdlący, paskudny dźwięk drewna roztrzaskującego jego nogę na kawałki. Ból jest dopiero potem. Ból nie jest już wspomnieniem ani wytworem wyobraźni, tylko jego codzienną pobudką i ostatnią rzeczą, która towarzyszy mu, gdy Theo próbuje zasnąć. Ciągły, nieprzerwany ból; niezależnie od tego, jak mocno zagryzie zęby i jak bardzo się złości. Nic nie jest od niego silniejsze.
Ciekawe, czy jego też dalej boli, myśli, kiedy patrzy na Hectora, ale nie pyta. Pytanie byłoby jak przyznanie się do porażki w tym niewypowiedzianym boju, który Theodore toczy z nim w swojej głowie.
Może boli go na tyle, że nie da się go już zranić, myśli ze zmarszczonymi brwiami, słysząc jego kpiące odpowiedzi, i to wzbudza w nim dyskomfort. Jest przyzwyczajony do czegoś zgoła innego; do tego, że jego ataki spotykają się z kontratakiem. Do tego, że kiedy wrzeszczy na Billy'ego, on też nie pozostaje mu dłużny. Że kiedy wychodzi z siebie, wymachując rękami w obecności Fran, ona też w końcu pęka i krzyczy piskliwym, przestraszonym głosem, rozkazując mu się uspokoić, co wprowadza go w stan jeszcze większej furii. Ale Hector uparcie nie chce go zaatakować, przez co Theo czuje się, jakby uderzał w przestrzeń, i to zaczyna doprowadzać go do szaleństwa. Co za dziwny, dziwny człowiek; Krukoni zazwyczaj bywali dziwni, niekoniecznie był w stanie ich zrozumieć, daleki od chęci zgłębienia świata zbudowanego z książek, wiedzy i chłodnej logiki. Dlatego też nawet Ted począł wymykać się z jego świata, zbyt intelektualny jak na prosty świat, jaki budował dookoła siebie Theo. Kochał go, ale przestawał go zrozumieć, wybierając przecież skrajnie różną od wymagającego wyżyn intelektu uzdrowicielstwa karierę.
Krzywi się paskudnie w reakcji na śmiech Vale'a; noga boli go jednak tak silnie, że, pomimo szczerych chęci!, nie jest w stanie go skontrować ani złapać laski i zdzielić go w kark (robi to gorliwie w swoich wyobrażeniach, przynajmniej kilkadziesiąt razy).
-Raczej narzeczonej. Chyba nie widziałeś, co z nią zrobiło... to wszystko- Burczy więc w końcu przez zaciśnięte zęby, nie precyzując; pewnie rozumiał. To wszystko czyli on sam, wściekły, kąsający jak raniony zwierz. To, co pozostało z jej narzeczonego i z jej marzeń o przyszłości. To wszystko.
Uniósł tylko znacząco brwi w odpowiedzi na wybąkane znana drużyna; raczył żartować? Wszystko to tylko potwierdzało jego teorię; magiuzdrowiciele byli cholernymi durniami. Z n a n a d r u ż y n a?
-Kurwa, nie wierzę- Mruczy pod nosem z rozpaczą, cios jest zbyt silny, żeby mógł się z nim pogodzić. Gratulacje Hectora przyjmuje raczej spode łba, urażona duma wygrywa z wyuczonym pragnieniem podziękowania za dobre słowo. Na szczęście jego uwagę szybko odciąga coś innego; coś, co sprawia, że zastyga w bezruchu, po raz kolejny czując, jak (nie?)znajomy beztrosko przekracza jego strefę komfortu. Sama rozmowa z nim jest jak przyznanie się do porażki- tak, jak gdyby potrzebował jego rad odnośnie funkcjonowania w świecie jako kaleka. A przecież to nie było mu potrzebne. To nigdy nie miało mu się przydać. Theo był dobrym człowiekiem, matka wychowała go na porządnego, dlatego współczuje temu dziwnemu człowiekowi jego laski i jego bólu, ale przecież nie mogliby bardziej się od siebie różnić. On był przecież sportowcem, to była tylko krótka kontuzja, bolesna nauczka odnośnie ufania ludziom, których nazywał niegdyś przyjaciółmi, i tylko tyle. Drobne potknięcie w jego karierze. Tylko tyle.
Więc stąd ten mdlący niepokój sięgający jego żołądka i podchodzący mu aż do ust?
-Miałeś pięć lat? Kurwa, przykro mi.- Mruczy pojednawczo, choć wciąż niepewnie, łypiąc na Vale'a spod zmarszczonych mocno brwi. Mówi jednak szczerze, dlatego niechętnie dopytuje- Od tamtego czasu jesteś... taki?
Reflektuje się jednak; może i jest wciąż wściekły, ale nawet ze swoim szczątkowym poczuciem taktu jest w stanie wyczuć, że nie tak wypadało zwracać się do osób chorych.
-No, znaczy z problemami- Próbuje, ale wcale nie poprawia sytuacji, dlatego krzywi się brzydko i brnie dalej- Z laską. Chory. Nie dziwny. Taki chory. To chciałem powiedzieć.
Dopiero kolejne słowa Hectora przerywają jego nieszczęsne próby naprawienia wyjściowo beznadziejnej sytuacji. Kto ci to zrobił? To też pamięta z wypadku, chociaż nie chce. Chociaż wolałby, żeby był to ktoś, kogo łatwo byłoby oskarżyć i skrzywdzić; kogo mógłby zabić bez wyrzutów sumienia, bo tego właśnie pragnie w tych długich godzinach spędzonych w łóżku zamiast na treningach. Ktoś, kogo nie zwykł nazywać przyjacielem, kogo nie ściskał po meczach z radością w sercu, z kim nie spędził długich godzin na piciu whisky i rozmowach o życiu. To pytanie po raz pierwszy w tej rozmowie wzbudza w nim ból, zamiast złości. Kto ci to zrobił?
-Pałkarz mojej drużyny. Znanej drużyny- Krzywi się, nie mogąc się powstrzymać.- Pewnie byś o tym słyszał, gdybyś czasem opuszczał ten szpital.
Nerwowym, nieświadomym ruchem stuka w stojącą przed nim filiżankę, a potem zaciska szczękę, aż boli.
-Strzaskał na mojej nodze dwa kije. Przynajmniej tak mi mówili. Rzucił się nade mną przed meczem- Szybciej by zginął, niż użył wyrażenia pobił mnie- I przegraliśmy mecz. Pierdolony idiota. Będzie ciężko odrobić punkty, ale nic nie jest niemożliwe, jak tylko wrócę na boisko i zmienię tego durnia, którego przyjęli na zastępstwo.
Jak tylko wrócę. Kiedy wrócę. Bo wrócę.
-On już nie zagra, a ja przesiedzę tylko mecz, może dwa, więc to on wyszedł na tym gorzej- Burczy jeszcze na koniec, ale z niezrozumiałego dla siebie powodu nie chce spojrzeć Hectorowi w oczy.
Trudno jest unikać prawdy, a jeszcze trudniej jest tracić nadzieję.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Udawał, że nie widzi w jaki sposób patrzył teraz na niego Theodore - jakby chciał go zabić wzrokiem i nie tylko wzrokiem, zerwać się z miejsca i—i co, Theo? Zamachnąłbyś się pięścią czy krzesłem czy moją własną laską? Poczułbyś się wtedy lepiej?
W szarozielonych oczach skrzył się gniew, ale gdzieś w grymasie zmarszczonych brwi Hector wychwycił coś jeszcze. Namysł - ale inny, niż ten, z którym oceniali go gapiowie. Tym bardziej udał, że nie widzi, bo nie był pewien, czy chciał widzieć. Wygodnie było mieć przed sobą porywczego osiłka, a mniej wygodnie - kogoś, kto (nie?)przypadkiem może domyślić się zbyt wiele. Hector udawał w końcu przed całym światem pogodzonego z własnym bólem i z własnym kalectwem i nie był jeszcze pewien czy i na ile chce udawać przed Theodorem (właściwie, zakładał, że ta rozmowa skończy się po pięciu minutach i że takie kwestie nie będą dylematem), ale od myśli o własnym bólu szybko odciągnął go grymas na twarzy Theo.
Musiało go teraz boleć i to bardzo.
I właśnie wtedy Moore zdradził się z innym, głębszym rodzajem bólu - a Hector aż wyprostował się na krześle, bo chyba zrozumiał, co Theo ma na myśli, ale nie rozumiał.
-To wszystko? Czyli jej delikatne serce boli ją bardziej niż twoja noga?- westchnął z irytacją (bo tak zapamiętał Fran, zawsze jakimś cudem zdołała postawić własne emocje w centrum atencji każdego poza Hectorem - nawet to, że sprawił jej przykrość wznoszeniem oczu do góry w trakcie jej przemowy było najwyraźniej ważniejsze od tego, że starał się wtedy bronić naprawdę zasmuconej dziewczyny), a na usta cisnęło mu się kolejne błyskotliwe pytanie retoryczne, ale w porę ugryzł się w język. Może i nie rozumiał świętobliwej Franceski i trudów jej emocji (nie wiedział zresztą o scenach urządzanych przez Theo, a na jakimś poziomie nie chciał rozumieć - i nie chciał przypominać sobie przerażonej twarzy własnej matki w chwilach gniewu ojca), ale rozumiał męską dumę i chyba rozumiał, w jaki sposób nie powinno się mówić o cudzej narzeczonej. -Wybacz, po prostu - po prostu co? -To pewnie inne sytuacje - dodał przezornie, żeby nie zaognić Theo (inne, bo moja matka ma dobre serce) -ale moja matka zachowywała się, jakby to ona była przykuta do łóżka, nie ja. Na dłuższą metę to strasznie wyczerpujące. Póki to ty leżysz w szpitalu, a nie ona, możesz być dla siebie wyrozumiały. - ha, jak na nieszczere wobec Fran przeprosiny to chyba wyszło całkiem szczerze, wobec Theo. Skupiony na tej kruchej dyplomacji, godzącej dobre maniery z jego własną dumą (nie lubił przepraszać, jeśli nie żałował swoich słów), zapomniał, że nie powinien nikomu udzielać rad sercowych.
Nie przeprosił za to za nazwanie Jastrzębi z Poolemerh (nie, to chyba wciąż nie to) znaną drużyną, bo najzwyczajniej w świecie nie zrozumiał przyczyny irytacji. Moore miał pewnie z milion powodów do złości i przekleństw, jak już zdołał udowodnić w ciągu niecałego kwadransa, a reputację jakiejś drużyny Hector uznał za najbardziej błahy. Pojednawczo tylko zamilkł i upił łyk herbaty, niepewny, na jaki czuły punkt tym razem nastąpił - tym razem niechcący, naprawdę!
Pił akurat kolejny łyk, gdy Theodore zapytał o jego historię (nie spodziewał się tego) i zaczął gwałtownie poprawiać sam siebie (tego tym bardziej się nie spodziewał, speszenie potencjalnym nietaktem zaskakująco kontrastowało z dotychczasowym zachowaniem sportowca). W pierwszej chwili chciał przerwać Theo, ale zawodnik-znanej-drużyny zaczął wystrzelać z siebie tłumaczenia jeszcze szybciej niż wcześniejsze przekleństwa.
-Spokojnie. - odstawił filiżankę, spoglądając Theo prosto w oczy. -Przez kilka lat było lepiej, ale potem spadłem do krypty biblioteki w Hogwarcie. Tej sekretnej, o której wiedzą tylko kujoni. Zwichnąłem znowu nogę, nie mogłem stamtąd wyjść, a zanim prefekci mnie znaleźli i wyciągnęli, byłem przez dobę skazany na towarzystwo Irytka i innych duchów. Od tamtej pory ciągle ich słyszę. - wyznał z powagą, ale nie miał serca napawać się miną Theo, bo to jednak żadne wyzwanie, gdy rozmówca jest pewnie wciąż trochę oszołomiony eliksirami uspokajającymi i huśtawką własnych emocji. -Żartuję! - czy, pośród litości i diagnoz, ktokolwiek jeszcze przy Theo żartował? -Zresztą, nigdy byś się na to nie nabrał - dał mu furtkę -ale kiedyś wmówiłem to jednej Ślizgonce. Było jej strasznie przykro, że nigdy nie dowiedziała się o zmyślonej krypcie, bo swoim zdaniem uczyła się dobrze. - uśmiechał się chwilę, z rozbawieniem, ale uśmiech stopniowo rzedł na myśl, że nadal nie lubił o tym rozmawiać, że podświadomie wybrał maskę ironii i żartu byle tylko odwlec temat. Zabębnił palcami w stół, obrócił w palcach obrączkę, westchnął. -Właściwie to kulawy, nie chory. - sprostował cicho. -Ale tak, tamto złamanie z dzieciństwa nigdy się do końca nie zagoiło. Byłem chorowitym dzieckiem, najpierw nie chciało się goić, potem zrosło się krzywo, potem złamali ją jeszcze raz i jeszcze raz, ale to nie pomagało... - urwał, zdziwiony tym, jak wiele i jak łatwo powiedział. Jego najbliżsi przyjaciele interesowali się uzdrawianiem, więc przy nich zawsze mówił jak najmniej i zawsze uważał na każde słowo, pełen obaw, że wyłapią brakujący element medycznej zagadki - tak, jak wreszcie wyłapał to któryś z kolei uzdrowiciel, rzucając ciche zaklęcie na wykrywanie klątw.
W dorosłości mogą wystąpić problemy psychiczne.
Tego wyroku wstydził się bardziej niż laski, ale przynajmniej tego ciężaru nie widział nikt.
A Theodore - uświadomił sobie, przełykając ślinę - nawet nie zakwestionuje logiki procesu zrastania się dziecięcych kości. -W każdym razie, było dużo komplikacji. - skwitował, bo to wystarczy i bo pewnie i tak go zanudził. -Pacjenci czasem pytają, czemu nie potrafię wyleczyć sam siebie, ale to po prostu… pechowa sytuacja. - tym razem to on (wreszcie!) uciekł gdzieś wzrokiem. To go bolało, pacjenci kwestionujący jego kompetencje. W jakiś sposób bolał też fałsz pechowej sytuacji, bo braterskie przepychanki mogą być jeszcze podciągnięte pod pecha, ale osłabiające dzieci klątwy - już nie. Często zastanawiał się, jakich wrogów miała jego rodzina, ale ojciec nie dał mu żadnych poszlak - może kiedyś, może kiedyś się dowie. Nie mógł przecież podejrzewać, że prędzej znajdzie ojca martwego.
Pod tymi samymi schodami, z których sam spadł w dzieciństwie.
-Zresztą, są cięższe choroby i kalectwa niż moje. - dodał z założenia optymistycznie, ale zabrzmiało to jakoś żałośnie.
Podniósł wzrok dopiero, gdy temat zmienił się na wypadek Theo. Szczegóły okazały się jeszcze bardziej posępne niż mógł sobie wyobrażać - chwilę milczał z pokerową twarzą, pozwalając brunetowi się wygadać, ale skrzywił się mimowolnie gdy usłyszał o strzaskaniu dwóch kijów. Odwrócił wzrok, nie chcąc by Theo wyczytał z niego pesymistyczne współczucie. Słów o meczu słuchał już jednym uchem, bo rozmówca demonstrował klasyczne wyparcie, a on nie wiedział, co powiedzieć.
Wiedział, co powiedziałby pacjentowi, ale złapał się na dziwnej myśli, że chyba nie chce odbierać Theodorowi ostatnich chwil (dni? Tygodni? Godzin?) nadziei.
- Zwolnili go? - strategicznie zboczył na temat winowajcy, byleby nie podsycić ani nie strzaskać złudzeń Theo o dalszej karierze. -Aresztowali? - poprawił się, bo to powinni zrobić. -Też mu coś złamałeś? - miał nadzieję, że tak.
W szarozielonych oczach skrzył się gniew, ale gdzieś w grymasie zmarszczonych brwi Hector wychwycił coś jeszcze. Namysł - ale inny, niż ten, z którym oceniali go gapiowie. Tym bardziej udał, że nie widzi, bo nie był pewien, czy chciał widzieć. Wygodnie było mieć przed sobą porywczego osiłka, a mniej wygodnie - kogoś, kto (nie?)przypadkiem może domyślić się zbyt wiele. Hector udawał w końcu przed całym światem pogodzonego z własnym bólem i z własnym kalectwem i nie był jeszcze pewien czy i na ile chce udawać przed Theodorem (właściwie, zakładał, że ta rozmowa skończy się po pięciu minutach i że takie kwestie nie będą dylematem), ale od myśli o własnym bólu szybko odciągnął go grymas na twarzy Theo.
