Ogród
AutorWiadomość
Ogród
Żyjący własnym życiem, najczęściej porośnięty dziką miętą i malwami; otoczony niespecjalnie wytrzymałym płotkiem przez który bez problemu przedostają się okoliczne psy. Ziemia w tym miejscu bywa zdradliwa; nigdy nie wiadomo, kiedy wdepnie się w jakąś świeżą dziurę z psim skarbem. Nigdy nie wiadomo także, czy przez ten skarb człowiek sobie kostki przypadkiem nie skręci, ale to już zupełnie inna sprawa.
Ogród nie jest specjalnie duży. Na skraju porośnięty drzewami, gwarantującymi przyjemny cień w upalne dni. Pomiędzy dwoma solidnymi bukami zawieszony został całkiem wygodny hamak, do którego dostać można się wąską, obłożoną kamiennymi płytami ścieżką. Prócz mnogości dzikich roślin i ogólnego gąszczu, nieopodal hamaka, znajduje się także nieduży, drewniany stolik z dwoma taboretami.
Ogród nie jest specjalnie duży. Na skraju porośnięty drzewami, gwarantującymi przyjemny cień w upalne dni. Pomiędzy dwoma solidnymi bukami zawieszony został całkiem wygodny hamak, do którego dostać można się wąską, obłożoną kamiennymi płytami ścieżką. Prócz mnogości dzikich roślin i ogólnego gąszczu, nieopodal hamaka, znajduje się także nieduży, drewniany stolik z dwoma taboretami.
Jedno krytyczne spojrzenie na stolik w ogrodzie uświadomiło jej, że raczej nie nadaje się do urządzania spotkań na więcej niż jedną osobę i z celem innym niż szeroko pojęte oddanie się pijaństwu lub pracy. Brać udział w imprezach, przyjęciach i domowych spotkaniach w szerszym gronie ― owszem, bardzo chętnie, już biegnę. Ale zadbać o wszystko we własnym zakresie? I jeszcze przy tym mieć względny porządek i nie zwariować?
No tak się, proszę państwa, nie da.
Adda opadła bez sił na wiszący nieopodal hamak i odpłynęła na moment myślami. Nie wiedziała co konkretnie podkusiło ją, by zwabić Evelyn i Everetta w coś na kształt pułapko-niespodzianki, ale sam pomysł wydawał jej się dobry. No bo, jeśli pominąć ewentualną niezręczność albo bazyliszkowe spojrzenia Despenser - nie powinno stać się nic złego. Poza tym, w Hogwarcie stanowili całkiem przyjemną paczkę kumpli i aż żal byłoby tego nie wskrzesić. Zwłaszcza, że i z jednym i z drugim miała dobry kontakt.
Szkoda tylko, że zamiast czterech osób z tamtego kręgu znajomków spotka się tu tylko trójka. Adda przymknęła powoli oczy, odpędziła zbierający się w sercu żal. Nie powinna teraz psuć sobie humoru bratem, zwłaszcza, że przyjemny podmuch wiatru przyniósł ze sobą zapach świeżej żywicy i drewna, delikatnie rozwiał jej włosy, poruszył koronami drzew ― w takich okolicznościach trudno było myśleć o przykrych sprawach. Liście zaszeleściły przyjemnie, a przesączające się przez gęste korony słońce przyjemnie muskało twarz. Powinna wstać i przyszykować coś więcej niż tylko dzbanek schłodzonej różanej herbaty. Ale to moment, zaraz… jeszcze pięć minut…
*
Obudziło ją dziwne przeświadczenie, że coś jest nie tak. Natychmiast zerwała się do siadu, w panice spojrzała na zdobiący nadgarstek zegarek, ale okazało się, że nie, nie przespała spotkania, które sama umówiła. Pora ― choć dość dyskusyjna ― nie była zbyt późna i miała chyba jeszcze trochę czasu na manewry. Albo może nie? Pisała w listach, żeby w razie czego bez krępacji weszli jak do siebie, bo z nią to wiadomo jak jest. Czy Evelyn i Everett już odkryli jej fortel i dyskutowali sobie w środku? Na Rowenę, jak mogła znowu tak zasnąć… jeszcze przed ślubem to rozumiała ― stres, przemęczenie i tak dalej. Ale teraz? I co gorsza, to wcale nie był odosobniony przypadek, bo podejrzane drzemki zdarzały jej się coraz częściej i częściej, zupełnie, jakby jej organizm brał jakieś nadgodziny i nie wiadomo co robił na boku. Może powinna zobaczyć się z jakimś uzdrowicielem?... Albo po prostu mniej pracować. To też była jakaś opcja, choć w jej przypadku chyba niemożliwa.Zeskoczyła z hamaka i zwinnym pląsem przemknęła pomiędzy malwami i miętą, wpadła przez tylne wejście do gajówki i westchnęła cicho. Zmęczenie też ogarniało ją jakoś zdecydowanie zbyt szybko… Ale nie ważne, potem się tym zajmie. Teraz musiała sprawdzić pokój dzienny i zajrzeć na front, upewnić się, że jeszcze nikt się nie pojawił. Albo ― wręcz przeciwnie ― jej goście zgodnie uznali, że dadzą jej święty spokój i czas na drzemkę.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Pojawiła się przed gajówką zdecydowanie zbyt wcześnie, co oznaczało, że znów źle wyliczyła czas, a może po prostu pędziła na złamanie karku obawiając się spóźnienia. Musiała przyznać, że wyrwanie się z hodowli tego dnia było trudniejsze niż zwykle, bo jakimś dziwnym trafem Everett również miał dziś plany i nie mógł przejąć jej obowiązków. Niby cieszyła się, że jego życie towarzyskie rozkwitało, ale z drugiej strony wolałaby żeby ten rozkwit miał miejsce w jakimkolwiek innym terminie, który nie przypadałby szóstego sierpnia. Wykombinowanie zastępstwa nagle stało się nader trudne; była gotów załamać ręce, napisać do Ady i odwołać dzisiejszą herbatę, aż pojawił się Edgar – pomocnik innego hodowcy, który od czasu do czasu wspierał i ją, niby w drobnych pracach z uwagi na wiek, ale to zawsze coś. Spadł jej niczym grom z jasnego nieba, proponując swoją pomoc, wręcz wyganiając Szkotkę z jej samotni. Prawdopodobnie każdego innego dnia by się na niego boczyła, ale dziś, dziś naprawdę potrzebowała towarzystwa innego niż to zwierzęce.
Zapukała do drzwi, zastanawiając się cóż też dziś wymyśliła Ada. Miała jej trochę do opowiedzenia, choć niektóre z tych informacji prościej byłoby jej przelać na papier, postąpić dokładnie tak, jak działały przez lata, gdy nie mogły utrzymywać bezpośredniego kontaktu. Wtedy rozmowy od serca wydawały się prostsze, a teraz? Tyle się działo, że aż nie wiadomo było od czego zacząć, a niektóre przyprawiały Evelyn nawet o wstyd, czy - co gorsza - uczucie zażenowania. Czuła, że musi dać temu ujście, wypowiedzieć niewypowiedziane i pozbyć się tych dziwnych uczuć, które ostatnio napadały ją znacznie częściej niż kiedykolwiek. Była gotowa.
Tylko, że Ada wciąż nie otwierała drzwi, a ponawiane pukanie roznosiło się echem po gajówce. – Adriana? – posłała imię w przestrzeń, przeciągając je z uniesieniem tonu. Uniosła ku górze jedną z brwi, nie rozumiejąc o co tu może chodzić, przecież nie pomyliła adresu, daty tym bardziej, a godziny to już szczególnie. Westchnęła ciężko, próbując wymyślić wyjście z tej sytuacji – wpraszać się, czy nie wpraszać? Wyciągnęła fajkę, wkładając do niej niewielką ilość tytoniu, który zaraz zajął się żarem. Gdzieś po wytworzeniu szóstej chmurki dymu naszła ją refleksja, wywołując nieprzyjemny dreszcz pod skórą. A co jak upuściła dzbanek herbaty, poślizgnęła się o ciecz, upadła i uderzając się w głowę straciła przytomność?, pomyślała prędko, nie musząc nawet prosić się o czarne myśli, które napłynęły same. Miała doświadczenie w nieszczęściach, dość pokaźne, to też prędko poczęła wierzyć w swoją wersję wydarzeń. Wysypała zawartość fajki pod nogi, gasząc rozżarzone resztki tytoniu butem. – Wchodzę, Ada i lepiej mi tam żyj kobiecino – zapowiedziała chmurnie, otwierając zaraz drzwi frontowe z zamiarem wejścia do środka.
Było cicho. Zdecydowanie zbyt cicho, bo jej uszu nie dobiegał żaden konkretny dźwięk poza szumem lekkiego wiatru z zewnątrz. Przeszła wolnym krokiem po pomieszczeniu, zaglądając tu i tam. – Dlaczego, u licha, nie zakluczasz drzwi, gdy nagle gdzieś wychodzisz? – szepnęła sama do siebie, postanawiając wytłumaczyć blondynce zasady bezpieczeństwa na przykładzie Rufusa. Gdyby taki niuchacz wemknął się do środka, pozbawiłby gajówkę wszystkich klamek, a i zabrałby każdy błyszczący przedmiot, jak na prawdziwego szubrawca przystało. Potem zniósłby to wszystko do Evelyn, a ta czym prędzej musiałaby lecieć z Balmaha do Easter Balmoral i zgrywać idiotkę, że to nie ona tylko nikczemnik kleptoman. Jeszcze czego.
Skierowała się ku tylnemu wyjściu, przechodząc w kilku krokach do ogrodu, gdzie w jej nozdrza uderzył tak dobrze jej znany zapach mięty. Cholernie gęstej mięty przez którą ciężko było ogarnąć wzrokiem całokształt terenu. Mruknęła pod nosem i zakasując spódnicę, weszła pomiędzy roślinność, próbując przedrzeć się w kierunku dwóch charakterystycznych buków. Mogła się tymczasowo pożegnać ze skrzętnie ułożoną fryzurą, bo prędko zdążyła zahaczyć głową o jakiś nader gigantyczny – w jej mniemaniu – krzew. Prawdopodobnie na dziko w jej włosy wplotła się też mięta, gdy machała opętańczo rękoma po wpadnięciu w pajęczynę, kiedy to przypadkiem zboczyła z trasy w jakiś dziki zaułek. Nadal szaleńczo parzyło ją własne ramię, po krzywdzie poznaczonej pełnią. Dmuchnęła powietrzem w górę, odgarniając w ten sposób zbłąkany kosmyk kruczoczarnych włosów, który wydostał się spod skrupulatnego splotu.
Znalazła ją jednak, choć nie bez przebojów. Ada, jak gdyby nigdy nic, leżała sobie na hamaku i tylko brakowało smacznego pochrapywania wydobywającego się z kobiecych ust. Jakoś na ten widok serce Evelyn odrobinę zmiękło, a narastająca złość ustąpiła. Co teraz? Nie była pewna. Powinna ją obudzić, dać znać o swojej obecności, jednak zaraz pomyślała, że odrobina oczekiwania jej nie zbawi, co najwyżej do herbaty nawpadają muszki, a samo spotkanie zacznie się później niż planowano. Sen był jednak cenniejszy, przynajmniej w ocenie Despenser, której zwykle go brakowało. Chwyciła za dzbanek wypełniony – jak sądziła po zapachu – różaną herbatą i wróciła do środka, gdzie zamierzała zająć się sobą.
Długo nie musiała czekać, by jej uszu doszedł dźwięk przypominający trucht. Dość szalony, bowiem krzewy ze świstem ustępowały biegnącemu lichu, a przynajmniej takie wrażenia podsuwał przeczulony, wilkołaczy zmysł. Evelyn nie ruszyła się z miejsca, by przypadkiem nie przestraszyć pędzącej ku niej kobiety. Ta zaraz, zgodnie z przewidywaniami, wpadła do środka.
- Proszę proszę, śpiąca królewna wstała – skwitowała zza gazety, którą zaraz z wolna opuściła na kolana ujawniając swój delikatny, przekorny uśmiech. – Wyspałaś się? – zapytała miękko, składając skrupulatnie lekturę, którą po chwili odłożyła na stolik. Zlustrowała Adę uważnie od góry do dołu, dostrzegając bladość jej skóry, tak podobną jej własnej, a zarazem dziwnie inną. Przemilczała to jednak, postanawiając zapytać o to później, może po prostu się przepracowała; w końcu oszczędzanie organizmu nie było jej drugim imieniem – tę cechę miały wspólną.
– Zabezpieczyłam herbatę, jeśli mam ci się zwierzać, to potrzebuję jej dużo i koniecznie bez owadów – wskazała na stolik, gdzie dzielnie stał pełen dzbanek bez ani jednej muszki, zero uszkodzeń, zero ofiar. Podniosła się z kanapy, łapiąc w dłonie herbaciany dzbanek i pewnie ruszając w kierunku tylnych drzwi. – Idziemy? – obróciła się do kobiety; liczyła, że właśnie to teraz zrobią, udadzą się do ogrodu i będą rozmawiać, tak po prostu, bo przecież taki był plan, prawda?
Zapukała do drzwi, zastanawiając się cóż też dziś wymyśliła Ada. Miała jej trochę do opowiedzenia, choć niektóre z tych informacji prościej byłoby jej przelać na papier, postąpić dokładnie tak, jak działały przez lata, gdy nie mogły utrzymywać bezpośredniego kontaktu. Wtedy rozmowy od serca wydawały się prostsze, a teraz? Tyle się działo, że aż nie wiadomo było od czego zacząć, a niektóre przyprawiały Evelyn nawet o wstyd, czy - co gorsza - uczucie zażenowania. Czuła, że musi dać temu ujście, wypowiedzieć niewypowiedziane i pozbyć się tych dziwnych uczuć, które ostatnio napadały ją znacznie częściej niż kiedykolwiek. Była gotowa.
Tylko, że Ada wciąż nie otwierała drzwi, a ponawiane pukanie roznosiło się echem po gajówce. – Adriana? – posłała imię w przestrzeń, przeciągając je z uniesieniem tonu. Uniosła ku górze jedną z brwi, nie rozumiejąc o co tu może chodzić, przecież nie pomyliła adresu, daty tym bardziej, a godziny to już szczególnie. Westchnęła ciężko, próbując wymyślić wyjście z tej sytuacji – wpraszać się, czy nie wpraszać? Wyciągnęła fajkę, wkładając do niej niewielką ilość tytoniu, który zaraz zajął się żarem. Gdzieś po wytworzeniu szóstej chmurki dymu naszła ją refleksja, wywołując nieprzyjemny dreszcz pod skórą. A co jak upuściła dzbanek herbaty, poślizgnęła się o ciecz, upadła i uderzając się w głowę straciła przytomność?, pomyślała prędko, nie musząc nawet prosić się o czarne myśli, które napłynęły same. Miała doświadczenie w nieszczęściach, dość pokaźne, to też prędko poczęła wierzyć w swoją wersję wydarzeń. Wysypała zawartość fajki pod nogi, gasząc rozżarzone resztki tytoniu butem. – Wchodzę, Ada i lepiej mi tam żyj kobiecino – zapowiedziała chmurnie, otwierając zaraz drzwi frontowe z zamiarem wejścia do środka.
Było cicho. Zdecydowanie zbyt cicho, bo jej uszu nie dobiegał żaden konkretny dźwięk poza szumem lekkiego wiatru z zewnątrz. Przeszła wolnym krokiem po pomieszczeniu, zaglądając tu i tam. – Dlaczego, u licha, nie zakluczasz drzwi, gdy nagle gdzieś wychodzisz? – szepnęła sama do siebie, postanawiając wytłumaczyć blondynce zasady bezpieczeństwa na przykładzie Rufusa. Gdyby taki niuchacz wemknął się do środka, pozbawiłby gajówkę wszystkich klamek, a i zabrałby każdy błyszczący przedmiot, jak na prawdziwego szubrawca przystało. Potem zniósłby to wszystko do Evelyn, a ta czym prędzej musiałaby lecieć z Balmaha do Easter Balmoral i zgrywać idiotkę, że to nie ona tylko nikczemnik kleptoman. Jeszcze czego.