Musiało go teraz boleć i to bardzo.
I właśnie wtedy Moore zdradził się z innym, głębszym rodzajem bólu - a Hector aż wyprostował się na krześle, bo chyba zrozumiał, co Theo ma na myśli, ale nie rozumiał.
-To wszystko? Czyli jej delikatne serce boli ją bardziej niż twoja noga?- westchnął z irytacją (bo tak zapamiętał Fran, zawsze jakimś cudem zdołała postawić własne emocje w centrum atencji każdego poza Hectorem - nawet to, że sprawił jej przykrość wznoszeniem oczu do góry w trakcie jej przemowy było najwyraźniej ważniejsze od tego, że starał się wtedy bronić naprawdę zasmuconej dziewczyny), a na usta cisnęło mu się kolejne błyskotliwe pytanie retoryczne, ale w porę ugryzł się w język. Może i nie rozumiał świętobliwej Franceski i trudów jej emocji (nie wiedział zresztą o scenach urządzanych przez Theo, a na jakimś poziomie nie chciał rozumieć - i nie chciał przypominać sobie przerażonej twarzy własnej matki w chwilach gniewu ojca), ale rozumiał męską dumę i chyba rozumiał, w jaki sposób nie powinno się mówić o cudzej narzeczonej. -Wybacz, po prostu - po prostu co? -To pewnie inne sytuacje - dodał przezornie, żeby nie zaognić Theo (inne, bo moja matka ma dobre serce) -ale moja matka zachowywała się, jakby to ona była przykuta do łóżka, nie ja. Na dłuższą metę to strasznie wyczerpujące. Póki to ty leżysz w szpitalu, a nie ona, możesz być dla siebie wyrozumiały. - ha, jak na nieszczere wobec Fran przeprosiny to chyba wyszło całkiem szczerze, wobec Theo. Skupiony na tej kruchej dyplomacji, godzącej dobre maniery z jego własną dumą (nie lubił przepraszać, jeśli nie żałował swoich słów), zapomniał, że nie powinien nikomu udzielać rad sercowych.
Nie przeprosił za to za nazwanie Jastrzębi z Poolemerh (nie, to chyba wciąż nie to) znaną drużyną, bo najzwyczajniej w świecie nie zrozumiał przyczyny irytacji. Moore miał pewnie z milion powodów do złości i przekleństw, jak już zdołał udowodnić w ciągu niecałego kwadransa, a reputację jakiejś drużyny Hector uznał za najbardziej błahy. Pojednawczo tylko zamilkł i upił łyk herbaty, niepewny, na jaki czuły punkt tym razem nastąpił - tym razem niechcący, naprawdę!
Pił akurat kolejny łyk, gdy Theodore zapytał o jego historię (nie spodziewał się tego) i zaczął gwałtownie poprawiać sam siebie (tego tym bardziej się nie spodziewał, speszenie potencjalnym nietaktem zaskakująco kontrastowało z dotychczasowym zachowaniem sportowca). W pierwszej chwili chciał przerwać Theo, ale zawodnik-znanej-drużyny zaczął wystrzelać z siebie tłumaczenia jeszcze szybciej niż wcześniejsze przekleństwa.
-Spokojnie. - odstawił filiżankę, spoglądając Theo prosto w oczy. -Przez kilka lat było lepiej, ale potem spadłem do krypty biblioteki w Hogwarcie. Tej sekretnej, o której wiedzą tylko kujoni. Zwichnąłem znowu nogę, nie mogłem stamtąd wyjść, a zanim prefekci mnie znaleźli i wyciągnęli, byłem przez dobę skazany na towarzystwo Irytka i innych duchów. Od tamtej pory ciągle ich słyszę. - wyznał z powagą, ale nie miał serca napawać się miną Theo, bo to jednak żadne wyzwanie, gdy rozmówca jest pewnie wciąż trochę oszołomiony eliksirami uspokajającymi i huśtawką własnych emocji. -Żartuję! - czy, pośród litości i diagnoz, ktokolwiek jeszcze przy Theo żartował? -Zresztą, nigdy byś się na to nie nabrał - dał mu furtkę -ale kiedyś wmówiłem to jednej Ślizgonce. Było jej strasznie przykro, że nigdy nie dowiedziała się o zmyślonej krypcie, bo swoim zdaniem uczyła się dobrze. - uśmiechał się chwilę, z rozbawieniem, ale uśmiech stopniowo rzedł na myśl, że nadal nie lubił o tym rozmawiać, że podświadomie wybrał maskę ironii i żartu byle tylko odwlec temat. Zabębnił palcami w stół, obrócił w palcach obrączkę, westchnął. -Właściwie to kulawy, nie chory. - sprostował cicho. -Ale tak, tamto złamanie z dzieciństwa nigdy się do końca nie zagoiło. Byłem chorowitym dzieckiem, najpierw nie chciało się goić, potem zrosło się krzywo, potem złamali ją jeszcze raz i jeszcze raz, ale to nie pomagało... - urwał, zdziwiony tym, jak wiele i jak łatwo powiedział. Jego najbliżsi przyjaciele interesowali się uzdrawianiem, więc przy nich zawsze mówił jak najmniej i zawsze uważał na każde słowo, pełen obaw, że wyłapią brakujący element medycznej zagadki - tak, jak wreszcie wyłapał to któryś z kolei uzdrowiciel, rzucając ciche zaklęcie na wykrywanie klątw.
W dorosłości mogą wystąpić problemy psychiczne.
Tego wyroku wstydził się bardziej niż laski, ale przynajmniej tego ciężaru nie widział nikt.
A Theodore - uświadomił sobie, przełykając ślinę - nawet nie zakwestionuje logiki procesu zrastania się dziecięcych kości. -W każdym razie, było dużo komplikacji. - skwitował, bo to wystarczy i bo pewnie i tak go zanudził. -Pacjenci czasem pytają, czemu nie potrafię wyleczyć sam siebie, ale to po prostu… pechowa sytuacja. - tym razem to on (wreszcie!) uciekł gdzieś wzrokiem. To go bolało, pacjenci kwestionujący jego kompetencje. W jakiś sposób bolał też fałsz pechowej sytuacji, bo braterskie przepychanki mogą być jeszcze podciągnięte pod pecha, ale osłabiające dzieci klątwy - już nie. Często zastanawiał się, jakich wrogów miała jego rodzina, ale ojciec nie dał mu żadnych poszlak - może kiedyś, może kiedyś się dowie. Nie mógł przecież podejrzewać, że prędzej znajdzie ojca martwego.
Pod tymi samymi schodami, z których sam spadł w dzieciństwie.
-Zresztą, są cięższe choroby i kalectwa niż moje. - dodał z założenia optymistycznie, ale zabrzmiało to jakoś żałośnie.
Podniósł wzrok dopiero, gdy temat zmienił się na wypadek Theo. Szczegóły okazały się jeszcze bardziej posępne niż mógł sobie wyobrażać - chwilę milczał z pokerową twarzą, pozwalając brunetowi się wygadać, ale skrzywił się mimowolnie gdy usłyszał o strzaskaniu dwóch kijów. Odwrócił wzrok, nie chcąc by Theo wyczytał z niego pesymistyczne współczucie. Słów o meczu słuchał już jednym uchem, bo rozmówca demonstrował klasyczne wyparcie, a on nie wiedział, co powiedzieć.
Wiedział, co powiedziałby pacjentowi, ale złapał się na dziwnej myśli, że chyba nie chce odbierać Theodorowi ostatnich chwil (dni? Tygodni? Godzin?) nadziei.
- Zwolnili go? - strategicznie zboczył na temat winowajcy, byleby nie podsycić ani nie strzaskać złudzeń Theo o dalszej karierze. -Aresztowali? - poprawił się, bo to powinni zrobić. -Też mu coś złamałeś? - miał nadzieję, że tak.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zazwyczaj był zgoła innym człowiekiem.
Dużo bardziej empatycznym, chociażby; dużo bardziej skłonnym wysłuchać kogoś, kto zapewne chciał dla niego dobrze, nawet, jeśli teraz Theo nie był w stanie dopuścić do siebie tej myśli. Zazwyczaj bywał dużo bardziej miły. Wesoły, nawet; do tej pory łatwo było być radosnym, żyjąc beztroskim życiem złotego chłopca Quidditcha, w otoczeniu ciepłej, bezkrytycznej i bezgranicznej miłości całej wielkiej rodziny. Łatwo było przyjąć ten stan rzeczy za pewnik, i łatwo było być dobrym przyjacielem, dobrym bratem, dobrym narzeczonym, kiedy świat zdawał się z przyjemnością uginać do jego woli i wygładzać jego ścieżki. Do tej pory życie nie rzucało mu pod nogi większych kłód niż przegrany mecz, Okropny z eliksirów albo zły dzień Fran, który zawsze mógł naprawić bukietem kwiatów i trzymaniem jej w ramionach. Gdyby wysłuchał historii Hectora w innych okolicznościach, i tak by jej nie zrozumiał, nie mógłby; on nigdy nie musiał się zmagać z odrzuceniem ani samotnością, zajęty raczej bieganiem do upadłego po okolicznych lasach i sadach, niż obserwowaniem świata zza zimnej, bezlitosnej szyby. Nie zrozumiałby, ale na pewno by próbował. Może podziękowałby mu nawet za radę; od zawsze był skłonny do szybkiego wpadania w gniew, ale nie tak szybki ani nie tak silny, który zamiast napędzać go do działania zdawał się raczej pożerać go żywcem.
Ten sam gniew rośnie w nim po raz kolejny, może nieco ciszej, studzony przez gorzkie echo bólu przeszywającego jego nogę.
-Nie masz pojęcia, co ona czuje- Warczy, w odruchowej, bezmyślnej chęci obrony czci i godności własnej narzeczonej. Może ostatnimi czasy nie jest sobą, nie potrafi być, ale ten jeden element Theodora Moore'a pozostaje niezmienny jak rdzeń. Kocha Fran; kocha ją nieprzytomnie, szalenie, bez granic. Czasem aż przeraża go ogrom tego uczucia, każący mu tęsknić za nią za każdym razem, kiedy tylko oddala się poza zasięg jego ramion, kiedy rano opuszcza ciepłe łóżko i jego objęcia i znika mu z oczu. Kocha ją od zawsze i na zawsze, bardziej niż cokolwiek innego, może nawet bardziej niż swoją rodzinę, która niegdyś panowała niepodzielnie w jego sercu i umyśle. Dlatego nigdy nie myśli o tym, jakby to było ją stracić- bo przecież jej nie straci. Przecież oddała mu swoją miłość i swoją rękę; w jego głowie ta obietnica jest wieczna. Nawet, jeśli nie myśli o niej ani chwili, wrzesząc dla oniemiałą z zaskoczenia i bólu Franceskę. Nawet, jeśli każe jej wyjść z jego szpitalnej sali, natychmiast, NATYCHMIAST, i odpycha jej wyciągnięte w swoim kierunku drobne ręce. W przypływie gniewu i urażonej dumy ma ochotę dodać coś jeszcze, pchnąć w kierunku Vale'a kolejną, niezbyt zmyślną inwektywę; zaciska jednak usta, przyjmując w porę usłyszane przeprosiny. -Mojej matki jeszcze tu nie było. Nie zdąży mnie odwiedzić, zanim wyjdę. Chyba padłaby trupem, widząc mne w takim stanie.
Mruczy pojednawczo w odpowiedzi, wciąż trochę nieufnie łypiąc na Hectora unoszącego filiżankę do ust. Jest w stanie zrozumieć jego matkę, nawet, jeśli jej nie poznał; mógł mgliście wyobrazić sobie ból towarzyszący chorobie dziecka. Od zawsze pragnął w końcu mieć dzieci- schemat dużej, kochającej się rodziny był stale wpisany w jego ja, i od zawsze wyobrażał sobie, jakim będzie ojcem. Chciał być dobrym tatą; może wtedy zdołałby dorównać Fran, która bez wątpienia miała się stać najlepszą matką na świecie.
W odpowiedzi na historię o krypcie unosi brwi i głowę, zaintrygowany, choć niepewny. Nigdy nie słyszał o czymkolwiek takim; nie, żeby było to wyjątkowo dziwne, bibliotekę odwiedził tylko raz w celu uwiedzenia trzeciorocznej Krukonki (dała mu zresztą kosza, więc całe wyjście okazało się być chybioną inwestycją). Theo nie lubił jednak nie wiedzieć- po błyskawicznym zastanowieniu zamierzał więc brnąć w zaparte, i Ta, paskudne miejsce już chybotało się na krawędzi jego warg- powstrzymane na szczęście kolejnymi słowami Hectora.
-Może nie byłem Krukonem, ale nie jestem durny- Mruczy więc w odpowiedzi, ale nie patrzy mu w oczy; jako rodzony Gryfon nie jest najbardziej uzdolnionym kłamcą.- Niezły żart, niezły.
Uśmiecha się jednak mimowoli, krótko, ale szczerze. Już od dawna nikt nie ośmiela się żartować w jego obecności; nawet, jeśli boli go urażona duma, towarzystwo Hectora okazuje się być jak powiew świeżego powietrza. Szybciej byłby gotów zginąć, niż to przyznać, ale pozwala sobie na to, żeby zatrzymać uśmiech na ustach przez jeszcze jedną krótką chwilę.
Potem jednak grymas ginie, zastąpiony ponownie zmarszczonymi brwiami. Jeszcze nie jest świadomy, jak bardzo będzie w stanie zrozumieć ból, którego ślad wychwytuje w pozornie beztroskim głosie nowopoznanego towarzysza niedoli.
-Gówniana sprawa- Mamrocze w odpowiedzi, krzywiąc się; nie ma pojemności, w której mógłby składować kolejny ból poza własnym, ale kiedy mówi- Musiałeś być smutnym dzieciakiem- czuje szczere współczucie.
-Może nie zrosła się, bo byłeś za młody- Dodaje zresztą błyskawicznie, odruchowo, niemalże panicznie szukając wytłumaczenia, i nie robiąc sobie nic z tego, że tym samym właśnie próbuje poprawiać lekarza w zakresie jego własnej wiedzy. Nie ma w nim zgody na przyjęcie prawdy, którą ostrożnie zdaje mu się dawkować Hector, więc uparcie odpycha ją od siebie.- Sam powiedziałeś, to nie jest ta sama diagnoza. Wiem, że jesteś uzdrowicielem i w ogóle, znacie się na tym i tak dalej. Ale mam trochę więcej niż pięć lat. Moja zrośnie się szybko, Hopkirk powiedział, że nie ma co do tego wątpliwości.
Upór jest w końcu ich cechą rodzinną.
-Przykro mi, że nie chodzisz. Wiem, że nie szukasz kumpla do chodzenia o lasce.- Pod warstwą tego gniewu jest w końcu wciąż dobrym człowiekiem.-Nie popisałem się, zapomnij o tym.
Dobrym człowiekiem, który wciąż jest zbyt zły, żeby wykrztusić przepraszam. Szczególnie nie wtedy, kiedy temat zbacza na Bena, i wściekłość wypełnia go jak lawa, i parzy. Zaciska szczękę tak bardzo, że boli; słabe echo, mierny impuls, nie jest w stanie ani na mrugnięcie powieką odwrócić jego myśli od prawdziwego źródła bólu.
-Wyrzucili go. Żałuję, że go wtedy nie zabiłem- Syczy przez zęby; ręce bezwiednie zaciskają się w pięści, jednak nie uderzają w stół. Nie tym razem. Oszczędza tę energię na inny czas.- Mogłem go zabić na środku tego pierdolonego boiska, ale... to był mój przyjaciel. Zresztą nieważne, kim był, teraz jest dla mnie martwy, i mam nadzieję, kurwa, że też leży gdzieś tutaj i gnije.
Tak jak ja, szepnął jakiś głos w jego głowie, zupełnie tak, jak ja.