Skierowała się ku tylnemu wyjściu, przechodząc w kilku krokach do ogrodu, gdzie w jej nozdrza uderzył tak dobrze jej znany zapach mięty. Cholernie gęstej mięty przez którą ciężko było ogarnąć wzrokiem całokształt terenu. Mruknęła pod nosem i zakasując spódnicę, weszła pomiędzy roślinność, próbując przedrzeć się w kierunku dwóch charakterystycznych buków. Mogła się tymczasowo pożegnać ze skrzętnie ułożoną fryzurą, bo prędko zdążyła zahaczyć głową o jakiś nader gigantyczny – w jej mniemaniu – krzew. Prawdopodobnie na dziko w jej włosy wplotła się też mięta, gdy machała opętańczo rękoma po wpadnięciu w pajęczynę, kiedy to przypadkiem zboczyła z trasy w jakiś dziki zaułek. Nadal szaleńczo parzyło ją własne ramię, po krzywdzie poznaczonej pełnią. Dmuchnęła powietrzem w górę, odgarniając w ten sposób zbłąkany kosmyk kruczoczarnych włosów, który wydostał się spod skrupulatnego splotu.
Znalazła ją jednak, choć nie bez przebojów. Ada, jak gdyby nigdy nic, leżała sobie na hamaku i tylko brakowało smacznego pochrapywania wydobywającego się z kobiecych ust. Jakoś na ten widok serce Evelyn odrobinę zmiękło, a narastająca złość ustąpiła. Co teraz? Nie była pewna. Powinna ją obudzić, dać znać o swojej obecności, jednak zaraz pomyślała, że odrobina oczekiwania jej nie zbawi, co najwyżej do herbaty nawpadają muszki, a samo spotkanie zacznie się później niż planowano. Sen był jednak cenniejszy, przynajmniej w ocenie Despenser, której zwykle go brakowało. Chwyciła za dzbanek wypełniony – jak sądziła po zapachu – różaną herbatą i wróciła do środka, gdzie zamierzała zająć się sobą.
Długo nie musiała czekać, by jej uszu doszedł dźwięk przypominający trucht. Dość szalony, bowiem krzewy ze świstem ustępowały biegnącemu lichu, a przynajmniej takie wrażenia podsuwał przeczulony, wilkołaczy zmysł. Evelyn nie ruszyła się z miejsca, by przypadkiem nie przestraszyć pędzącej ku niej kobiety. Ta zaraz, zgodnie z przewidywaniami, wpadła do środka.
- Proszę proszę, śpiąca królewna wstała – skwitowała zza gazety, którą zaraz z wolna opuściła na kolana ujawniając swój delikatny, przekorny uśmiech. – Wyspałaś się? – zapytała miękko, składając skrupulatnie lekturę, którą po chwili odłożyła na stolik. Zlustrowała Adę uważnie od góry do dołu, dostrzegając bladość jej skóry, tak podobną jej własnej, a zarazem dziwnie inną. Przemilczała to jednak, postanawiając zapytać o to później, może po prostu się przepracowała; w końcu oszczędzanie organizmu nie było jej drugim imieniem – tę cechę miały wspólną.
– Zabezpieczyłam herbatę, jeśli mam ci się zwierzać, to potrzebuję jej dużo i koniecznie bez owadów – wskazała na stolik, gdzie dzielnie stał pełen dzbanek bez ani jednej muszki, zero uszkodzeń, zero ofiar. Podniosła się z kanapy, łapiąc w dłonie herbaciany dzbanek i pewnie ruszając w kierunku tylnych drzwi. – Idziemy? – obróciła się do kobiety; liczyła, że właśnie to teraz zrobią, udadzą się do ogrodu i będą rozmawiać, tak po prostu, bo przecież taki był plan, prawda?
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 19.06.23 11:46, w całości zmieniany 1 raz
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Myślałem, że przekroczę próg Gajówki nieco wcześniej, lecz zanim dotarłem do Lancashire, zanim odświeżyłem się po całym dniu biegania w tę i we w tę po zalanych słońcem terenach Despenser i zapakowałem do plecaka wszystkie wybrane specjalnie na dzisiejszą okazję dobroci, minęło trochę czasu. A nawet trochę więcej niż trochę. Wciąż jednak nie byłem spóźniony, co to to nie; na szczęście Evelyn pozwoliła mi skończyć tego dnia pracę szybciej, choć mam wrażenie, że wyrok wydała z pewnym ociąganiem, które z kolei przyprawiło mnie o falę wyrzutów sumienia. Może powinienem spróbować przenieść spotkanie z Adą na inny termin? Na pewno nie obraziłaby się za dzień czy dwa zwłoki, choć z drugiej strony – kto wie, czy natłok obowiązków zawodowych, a także nowa-stara rola pani żony pozwoliłyby jej na tak swobodne przetasowywanie kalendarza.
Zresztą, na takie przemyślenia było już zdecydowanie za późno; klamka zapadła (a to zabawne, bo znów musiałem ganiać za Rufusem i wytrząsać mu z torby również te jakże drogocenne skarby), wizyty odwoływać nie zamierzałem, bo i wyczekiwałem jej z czymś na kształt podekscytowania. Chciałem usłyszeć, jak de Verley czuje się po złożeniu przysiąg, czy na pewno wybaczyła mi to niewybaczalne spóźnienie, i czy Tonks nie zdołał już czegoś przeskrobać; wierzyłem, chciałem wierzyć, w jego dobre intencje oraz to, że nasza męska rozmowa, utkwi mu w głowie na długo. Był jednak, o zgrozo, tylko mężczyzną, zupełnie tak samo nieidealnym jak ja, a i czasem pewnie też niedomyślnym; nie musieliśmy się specjalnie wysilać, by móc zasłużyć sobie na kobiecy gniew, o czym niestety przekonałem się miesiąc temu, gdy przypadkiem przysnąłem w boksie Pepper...
Poza tym, znów musiałem dostać się do Szkocji, co wymagało ode mnie pewnej dozy wygibasów, to znaczy podróży przeplatanej teleportacjami i lotami na wiernej, choć nieco już wysłużonej miotle. Ileż oddałbym za świstoklik, którym mógłbym do woli wędrować między domem a terenami leżącego na zachodzie kraju. Na to jednak nie mogłem liczyć, toteż akceptowałem swój los z milczącą rezygnacją. Musiałem jednak przyznać, że odkąd nad Wyspami zawisła kometa – czy to-coś-co-łączy-w-sobie-cechy-różnych-ciał-niebieskich, jak to mądre głowy uradziły – nie czułem się w powietrzu komfortowo.
W końcu dotarłem na miejsce, bezwiednym uśmiechem witając znajomy gmach, okalający go ogród, który żył własnym życiem oraz niezbyt solidny, niedbale otaczający posesję płot. Musiałem jej to przyznać, nieźle się tu urządziła, co niebywale mnie cieszyło; Louis nie chciałby przecież, by opłakiwała jego śmierć, no, opłakiwała i zapijała, aż do końca świata. Wielkomyślnie uznałem, że znajdę w sobie na tyle taktu i ogłady, by nie pchać się od razu do drzwi od strony lasu, a tym samym zaskakiwać gospodynię od tyłu; nie zamierzałem jednak pukać, po co, wszak w liście zostałem zachęcony do wchodzenia jak do siebie. Jednakże, by nie sprawić Adzie żadnej nieprzyjemnej niespodzianki, ani nie przeszkodzić jej w czymś, w czym na pewno nie chciałbym jej przeszkadzać, postanowiłem obwieścić swe przybycie donośnym wołaniem.
– TO JA! – Bo przecież mógł być tylko jeden jedyny ja na świecie, prawda? – Uwaga, wchodzę – dodałem jeszcze, po czym nieco niedelikatnie rozprawiłem się z drzwiami wejściowymi; zamknąłem je nogą, bo dłoń miałem już zajętą poprawianiem zwichrzonej lotem fryzury. Gwizdałem pod nosem, gdy tak zagłębiałem się w znajome wnętrze Gajówki, mając nadzieję, że zaraz mym oczom ukaże się roześmiana twarz Ady, a jeśli nie, zamierzałem poszukać jej w ogrodzie. Podejrzewałem, że właśnie tam zasiądziemy, korzystając z niosącego ulgę cienia drzew; ba, może nawet przyjdzie do nas jakieś zbłąkane psisko, wcale bym się za to nie obraził.
Wtedy jednak wyjrzałem zza rogu i stanąłem jak wryty, z palcem wciąż zatkniętym za pasek przerzuconego przez ramię plecaka, a źdźbłem trawy przyklejonym do dolnej wargi; melodia zamarła mi na ustach, a brwi same wzniosły ku górze, gdy uparcie analizowałem zastaną scenę.
Ada, tak. Ale nie sama. Ada z Evelyn. Z Evelyn? Tą Evelyn? Skąd ona się tu wzięła? Pomyliłem dni? Godziny? Śniłem? Albo... zostałem zwabiony w pułapkę? Nie. Na pewno nie. Skądże znowu.
– Drogie panie – przywitałem się pozornie swobodnie, to znaczy kiedy już odzyskałem język w gębie, by następnie skinąć im lekko głową, wędrując wzrokiem od udającej niewiniątko gospodyni, do czarnowłosej czarownicy, która chyba nie mogła podjąć decyzji, czy bardziej jest zaskoczona, czy może raczej wściekła. – Czyżbym przeszkadzał? Mam wyjść? A może przybyłem w samą porę, czekałyście na mnie i jeszcze nie ominęły mnie żadne najświeższe plotki? Robimy sobie babski wieczór? – Ulokowałem spojrzenie na nieco zaspanym licu pani Tonks, mając nadzieję, że zrozumie, co chcę jej w ten sposób przekazać; nieme ostrzeżenie, albo raczej błaganie, by nie zapominała, które z naszych tajemnic tajemnicami powinny pozostać. – Kto dogląda teraz hodowli? – dodałem jeszcze, tym razem zwracając się do Evelyn. Och, czyżby to z tego powodu nie do końca chętnie pozwalała mi na wcześniejsze wyjście? A przede wszystkim – czy zdawała sobie sprawę z faktu, co się święci? Nie, nie sądzę. Z drugiej strony... już dawno powinniśmy to zrobić. Spotkać się, jak za dawnych lat, przy jednym stole. – Masz coś... we włosach – zauważyłem nagle, machając przy tym nieco nieskoordynowanie dłonią, gdy spostrzegłem jakąś zieleń odcinającą się na tle kobiecej fryzury.
Zresztą, na takie przemyślenia było już zdecydowanie za późno; klamka zapadła (a to zabawne, bo znów musiałem ganiać za Rufusem i wytrząsać mu z torby również te jakże drogocenne skarby), wizyty odwoływać nie zamierzałem, bo i wyczekiwałem jej z czymś na kształt podekscytowania. Chciałem usłyszeć, jak de Verley czuje się po złożeniu przysiąg, czy na pewno wybaczyła mi to niewybaczalne spóźnienie, i czy Tonks nie zdołał już czegoś przeskrobać; wierzyłem, chciałem wierzyć, w jego dobre intencje oraz to, że nasza męska rozmowa, utkwi mu w głowie na długo. Był jednak, o zgrozo, tylko mężczyzną, zupełnie tak samo nieidealnym jak ja, a i czasem pewnie też niedomyślnym; nie musieliśmy się specjalnie wysilać, by móc zasłużyć sobie na kobiecy gniew, o czym niestety przekonałem się miesiąc temu, gdy przypadkiem przysnąłem w boksie Pepper...
Poza tym, znów musiałem dostać się do Szkocji, co wymagało ode mnie pewnej dozy wygibasów, to znaczy podróży przeplatanej teleportacjami i lotami na wiernej, choć nieco już wysłużonej miotle. Ileż oddałbym za świstoklik, którym mógłbym do woli wędrować między domem a terenami leżącego na zachodzie kraju. Na to jednak nie mogłem liczyć, toteż akceptowałem swój los z milczącą rezygnacją. Musiałem jednak przyznać, że odkąd nad Wyspami zawisła kometa – czy to-coś-co-łączy-w-sobie-cechy-różnych-ciał-niebieskich, jak to mądre głowy uradziły – nie czułem się w powietrzu komfortowo.
W końcu dotarłem na miejsce, bezwiednym uśmiechem witając znajomy gmach, okalający go ogród, który żył własnym życiem oraz niezbyt solidny, niedbale otaczający posesję płot. Musiałem jej to przyznać, nieźle się tu urządziła, co niebywale mnie cieszyło; Louis nie chciałby przecież, by opłakiwała jego śmierć, no, opłakiwała i zapijała, aż do końca świata. Wielkomyślnie uznałem, że znajdę w sobie na tyle taktu i ogłady, by nie pchać się od razu do drzwi od strony lasu, a tym samym zaskakiwać gospodynię od tyłu; nie zamierzałem jednak pukać, po co, wszak w liście zostałem zachęcony do wchodzenia jak do siebie. Jednakże, by nie sprawić Adzie żadnej nieprzyjemnej niespodzianki, ani nie przeszkodzić jej w czymś, w czym na pewno nie chciałbym jej przeszkadzać, postanowiłem obwieścić swe przybycie donośnym wołaniem.
– TO JA! – Bo przecież mógł być tylko jeden jedyny ja na świecie, prawda? – Uwaga, wchodzę – dodałem jeszcze, po czym nieco niedelikatnie rozprawiłem się z drzwiami wejściowymi; zamknąłem je nogą, bo dłoń miałem już zajętą poprawianiem zwichrzonej lotem fryzury. Gwizdałem pod nosem, gdy tak zagłębiałem się w znajome wnętrze Gajówki, mając nadzieję, że zaraz mym oczom ukaże się roześmiana twarz Ady, a jeśli nie, zamierzałem poszukać jej w ogrodzie. Podejrzewałem, że właśnie tam zasiądziemy, korzystając z niosącego ulgę cienia drzew; ba, może nawet przyjdzie do nas jakieś zbłąkane psisko, wcale bym się za to nie obraził.
Wtedy jednak wyjrzałem zza rogu i stanąłem jak wryty, z palcem wciąż zatkniętym za pasek przerzuconego przez ramię plecaka, a źdźbłem trawy przyklejonym do dolnej wargi; melodia zamarła mi na ustach, a brwi same wzniosły ku górze, gdy uparcie analizowałem zastaną scenę.
Ada, tak. Ale nie sama. Ada z Evelyn. Z Evelyn? Tą Evelyn? Skąd ona się tu wzięła? Pomyliłem dni? Godziny? Śniłem? Albo... zostałem zwabiony w pułapkę? Nie. Na pewno nie. Skądże znowu.
– Drogie panie – przywitałem się pozornie swobodnie, to znaczy kiedy już odzyskałem język w gębie, by następnie skinąć im lekko głową, wędrując wzrokiem od udającej niewiniątko gospodyni, do czarnowłosej czarownicy, która chyba nie mogła podjąć decyzji, czy bardziej jest zaskoczona, czy może raczej wściekła. – Czyżbym przeszkadzał? Mam wyjść? A może przybyłem w samą porę, czekałyście na mnie i jeszcze nie ominęły mnie żadne najświeższe plotki? Robimy sobie babski wieczór? – Ulokowałem spojrzenie na nieco zaspanym licu pani Tonks, mając nadzieję, że zrozumie, co chcę jej w ten sposób przekazać; nieme ostrzeżenie, albo raczej błaganie, by nie zapominała, które z naszych tajemnic tajemnicami powinny pozostać. – Kto dogląda teraz hodowli? – dodałem jeszcze, tym razem zwracając się do Evelyn. Och, czyżby to z tego powodu nie do końca chętnie pozwalała mi na wcześniejsze wyjście? A przede wszystkim – czy zdawała sobie sprawę z faktu, co się święci? Nie, nie sądzę. Z drugiej strony... już dawno powinniśmy to zrobić. Spotkać się, jak za dawnych lat, przy jednym stole. – Masz coś... we włosach – zauważyłem nagle, machając przy tym nieco nieskoordynowanie dłonią, gdy spostrzegłem jakąś zieleń odcinającą się na tle kobiecej fryzury.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Widok rozpartej na kanapie Evelyn w towarzystwie gazety koił obawy i zarazem wzniecał szereg całkiem nowych. Czy była tu sama, bo nadal nie przepracowali z Everettem ostatniego konfliktu i go przegoniła na dzień dobry? Czy może pan Sykes się zgrabnie czymś wymówił? Powinna poszukać listu? A może zostawił karteczkę pod drzwiami?
Strzeliła spojrzeniem w bok, na stolik pod oknem, na parapet na którym zwykle przesiadywały sowy z niedostarczoną wiadomością, ale nie dostrzegła Freyi ani żadnego innego przedstawiciela ptasiej socjety. Zmyślnie utkany podstęp wydawał się względnie bezpieczny, a sama Evelyn nie mordowała jej wzrokiem za nieoczekiwane spotkanie we trójkę ― czyli obudziła się akurat, tak w sam raz, by ewentualnie obronić jedno przed drugim. Świetnie.