Dużo bardziej empatycznym, chociażby; dużo bardziej skłonnym wysłuchać kogoś, kto zapewne chciał dla niego dobrze, nawet, jeśli teraz Theo nie był w stanie dopuścić do siebie tej myśli. Zazwyczaj bywał dużo bardziej miły. Wesoły, nawet; do tej pory łatwo było być radosnym, żyjąc beztroskim życiem złotego chłopca Quidditcha, w otoczeniu ciepłej, bezkrytycznej i bezgranicznej miłości całej wielkiej rodziny. Łatwo było przyjąć ten stan rzeczy za pewnik, i łatwo było być dobrym przyjacielem, dobrym bratem, dobrym narzeczonym, kiedy świat zdawał się z przyjemnością uginać do jego woli i wygładzać jego ścieżki. Do tej pory życie nie rzucało mu pod nogi większych kłód niż przegrany mecz, Okropny z eliksirów albo zły dzień Fran, który zawsze mógł naprawić bukietem kwiatów i trzymaniem jej w ramionach. Gdyby wysłuchał historii Hectora w innych okolicznościach, i tak by jej nie zrozumiał, nie mógłby; on nigdy nie musiał się zmagać z odrzuceniem ani samotnością, zajęty raczej bieganiem do upadłego po okolicznych lasach i sadach, niż obserwowaniem świata zza zimnej, bezlitosnej szyby. Nie zrozumiałby, ale na pewno by próbował. Może podziękowałby mu nawet za radę; od zawsze był skłonny do szybkiego wpadania w gniew, ale nie tak szybki ani nie tak silny, który zamiast napędzać go do działania zdawał się raczej pożerać go żywcem.
Ten sam gniew rośnie w nim po raz kolejny, może nieco ciszej, studzony przez gorzkie echo bólu przeszywającego jego nogę.
-Nie masz pojęcia, co ona czuje- Warczy, w odruchowej, bezmyślnej chęci obrony czci i godności własnej narzeczonej. Może ostatnimi czasy nie jest sobą, nie potrafi być, ale ten jeden element Theodora Moore'a pozostaje niezmienny jak rdzeń. Kocha Fran; kocha ją nieprzytomnie, szalenie, bez granic. Czasem aż przeraża go ogrom tego uczucia, każący mu tęsknić za nią za każdym razem, kiedy tylko oddala się poza zasięg jego ramion, kiedy rano opuszcza ciepłe łóżko i jego objęcia i znika mu z oczu. Kocha ją od zawsze i na zawsze, bardziej niż cokolwiek innego, może nawet bardziej niż swoją rodzinę, która niegdyś panowała niepodzielnie w jego sercu i umyśle. Dlatego nigdy nie myśli o tym, jakby to było ją stracić- bo przecież jej nie straci. Przecież oddała mu swoją miłość i swoją rękę; w jego głowie ta obietnica jest wieczna. Nawet, jeśli nie myśli o niej ani chwili, wrzesząc dla oniemiałą z zaskoczenia i bólu Franceskę. Nawet, jeśli każe jej wyjść z jego szpitalnej sali, natychmiast, NATYCHMIAST, i odpycha jej wyciągnięte w swoim kierunku drobne ręce. W przypływie gniewu i urażonej dumy ma ochotę dodać coś jeszcze, pchnąć w kierunku Vale'a kolejną, niezbyt zmyślną inwektywę; zaciska jednak usta, przyjmując w porę usłyszane przeprosiny. -Mojej matki jeszcze tu nie było. Nie zdąży mnie odwiedzić, zanim wyjdę. Chyba padłaby trupem, widząc mne w takim stanie.
Mruczy pojednawczo w odpowiedzi, wciąż trochę nieufnie łypiąc na Hectora unoszącego filiżankę do ust. Jest w stanie zrozumieć jego matkę, nawet, jeśli jej nie poznał; mógł mgliście wyobrazić sobie ból towarzyszący chorobie dziecka. Od zawsze pragnął w końcu mieć dzieci- schemat dużej, kochającej się rodziny był stale wpisany w jego ja, i od zawsze wyobrażał sobie, jakim będzie ojcem. Chciał być dobrym tatą; może wtedy zdołałby dorównać Fran, która bez wątpienia miała się stać najlepszą matką na świecie.
W odpowiedzi na historię o krypcie unosi brwi i głowę, zaintrygowany, choć niepewny. Nigdy nie słyszał o czymkolwiek takim; nie, żeby było to wyjątkowo dziwne, bibliotekę odwiedził tylko raz w celu uwiedzenia trzeciorocznej Krukonki (dała mu zresztą kosza, więc całe wyjście okazało się być chybioną inwestycją). Theo nie lubił jednak nie wiedzieć- po błyskawicznym zastanowieniu zamierzał więc brnąć w zaparte, i Ta, paskudne miejsce już chybotało się na krawędzi jego warg- powstrzymane na szczęście kolejnymi słowami Hectora.
-Może nie byłem Krukonem, ale nie jestem durny- Mruczy więc w odpowiedzi, ale nie patrzy mu w oczy; jako rodzony Gryfon nie jest najbardziej uzdolnionym kłamcą.- Niezły żart, niezły.
Uśmiecha się jednak mimowoli, krótko, ale szczerze. Już od dawna nikt nie ośmiela się żartować w jego obecności; nawet, jeśli boli go urażona duma, towarzystwo Hectora okazuje się być jak powiew świeżego powietrza. Szybciej byłby gotów zginąć, niż to przyznać, ale pozwala sobie na to, żeby zatrzymać uśmiech na ustach przez jeszcze jedną krótką chwilę.
Potem jednak grymas ginie, zastąpiony ponownie zmarszczonymi brwiami. Jeszcze nie jest świadomy, jak bardzo będzie w stanie zrozumieć ból, którego ślad wychwytuje w pozornie beztroskim głosie nowopoznanego towarzysza niedoli.
-Gówniana sprawa- Mamrocze w odpowiedzi, krzywiąc się; nie ma pojemności, w której mógłby składować kolejny ból poza własnym, ale kiedy mówi- Musiałeś być smutnym dzieciakiem- czuje szczere współczucie.
-Może nie zrosła się, bo byłeś za młody- Dodaje zresztą błyskawicznie, odruchowo, niemalże panicznie szukając wytłumaczenia, i nie robiąc sobie nic z tego, że tym samym właśnie próbuje poprawiać lekarza w zakresie jego własnej wiedzy. Nie ma w nim zgody na przyjęcie prawdy, którą ostrożnie zdaje mu się dawkować Hector, więc uparcie odpycha ją od siebie.- Sam powiedziałeś, to nie jest ta sama diagnoza. Wiem, że jesteś uzdrowicielem i w ogóle, znacie się na tym i tak dalej. Ale mam trochę więcej niż pięć lat. Moja zrośnie się szybko, Hopkirk powiedział, że nie ma co do tego wątpliwości.
Upór jest w końcu ich cechą rodzinną.
-Przykro mi, że nie chodzisz. Wiem, że nie szukasz kumpla do chodzenia o lasce.- Pod warstwą tego gniewu jest w końcu wciąż dobrym człowiekiem.-Nie popisałem się, zapomnij o tym.
Dobrym człowiekiem, który wciąż jest zbyt zły, żeby wykrztusić przepraszam. Szczególnie nie wtedy, kiedy temat zbacza na Bena, i wściekłość wypełnia go jak lawa, i parzy. Zaciska szczękę tak bardzo, że boli; słabe echo, mierny impuls, nie jest w stanie ani na mrugnięcie powieką odwrócić jego myśli od prawdziwego źródła bólu.
-Wyrzucili go. Żałuję, że go wtedy nie zabiłem- Syczy przez zęby; ręce bezwiednie zaciskają się w pięści, jednak nie uderzają w stół. Nie tym razem. Oszczędza tę energię na inny czas.- Mogłem go zabić na środku tego pierdolonego boiska, ale... to był mój przyjaciel. Zresztą nieważne, kim był, teraz jest dla mnie martwy, i mam nadzieję, kurwa, że też leży gdzieś tutaj i gnije.
Tak jak ja, szepnął jakiś głos w jego głowie, zupełnie tak, jak ja.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Ale mam pojęcie, jak boli złamana noga. - odparował, bo lubił mieć ostatnie słowo, bo lubił się łudzić, że jako magipsychiatra zrozumie kiedyś kobiecą psychikę. Ale prawda była taka, że faktycznie nie miał pojęcia ani jak czuje się Fran, ani jak czuje się Theo, ani jak czuje się ktoś prawdziwie i romantycznie zakochany. Nigdy nie był zakochany. Raz próbował zdobyć doświadczenie, w którym mógłby udawać, że jest, ale potem ona nazwała go kaleką, a on ją dzi... nie było potrzeby tego sobie przypominać i złudzenia rozwiały się, odechciało mu się kolejnych prób, a we własnej żonie zakochać się nie zdołał. Mimo tego cynizmu, nie wyobrażał sobie Hogwartu, w którym Fran i Theo nie są obrzydliwie słodko zakochaną parą, ani nie wyobrażał sobie świata, w którym taką miłość może złamać zwykłe złamanie kości. Za jakiś czas nie będzie sobie potrafił wyobrazić dlaczego Theo ją usprawiedliwia po czymś niewybaczalnym, choć samemu będzie usprawiedliwiał nieobecność brata na ślubie siostry i upiorną pewność co do tego, kto stoi za śmiercią ojca. Ale to będzie zupełnie co innego.
Theodore wydawał się samcem alfa, z którym łatwo pokłócić się o honor kobiety, choćby dla sportu - ale Hector przezornie wycofał się z tematu, a irytacja Theo rozpłynęła się we wspomnieniu ich matek. Równie przezornie Vale skwitował jego słowa milczeniem, powstrzymując cisnące się na usta: co, jeśli będziesz tu na tyle długo, że zdąży cię odwiedzić?
-Wcale nie uważamy w Ravenclaw, że wszyscy inni są durni. - tylko większość. Roześmiał się, niespodziewanie dla samego siebie - ale nie śmiał się z Theo, tylko z dziwnie lekkiej atmosfery i z faktu, że najwyraźniej zdołał przekonać rozwścieczonego i wulgarnego pacjenta do uśmiechu. (I może trochę z faktu, że szkolna gwiazda, złoty chłopiec z Gryffindoru, uznał jego żart za niezły).
Wolał ten krótki moment wesołości niż późniejsze szczere współczucie, na które w głębi ducha reagował równie alergicznie jak Theo, choć potrafił to o wiele lepiej zamaskować. Wzruszył lekko ramionami. I tak byłbym smutnym dzieciakiem. - spróbował się przekonać, wspominając życiowe wybory brata, chorobę matki i charłactwo siostry. Wszyscy byli smutni. -Może nie aż tak. Nie pamiętałem, co tracę. - spróbował przekonać samego Theo. Nie pamiętałem, ale widziałem. Szczególnie w Hogwarcie, gdy Tiara Przydziału zdradziła jego oczekiwania i przydzieliła jego zdrowego bliźniaka do domudurniów Lwów, gdzie Victor zdobywał nowych przyjaciół gdy Hector zdobywał nowe-osoby-które-zdołał-zirytować.
Zamilkł, gdy Theo tak desperacko usiłował wytłumaczyć sobie logikę złamań. Gdy Theodore pozna go lepiej, przekona się, że Hector milczy czasem wymownie - ale teraz brzmiało to nawet naturalnie, jak milcząca zgoda.
-Pewnie byłem za młody. - zgodził się, bo to na pewno było czynnikiem. Strategicznie nie powiedział nic o prognozach samego Theo, bo nie ma zamiaru się z nim zgodzić, nie jest pieprzonym Hopkirkiem - i jest całkiem niezły w niemówieniu prawdy i niekłamaniu na raz.
-Przed chwilą widziałeś, jak chodzę. - łagodne rozbawienie zagłuszyło ukłucie winy (czemu czuł się winny własnego milczenia? To nie mój pacjent, to nie mój brat, to nie mój kolega, roztropnie było milczeć, ale i tak czuł się jakoś nie w porządku). -Chodzę, ale o lasce. - im bardziej Theo próbował być miłym dla kaleki, tym zabawniej i niezręczniej to wypadało, ale za to Hector zdołał w mig zrozumieć drugie dno w "zapomnij o tym."
Podobnie jak Theo, nie znosił w końcu przepraszać - i znał słowa, którymi można było wyrazić skruchę bez przepraszania.
Nie spodziewał się ich. Nie od wściekłego na świat gwiazdora Sokołów z Falmuur. Nie od Gryfona, który w szkole nawet go nie zauważał. Gdyby nie jego noga, nadal by cię nie zauważał - kłująca myśl przemknęła mu przez głowę, ale szybko ją odgonił - nieświadom jeszcze, że ta myśl będzie powracać i powracać w ciągu ich znajomości, w różnych wersjach: "gdyby miał innych przyjaciół, gdyby wciąż miał Fran, gdyby mniej go bolało, nie spędzałby czasu z Tobą."
-Wiem, że wszystko cię wkurwia. - uspokoił Theo. -...i że potrafię być... irytujący. - dodał ciszej. -Zapomnę. - jasne oczy przez moment spoglądały na Theo cieplej, jednak zaraz potem - słuchając o jego przyjacielu - odwrócił wzrok.
Nie był gotowy przyznać, że czasem brat może zepchnąć ze schodów brata.
Ani że świat nie zawsze bywa sprawiedliwy, więc jego były przyjaciel może mieć się świetnie.
Theodore Moore, brat dwójki przyzwoitych ludzi, samemu wydawał się całkiem przyzwoity i Hector nie miał serca psuć mu humoru.
-Pewnie tak. - powiedział bez przekonania, ale zaślepiony złością Theo chyba nie zauważy kiepskiej gry aktorskiej. Nie musiał zresztą udawać wiary w to, że zabiłby napastnika - nie czytał wiadomości sportowych ani plotek w "Czarownicy" i nie dowiedział się jeszcze, jak naprawdę to wyglądało. -Zwariował, że... tak się na ciebie rzucił? - spytał mało magipsychiatrycznie ("zwariował" to nie magipsychiatryczny termin) ale z iście magipsychiatryczną fascynacją powodem tej agresji (ze wszystkich zagadnień, przemoc zawsze ciekawiła go najbardziej), a potem zerknął na wiszący na ścianie zegar.
-Mam dyżur. - za kwadrans, ale intuicja mówiła mu, że Theo łatwiej będzie obserwować go o lasce niż samemu wstać przy nim o kulach.
Mógłby powiedzieć mu o zaklęciach przeciwbólowych albo nawet jedno zaoferować, ale intuicja mówiła mu również, że Theo rozwaliłby sobie wtedy nogę jeszcze bardziej, udając przed samym sobą, że może już chodzić - a do tego nie zamierzał przykładać ręki.
-Powodzenia, Theo. - życzył mu, szczerze, mając nadzieję, że wbrew kiepskim prognozom może nie będzie z niim - albo z jego psychiką- aż tak źle. Pewnie dowie się kiedyś od Teda.
Dowiedział się szybciej.
Okrągły tydzień później kibice Jastrzębi głośno świętują w londyńskich pubach dla czarodziejów, ale Hector nie zna wyniku meczu, spędzając kolejną noc na dyżurze na oddziale magipsychiatrycznym. Gdy zdyszana pielęgniarka wzywa go w pilnym przypadku czuje ukłucie niepokoju - być może kojarząc jej twarz z innego piętra, a może kojarząc mgliście, że był mecz, bo zapamiętał słowa Theo i od niechcenia sprawdził to w gazecie. Nabiera smutnej pewności kogo dotyczy interwencja gdy tylko znaleźli się na oddziale złamań.
Fiolki po eliksirach leżą strzaskane na podłodze, podobnie jak zmiętolona pościel, a Hector mimowolnie zaczyna się zastanawiać, czy najpierw złamią się kule czy wgniecie metalowa rama łóżka. Zatrzymuje się w progu, bo w widoku jego szału jest coś majestatycznego - gdyby stonować gniew i chaos, mógłby wyobrazić sobie Theo na boisku: masa, mięśnie, szybkość, energia, chyba tego potrzebowali ścigający gdy łapali tą swoją złotą kulkę. Chwila, a może ścigający to jednak ten z pałką? - zastanawia się, bo Theodore ewidentnie ma silne ramiona.
-Przygotować pasy? - z krótkiego zamyślenia wyrywa go głos pielęgniarki i dopiero wtedy - nie wie czemu dopiero wtedy, przecież nigdy nie traci skupienia, przecież zna procedury na pamięć - dociera do niego, że pacjent przejawia niemalże podręcznikowe objawy domagające się podręcznikowej procedury i że to dlatego po niego posłano. Miał zażegnać kryzys, ale nie tylko: miał podpisać się pod dwunastogodzinnym wyrokiem w pasach i być może pod zaleceniem tygodnia na oddział zamkniętym. Te procedury, nadmiernie okrutne, upokarzające, od zawsze budziły w nim wewnętrzny bunt, ale dziś bunt jest silniejszy niż zwykle - gdybym miał własną praktykę, nie skazałbym nikogo na coś takiego - i nawet wyobrażenie sobie miny Fran na widok jego podpisu pod wyrokiem dla jej narzeczonego nie osładza mu niewygodnej decyzji.