― Powiedzmy ― odparła z westchnieniem i potarła dłonią kark; bolał ją niemiłosiernie od wczoraj i nie chciał odpuścić. Chociaż, gdyby się tak zastanowić, to co jej ostatnio nie bolało? ― Muszę chyba zobaczyć się z jakimś uzdrowicielem, bo zasypiam coraz częściej i w coraz dziwniejszych miejscach. Może to jakiś przypadek… magicznego wirusa drzemkowego?... ― strzeliła na oślep, bo po epizodzie z czkawką teleportacyjną była skłonna uwierzyć w każdą, nawet najdziwniej brzmiącą chorobę.
Spojrzała na dzbanek i parsknęła cichym śmiechem, pokręciła głową.
― Jesteś dzisiaj herbacianą bohaterką, Evelyn. Dziękuję bardzo, że zaopiekowałaś się moim dzbankiem. ― Złapała poły zwiewnej sukienki i dygnęła elegancko, z humorem. ― Myślisz, że sama herbata ci wystarczy? ― Adda uśmiechnęła się szelmowsko, zielone oczy błysnęły niebezpiecznie w smudze słońca. ― Mam tu jeszcze miód pitny, koniak i… ― nachyliła się konspiracyjnie w stronę drugiej czarownicy ― Zieloną Wróżkę. Ale to w ostateczności, gdyby ktoś z nas potrzebował halucynacji na dobranoc.
Szybkie spojrzenie na niknący za winklem korytarzyk do przedsionka, na dzbanek, na Evelyn, na okno, na tylnie wyjście. Gdzie był Everett?
― Co? ― Roztargniona, nie dosłyszała pytania, ale postawa Evelyn i dzbanek w dłoniach mówiły same za siebie. ― A tak, tak, jasne, idzie-…
TO JA! ― rozbrzmiało w gajówce donośnym głosem brakującego gościa, a sekundę potem trzasnęły drzwi. Adda błyskawicznie przybrała minę najniewinniejszej osoby na tym łez padole, zupełnie jakby całe to spotkanie nie było zmyślnie ukartowane i obmyślone, a wydarzyło się wręcz cudownym przypadkiem.
Rozległy się kroki ― Adda kontrolnie spojrzała na Evelyn i dzbanek ― skrzypnęła ta okropna deska w przedsionku ― Evelyn nadal trzymała dzbanek (Helgo Hufflepuff zlituj się nad nami) ― w końcu zza rogu wyłonił się nikt inny, jak zaginiony w akcji pan Sykes. (Dzbanek nadal nie wyślizgnął się z kobiecych dłoni, choć Adda miała wrażenie, że niewiele brakuje).
― Miły panie ― odparła miękko i wystarczyła sekunda, by tanecznym krokiem wpadła w nową rolę gospodyni-niewiniątka. Zakręciła się przy Everettcie, płynnym ruchem sięgnęła po pasek plecaka i spróbowała zsunąć go z męskiego ramienia. Pierwsza fala oszołomienia już minęła, ale wydawał się bardziej zainteresowany obecnością Evelyn i sprawą hodowli, niż tym, co właściwie robiła z jego plecakiem. A plan był taki, że odniesie go w stronę szafek kuchennych i blatu.
― Jesteś w samą porę, nic cię nie ominęło ― ale mogło, dopowiedziały zielone oczy. ― Babski wieczór? Jesteś gotowy na błotną maseczkę na twarzy i krem ze szczuroszczeta? A może chcesz posłuchać, jak się skarżę na męża? ― podłapała i nie wiadomo nawet kiedy znów znalazła się przy Evelyn, dzieląc uwagę pomiędzy dwójkę towarzyszy.
Ostrzeżenia, błagania, tajemnice ― wszystkie kłębiły się w powietrzu, niewypowiedziane, skrzące się w złotych smugach słońca, zupełnie jak drobiny kurzu. Adda splotła dłonie za plecami, jako jedyna świadoma racji leżących po obu stronach, wybitnie zadowolona ze swojej pozycji rozjemcy, ale i dobrej przyjaciółki, której zależało na tym, by odtworzyć wygasłą zażyłość w dawnej grupie kumpli.
― Moi drodzy ― zaczęła uroczyście ― zaprosiłam was tutaj, bo parę dni temu wyszłam za mąż i nie mieliśmy okazji tego odpowiednio uczcić ― wyjaśniła, sprytnie chowając się za wiarygodną wymówką. ― Pomyślałam sobie też, że miło będzie się spotkać w szerszym gronie, prawie jak… prawie jak kiedyś ― dodała nieco ciszej, w ton umiejętnie wplatając smutną nutę, tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś chciał się bardzo zdenerwować.
Uwaga Everetta wybiła ją nieco z rytmu ― że też wcześniej tego nie zauważyła.
― O, faktycznie ― potwierdziła, zerkając w stronę Evelyn. ― I jakby… ― Adda ściągnęła lekko brwi ― czy to kawałek pajęczyny…? Tam, za kołnierzem… ― dodała, gotowa by ewentualnie rzucić się i ratować dzbanek przed upadkiem. Ona na myśl o potencjalnym obrzydlistwie za kołnierzem dostałaby chyba czterech zawałów na raz.
Strzeliła spojrzeniem w bok, na stolik pod oknem, na parapet na którym zwykle przesiadywały sowy z niedostarczoną wiadomością, ale nie dostrzegła Freyi ani żadnego innego przedstawiciela ptasiej socjety. Zmyślnie utkany podstęp wydawał się względnie bezpieczny, a sama Evelyn nie mordowała jej wzrokiem za nieoczekiwane spotkanie we trójkę ― czyli obudziła się akurat, tak w sam raz, by ewentualnie obronić jedno przed drugim. Świetnie.
― Powiedzmy ― odparła z westchnieniem i potarła dłonią kark; bolał ją niemiłosiernie od wczoraj i nie chciał odpuścić. Chociaż, gdyby się tak zastanowić, to co jej ostatnio nie bolało? ― Muszę chyba zobaczyć się z jakimś uzdrowicielem, bo zasypiam coraz częściej i w coraz dziwniejszych miejscach. Może to jakiś przypadek… magicznego wirusa drzemkowego?... ― strzeliła na oślep, bo po epizodzie z czkawką teleportacyjną była skłonna uwierzyć w każdą, nawet najdziwniej brzmiącą chorobę.
Spojrzała na dzbanek i parsknęła cichym śmiechem, pokręciła głową.
― Jesteś dzisiaj herbacianą bohaterką, Evelyn. Dziękuję bardzo, że zaopiekowałaś się moim dzbankiem. ― Złapała poły zwiewnej sukienki i dygnęła elegancko, z humorem. ― Myślisz, że sama herbata ci wystarczy? ― Adda uśmiechnęła się szelmowsko, zielone oczy błysnęły niebezpiecznie w smudze słońca. ― Mam tu jeszcze miód pitny, koniak i… ― nachyliła się konspiracyjnie w stronę drugiej czarownicy ― Zieloną Wróżkę. Ale to w ostateczności, gdyby ktoś z nas potrzebował halucynacji na dobranoc.
Szybkie spojrzenie na niknący za winklem korytarzyk do przedsionka, na dzbanek, na Evelyn, na okno, na tylnie wyjście. Gdzie był Everett?
― Co? ― Roztargniona, nie dosłyszała pytania, ale postawa Evelyn i dzbanek w dłoniach mówiły same za siebie. ― A tak, tak, jasne, idzie-…
TO JA! ― rozbrzmiało w gajówce donośnym głosem brakującego gościa, a sekundę potem trzasnęły drzwi. Adda błyskawicznie przybrała minę najniewinniejszej osoby na tym łez padole, zupełnie jakby całe to spotkanie nie było zmyślnie ukartowane i obmyślone, a wydarzyło się wręcz cudownym przypadkiem.
Rozległy się kroki ― Adda kontrolnie spojrzała na Evelyn i dzbanek ― skrzypnęła ta okropna deska w przedsionku ― Evelyn nadal trzymała dzbanek (Helgo Hufflepuff zlituj się nad nami) ― w końcu zza rogu wyłonił się nikt inny, jak zaginiony w akcji pan Sykes. (Dzbanek nadal nie wyślizgnął się z kobiecych dłoni, choć Adda miała wrażenie, że niewiele brakuje).
― Miły panie ― odparła miękko i wystarczyła sekunda, by tanecznym krokiem wpadła w nową rolę gospodyni-niewiniątka. Zakręciła się przy Everettcie, płynnym ruchem sięgnęła po pasek plecaka i spróbowała zsunąć go z męskiego ramienia. Pierwsza fala oszołomienia już minęła, ale wydawał się bardziej zainteresowany obecnością Evelyn i sprawą hodowli, niż tym, co właściwie robiła z jego plecakiem. A plan był taki, że odniesie go w stronę szafek kuchennych i blatu.
― Jesteś w samą porę, nic cię nie ominęło ― ale mogło, dopowiedziały zielone oczy. ― Babski wieczór? Jesteś gotowy na błotną maseczkę na twarzy i krem ze szczuroszczeta? A może chcesz posłuchać, jak się skarżę na męża? ― podłapała i nie wiadomo nawet kiedy znów znalazła się przy Evelyn, dzieląc uwagę pomiędzy dwójkę towarzyszy.
Ostrzeżenia, błagania, tajemnice ― wszystkie kłębiły się w powietrzu, niewypowiedziane, skrzące się w złotych smugach słońca, zupełnie jak drobiny kurzu. Adda splotła dłonie za plecami, jako jedyna świadoma racji leżących po obu stronach, wybitnie zadowolona ze swojej pozycji rozjemcy, ale i dobrej przyjaciółki, której zależało na tym, by odtworzyć wygasłą zażyłość w dawnej grupie kumpli.
― Moi drodzy ― zaczęła uroczyście ― zaprosiłam was tutaj, bo parę dni temu wyszłam za mąż i nie mieliśmy okazji tego odpowiednio uczcić ― wyjaśniła, sprytnie chowając się za wiarygodną wymówką. ― Pomyślałam sobie też, że miło będzie się spotkać w szerszym gronie, prawie jak… prawie jak kiedyś ― dodała nieco ciszej, w ton umiejętnie wplatając smutną nutę, tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś chciał się bardzo zdenerwować.
Uwaga Everetta wybiła ją nieco z rytmu ― że też wcześniej tego nie zauważyła.
― O, faktycznie ― potwierdziła, zerkając w stronę Evelyn. ― I jakby… ― Adda ściągnęła lekko brwi ― czy to kawałek pajęczyny…? Tam, za kołnierzem… ― dodała, gotowa by ewentualnie rzucić się i ratować dzbanek przed upadkiem. Ona na myśl o potencjalnym obrzydlistwie za kołnierzem dostałaby chyba czterech zawałów na raz.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
- Magicznego wirusa drzemkowego mówisz? – uniosła lewą brew ku górze, zaraz przywołując kapryśny, krzywy uśmiech na usta. – Oby to nie było zaraźliwe – skwitowała z rozbawieniem. Jakoś była w stanie wyobrazić sobie nawiedzające ni stąd ni zowąd drzemki w trakcie pracy. Nie raz i nie dwa zdarzyło jej się przysnąć, podpierając się o bliżej niezidentyfikowane przedmioty – miotłę, framugę, cokolwiek. Ów drzemki zniknęły tak szybko, jak prędko na niebie zawitała kometa, skutecznie pozbawiając Szkotkę nagłych, sennych wizji. Może Adda przeżywała kometę na wskroś odwrotnie? Byłoby to dość fascynujące zjawisko, że tenże twór działał na każdego zgoła inaczej.
Herbaciana bohaterka, przetworzyła ten abstrakcyjny tytuł w swojej głowie, tego by się nie spodziewała. – Oto ja, bohaterka ze specjalizacją ratowania dzbanów wypełnionych herbatą, do usług – zażartowała, nie siląc się na teatralne ukłony, głównie przez wzgląd na ciecz, która zapewne spróbowałaby się wymsknąć z naczynia - niedoczekanie. – Nie pogardzę miodem, dobrze wiesz, a po Wróżkę najwyżej wrócimy, nie można być zachłannym – parsknęła, kręcąc głową pod wpływem ów pomysłu. Zastanowił ją ten dziwny dobór słów - „ktoś” zamiast „któraś”, ale skomentowała to jedynie chwilową konsternacją, w końcu miały być tu tylko we dwie.
Z rozbawieniem patrzyła na najwyraźniej jeszcze nierozbudzoną Adrianę, która przeskakiwała spojrzeniem z miejsca na miejsce. Była dziś strasznie dziwna, nad wyraz niespokojna, zupełnie jakby coś miało na nie czyhać. Przewróciła oczami, chcąc jej zakomunikować, że jeśli czarownica czegoś zapomni, to przecież raz-dwa po to wrócą. Słodki Merlinie, jak ona się myliła…
TO JA! Słowa poniosły się echem, przyprawiając kruczowłosą o niemałe zdziwienie, wymalowane na twarzy w postaci szerzej otwartych oczu i błyszczących, stalowoniebieskich tęczówek. Mimowolnie skierowała spojrzenie w stronę dochodzącego ją dźwięku, czując jak dzbanek powoli wymyka jej się z rąk. Co, u licha? Niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu w formie atmosfery, którą z pewnością dało się ciąć nożem; zaraz wzrok Despenser pomknął w kierunku gospodyni, choć nie trwało to długo. Przeskakiwała spojrzeniem pomiędzy trzema punktami – Addą, korytarzem z którego charakterystyczne gwizdanie narastało z każdym krokiem i tym nieszczęsnym dzbankiem, który wciąż chciał wydostać się z jej rąk, nawet jeżeli miała wrażenie, że trzyma go już nader usilnie.
Zaraz skrzyżowała spojrzenia z Everettem, ciesząc się poniekąd, że miała kilka chwil więcej na przyzwyczajenie się do ów niespodzianki – on dopiero zaczynał się z tym oswajać, co i tak było dość wygórowanym stwierdzeniem, biorąc pod uwagę prędkość ustania melodii, jak i samych kroków; zupełnie jakby buty nagle przykleiły mu się do podłogi. W innych okolicznościach rozbawiłby ją ten widok, a tak sama pewnie wyglądała nie lepiej. Wzmocniła uchwyt, kurczowo łapiąc naczynie palcami lewej dłoni, a prawą przenosząc pod spód – tak dla pewności, bo miała wrażenie, że opuszki ślizgają się już po porcelanowej powierzchni. W zadumie i ciszy obserwowała, jak dopada Adda dopada męskiego ramienia, próbując zdjąć plecak, co skwitowała zmarszczeniem brwi. Chyba nie do końca jeszcze rozumiała, co tu się właściwie dzieje, a łączenie kropek było co najmniej trudne.
- Plotki? Skądże znowu - zduszony głos rozszedł się po pomieszczeniu. Ożesz ty w mordę psidwaka, pomyślała, zaraz zachłystując się powietrzem, zakrywając pięścią usta, by opanować nagły atak kaszlu, jednocześnie mknąc spojrzeniem do Addy, która znów jakimś cudem pojawiła się tuż koło niej. Ani słowa o listach, zdawały się mówić jej oczy. Miała jednak nadzieję, że kobieta nie wyciągnęła ich wesoło akurat z okazji jakiegoś nowo ustanowionego dnia wspominek, bo wtedy już z pewnością zapadłaby się pod ziemię – ona, dzbanek i herbata, dokładnie w tej kolejności. Przez myśl przebiegły jej te ogromne ilości korespondencji, które wymieniały już od czasów szkolnych i to zdecydowanie wprawiło ją w jakąś nagłą, niespodziewaną słabość. Potrzebowała się o coś oprzeć, ale nogi nie ruszyły się ani o cal. Toż miała tu chodzącą encyklopedię wszystkich swoich sekrecików, a to zaczynało być przerażające.
Wzdrygnęła się mimowolnie, wyrwana z intensywnych myśli o korespondencji. Zmarszczyła brwi, próbując przetworzyć jeszcze raz pytanie. Praca, Evelyn, zapytał o pracę. – E… Edgar, chyba – palnęła wreszcie, zupełnie nie zwracając uwagi na chwiejność wypowiedzianych słów. – Znaczy… na pewno – dodała, próbując rozbudzić trybiki i zmusić je do myślenia. Miała nadzieję, że gdy tylko wróci, nie zastanie żadnych zniszczeń – zostawienie hodowli pod opieką kogoś zaufanego nie powodowało u niej żadnych obaw, jednak myśl o tym, że zostawiła tam również Rufusa, cóż… To już znacznie zmieniało postać rzeczy.