Mruga, powoli. Widzi przed sobą człowieka, który mógł(by?) zabić swojego przyjaciela z drużyny, ale pamięta człowieka, który przeprosił go (poniekąd) o wiele szybciej niż on sam przeprosiłby w podobnej w sytuacji; człowieka, którego boli podobnie jak jego.
-Theodore. - odzywa się głośno, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę i wykorzystać w jakiś sposób element zaskoczenia (nie wie, że jestem z oddziału magipsychiatrycznego). Pielęgniarka ponawia swoje pytanie, wyraźnie zaniepokojona - obydwoje wiedzą, że Hector musi podejść bliżej aby rzucić zaklęcia uspokajające, więc najpierw powinni po prostu spetryfikować pacjenta na odległość - ale w tym stanie to ryzykowne...
...ciekawe, czy uderzyłby kalekę. - ma smutne wrażenie, że tak, ale zarazem jest upiornie ciekawy.
-Proszę poczekać. - szepcze do pielęgniarki i na końcu języka tańczy mu chęć wytłumaczenia się, ale nie robi tego, bo dociera do niego, że ma tu władzę. Jest na specjalizacji, na czwartym roku, ma już pewne uprawnienia.
Może to zrobić na własne ryzyko.
Podchodzi bliżej, na tyle blisko, by móc walnąć laską w metalową nogę łóżka - efekt zaskoczenia, byleby tylko pacjent odwrócił w jego stronę głowę, byleby mógł go przyszpilić stanowczym, ostrym spojrzeniem: innym niż w herbaciarni. Byleby Theo mógł znaleźć się w zasięgu zaklęcia.
-Paxo, a teraz mnie posłuchaj, Theo. - syczy na jednym wydechu, decydując się na słabsze zaklęcie (byleby się nie pomylić, byleby zadziałało jak najszybciej) - bo bardziej niż na magię, liczy na resztki rozsądku, a może resztki dumy tlące się w pacjencie. -Jestem z oddziału magipsychiatrycznego i skoro mnie wezwali, to znaczy że jeśli się trochę nie uspokoisz - wylądujesz w pasach, na dwanaście godzin, skazany na własne myśli. I że mało dzieli cię od tygodnia na oddziale zamkniętym z własnymi myślami. - ma wrażenie, że Gryfoni wręcz boją się myślenia. -Znam miejsce, które możesz bezkarnie zdemolować i pójdziemy tam w ramach lepszej alternatywy, ale musisz udowodnić tej pielęgniarce, że po drodze mnie nie zabijesz. - syczy szeptem, dorzucając jeszcze -Subsisto Dolorem Horribilis. - wątpi, by traktowali go tu często tym najsilniejszym zaklęciem przeciwbólowym - groziło to tym, że pacjent się zapomni i uszkodzi sobie niebolącą nogę jeszcze bardziej, a Theo chyba nie dorobił się reputacji najrozsądniejszego pacjenta. Chce mu jednak ofiarować gałązkę oliwną, a poza tym - spowolnić jego refleks i ruchy, bo choć opanował do perfekcji pokerową twarz, choć nauczył się na polowaniach w dzieciństwie, że wściekłych psach i rannych zwierzętach (i ojcu, zwłaszcza ojcu) lepiej nie zdradzać strachu, to w głębi duszy trochę się go boi.
Theodore wydawał się samcem alfa, z którym łatwo pokłócić się o honor kobiety, choćby dla sportu - ale Hector przezornie wycofał się z tematu, a irytacja Theo rozpłynęła się we wspomnieniu ich matek. Równie przezornie Vale skwitował jego słowa milczeniem, powstrzymując cisnące się na usta: co, jeśli będziesz tu na tyle długo, że zdąży cię odwiedzić?
-Wcale nie uważamy w Ravenclaw, że wszyscy inni są durni. - tylko większość. Roześmiał się, niespodziewanie dla samego siebie - ale nie śmiał się z Theo, tylko z dziwnie lekkiej atmosfery i z faktu, że najwyraźniej zdołał przekonać rozwścieczonego i wulgarnego pacjenta do uśmiechu. (I może trochę z faktu, że szkolna gwiazda, złoty chłopiec z Gryffindoru, uznał jego żart za niezły).
Wolał ten krótki moment wesołości niż późniejsze szczere współczucie, na które w głębi ducha reagował równie alergicznie jak Theo, choć potrafił to o wiele lepiej zamaskować. Wzruszył lekko ramionami. I tak byłbym smutnym dzieciakiem. - spróbował się przekonać, wspominając życiowe wybory brata, chorobę matki i charłactwo siostry. Wszyscy byli smutni. -Może nie aż tak. Nie pamiętałem, co tracę. - spróbował przekonać samego Theo. Nie pamiętałem, ale widziałem. Szczególnie w Hogwarcie, gdy Tiara Przydziału zdradziła jego oczekiwania i przydzieliła jego zdrowego bliźniaka do domu
Zamilkł, gdy Theo tak desperacko usiłował wytłumaczyć sobie logikę złamań. Gdy Theodore pozna go lepiej, przekona się, że Hector milczy czasem wymownie - ale teraz brzmiało to nawet naturalnie, jak milcząca zgoda.
-Pewnie byłem za młody. - zgodził się, bo to na pewno było czynnikiem. Strategicznie nie powiedział nic o prognozach samego Theo, bo nie ma zamiaru się z nim zgodzić, nie jest pieprzonym Hopkirkiem - i jest całkiem niezły w niemówieniu prawdy i niekłamaniu na raz.
-Przed chwilą widziałeś, jak chodzę. - łagodne rozbawienie zagłuszyło ukłucie winy (czemu czuł się winny własnego milczenia? To nie mój pacjent, to nie mój brat, to nie mój kolega, roztropnie było milczeć, ale i tak czuł się jakoś nie w porządku). -Chodzę, ale o lasce. - im bardziej Theo próbował być miłym dla kaleki, tym zabawniej i niezręczniej to wypadało, ale za to Hector zdołał w mig zrozumieć drugie dno w "zapomnij o tym."
Podobnie jak Theo, nie znosił w końcu przepraszać - i znał słowa, którymi można było wyrazić skruchę bez przepraszania.
Nie spodziewał się ich. Nie od wściekłego na świat gwiazdora Sokołów z Falmuur. Nie od Gryfona, który w szkole nawet go nie zauważał. Gdyby nie jego noga, nadal by cię nie zauważał - kłująca myśl przemknęła mu przez głowę, ale szybko ją odgonił - nieświadom jeszcze, że ta myśl będzie powracać i powracać w ciągu ich znajomości, w różnych wersjach: "gdyby miał innych przyjaciół, gdyby wciąż miał Fran, gdyby mniej go bolało, nie spędzałby czasu z Tobą."
-Wiem, że wszystko cię wkurwia. - uspokoił Theo. -...i że potrafię być... irytujący. - dodał ciszej. -Zapomnę. - jasne oczy przez moment spoglądały na Theo cieplej, jednak zaraz potem - słuchając o jego przyjacielu - odwrócił wzrok.
Nie był gotowy przyznać, że czasem brat może zepchnąć ze schodów brata.
Ani że świat nie zawsze bywa sprawiedliwy, więc jego były przyjaciel może mieć się świetnie.
Theodore Moore, brat dwójki przyzwoitych ludzi, samemu wydawał się całkiem przyzwoity i Hector nie miał serca psuć mu humoru.
-Pewnie tak. - powiedział bez przekonania, ale zaślepiony złością Theo chyba nie zauważy kiepskiej gry aktorskiej. Nie musiał zresztą udawać wiary w to, że zabiłby napastnika - nie czytał wiadomości sportowych ani plotek w "Czarownicy" i nie dowiedział się jeszcze, jak naprawdę to wyglądało. -Zwariował, że... tak się na ciebie rzucił? - spytał mało magipsychiatrycznie ("zwariował" to nie magipsychiatryczny termin) ale z iście magipsychiatryczną fascynacją powodem tej agresji (ze wszystkich zagadnień, przemoc zawsze ciekawiła go najbardziej), a potem zerknął na wiszący na ścianie zegar.
-Mam dyżur. - za kwadrans, ale intuicja mówiła mu, że Theo łatwiej będzie obserwować go o lasce niż samemu wstać przy nim o kulach.
Mógłby powiedzieć mu o zaklęciach przeciwbólowych albo nawet jedno zaoferować, ale intuicja mówiła mu również, że Theo rozwaliłby sobie wtedy nogę jeszcze bardziej, udając przed samym sobą, że może już chodzić - a do tego nie zamierzał przykładać ręki.
-Powodzenia, Theo. - życzył mu, szczerze, mając nadzieję, że wbrew kiepskim prognozom może nie będzie z niim - albo z jego psychiką- aż tak źle. Pewnie dowie się kiedyś od Teda.
Dowiedział się szybciej.
Okrągły tydzień później kibice Jastrzębi głośno świętują w londyńskich pubach dla czarodziejów, ale Hector nie zna wyniku meczu, spędzając kolejną noc na dyżurze na oddziale magipsychiatrycznym. Gdy zdyszana pielęgniarka wzywa go w pilnym przypadku czuje ukłucie niepokoju - być może kojarząc jej twarz z innego piętra, a może kojarząc mgliście, że był mecz, bo zapamiętał słowa Theo i od niechcenia sprawdził to w gazecie. Nabiera smutnej pewności kogo dotyczy interwencja gdy tylko znaleźli się na oddziale złamań.
Fiolki po eliksirach leżą strzaskane na podłodze, podobnie jak zmiętolona pościel, a Hector mimowolnie zaczyna się zastanawiać, czy najpierw złamią się kule czy wgniecie metalowa rama łóżka. Zatrzymuje się w progu, bo w widoku jego szału jest coś majestatycznego - gdyby stonować gniew i chaos, mógłby wyobrazić sobie Theo na boisku: masa, mięśnie, szybkość, energia, chyba tego potrzebowali ścigający gdy łapali tą swoją złotą kulkę. Chwila, a może ścigający to jednak ten z pałką? - zastanawia się, bo Theodore ewidentnie ma silne ramiona.
-Przygotować pasy? - z krótkiego zamyślenia wyrywa go głos pielęgniarki i dopiero wtedy - nie wie czemu dopiero wtedy, przecież nigdy nie traci skupienia, przecież zna procedury na pamięć - dociera do niego, że pacjent przejawia niemalże podręcznikowe objawy domagające się podręcznikowej procedury i że to dlatego po niego posłano. Miał zażegnać kryzys, ale nie tylko: miał podpisać się pod dwunastogodzinnym wyrokiem w pasach i być może pod zaleceniem tygodnia na oddział zamkniętym. Te procedury, nadmiernie okrutne, upokarzające, od zawsze budziły w nim wewnętrzny bunt, ale dziś bunt jest silniejszy niż zwykle - gdybym miał własną praktykę, nie skazałbym nikogo na coś takiego - i nawet wyobrażenie sobie miny Fran na widok jego podpisu pod wyrokiem dla jej narzeczonego nie osładza mu niewygodnej decyzji.
Mruga, powoli. Widzi przed sobą człowieka, który mógł(by?) zabić swojego przyjaciela z drużyny, ale pamięta człowieka, który przeprosił go (poniekąd) o wiele szybciej niż on sam przeprosiłby w podobnej w sytuacji; człowieka, którego boli podobnie jak jego.
-Theodore. - odzywa się głośno, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę i wykorzystać w jakiś sposób element zaskoczenia (nie wie, że jestem z oddziału magipsychiatrycznego). Pielęgniarka ponawia swoje pytanie, wyraźnie zaniepokojona - obydwoje wiedzą, że Hector musi podejść bliżej aby rzucić zaklęcia uspokajające, więc najpierw powinni po prostu spetryfikować pacjenta na odległość - ale w tym stanie to ryzykowne...
...ciekawe, czy uderzyłby kalekę. - ma smutne wrażenie, że tak, ale zarazem jest upiornie ciekawy.
-Proszę poczekać. - szepcze do pielęgniarki i na końcu języka tańczy mu chęć wytłumaczenia się, ale nie robi tego, bo dociera do niego, że ma tu władzę. Jest na specjalizacji, na czwartym roku, ma już pewne uprawnienia.
Może to zrobić na własne ryzyko.
Podchodzi bliżej, na tyle blisko, by móc walnąć laską w metalową nogę łóżka - efekt zaskoczenia, byleby tylko pacjent odwrócił w jego stronę głowę, byleby mógł go przyszpilić stanowczym, ostrym spojrzeniem: innym niż w herbaciarni. Byleby Theo mógł znaleźć się w zasięgu zaklęcia.
-Paxo, a teraz mnie posłuchaj, Theo. - syczy na jednym wydechu, decydując się na słabsze zaklęcie (byleby się nie pomylić, byleby zadziałało jak najszybciej) - bo bardziej niż na magię, liczy na resztki rozsądku, a może resztki dumy tlące się w pacjencie. -Jestem z oddziału magipsychiatrycznego i skoro mnie wezwali, to znaczy że jeśli się trochę nie uspokoisz - wylądujesz w pasach, na dwanaście godzin, skazany na własne myśli. I że mało dzieli cię od tygodnia na oddziale zamkniętym z własnymi myślami. - ma wrażenie, że Gryfoni wręcz boją się myślenia. -Znam miejsce, które możesz bezkarnie zdemolować i pójdziemy tam w ramach lepszej alternatywy, ale musisz udowodnić tej pielęgniarce, że po drodze mnie nie zabijesz. - syczy szeptem, dorzucając jeszcze -Subsisto Dolorem Horribilis. - wątpi, by traktowali go tu często tym najsilniejszym zaklęciem przeciwbólowym - groziło to tym, że pacjent się zapomni i uszkodzi sobie niebolącą nogę jeszcze bardziej, a Theo chyba nie dorobił się reputacji najrozsądniejszego pacjenta. Chce mu jednak ofiarować gałązkę oliwną, a poza tym - spowolnić jego refleks i ruchy, bo choć opanował do perfekcji pokerową twarz, choć nauczył się na polowaniach w dzieciństwie, że wściekłych psach i rannych zwierzętach (i ojcu, zwłaszcza ojcu) lepiej nie zdradzać strachu, to w głębi duszy trochę się go boi.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy z ust Hectora padły pierwsze jego słowa, kiedy dopiero co znalazł się przy jego stoliku i spowodował wybuch kumulowanej pod skórą złości- Theo nigdy nie spodziewałby się, że kiedyś zostaną przyjaciółmi.
Z zasady nie zawierał głębokich przyjaźni z Krukonami; raczej rozmijał się z nimi, dostrzegając kątem oka ich pochylone nad lekturą plecy, kiedy sam biegł na błonia, usiłując nie spóźnić się na trening. W klasach zajmowali raczej zupełnie różne miejsca w ławkach; oni na przedzie, tam, gdzie ich wiedza mogła błyszczeć, a on w ostatnich rzędach, gdzie w półmroku jego nieuchronna drzemka mogła umknąć uwagi nauczyciela. Fran była wyjątkiem, oczywiście. W przypadku Fran jej inteligencja nie wzbudzała w nim dyskomfortu, tylko czysty podziw. Wielbił ją przecież w całości- skłamałby, mówiąc, że pierwszą rzeczą, jaką w niej dostrzegł, była jej mądrość, a nie piękne, gęste włosy i uśmiech słodki jak miód. Na początku była tylko swoją (niesamowitą) urodą; potem jednak w końcu pokochał jej serce i jej intelekt, nawet, jeśli czasem nie nadążał za tokiem jej rozumowania albo gubił się w rozmowie. Nigdy jej to nie przeszkadzało- on w końcu też nie zmuszał jej do latania na miotle, więc w pewien sposób uważał, że byli kwita. No i był jeszcze Ted, jego mały Teddy- on jednak miał pozostać jego ukochanym bratem niezależnie od zawodu, jaki sprawiło Theo usłyszenie Ravenclaw na Ceremonii Przydziału.
Gdyby nie bezczelność Hectora, pewnie by go nie zauważył. Przynajmniej nie na początku; jeszcze nie nauczył się nerwowo wypatrywać wśród tłumu ludzi podobnych do niego, powłóczających nogą nieco zbyt silnie, by można było uznać to za nonszalancję, nie za uraz. To zabawne, w jaki sposób los potrafi ze sobą spleść dwa zupełnie różne krańce świata; Theo nie zdaje sobie jeszcze sprawy, jak wiele razy Hector z przyszłości uratuje mu życie, i na jak wiele sposobów stanie się absolutnie kluczowym i niemożliwym do zastąpienia elementem jego życia.
Byli jednak tu i teraz; dlatego Theo krzywi się lekko, czując łagodną kpinę Hectora.
-No, o to mi chodziło- Bąka z urazą tuż po tym, jak wspiął się na wyżyny swojego taktu i spadł z nich z głośnym hukiem.- Że nie chodzisz tak no, normalnie. Kiepska sprawa.
On też nie chodził normalnie, jeszcze nie. Wystarczyło tylko mieć wystarczająco wiele hartu i ducha walki- a tego przecież nie brakowało mu od czasu dzieciństwa, ba!, nadmiar tego ducha wpędzał go w kłopoty częściej, niż byłby w stanie to policzyć. Wystarczyło tylko się zawziąć, zacisnąć zęby, i zmusić ciało do posłuszeństwa. To nie była w końcu jego pierwsza kontuzja. Zgoda, bolała najbardziej ze wszystkich, ale przecież zawsze mógł trafić gorzej. Po początkowym wstrząśnieniu mózgu jego głowa była przecież nietknięta, ręce wciąż silne i zdolne do wysiłku, płuca całe, nawet, jeśli czasem kurczyły się boleśnie i jeśli nie mógł złapać tchu, leżąc samotnie w pojedynczym łóżku pojedynczej sali szpitalnej. Na początku dzielił pokój z nastolatkiem ze złamaną ręką, jednakże po pierwszym wybuchu szału Theodora nastolatek zniknął wraz z całym łóżkiem i możliwością rozmowy, jaką sobą oferował.
Skinął głową, nie patrząc mu w oczy i nie wyrażając wdzięczności, kiedy Hector zgodził się przyjąć jego nie-przeprosiny. Słowa nie szły mu tego dnia najlepiej, więc przełknął je szybko, zanim zdążył zburzyć milszy obraz samego siebie, jaki z trudem starał się odkopać spod nowonarosłej warstwy buty i wściekłości.
-No, trochę tak- Mruknął pod nosem w odpowiedzi na irytujący; uśmiechnął się jednak krzywo, postukując szybko palcami o stół, żeby pokazać, że wcale nie miał mu tego na złe. Szedł o głowę, że w obecnej chwili mogli walczyć o laur osoby, której udało się zirytować najwięcej osób w szpitalu świętego Munga.
-Chyba zawsze był trochę pojebany- Warknął w odpowiedzi na pytanie o Bena, czując, jak jego dłonie mimowolnie zaciskają się w pięści. Starał się z wielką uważnością omijać w pamięci momenty, które bezpośrednio poprzedziłyatak bójkę; roztrząsanie czegoś, co nie był w stanie zrozumieć, sprawiało jedynie, że oprócz nogi paskudnie bolała go głowa. Bezpieczniej było po prostu wykreślić to z pamięci- co z oczu, to z serca, a jego serce nie było w stanie pomieścić tego, co wydarzyło się pomiędzy nimi. Być może już nigdy nikt nie miał tego zrozumieć- i Theo godził się na to, postanawiając raczej milczeć jak grób, niż pozwolić się upokorzyć.
-Hm, no jasne- Mruknął w odpowiedzi na wzmiankę o dyżurze, mimowolnie podążając wzrokiem do wiszącego na ścianie zegara. Nie, żeby czas miał dla niego jakiekolwiek znaczenie, nie w tym miejscu; minuty, godziny zdawały się zlewać ze sobą, tworząc nieprzerwane, nieznośne pasmo naprzemiennej nudy i cierpienia. Skoro jednak Hector miał zamiar odejść, to dawało mu czas i pole do powrotu do ćwiczeń chodzenia. Zagryźć zęby, jeszcze przez jedną chwilę- jeśli bardzo się skupił, był w stanie w głowie usłyszeć ryk tłumu witającego jego wejście na stadion.- Do zobaczenia, Ty dziwny człowieku.
Uśmiechnął się jednak, kiwając mu krótko głową i dopiero poniewczasie orientując się, że nigdy nie zapytał go, na jakim oddziale pracował.
Aż do czasu, kiedy ta zagadka rozwiązała się sama.
Nie spał od dwóch dni, które poprzedzały mecz, dlatego jeśli nie skupił się wystarczająco mocno, obraz dwoił się i rozmywał przed jego oczami. Nie przeszkadzało mu to w niczym; przez zalewającą wizję wściekłość i tak nie byłby w stanie dostrzec szczegółów ani skupić się na przerażonej twarzy pielęgniarki, robiącej unik, żeby ominąć lecący w nią kubek z eliksirem nasennym.
-WYNOŚ SIĘ!!!- Ryknął, a ona umknęła natychmiast, pospiesznie zatrzaskując za sobą drzwi. Ledwo zarejestrował hałas; w jego głowie huczało, a noga pulsowała nieznośnym bólem, który ignorował, stając na niej całym ciężarem ciała. Cholerna, bezużyteczna, pieprzona noga. Jeśli miała powstrzymać go przed powrotem do Jastrzębi, równie dobrze mógł sobie ją odciąć. Zresztą chciał; dlatego z jego pokoju zniknęły wszystkie ostre przedmioty i jego różdżka. Byłby zły z tego powodu, gdyby mógł pomieścić w sobie jeszcze więcej złości- ale nie mógł. Nie, kiedy tkwił tutaj, oszukany, samotny, podczas gdy gdzieś za oknem jego drużyna właśnie świętowała zwycięstwo. Jego drużyna. Jego zwycięstwo. W jego meczu. Pierdolony Hopkirk, cholerny oszust, przecież o b i e c a ł, obiecał, a jednak teraz unikał jego wzroku i jego sali. Obiecał, że do czasu meczu Theodore będzie chodził zupełnie, jak dawniej. To w końcu tylko złamanie, uśmiechał się do niego, a ten uśmiech bladł z dnia na dzień, zastępowany przez przecinającą czoło zmarszczkę.
To nie było życie, już nie. To nie był on. To nie było nawet jego ciało; tylko cholerna klatka, w którą ktoś postanowił go zamknąć, przeklinając go na wieki. To wszystko, czym tak obficie karmił się przez cały ten czas, właśnie rozmyło się i pękło jak mydlana bańka. Cały jego świat dygotał w posadach, nieboskłon pękał i sypał mu się prostu na rozpaloną wściekłą gorączką głowę. Więc to tak. Pozbyli się go, tak po prostu; odsunęli go, odsunęli po tych wszystkich latach, jedna pierdolona kontuzja wystarczyła, żeby stał się nikim.
Nie potrafił znieść bólu, nie takiego. Czym innym było cierpienie z powodu nogi popękanej i rozłupanej na kawałki, a czym innym było to cierpienie, palące jego duszę żywym ogniem. Nie potrafił znieść bólu, jakie niosło ze sobą zrozumienie tego, co Fran, co Teddy rozumieli już na długo przed nim. Jego kariera się skończyła. On się skończył. Jego ogień wypalił się, zanim zdążył jeszcze w pełni zapłonąć, i teraz gasł, zamknięty w szczelnej bańce szpitalnej sali. Theodore Moore, ścigający Jastrzębi z Falmouth, złoty chłopiec; Theodore Moore, nieszczęśliwa kaleka. Ludzie nie pozdrawiali go już z podziwem, zamiast tego patrząc na niego ze współczuciem, i to doprowadzało go na skraj własnej kruchej wytrzymałości.
Nie mógł obrócić siebie w proch i pył, zadbali o to, ale nie nie mogli go powstrzymać przed obróceniem reszty szpitala w ruinę.
Łatwiej było rzucać fiolkami o ścianę i słuchać trzasku rozbijanego szkła, niż własnych myśli. Łatwiej było rwać pościel na strzępy, zamienić drewnianą tacę w wiórę i pył, walić w ramę łóżka kulami tak długo, aż jedno i drugie poczęło wyginać się i szczerbić. Łatwiej było wyrzucić z pokoju kolejne pielęgniarki, posyłając za nimi doniczkę z paprotką i talerz ze śniadania, niż chociaż na chwilę poczuć ból, który to jego samego rozrywał na strzępy.
Dlatego nie słyszy znajomego głosu, przynajmniej nie na początku, zbyt zatracony w spalającym go amoku, żeby wychwycić cokolwiek z zewnątrz. Z rytmu wybija go dopiero głuche uderzenie w ramę łóżka- nie myśli, działa odruchowo, łapiąc leżącą obok książkę Rehabilitacja magimedyczna i ciskając nią za siebie, prosto w napastnika.
Nie wie, co szokuje go bardziej; zaklęcie, poczucie zdrady, czy kolejny przypływ bladej furii, kiedy orientuje się, z kim właściwie ma do czynienia.
-Jesteś lekarzem od wariatów?- Syczy zamiast krzyknąć, poddając się z furią działaniu zaklęcia.- Ty pierdolony oszuście.
Więc tym była ich poprzednia rozmowa? Cholernym wywiadem, żeby sprawdzić, wybadać, jak szybko puszczą mu hamulce?
-Nie zapniecie mnie, kurwa, w żadne pasy- Warczy, próbując się szarpnąć, próbując wstać na niesprawną nogę, która eksploduje bólem.- Ręce, kurwa, z dala ode mnie, przysięgam, Vale, wypierdalaj.
Nie dziękuje za pomoc, nawet, kiedy zalewa go fala obezwładniającej ulgi, rozmywająca w niwecz palący ból. Dopiero wtedy orientuje się, że jego ręce krwawią, pocięte gęsto tłuczonym przez niego zapamiętale szkłem. Nie jest w stanie myśleć, i nie jest w stanie nawet spróbować wyciągnąć sensu ze słów Hectora. Marszczy brwi, próbując się skupić, na przekór wściekłości i panice zalewającej mu głowę.
-Nie chcę... Kurwa...- Myśli pierzchają mu z głowy tak szybko, jak próbuje je złapać. Mimowolnie zaciska ręce na krawędzi łóżka, wygiętej w pałąk, bolesny spazm kurczących się palców powoduje, że wbije paznokcie w metal. -Nie zabiję Cię.
Tylko to może obiecać mu w obecnym stanie ducha.
Z zasady nie zawierał głębokich przyjaźni z Krukonami; raczej rozmijał się z nimi, dostrzegając kątem oka ich pochylone nad lekturą plecy, kiedy sam biegł na błonia, usiłując nie spóźnić się na trening. W klasach zajmowali raczej zupełnie różne miejsca w ławkach; oni na przedzie, tam, gdzie ich wiedza mogła błyszczeć, a on w ostatnich rzędach, gdzie w półmroku jego nieuchronna drzemka mogła umknąć uwagi nauczyciela. Fran była wyjątkiem, oczywiście. W przypadku Fran jej inteligencja nie wzbudzała w nim dyskomfortu, tylko czysty podziw. Wielbił ją przecież w całości- skłamałby, mówiąc, że pierwszą rzeczą, jaką w niej dostrzegł, była jej mądrość, a nie piękne, gęste włosy i uśmiech słodki jak miód. Na początku była tylko swoją (niesamowitą) urodą; potem jednak w końcu pokochał jej serce i jej intelekt, nawet, jeśli czasem nie nadążał za tokiem jej rozumowania albo gubił się w rozmowie. Nigdy jej to nie przeszkadzało- on w końcu też nie zmuszał jej do latania na miotle, więc w pewien sposób uważał, że byli kwita. No i był jeszcze Ted, jego mały Teddy- on jednak miał pozostać jego ukochanym bratem niezależnie od zawodu, jaki sprawiło Theo usłyszenie Ravenclaw na Ceremonii Przydziału.
Gdyby nie bezczelność Hectora, pewnie by go nie zauważył. Przynajmniej nie na początku; jeszcze nie nauczył się nerwowo wypatrywać wśród tłumu ludzi podobnych do niego, powłóczających nogą nieco zbyt silnie, by można było uznać to za nonszalancję, nie za uraz. To zabawne, w jaki sposób los potrafi ze sobą spleść dwa zupełnie różne krańce świata; Theo nie zdaje sobie jeszcze sprawy, jak wiele razy Hector z przyszłości uratuje mu życie, i na jak wiele sposobów stanie się absolutnie kluczowym i niemożliwym do zastąpienia elementem jego życia.
Byli jednak tu i teraz; dlatego Theo krzywi się lekko, czując łagodną kpinę Hectora.
-No, o to mi chodziło- Bąka z urazą tuż po tym, jak wspiął się na wyżyny swojego taktu i spadł z nich z głośnym hukiem.- Że nie chodzisz tak no, normalnie. Kiepska sprawa.
On też nie chodził normalnie, jeszcze nie. Wystarczyło tylko mieć wystarczająco wiele hartu i ducha walki- a tego przecież nie brakowało mu od czasu dzieciństwa, ba!, nadmiar tego ducha wpędzał go w kłopoty częściej, niż byłby w stanie to policzyć. Wystarczyło tylko się zawziąć, zacisnąć zęby, i zmusić ciało do posłuszeństwa. To nie była w końcu jego pierwsza kontuzja. Zgoda, bolała najbardziej ze wszystkich, ale przecież zawsze mógł trafić gorzej. Po początkowym wstrząśnieniu mózgu jego głowa była przecież nietknięta, ręce wciąż silne i zdolne do wysiłku, płuca całe, nawet, jeśli czasem kurczyły się boleśnie i jeśli nie mógł złapać tchu, leżąc samotnie w pojedynczym łóżku pojedynczej sali szpitalnej. Na początku dzielił pokój z nastolatkiem ze złamaną ręką, jednakże po pierwszym wybuchu szału Theodora nastolatek zniknął wraz z całym łóżkiem i możliwością rozmowy, jaką sobą oferował.
Skinął głową, nie patrząc mu w oczy i nie wyrażając wdzięczności, kiedy Hector zgodził się przyjąć jego nie-przeprosiny. Słowa nie szły mu tego dnia najlepiej, więc przełknął je szybko, zanim zdążył zburzyć milszy obraz samego siebie, jaki z trudem starał się odkopać spod nowonarosłej warstwy buty i wściekłości.
-No, trochę tak- Mruknął pod nosem w odpowiedzi na irytujący; uśmiechnął się jednak krzywo, postukując szybko palcami o stół, żeby pokazać, że wcale nie miał mu tego na złe. Szedł o głowę, że w obecnej chwili mogli walczyć o laur osoby, której udało się zirytować najwięcej osób w szpitalu świętego Munga.
-Chyba zawsze był trochę pojebany- Warknął w odpowiedzi na pytanie o Bena, czując, jak jego dłonie mimowolnie zaciskają się w pięści. Starał się z wielką uważnością omijać w pamięci momenty, które bezpośrednio poprzedziły
-Hm, no jasne- Mruknął w odpowiedzi na wzmiankę o dyżurze, mimowolnie podążając wzrokiem do wiszącego na ścianie zegara. Nie, żeby czas miał dla niego jakiekolwiek znaczenie, nie w tym miejscu; minuty, godziny zdawały się zlewać ze sobą, tworząc nieprzerwane, nieznośne pasmo naprzemiennej nudy i cierpienia. Skoro jednak Hector miał zamiar odejść, to dawało mu czas i pole do powrotu do ćwiczeń chodzenia. Zagryźć zęby, jeszcze przez jedną chwilę- jeśli bardzo się skupił, był w stanie w głowie usłyszeć ryk tłumu witającego jego wejście na stadion.- Do zobaczenia, Ty dziwny człowieku.
Uśmiechnął się jednak, kiwając mu krótko głową i dopiero poniewczasie orientując się, że nigdy nie zapytał go, na jakim oddziale pracował.
Aż do czasu, kiedy ta zagadka rozwiązała się sama.
Nie spał od dwóch dni, które poprzedzały mecz, dlatego jeśli nie skupił się wystarczająco mocno, obraz dwoił się i rozmywał przed jego oczami. Nie przeszkadzało mu to w niczym; przez zalewającą wizję wściekłość i tak nie byłby w stanie dostrzec szczegółów ani skupić się na przerażonej twarzy pielęgniarki, robiącej unik, żeby ominąć lecący w nią kubek z eliksirem nasennym.