Trochę to zajęło, jednak udało jej się przywrócić względną trzeźwość myśli, gdy tylko zdała sobie sprawę z uknutego przez gospodynię spisku. Wróciła do niej spojrzeniem, już tym dobrze znanym; przywodzącym na myśl rozszalałą burzę i gromy, którymi zwykła była ciskać. Przyjaciółka najwyraźniej przewidziała ów rozwój sytuacji, bo nie dość, że przypominała ów niewiniątko, to też od razu zaczęła mówić, ubijając w zarodku cały zgromadzony przez Szkotkę gniew. W pierwszym odruchu jedna z jej brwi poszybowała do góry, by zaraz złagodnieć, głównie w obliczu wspomnień, które mówczyni sprytnie przywołała. Westchnęła cicho, niemal bezgłośnie. – Taaak… - zaczęła niezręcznie, nie wiedząc do końca co teraz powinna powiedzieć. Nie rozumiała powodu dla którego to spotkanie było aż tak utajnione – przecież prawdopodobnie w pierwszym odruchu sprytnie wymigałaby się natłokiem pracy, ale wystarczyło szarpnąć emocjonalną nutę, by w mgnieniu oka ją tu zaciągnąć; nawet pomimo niezręczności, którą nadal odczuwała. Prawie jak kiedyś, cóż, przynajmniej prawie była pewna, że im się to uda. – Wyjmij ten miód, skoro mamy okazję do świętowania, to czemu by z niej nie skorzystać, tym bardziej w tym gronie – zdobyła się na lekkość w tonie, choć nie było to łatwe, tym bardziej teraz, gdy obrazy z ich wspólnej przeszłości przewijały się jej przed oczami. Nigdy już nie będą mieli okazji zasiąść we czwórkę przy wspólnym stole, a ta myśl wywołała jakieś dziwne ukłucie w sercu – nie tak miała wyglądać ich przyszłość. Powinni być tu wszyscy, ale los zdecydował inaczej.
Przechyliła głowę, spoglądając pytająco na Everetta, jakby nie rozumiejąc o czym mówił. Dopiero po chwili przypomniała sobie incydent z atakującym krzakiem w ogrodzie. No tak, zapewne wyglądała jak siedem nieszczęść. Puściła jedną ręką dzbanek i skierowała ją ku włosom, próbując odnaleźć zbłąkany liść – bo zapewne o to właśnie chodziło. Nie było to niezwykłe zjawisko – roślinność uwielbiała wplatać się w jej włosy równie mocno jak wszystkie patyczki, źdźbła, czy też… - CO?! – wybałuszyła oczy na wzmiankę o pajęczynie za kołnierzem. Właśnie wyobraziła sobie, że wraz z nią zgarnęła jakiegoś nazbyt wielkiego pająka, który będzie kroczył wzdłuż jej kręgosłupa, dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz czuła nieprzyjemnie rozchodzący się dreszcz. Co gorsza, nagle wszystko poczęło ją swędzieć, a to już oznaczało wzmożoną panikę i utwierdzenie się w przekonaniu, że jej myśli są słuszne i faktycznie MUSIAŁA przygarnąć jakiegoś niechcianego, pajęczego obywatela. Resztkami silnej woli zastygła z jedną ręką uniesioną w połowie drogi do włosów. – Zabierz to, proszę – wycedziła przez zaciśnięte zęby w kierunku przyjaciółki, zmuszając się do utrzymania bezwzględnego bezruchu, jakby to cokolwiek mogło dopomóc. Miała nadzieję, że przyjdzie jej z pomocą, zanim sama schowa dumę do kieszeni i pocznie się rzucać w celu wyzwolenia spod ów obrzydliwego uczucia, które już zdążyło wywołać na jej ciele gęsią skórkę. Nagle kruczoczarny kosmyk włosów otarł się o kobiecy kark, a Szkotka podskoczyła w przerażeniu – bo to przecież musiał być pająk! Szkoda tylko, że w całym tym ferworze zapominała o dzbanku, który właśnie wyślizgnął jej się z dłoni. Chyba herbaciana bohaterka właśnie straciła swój piedestał.
Herbaciana bohaterka, przetworzyła ten abstrakcyjny tytuł w swojej głowie, tego by się nie spodziewała. – Oto ja, bohaterka ze specjalizacją ratowania dzbanów wypełnionych herbatą, do usług – zażartowała, nie siląc się na teatralne ukłony, głównie przez wzgląd na ciecz, która zapewne spróbowałaby się wymsknąć z naczynia - niedoczekanie. – Nie pogardzę miodem, dobrze wiesz, a po Wróżkę najwyżej wrócimy, nie można być zachłannym – parsknęła, kręcąc głową pod wpływem ów pomysłu. Zastanowił ją ten dziwny dobór słów - „ktoś” zamiast „któraś”, ale skomentowała to jedynie chwilową konsternacją, w końcu miały być tu tylko we dwie.
Z rozbawieniem patrzyła na najwyraźniej jeszcze nierozbudzoną Adrianę, która przeskakiwała spojrzeniem z miejsca na miejsce. Była dziś strasznie dziwna, nad wyraz niespokojna, zupełnie jakby coś miało na nie czyhać. Przewróciła oczami, chcąc jej zakomunikować, że jeśli czarownica czegoś zapomni, to przecież raz-dwa po to wrócą. Słodki Merlinie, jak ona się myliła…
TO JA! Słowa poniosły się echem, przyprawiając kruczowłosą o niemałe zdziwienie, wymalowane na twarzy w postaci szerzej otwartych oczu i błyszczących, stalowoniebieskich tęczówek. Mimowolnie skierowała spojrzenie w stronę dochodzącego ją dźwięku, czując jak dzbanek powoli wymyka jej się z rąk. Co, u licha? Niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu w formie atmosfery, którą z pewnością dało się ciąć nożem; zaraz wzrok Despenser pomknął w kierunku gospodyni, choć nie trwało to długo. Przeskakiwała spojrzeniem pomiędzy trzema punktami – Addą, korytarzem z którego charakterystyczne gwizdanie narastało z każdym krokiem i tym nieszczęsnym dzbankiem, który wciąż chciał wydostać się z jej rąk, nawet jeżeli miała wrażenie, że trzyma go już nader usilnie.
Zaraz skrzyżowała spojrzenia z Everettem, ciesząc się poniekąd, że miała kilka chwil więcej na przyzwyczajenie się do ów niespodzianki – on dopiero zaczynał się z tym oswajać, co i tak było dość wygórowanym stwierdzeniem, biorąc pod uwagę prędkość ustania melodii, jak i samych kroków; zupełnie jakby buty nagle przykleiły mu się do podłogi. W innych okolicznościach rozbawiłby ją ten widok, a tak sama pewnie wyglądała nie lepiej. Wzmocniła uchwyt, kurczowo łapiąc naczynie palcami lewej dłoni, a prawą przenosząc pod spód – tak dla pewności, bo miała wrażenie, że opuszki ślizgają się już po porcelanowej powierzchni. W zadumie i ciszy obserwowała, jak dopada Adda dopada męskiego ramienia, próbując zdjąć plecak, co skwitowała zmarszczeniem brwi. Chyba nie do końca jeszcze rozumiała, co tu się właściwie dzieje, a łączenie kropek było co najmniej trudne.
- Plotki? Skądże znowu - zduszony głos rozszedł się po pomieszczeniu. Ożesz ty w mordę psidwaka, pomyślała, zaraz zachłystując się powietrzem, zakrywając pięścią usta, by opanować nagły atak kaszlu, jednocześnie mknąc spojrzeniem do Addy, która znów jakimś cudem pojawiła się tuż koło niej. Ani słowa o listach, zdawały się mówić jej oczy. Miała jednak nadzieję, że kobieta nie wyciągnęła ich wesoło akurat z okazji jakiegoś nowo ustanowionego dnia wspominek, bo wtedy już z pewnością zapadłaby się pod ziemię – ona, dzbanek i herbata, dokładnie w tej kolejności. Przez myśl przebiegły jej te ogromne ilości korespondencji, które wymieniały już od czasów szkolnych i to zdecydowanie wprawiło ją w jakąś nagłą, niespodziewaną słabość. Potrzebowała się o coś oprzeć, ale nogi nie ruszyły się ani o cal. Toż miała tu chodzącą encyklopedię wszystkich swoich sekrecików, a to zaczynało być przerażające.