-WYNOŚ SIĘ!!!- Ryknął, a ona umknęła natychmiast, pospiesznie zatrzaskując za sobą drzwi. Ledwo zarejestrował hałas; w jego głowie huczało, a noga pulsowała nieznośnym bólem, który ignorował, stając na niej całym ciężarem ciała. Cholerna, bezużyteczna, pieprzona noga. Jeśli miała powstrzymać go przed powrotem do Jastrzębi, równie dobrze mógł sobie ją odciąć. Zresztą chciał; dlatego z jego pokoju zniknęły wszystkie ostre przedmioty i jego różdżka. Byłby zły z tego powodu, gdyby mógł pomieścić w sobie jeszcze więcej złości- ale nie mógł. Nie, kiedy tkwił tutaj, oszukany, samotny, podczas gdy gdzieś za oknem jego drużyna właśnie świętowała zwycięstwo. Jego drużyna. Jego zwycięstwo. W jego meczu. Pierdolony Hopkirk, cholerny oszust, przecież o b i e c a ł, obiecał, a jednak teraz unikał jego wzroku i jego sali. Obiecał, że do czasu meczu Theodore będzie chodził zupełnie, jak dawniej. To w końcu tylko złamanie, uśmiechał się do niego, a ten uśmiech bladł z dnia na dzień, zastępowany przez przecinającą czoło zmarszczkę.
To nie było życie, już nie. To nie był on. To nie było nawet jego ciało; tylko cholerna klatka, w którą ktoś postanowił go zamknąć, przeklinając go na wieki. To wszystko, czym tak obficie karmił się przez cały ten czas, właśnie rozmyło się i pękło jak mydlana bańka. Cały jego świat dygotał w posadach, nieboskłon pękał i sypał mu się prostu na rozpaloną wściekłą gorączką głowę. Więc to tak. Pozbyli się go, tak po prostu; odsunęli go, odsunęli po tych wszystkich latach, jedna pierdolona kontuzja wystarczyła, żeby stał się nikim.
Nie potrafił znieść bólu, nie takiego. Czym innym było cierpienie z powodu nogi popękanej i rozłupanej na kawałki, a czym innym było to cierpienie, palące jego duszę żywym ogniem. Nie potrafił znieść bólu, jakie niosło ze sobą zrozumienie tego, co Fran, co Teddy rozumieli już na długo przed nim. Jego kariera się skończyła. On się skończył. Jego ogień wypalił się, zanim zdążył jeszcze w pełni zapłonąć, i teraz gasł, zamknięty w szczelnej bańce szpitalnej sali. Theodore Moore, ścigający Jastrzębi z Falmouth, złoty chłopiec; Theodore Moore, nieszczęśliwa kaleka. Ludzie nie pozdrawiali go już z podziwem, zamiast tego patrząc na niego ze współczuciem, i to doprowadzało go na skraj własnej kruchej wytrzymałości.
Nie mógł obrócić siebie w proch i pył, zadbali o to, ale nie nie mogli go powstrzymać przed obróceniem reszty szpitala w ruinę.
Łatwiej było rzucać fiolkami o ścianę i słuchać trzasku rozbijanego szkła, niż własnych myśli. Łatwiej było rwać pościel na strzępy, zamienić drewnianą tacę w wiórę i pył, walić w ramę łóżka kulami tak długo, aż jedno i drugie poczęło wyginać się i szczerbić. Łatwiej było wyrzucić z pokoju kolejne pielęgniarki, posyłając za nimi doniczkę z paprotką i talerz ze śniadania, niż chociaż na chwilę poczuć ból, który to jego samego rozrywał na strzępy.
Dlatego nie słyszy znajomego głosu, przynajmniej nie na początku, zbyt zatracony w spalającym go amoku, żeby wychwycić cokolwiek z zewnątrz. Z rytmu wybija go dopiero głuche uderzenie w ramę łóżka- nie myśli, działa odruchowo, łapiąc leżącą obok książkę Rehabilitacja magimedyczna i ciskając nią za siebie, prosto w napastnika.
Nie wie, co szokuje go bardziej; zaklęcie, poczucie zdrady, czy kolejny przypływ bladej furii, kiedy orientuje się, z kim właściwie ma do czynienia.
-Jesteś lekarzem od wariatów?- Syczy zamiast krzyknąć, poddając się z furią działaniu zaklęcia.- Ty pierdolony oszuście.
Więc tym była ich poprzednia rozmowa? Cholernym wywiadem, żeby sprawdzić, wybadać, jak szybko puszczą mu hamulce?
-Nie zapniecie mnie, kurwa, w żadne pasy- Warczy, próbując się szarpnąć, próbując wstać na niesprawną nogę, która eksploduje bólem.- Ręce, kurwa, z dala ode mnie, przysięgam, Vale, wypierdalaj.
Nie dziękuje za pomoc, nawet, kiedy zalewa go fala obezwładniającej ulgi, rozmywająca w niwecz palący ból. Dopiero wtedy orientuje się, że jego ręce krwawią, pocięte gęsto tłuczonym przez niego zapamiętale szkłem. Nie jest w stanie myśleć, i nie jest w stanie nawet spróbować wyciągnąć sensu ze słów Hectora. Marszczy brwi, próbując się skupić, na przekór wściekłości i panice zalewającej mu głowę.
-Nie chcę... Kurwa...- Myśli pierzchają mu z głowy tak szybko, jak próbuje je złapać. Mimowolnie zaciska ręce na krawędzi łóżka, wygiętej w pałąk, bolesny spazm kurczących się palców powoduje, że wbije paznokcie w metal. -Nie zabiję Cię.
Tylko to może obiecać mu w obecnym stanie ducha.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jest skupiony na zaklęciu i na samym Theo, więc nie ma jak się uchylić - zawsze w takich sytuacjach wmawia sobie pilniejszy powód własnej zwłoki, byleby zatuszować przykrą prawdę. Nie zdążyłby się uchylić, nawet gdyby chciał. Ciężki tom uderza go w lewy bark, na tyle mocno, że zostanie siniak i że Hector krzywi się lekko, ale grunt, że książka opada na podłogę i Paxo działa na tyle by Theo spojrzał na niego uważniej. I że chwilowo brunet nie ma w rękach innej amunicji. Pacjent go rozpoznaje, co daje mu lekką satysfakcję, ale ta rozpływa się błyskawicznie gdy w głosie Theo dźwięczy wściekła, oskarżycielska nuta.
Powinien się przyzwyczaić do tego, że magipsychiatrów nikt nie lubi - a zwłaszcza nie pacjenci w kryzysie emocjonalnym. Słyszał już przecież podobne inwektywy. Gdy otworzy własny gabinet, przywyknie do tego, że nawet pacjenci stawiający się u niego dobrowolnie nie będą go lubić, zasłaniając niechęcią własne upokorzenie gdy w trakcie długich sesji będzie roztapiał ich nieufność i wymuszał od nich bolesne prawdy. Magipsychiatrzy są nielubiani - uzna z dumą, zasłaniając się jak zbroją tym doskonałym profesjonalizmem. Nigdy nie był zresztą lubiany, więc wybrał karierę, w której może być nielubiany zawodowo.
Dlaczego zatem to oskarżenie - całkowicie logiczne, całkowicie przewidywalne - boli mocniej niż cios książką, zaskakująco intensywnie? Ostatnio, sam nie wiedział właściwie od kiedy (może gdyby wystarczająco się skupił, uznałby, że odkąd Beatrice zakpiła z jego blizn w noc poślubną albo że odkąd przestali rozmawiać z bratem, ale nie chciał o tym myśleć), wpadł zresztą w bezpieczny i przewidywalny rytm, w którym nie ma miejsca dla intensywnych emocji i tak jest lepiej, bo dzięki temu może się skupić na nauce. Nie bolą go już potknięcia i upokorzenia. Nowe wydanie Freuda i majestatyczny widok słońca po deszczowym dniu nie cieszą równie mocno jak zwykle. Jeszcze chwila praktyki w budowaniu murów i nawet przestanie bać się ojca - ale chyba zaskakująco mocny wybuch złości na widok Hopkirka doprowadził do pęknięcia w tej szybie.
Pojmuje to z opóźnieniem, tak samo jak z opóźnieniem pojmuje, dokładnie w tym momencie, że nie powinien był się wtrącać. Ani jako inny kaleka, ani jako przyjaciel Teda, ani jako magipsychiatra, bo to nie była jego sprawa, bo mógł przewidzieć, że kiedyś wezwą go na interwencję (nie mógł, dyżury się zmieniały, choć do dzisiejszego entuzjastycznie zgłosił się na ochotnika) i granice magipsychiatrii były jasne, bez prywatnych pogawędek, a zatem może wszystko zepsuł i...
-...to nie tak... - przez krótki moment wygląda jak autentycznie skruszony, nieśmiały dwudziestodwulatek, ale szybko się reflektuje, bo nie zepsuje swojej profesjonalnej maski. Musi tu w końcu zbudować jakieś pozory autorytetu, choć nie jest pewien, czy przed Theo, czy pielęgniarką, czy samym sobą. -Lekarzem od osób chorych psychicznie lub w kryzysie psychiatrycznym. - sztywnieje i poprawia machinalnie, acz stanowczo. Terminologia nie przewiduje słowa "wariat", a on nie lubi słowa "wariat" (w odniesieniu do typa, który złamał Theo nogę to co innego). Jeszcze kilka lat albo dekad, a samemu do nich dołączysz, Hector. Tik, tak, miecz Damoklesa nad głową, wyrok wyczytany w książce o klątwach, te wszystkie melancholijne nastroje i społeczne potknięcia i ta nicość którą czuł na widok swojej pięknej żony... czy to był po prostu jego charakter, czy może sygnały ostrzegawcze i pierwsze symptomy? Chciałby móc wiedzieć jakim byłby człowiekiem gdyby nie klątwa, gdyby nie kalectwo, ale nigdy się nie dowie, więc kiedyś naprawdę zwariuje roztrząsając alternatywy.
-Skoro mnie tu wezwali, to ciężko zapracowałeś na swoją reputację. I to ja jestem jedyną osobą pomiędzy tobą i pasami. - odcina się, bo może i nie umie się bić, ale słowem potrafi zaatakować. Nie chciałem tutaj być, ale to dobrze, że ja tu jestem, bo mój kolega z roku już by cię spetryfikował, a mój szef potraktował jako fascynujący eksperyment. Nie wiedziałem w herbaciarni jak będzie źle, albo może nie chciałem tego przewidzieć, n i e w a ż ne, bo nie byłbym tutaj, gdyby takie zachowanie się nie powtarzało. Gdybyś nie zgotował tej pielęgniarce piekła to po prostu wlałaby w ciebie eliksir uspokajający, bo n a s sprowadza się w ostateczności... - Hector chciałby mu to wszystko przekazać, ale aspirujący magipsychiatra widzi wyraźnie, że w tym stanie Theo i tak nie zrozumiałby zdania wielokrotnie złożonego. Widzi cienie pod oczyma i rozbiegane spojrzenie i drżące mięśnie i pokaleczone dłonie i to, że grymas bólu nie znika od razu po rzuceniu zaklęcia, choć znieczulenie pewnie zaczęło działać - tak, jakby Theo nie spodziewał się już życia bez bólu.
Wie, że w herbaciarni Theo trzymała w pionie nadzieja, a teraz mężczyzna trzyma się chyba tylko na gniewie i resztkach adrenaliny.
Zgodnie z fizyczną logiką, powinien zwalić się na łóżko ze zmęczenia, ale zgodnie z magipsychiatryczną logiką zostałby wtedy sam z myślami i z dezorientującą paniką, którą Hector słyszy przecież w chaotycznych słowach.
Musi zmęczyć się szybciej i skuteczniej.
Nie zabiję cię brzmi zadziwiająco trzeźwo jak na stan pacjenta, więc Hector wypuszcza powietrze z płuc i kiwa głową.
-To wystarczy. - stwierdza, choć nie jest pewien czy mu wierzy. Zastanawia się nad tym przez krótką chwilę - i widzi oczyma wyobraźni jak pięknie wygląda Beatrice w czarnej sukni i jej minę i furię ojca na wieść o tym, że to swojej małej siostrze zapisał wszystkie swoje książki i sporą część oszczędności (Merlinie, może lepiej nie ryzykować furią ojca wobec Lety i powinien to jeszcze zmienić, jakaś tajna skrytka czy coś) i brata który mógłby powiedzieć "a nie mówiłem" (bo decyzja Hectora o zostaniu uzdrowicielem niezrozumiale go zirytowała, a o zostaniu magipsychiatrą - jeszcze bardziej) i Archibalda, który dodałby "a nie mówiłem, że powinien zostać toksykologiem" - i w tej wizji nie ma właściwie nic przykrego. Jest wręcz zabawna, o wiele zabawniejsza niż nachalne myśli o tym, jak prędko działają niektóre bezbolesne trucizny do których w teorii ma dostęp w Mungu. Te myśli prawie ustąpią, gdy będzie miał syna, ale jeszcze nie został ojcem.
Dlatego nie przejmuje się własnym instynktem samozachowawczym, spogląda na zdumioną pielęgniarkę z autorytarną pewnością i prosi, by dostarczyła do sali eliksiry słodkiego snu, a oni wrócą "za jakiś czas". Bierze jeszcze do ręki kartę pacjenta, chce ją przeczytać uważniej, od deski do deski.
-Chodź. - na podniszczonych na własne życzenie kulach, z zakrwawionymi rękami (Theo musiałby wyciągnąć do niego dłonie i dać je opatrzyć, a na to ewidentnie nie ma nastroju, więc Hector nawet nie proponuje), ale akcje mają konsekwencje (powiedział ojciec, gdy zatłukł ulubioną klacz dziesięcioletniego Hectora - była stara, ale nie aż stara, co zrozumiał mały Hector gdy odtwarzał w głowie własne pyskowanie z poprzedniego dnia), a Hector nie jest i nie będzie jego niańką.
Kilkanaście kroków do windy, potem bolesne dla Theo (w pewnym momencie Hector ponawia zaklęcie przeciwbólowe) kilkadziesiąt przez korytarz na oddziale magipsychiatrycznym. Po drodze Theo ma doskonały widok na pacjentów śpiących twardo po lekach uspokajających i (co niektórych) związanych pasami lub kaftanami - przez lustro weneckie, którego stłuc się nie da.
Dochodzą do wzmacnianych drzwi, Hector otwiera je cichym hasłem. W środku jest puste pomieszczenie o ścianach wyłożonych poduszkami i miękkim parkiecie. Accio, Vale przyciąga zaklęciem kilka taboretów (które zdoła chyba naprawić potem za pomocą Reparo) żeby nieco osłodzićTheo pacjentowi rozrywkę.
-Nie krępuj się, ten pokój możesz rozwalić bez konsekwencji. - obwieszcza, nie obwieszczając, że jest wyciszany i że wszystko (poza taboretami) naprawia się samo dzięki specjalnym zaklęciom. To zepsułoby zabawę.
Zwykle pacjenci po prostu tłukli tutaj głową o miękkie ściany i drapali poduszki, ale Hector spogląda krytycznie na pokaleczone dłonie Theo - jest silny, ale chyba niewiele tutaj zdziała. Zamyka drzwi (od środka również miękkie), opiera się o nie i przesuwa dłonią po rzeźbionej główce sowy na czubku hebanowej laski. Dziób ma ostry, na tyle by przy znacznym wysiłku rozpruć te poduszki albo zarysować parkiet, ale nie na tyle, by przeciąć ludzką skórę (w chwilach stresu zaciska na lasce dłoń tak mocno, że aż zaskakuje go własna siła; tak mocno, że już dawno by się pociął). Bierze to pod uwagę, bo troszczy się o bezpieczeństwo samego Theo.
Laskę już raz naprawiał Reparo dzięki uprzejmości Ślizgonów, którzy pozwalają sobie na takie rzeczy pod n i e o b e c n o ś ć prefektów i w domu ma zapasową (może zresztą bez niejtrochę chodzić, to po prostu zbyt bolesne i niewygodne na długą metę), zresztą w sumie nigdy jej nie lubił.
-Masz, pożyczę ci - zastrzegł, jakby wierzył, że "pożyczę" powściągnie odrobinę destrukcyjne zapędy mężczyzny, jakby pamiętał szczerą skruchę i szczery uśmiech z herbaciarni. Ciekawe, jaki był wcześniej. - przemyka mu przez myśl. W Hogwarcie myślał, że Theodore Moore jest aroganckim dupkiem z boiska, ale ma wrażenie, że się trochę mylił. -muszę tu zostać, procedury, ale udawaj, że mnie nie ma. Poczytam sobie, mamy czas. - osuwa się po drzwiach do pozycji siedzącej, bo cały dzień chodził po szpitalu i jego też boli noga, a potem demonstracyjnie bierze do ręki plik dokumentów (w swoim stanie Theo nie zauważy, że to jego historia choroby). Daje mu na tyle prywatności na ile może, nie podnosząc wzroku dopóki pacjent się nie rozkręci.
Czyta raporty z wybuchów furii w szpitalnej sali i jeszcze bardziej pesymistyczne niż sądził prognozy i upiorne detale złamania i od czasu do czasu zerka na spektakl przemocy i grozy i rozpaczy.
Z każdą chwilą samemu wydaje się trochę mniejszy, trochę bledszy i trochę bardziej zmęczony, ale Theo pewnie nawet na niego nie patrzy. Hector milczy i wtapia się w tło, bo opanował do perfekcji i milcze i do bycia tłem i do udawanie, że nie istnieje. W pewnym momencie rozmasowuje ostrożnie bark i rzuca cicho, na czuja, przez koszulę, zaklęcie na siniaki.
-Opatrzę ci ręce, dobrze? - odzywa się dopiero, gdy staje się ewidentne, że Theo całkiem opadł z sił. Strzepuje z ramienia kilka piór z rozszarpanych poduszek i ściąga jedno z czoła, bo zaplątało mu się we włosy. Łapie równowagę (mięśnie, wcale nie połamana kość, jednak trochę mu ścierpły), wymija połamany taboret i kuca naprzeciwko pacjenta. Po sekundzie namysłu klęka, bo kucanie boli. -A potem wrócimy do sali i dam ci eliksir, po którym zaśniesz od razu i nie będziesz śnił ani myślał o niczym. - obiecuje, wiedząc, że pobudka po pięknych snach o zwycięstwie na meczu musi boleć podwójnie. Kryzys zostanie zażegnany, pacjent nie zagrozi już nikomu. Zaraz wyleczy skaleczenia na dłoniach i na tym powinien poprzestać, ale nie daje mu spokoju myśl, że to może się powtórzyć za kilka nocy, tłumione emocje znów wybuchną, a wtedy na dyżurze będzie Krueger. Może lepiej dać im wybuchnąć zawczasu.
-Zapytaj o mnie pielęgniarkę, jeśli będziesz chciał tu wrócić. - proponuje cicho i niepewnie, nie pacjentowi, a Theo.
Otwierając praktykę, będzie wracał pamięcią do tamtej nocy - mijające miesiące zatrą wspomnienie przytłaczającego smutku, a pozostawią świadomość, że pomógł bez uciekania się do pasów. Nie będzie wiedział - będzie tylko podejrzewał - dlaczego empatia wobec Theodore'a przyszła mu prościej niż wobec innych, ale przestanie się zastanawiać nad swoim nieco irracjonalnym impulsem do nagięcia procedur.
Za niecały rok powie mu w końcu coś jeszcze bardziej irracjonalnego, coś czego miał nie mówić n i k o m u: Moja żona jest w ciąży, ale nie wiem czy to dziecko jest moje.
Za pięć i osiem lat poda Beatrice eliksir Rue w przypadkach, które na pewno nie są jego, ale o tym już Theodorowi nie powie.
Powinien się przyzwyczaić do tego, że magipsychiatrów nikt nie lubi - a zwłaszcza nie pacjenci w kryzysie emocjonalnym. Słyszał już przecież podobne inwektywy. Gdy otworzy własny gabinet, przywyknie do tego, że nawet pacjenci stawiający się u niego dobrowolnie nie będą go lubić, zasłaniając niechęcią własne upokorzenie gdy w trakcie długich sesji będzie roztapiał ich nieufność i wymuszał od nich bolesne prawdy. Magipsychiatrzy są nielubiani - uzna z dumą, zasłaniając się jak zbroją tym doskonałym profesjonalizmem. Nigdy nie był zresztą lubiany, więc wybrał karierę, w której może być nielubiany zawodowo.
Dlaczego zatem to oskarżenie - całkowicie logiczne, całkowicie przewidywalne - boli mocniej niż cios książką, zaskakująco intensywnie? Ostatnio, sam nie wiedział właściwie od kiedy (może gdyby wystarczająco się skupił, uznałby, że odkąd Beatrice zakpiła z jego blizn w noc poślubną albo że odkąd przestali rozmawiać z bratem, ale nie chciał o tym myśleć), wpadł zresztą w bezpieczny i przewidywalny rytm, w którym nie ma miejsca dla intensywnych emocji i tak jest lepiej, bo dzięki temu może się skupić na nauce. Nie bolą go już potknięcia i upokorzenia. Nowe wydanie Freuda i majestatyczny widok słońca po deszczowym dniu nie cieszą równie mocno jak zwykle. Jeszcze chwila praktyki w budowaniu murów i nawet przestanie bać się ojca - ale chyba zaskakująco mocny wybuch złości na widok Hopkirka doprowadził do pęknięcia w tej szybie.
Pojmuje to z opóźnieniem, tak samo jak z opóźnieniem pojmuje, dokładnie w tym momencie, że nie powinien był się wtrącać. Ani jako inny kaleka, ani jako przyjaciel Teda, ani jako magipsychiatra, bo to nie była jego sprawa, bo mógł przewidzieć, że kiedyś wezwą go na interwencję (nie mógł, dyżury się zmieniały, choć do dzisiejszego entuzjastycznie zgłosił się na ochotnika) i granice magipsychiatrii były jasne, bez prywatnych pogawędek, a zatem może wszystko zepsuł i...
-...to nie tak... - przez krótki moment wygląda jak autentycznie skruszony, nieśmiały dwudziestodwulatek, ale szybko się reflektuje, bo nie zepsuje swojej profesjonalnej maski. Musi tu w końcu zbudować jakieś pozory autorytetu, choć nie jest pewien, czy przed Theo, czy pielęgniarką, czy samym sobą. -Lekarzem od osób chorych psychicznie lub w kryzysie psychiatrycznym. - sztywnieje i poprawia machinalnie, acz stanowczo. Terminologia nie przewiduje słowa "wariat", a on nie lubi słowa "wariat" (w odniesieniu do typa, który złamał Theo nogę to co innego). Jeszcze kilka lat albo dekad, a samemu do nich dołączysz, Hector. Tik, tak, miecz Damoklesa nad głową, wyrok wyczytany w książce o klątwach, te wszystkie melancholijne nastroje i społeczne potknięcia i ta nicość którą czuł na widok swojej pięknej żony... czy to był po prostu jego charakter, czy może sygnały ostrzegawcze i pierwsze symptomy? Chciałby móc wiedzieć jakim byłby człowiekiem gdyby nie klątwa, gdyby nie kalectwo, ale nigdy się nie dowie, więc kiedyś naprawdę zwariuje roztrząsając alternatywy.
-Skoro mnie tu wezwali, to ciężko zapracowałeś na swoją reputację. I to ja jestem jedyną osobą pomiędzy tobą i pasami. - odcina się, bo może i nie umie się bić, ale słowem potrafi zaatakować. Nie chciałem tutaj być, ale to dobrze, że ja tu jestem, bo mój kolega z roku już by cię spetryfikował, a mój szef potraktował jako fascynujący eksperyment. Nie wiedziałem w herbaciarni jak będzie źle, albo może nie chciałem tego przewidzieć, n i e w a ż ne, bo nie byłbym tutaj, gdyby takie zachowanie się nie powtarzało. Gdybyś nie zgotował tej pielęgniarce piekła to po prostu wlałaby w ciebie eliksir uspokajający, bo n a s sprowadza się w ostateczności... - Hector chciałby mu to wszystko przekazać, ale aspirujący magipsychiatra widzi wyraźnie, że w tym stanie Theo i tak nie zrozumiałby zdania wielokrotnie złożonego. Widzi cienie pod oczyma i rozbiegane spojrzenie i drżące mięśnie i pokaleczone dłonie i to, że grymas bólu nie znika od razu po rzuceniu zaklęcia, choć znieczulenie pewnie zaczęło działać - tak, jakby Theo nie spodziewał się już życia bez bólu.
Wie, że w herbaciarni Theo trzymała w pionie nadzieja, a teraz mężczyzna trzyma się chyba tylko na gniewie i resztkach adrenaliny.
Zgodnie z fizyczną logiką, powinien zwalić się na łóżko ze zmęczenia, ale zgodnie z magipsychiatryczną logiką zostałby wtedy sam z myślami i z dezorientującą paniką, którą Hector słyszy przecież w chaotycznych słowach.
Musi zmęczyć się szybciej i skuteczniej.
Nie zabiję cię brzmi zadziwiająco trzeźwo jak na stan pacjenta, więc Hector wypuszcza powietrze z płuc i kiwa głową.
-To wystarczy. - stwierdza, choć nie jest pewien czy mu wierzy. Zastanawia się nad tym przez krótką chwilę - i widzi oczyma wyobraźni jak pięknie wygląda Beatrice w czarnej sukni i jej minę i furię ojca na wieść o tym, że to swojej małej siostrze zapisał wszystkie swoje książki i sporą część oszczędności (Merlinie, może lepiej nie ryzykować furią ojca wobec Lety i powinien to jeszcze zmienić, jakaś tajna skrytka czy coś) i brata który mógłby powiedzieć "a nie mówiłem" (bo decyzja Hectora o zostaniu uzdrowicielem niezrozumiale go zirytowała, a o zostaniu magipsychiatrą - jeszcze bardziej) i Archibalda, który dodałby "a nie mówiłem, że powinien zostać toksykologiem" - i w tej wizji nie ma właściwie nic przykrego. Jest wręcz zabawna, o wiele zabawniejsza niż nachalne myśli o tym, jak prędko działają niektóre bezbolesne trucizny do których w teorii ma dostęp w Mungu. Te myśli prawie ustąpią, gdy będzie miał syna, ale jeszcze nie został ojcem.
Dlatego nie przejmuje się własnym instynktem samozachowawczym, spogląda na zdumioną pielęgniarkę z autorytarną pewnością i prosi, by dostarczyła do sali eliksiry słodkiego snu, a oni wrócą "za jakiś czas". Bierze jeszcze do ręki kartę pacjenta, chce ją przeczytać uważniej, od deski do deski.
-Chodź. - na podniszczonych na własne życzenie kulach, z zakrwawionymi rękami (Theo musiałby wyciągnąć do niego dłonie i dać je opatrzyć, a na to ewidentnie nie ma nastroju, więc Hector nawet nie proponuje), ale akcje mają konsekwencje (powiedział ojciec, gdy zatłukł ulubioną klacz dziesięcioletniego Hectora - była stara, ale nie aż stara, co zrozumiał mały Hector gdy odtwarzał w głowie własne pyskowanie z poprzedniego dnia), a Hector nie jest i nie będzie jego niańką.
Kilkanaście kroków do windy, potem bolesne dla Theo (w pewnym momencie Hector ponawia zaklęcie przeciwbólowe) kilkadziesiąt przez korytarz na oddziale magipsychiatrycznym. Po drodze Theo ma doskonały widok na pacjentów śpiących twardo po lekach uspokajających i (co niektórych) związanych pasami lub kaftanami - przez lustro weneckie, którego stłuc się nie da.
Dochodzą do wzmacnianych drzwi, Hector otwiera je cichym hasłem. W środku jest puste pomieszczenie o ścianach wyłożonych poduszkami i miękkim parkiecie. Accio, Vale przyciąga zaklęciem kilka taboretów (które zdoła chyba naprawić potem za pomocą Reparo) żeby nieco osłodzić
-Nie krępuj się, ten pokój możesz rozwalić bez konsekwencji. - obwieszcza, nie obwieszczając, że jest wyciszany i że wszystko (poza taboretami) naprawia się samo dzięki specjalnym zaklęciom. To zepsułoby zabawę.
Zwykle pacjenci po prostu tłukli tutaj głową o miękkie ściany i drapali poduszki, ale Hector spogląda krytycznie na pokaleczone dłonie Theo - jest silny, ale chyba niewiele tutaj zdziała. Zamyka drzwi (od środka również miękkie), opiera się o nie i przesuwa dłonią po rzeźbionej główce sowy na czubku hebanowej laski. Dziób ma ostry, na tyle by przy znacznym wysiłku rozpruć te poduszki albo zarysować parkiet, ale nie na tyle, by przeciąć ludzką skórę (w chwilach stresu zaciska na lasce dłoń tak mocno, że aż zaskakuje go własna siła; tak mocno, że już dawno by się pociął). Bierze to pod uwagę, bo troszczy się o bezpieczeństwo samego Theo.
Laskę już raz naprawiał Reparo dzięki uprzejmości Ślizgonów, którzy pozwalają sobie na takie rzeczy pod n i e o b e c n o ś ć prefektów i w domu ma zapasową (może zresztą bez niej
-Masz, pożyczę ci - zastrzegł, jakby wierzył, że "pożyczę" powściągnie odrobinę destrukcyjne zapędy mężczyzny, jakby pamiętał szczerą skruchę i szczery uśmiech z herbaciarni. Ciekawe, jaki był wcześniej. - przemyka mu przez myśl. W Hogwarcie myślał, że Theodore Moore jest aroganckim dupkiem z boiska, ale ma wrażenie, że się trochę mylił. -muszę tu zostać, procedury, ale udawaj, że mnie nie ma. Poczytam sobie, mamy czas. - osuwa się po drzwiach do pozycji siedzącej, bo cały dzień chodził po szpitalu i jego też boli noga, a potem demonstracyjnie bierze do ręki plik dokumentów (w swoim stanie Theo nie zauważy, że to jego historia choroby). Daje mu na tyle prywatności na ile może, nie podnosząc wzroku dopóki pacjent się nie rozkręci.
Czyta raporty z wybuchów furii w szpitalnej sali i jeszcze bardziej pesymistyczne niż sądził prognozy i upiorne detale złamania i od czasu do czasu zerka na spektakl przemocy i grozy i rozpaczy.
Z każdą chwilą samemu wydaje się trochę mniejszy, trochę bledszy i trochę bardziej zmęczony, ale Theo pewnie nawet na niego nie patrzy. Hector milczy i wtapia się w tło, bo opanował do perfekcji i milcze i do bycia tłem i do udawanie, że nie istnieje. W pewnym momencie rozmasowuje ostrożnie bark i rzuca cicho, na czuja, przez koszulę, zaklęcie na siniaki.
-Opatrzę ci ręce, dobrze? - odzywa się dopiero, gdy staje się ewidentne, że Theo całkiem opadł z sił. Strzepuje z ramienia kilka piór z rozszarpanych poduszek i ściąga jedno z czoła, bo zaplątało mu się we włosy. Łapie równowagę (mięśnie, wcale nie połamana kość, jednak trochę mu ścierpły), wymija połamany taboret i kuca naprzeciwko pacjenta. Po sekundzie namysłu klęka, bo kucanie boli. -A potem wrócimy do sali i dam ci eliksir, po którym zaśniesz od razu i nie będziesz śnił ani myślał o niczym. - obiecuje, wiedząc, że pobudka po pięknych snach o zwycięstwie na meczu musi boleć podwójnie. Kryzys zostanie zażegnany, pacjent nie zagrozi już nikomu. Zaraz wyleczy skaleczenia na dłoniach i na tym powinien poprzestać, ale nie daje mu spokoju myśl, że to może się powtórzyć za kilka nocy, tłumione emocje znów wybuchną, a wtedy na dyżurze będzie Krueger. Może lepiej dać im wybuchnąć zawczasu.
-Zapytaj o mnie pielęgniarkę, jeśli będziesz chciał tu wrócić. - proponuje cicho i niepewnie, nie pacjentowi, a Theo.
Otwierając praktykę, będzie wracał pamięcią do tamtej nocy - mijające miesiące zatrą wspomnienie przytłaczającego smutku, a pozostawią świadomość, że pomógł bez uciekania się do pasów. Nie będzie wiedział - będzie tylko podejrzewał - dlaczego empatia wobec Theodore'a przyszła mu prościej niż wobec innych, ale przestanie się zastanawiać nad swoim nieco irracjonalnym impulsem do nagięcia procedur.
Za niecały rok powie mu w końcu coś jeszcze bardziej irracjonalnego, coś czego miał nie mówić n i k o m u: Moja żona jest w ciąży, ale nie wiem czy to dziecko jest moje.
Za pięć i osiem lat poda Beatrice eliksir Rue w przypadkach, które na pewno nie są jego, ale o tym już Theodorowi nie powie.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zupełnie inaczej wyobrażał sobie młodość.
Merlinie, gdyby mogła go teraz zobaczyć jego matka; jak bardzo złamałby jej serce? Jak bardzo zawiedziona by się czuła, widząc swojego chłopca, swojego pierwszego chłopca, rozbijającego szpitalną salę na proch i pył? Jeszcze chwilę temu, uderzenie serca wstecz jego życie było w pełni spełnionym marzeniem. Jeszcze chwilę temu był po prostu Theo, a ludzie klaskali, wiwatowali na jego widok, kiedy wzbijał się w przestworza w drodze po zwycięstwo. Jeszcze chwilę temu był tylko chłopcem, dwudziestoletnim chłopcem przynoszącym świeże kwiaty swojej pięknej jak bajka narzeczonej, z którą każdej nocy przed snem rozmawiał o tym, jak cudowny będzie dzień, w którym w końcu stanie się jego żoną. Jeszcze chwilę temu zdobywał punkty dla swojej drużyny z nonszalancką, wrodzoną gracją, żeby potem sfrunąć na ziemię prosto w ramiona, które go kochały, które go chciały, w których zawsze mógł wylądować bezpiecznie.
Teraz- teraz był sam.
Wystarczyło mrugnięcie, i- i był tutaj. Nie w powietrzu, nie w rozgrzanym łóżku, nie w rodzinnym domu przepełnionym śmiechem; tylko w szpitalnej sali, miotając się jak zwierzę i jak zwierzę przerażony zbliżającymi się do niego ludźmi, którzy chcieli zakuć go w pasy. Może roześmiałby się gorzko z absurdu spektaklu, który rozgrywał się przed jego oczami, gdyby tylko potrafił myśleć na tyle trzeźwo, by móc skupić się na czymkolwiek dookoła. Ale nie myślał; król impulsywnych decyzji święcił właśnie triumfy, popychając Theodora do coraz bardziej desperackich prób zniszczenia świata. Bo tylko to mu pozostawało; zburzyć ten świat, zrównać go z ziemią i posypać solą. Roznieść na strzępy wersję świata, w której był tylko kaleką, wybrakowanym elementem układanki, który ci, którzy niegdyś obiecywali go kochać, z zażenowaniem próbowali usunąć z pola widzenia. Merlinie, jak się tu znalazł; dlaczego nikt po niego nie przyszedł, nikt nie próbował uratować tego, co z niego zostało? Gdzie popełnił błąd, co zrobił nie tak, co spieprzył tak bardzo, że teraz był tutaj, a nie w jednym z pubów, śmiejąc się z głębi piersi i wznosząc zwycięski toast zimnym ale? Na jaki ogon losu nastąpił, że ten poprzysiągł na nim taki odwet? W jakim kręgu piekieł obudził się po meczu, niemal natychmiast osuwając się ponownie w cichy, ciemny niebyt, porażony palącym bólem połamanej kości?
Na początku jest tylko wściekły; to ta dzika, niemożliwa do ujarzmienia złość popycha go i zmusza do obrócenia szpitalnej sali w ruinę. To przez wściekłość nie czuje współczucia dla pielęgniarek, które z okrzykiem przestrachu umykają z pola zasięgu jego ramion, i to przez nią nie czuje skruchy, patrząc w ich rozszerzone z przerażenia oczy. Jest wściekły wściekłością żywiołu, burzy, tornada, trzęsienia ziemi; ta wściekłość jest większa niż on sam i zdaje się nie mieścić w jego ciele, wyciekać przez pory i zatruwać i tak ciężkie od zapachu eliksirów powietrze. Ale to nie wściekłość towarzyszy mu do końca tego dnia.
Tylko strach.
Paniczny strach przed końcem, jak lęk przed umieraniem; bo przecież umiera, Theodore Moore, jakiego znał, jakim potrafił być, umiera na oczach ich wszystkich, wrzeszcząc w agonii. Paniczny strach przed tym, że stał się c h o r y; nie kontuzjowany, tylko chory, chory i bezużyteczny, bo chorzy ludzie nie stają się nigdy gwiazdami Quidditcha, i życie nigdy nie jest przecież łaskawe dla chorych ludzi. Paniczny strach przed tym, co dzieje się dookoła niego, przed światem zamykającym się nad nim i niebem walącym mu się na głowę. Przed tym, co ledwo jest w stanie zczytać z ust Hectora; pasy, nie rozumie dlaczego mieliby założyć mu pasy, nie rozumie dlaczego nie widzą, że nie chce ich skrzywdzić, że wcale nie chce niszczyć wszystkiego, że to nie on, i że cierpi, och, tak kurewsko cierpi.
Nigdy nie byłby w stanie wykrztusić jednak żadnej z tych rzeczy; na pewno nie teraz, kiedy adrenalina buzuje w jego żyłach i sprawia, że ma ochotę rozerwać się na strzępy. Zaciska zęby tak mocno, że zgrzytają głośno, boleśnie- jednak albo to, albo będzie krzyczeć, będzie krzyczeć bez końca, aż straci głos i całą swoją godność. Dlatego nie mówi nic. Nie mówi nic, kiedy podnosi się z trudem; zaklęcie jest skuteczne, noga nie boli, ale wciąż ugina się i składa jak wadliwy scyzoryk, kiedy próbuje oprzeć na niej jakikolwiek ciężar. Ten fakt sprawia, że uderza w niego zupełnie nowy rodzaj bólu- bezradność. Nigdy wcześniej nie był bezradny, nie on, nie Gryfon działający, zanim zdążył pomyśleć; i to właśnie przeraża go na śmierć.
Milczy, słysząc przez mgłę słowa Hectora; milczy, kiedy wyprowadza go na korytarz, i milczy, kiedy prowadzi go do pokoju bez dźwięków, bez obcych oczu, bez natrętnych spojrzeń. Milczy, kiedy Hector opiera się o ścianę i zaczyna lekturę; milczy, przyjmując od niego laskę, jak przez mgłę dostrzegając rzeźbę sowy, i bezsensownie myśląc o Fran.
A potem zaczyna niszczyć.
Uderza tak długo, aż mdleją mu ręce, aż nogi odmawiają posłuszeństwa i uginają się pod nim, sprowadzając go na kolana. Pokój powoli zaczyna przypominać raczej cmentarzysko, zasłany połamanym drewnem, porwaną bawełną i rozsypanym pierzem. Zniszczył wszystko, co tylko mógł, co tylko potrafił, ogałacając ściany i znacząc ziemię broczącą z otwartych ran krwią. Ból sprawiał mu przyjemność, bo był jedyną rzeczą, która pozwalała mu czuć, że jeszcze był żywy. Bo nigdy, nigdy nie czuł się tak martwy, jak w momencie, kiedy do zniszczenia nie pozostało już nic więcej.
Tylko on.
Milczy, kiedy oddaje Hectorowi jego laskę; przez zmęczoną głowę przebiega krótka, smutna, paląca myśl, czy będzie potrzebował takiej samej? Zniszczył wszystko dookoła, ale nie zniszczył jego laski- znajduje siłę na tyle przyzwoitości, ale nie patrzy Hectorowi w oczy, kiedy wciska ją w jego ręce. Ma zupełne inne dłonie niż on- długie, smukłe palce, niepoznaczone odciskami, wolne od złamań i stłuczeń charakterystycznych dla ostrej gry w Quidditcha. Blade i spokojne. Bez śladu krwi, która jemu samemu płynie wartko między palcami.
Milczy, wyciągając przed siebie ręce i pozwalając się uleczyć; przynajmniej tę część, którą uleczyć się da. Nagła i niespodziewana dobroć, która go spotyka, jest jeszcze innym, nowym rodzajem bólu- mieszanina zmęczenia, bólu, lęku i niezasłużonego dobra w końcu sprawia jednak, że pęka na nieznany dotychczas sposób. Dopiero zaczyna się uczyć, na ile nowych sposobów jest w stanie się złamać.
I dopiero wtedy w końcu podnosi wzrok, tylko na chwilę, bo potem ucieka nim w bok, zawstydzony i zażenowany łzami, które pojawiają się w jego oczach. Dzielni chłopcy nie płaczą. Chłopcy nigdy nie płaczą.
-Wygrali mecz. Jastrzębie z Falmouth- Chrypi martwo, czując, jak drży mu głos.- Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć.
Hector Vale jest tym samym świadkiem pierwszego z wielu jego końców świata, i początkiem, i centrum zupełnie nowego z nich.
zt x2
Merlinie, gdyby mogła go teraz zobaczyć jego matka; jak bardzo złamałby jej serce? Jak bardzo zawiedziona by się czuła, widząc swojego chłopca, swojego pierwszego chłopca, rozbijającego szpitalną salę na proch i pył? Jeszcze chwilę temu, uderzenie serca wstecz jego życie było w pełni spełnionym marzeniem. Jeszcze chwilę temu był po prostu Theo, a ludzie klaskali, wiwatowali na jego widok, kiedy wzbijał się w przestworza w drodze po zwycięstwo. Jeszcze chwilę temu był tylko chłopcem, dwudziestoletnim chłopcem przynoszącym świeże kwiaty swojej pięknej jak bajka narzeczonej, z którą każdej nocy przed snem rozmawiał o tym, jak cudowny będzie dzień, w którym w końcu stanie się jego żoną. Jeszcze chwilę temu zdobywał punkty dla swojej drużyny z nonszalancką, wrodzoną gracją, żeby potem sfrunąć na ziemię prosto w ramiona, które go kochały, które go chciały, w których zawsze mógł wylądować bezpiecznie.
Teraz- teraz był sam.
Wystarczyło mrugnięcie, i- i był tutaj. Nie w powietrzu, nie w rozgrzanym łóżku, nie w rodzinnym domu przepełnionym śmiechem; tylko w szpitalnej sali, miotając się jak zwierzę i jak zwierzę przerażony zbliżającymi się do niego ludźmi, którzy chcieli zakuć go w pasy. Może roześmiałby się gorzko z absurdu spektaklu, który rozgrywał się przed jego oczami, gdyby tylko potrafił myśleć na tyle trzeźwo, by móc skupić się na czymkolwiek dookoła. Ale nie myślał; król impulsywnych decyzji święcił właśnie triumfy, popychając Theodora do coraz bardziej desperackich prób zniszczenia świata. Bo tylko to mu pozostawało; zburzyć ten świat, zrównać go z ziemią i posypać solą. Roznieść na strzępy wersję świata, w której był tylko kaleką, wybrakowanym elementem układanki, który ci, którzy niegdyś obiecywali go kochać, z zażenowaniem próbowali usunąć z pola widzenia. Merlinie, jak się tu znalazł; dlaczego nikt po niego nie przyszedł, nikt nie próbował uratować tego, co z niego zostało? Gdzie popełnił błąd, co zrobił nie tak, co spieprzył tak bardzo, że teraz był tutaj, a nie w jednym z pubów, śmiejąc się z głębi piersi i wznosząc zwycięski toast zimnym ale? Na jaki ogon losu nastąpił, że ten poprzysiągł na nim taki odwet? W jakim kręgu piekieł obudził się po meczu, niemal natychmiast osuwając się ponownie w cichy, ciemny niebyt, porażony palącym bólem połamanej kości?
Na początku jest tylko wściekły; to ta dzika, niemożliwa do ujarzmienia złość popycha go i zmusza do obrócenia szpitalnej sali w ruinę. To przez wściekłość nie czuje współczucia dla pielęgniarek, które z okrzykiem przestrachu umykają z pola zasięgu jego ramion, i to przez nią nie czuje skruchy, patrząc w ich rozszerzone z przerażenia oczy. Jest wściekły wściekłością żywiołu, burzy, tornada, trzęsienia ziemi; ta wściekłość jest większa niż on sam i zdaje się nie mieścić w jego ciele, wyciekać przez pory i zatruwać i tak ciężkie od zapachu eliksirów powietrze. Ale to nie wściekłość towarzyszy mu do końca tego dnia.
Tylko strach.
Paniczny strach przed końcem, jak lęk przed umieraniem; bo przecież umiera, Theodore Moore, jakiego znał, jakim potrafił być, umiera na oczach ich wszystkich, wrzeszcząc w agonii. Paniczny strach przed tym, że stał się c h o r y; nie kontuzjowany, tylko chory, chory i bezużyteczny, bo chorzy ludzie nie stają się nigdy gwiazdami Quidditcha, i życie nigdy nie jest przecież łaskawe dla chorych ludzi. Paniczny strach przed tym, co dzieje się dookoła niego, przed światem zamykającym się nad nim i niebem walącym mu się na głowę. Przed tym, co ledwo jest w stanie zczytać z ust Hectora; pasy, nie rozumie dlaczego mieliby założyć mu pasy, nie rozumie dlaczego nie widzą, że nie chce ich skrzywdzić, że wcale nie chce niszczyć wszystkiego, że to nie on, i że cierpi, och, tak kurewsko cierpi.
Nigdy nie byłby w stanie wykrztusić jednak żadnej z tych rzeczy; na pewno nie teraz, kiedy adrenalina buzuje w jego żyłach i sprawia, że ma ochotę rozerwać się na strzępy. Zaciska zęby tak mocno, że zgrzytają głośno, boleśnie- jednak albo to, albo będzie krzyczeć, będzie krzyczeć bez końca, aż straci głos i całą swoją godność. Dlatego nie mówi nic. Nie mówi nic, kiedy podnosi się z trudem; zaklęcie jest skuteczne, noga nie boli, ale wciąż ugina się i składa jak wadliwy scyzoryk, kiedy próbuje oprzeć na niej jakikolwiek ciężar. Ten fakt sprawia, że uderza w niego zupełnie nowy rodzaj bólu- bezradność. Nigdy wcześniej nie był bezradny, nie on, nie Gryfon działający, zanim zdążył pomyśleć; i to właśnie przeraża go na śmierć.
Milczy, słysząc przez mgłę słowa Hectora; milczy, kiedy wyprowadza go na korytarz, i milczy, kiedy prowadzi go do pokoju bez dźwięków, bez obcych oczu, bez natrętnych spojrzeń. Milczy, kiedy Hector opiera się o ścianę i zaczyna lekturę; milczy, przyjmując od niego laskę, jak przez mgłę dostrzegając rzeźbę sowy, i bezsensownie myśląc o Fran.
A potem zaczyna niszczyć.
Uderza tak długo, aż mdleją mu ręce, aż nogi odmawiają posłuszeństwa i uginają się pod nim, sprowadzając go na kolana. Pokój powoli zaczyna przypominać raczej cmentarzysko, zasłany połamanym drewnem, porwaną bawełną i rozsypanym pierzem. Zniszczył wszystko, co tylko mógł, co tylko potrafił, ogałacając ściany i znacząc ziemię broczącą z otwartych ran krwią. Ból sprawiał mu przyjemność, bo był jedyną rzeczą, która pozwalała mu czuć, że jeszcze był żywy. Bo nigdy, nigdy nie czuł się tak martwy, jak w momencie, kiedy do zniszczenia nie pozostało już nic więcej.
Tylko on.
Milczy, kiedy oddaje Hectorowi jego laskę; przez zmęczoną głowę przebiega krótka, smutna, paląca myśl, czy będzie potrzebował takiej samej? Zniszczył wszystko dookoła, ale nie zniszczył jego laski- znajduje siłę na tyle przyzwoitości, ale nie patrzy Hectorowi w oczy, kiedy wciska ją w jego ręce. Ma zupełne inne dłonie niż on- długie, smukłe palce, niepoznaczone odciskami, wolne od złamań i stłuczeń charakterystycznych dla ostrej gry w Quidditcha. Blade i spokojne. Bez śladu krwi, która jemu samemu płynie wartko między palcami.
Milczy, wyciągając przed siebie ręce i pozwalając się uleczyć; przynajmniej tę część, którą uleczyć się da. Nagła i niespodziewana dobroć, która go spotyka, jest jeszcze innym, nowym rodzajem bólu- mieszanina zmęczenia, bólu, lęku i niezasłużonego dobra w końcu sprawia jednak, że pęka na nieznany dotychczas sposób. Dopiero zaczyna się uczyć, na ile nowych sposobów jest w stanie się złamać.
I dopiero wtedy w końcu podnosi wzrok, tylko na chwilę, bo potem ucieka nim w bok, zawstydzony i zażenowany łzami, które pojawiają się w jego oczach. Dzielni chłopcy nie płaczą. Chłopcy nigdy nie płaczą.
-Wygrali mecz. Jastrzębie z Falmouth- Chrypi martwo, czując, jak drży mu głos.- Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć.
Hector Vale jest tym samym świadkiem pierwszego z wielu jego końców świata, i początkiem, i centrum zupełnie nowego z nich.
zt x2
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Broken wings [1949]
Szybka odpowiedź