Wzdrygnęła się mimowolnie, wyrwana z intensywnych myśli o korespondencji. Zmarszczyła brwi, próbując przetworzyć jeszcze raz pytanie. Praca, Evelyn, zapytał o pracę. – E… Edgar, chyba – palnęła wreszcie, zupełnie nie zwracając uwagi na chwiejność wypowiedzianych słów. – Znaczy… na pewno – dodała, próbując rozbudzić trybiki i zmusić je do myślenia. Miała nadzieję, że gdy tylko wróci, nie zastanie żadnych zniszczeń – zostawienie hodowli pod opieką kogoś zaufanego nie powodowało u niej żadnych obaw, jednak myśl o tym, że zostawiła tam również Rufusa, cóż… To już znacznie zmieniało postać rzeczy.
Trochę to zajęło, jednak udało jej się przywrócić względną trzeźwość myśli, gdy tylko zdała sobie sprawę z uknutego przez gospodynię spisku. Wróciła do niej spojrzeniem, już tym dobrze znanym; przywodzącym na myśl rozszalałą burzę i gromy, którymi zwykła była ciskać. Przyjaciółka najwyraźniej przewidziała ów rozwój sytuacji, bo nie dość, że przypominała ów niewiniątko, to też od razu zaczęła mówić, ubijając w zarodku cały zgromadzony przez Szkotkę gniew. W pierwszym odruchu jedna z jej brwi poszybowała do góry, by zaraz złagodnieć, głównie w obliczu wspomnień, które mówczyni sprytnie przywołała. Westchnęła cicho, niemal bezgłośnie. – Taaak… - zaczęła niezręcznie, nie wiedząc do końca co teraz powinna powiedzieć. Nie rozumiała powodu dla którego to spotkanie było aż tak utajnione – przecież prawdopodobnie w pierwszym odruchu sprytnie wymigałaby się natłokiem pracy, ale wystarczyło szarpnąć emocjonalną nutę, by w mgnieniu oka ją tu zaciągnąć; nawet pomimo niezręczności, którą nadal odczuwała. Prawie jak kiedyś, cóż, przynajmniej prawie była pewna, że im się to uda. – Wyjmij ten miód, skoro mamy okazję do świętowania, to czemu by z niej nie skorzystać, tym bardziej w tym gronie – zdobyła się na lekkość w tonie, choć nie było to łatwe, tym bardziej teraz, gdy obrazy z ich wspólnej przeszłości przewijały się jej przed oczami. Nigdy już nie będą mieli okazji zasiąść we czwórkę przy wspólnym stole, a ta myśl wywołała jakieś dziwne ukłucie w sercu – nie tak miała wyglądać ich przyszłość. Powinni być tu wszyscy, ale los zdecydował inaczej.
Przechyliła głowę, spoglądając pytająco na Everetta, jakby nie rozumiejąc o czym mówił. Dopiero po chwili przypomniała sobie incydent z atakującym krzakiem w ogrodzie. No tak, zapewne wyglądała jak siedem nieszczęść. Puściła jedną ręką dzbanek i skierowała ją ku włosom, próbując odnaleźć zbłąkany liść – bo zapewne o to właśnie chodziło. Nie było to niezwykłe zjawisko – roślinność uwielbiała wplatać się w jej włosy równie mocno jak wszystkie patyczki, źdźbła, czy też… - CO?! – wybałuszyła oczy na wzmiankę o pajęczynie za kołnierzem. Właśnie wyobraziła sobie, że wraz z nią zgarnęła jakiegoś nazbyt wielkiego pająka, który będzie kroczył wzdłuż jej kręgosłupa, dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz czuła nieprzyjemnie rozchodzący się dreszcz. Co gorsza, nagle wszystko poczęło ją swędzieć, a to już oznaczało wzmożoną panikę i utwierdzenie się w przekonaniu, że jej myśli są słuszne i faktycznie MUSIAŁA przygarnąć jakiegoś niechcianego, pajęczego obywatela. Resztkami silnej woli zastygła z jedną ręką uniesioną w połowie drogi do włosów. – Zabierz to, proszę – wycedziła przez zaciśnięte zęby w kierunku przyjaciółki, zmuszając się do utrzymania bezwzględnego bezruchu, jakby to cokolwiek mogło dopomóc. Miała nadzieję, że przyjdzie jej z pomocą, zanim sama schowa dumę do kieszeni i pocznie się rzucać w celu wyzwolenia spod ów obrzydliwego uczucia, które już zdążyło wywołać na jej ciele gęsią skórkę. Nagle kruczoczarny kosmyk włosów otarł się o kobiecy kark, a Szkotka podskoczyła w przerażeniu – bo to przecież musiał być pająk! Szkoda tylko, że w całym tym ferworze zapominała o dzbanku, który właśnie wyślizgnął jej się z dłoni. Chyba herbaciana bohaterka właśnie straciła swój piedestał.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Jeszcze nie zdążyłem oswoić się z sytuacją, połączyć wszystkich informacji w logiczną całość, gdy Ada – z tą swoją miną niewiniątka, tajną bronią, którą znałem nie od dziś – zbliżyła się do mnie lekkim, tanecznym krokiem i usłużnie sięgnęła ku przewieszonemu przez ramię plecakowi. Nie był taki zupełnie lekki, bo niosłem w nim butelkę miodu pitnego, ale waga tegoż prezentu nie powinna okazać się dla niej dużym zaskoczeniem; przelotnie podchwyciłem wzrok gospodyni, wciąż ze źdźbłem trawy przyklejonym do dolnej wargi, nie potrafiąc się zdecydować, czy powinienem zaciągnąć ją do kuchni w celu urządzenia szeptanej kłótni, czy raczej westchnąć tylko i pogodzić z myślą, że nie działo się nic złego, że to tylko długo odwlekane w czasie spotkanie dawnych przyjaciół. No, może inaczej – wciąż przyjaciół, jak najbardziej, wszak obie czarownice były bliskie memu sercu, choć może nie do końca w taki sam sposób, lecz nie widujących się w tym gronie od... cóż, od lat. Z wiadomych względów. Odkąd Louis odszedł, przedwcześnie i tragicznie, kontynuowanie tradycji wydawało się niewłaściwe.
Z drugiej strony, czy sam dopiero co nie pomyślałem, że druh ze szkolnej ławy nie chciałby, by Ada opłakiwała go do końca świata? By wciąż rozdrapywała stare rany? Może wszyscy powinniśmy wziąć sobie tę mądrość do serca. Choć, prawdę mówiąc, nie wiedziałem, czy powrót do tego stanu rzeczy, który panował za młodu, był jeszcze możliwy. Odchrząknąłem cicho, na poły ostrzegawczo, na poły sugestywnie – wiem, co wyczyniasz, pani Tonks – i oddałem plecak w jej ręce, odrywając wzrok od zielonych tęczówek, biegnąc nim już dalej, ku Evelyn. Tej, która pozwoliła mi wyjść z pracy wcześniej, by – cóż za ironia losu – dość nieoczekiwanie poznać powód mej absencji. Poczułem się, jak gdyby przyłapała mnie na wyjadaniu ciastek ze słoika, i to jeszcze przed obiadem. Kiedy poruszałem z nią temat mej nieobecności, nie zadawała pytań, nie drążyła, a i ja nie śpieszyłem się z wyjaśnieniami dotyczącymi mej niecodziennej prośby, bo nie wiedziałem, czy miała ostatnio kontakt z pomieszkującą w Gajówce czarownicą; nie chciałem więc wspominać imienia gospodyni, na wypadek gdyby okazało się, że ich relacja przeżywa jakiś kryzys. Nie żeby miała ku temu jakiś powód, ale skąd miałem mieć pewność, że nie mają jakichś, bo ja wiem, cichych dni? Przynajmniej wiedziałem już, że nie powinienem nawet brać pod uwagę takiej opcji. To dobrze. Cieszyłem się, że wciąż są ze sobą blisko. Ale jeśli tak, to skąd ta tajemnica? Ten podstęp...? Czy Ada myślała, że nie zgodzilibyśmy się do niej wpaść, gdybyśmy wiedzieli o obecności tego drugiego? Z mojej perspektywy sytuacja wcale nie wyglądała aż tak źle, owszem, miewaliśmy z Evelyn gorsze chwile, czasem nie potrafiliśmy się porozumieć, jednak przecież nie zawsze mogło być kolorowo. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt wszystkie stresy i nerwy, tylko potęgowane przez wiszące na niebie dziwo. Prawda?
– Czyli że niby nie plotkujecie? Nuda – oświadczyłem, wieńcząc tę wypowiedź teatralnym westchnięciem, nie mogąc nie zauważyć podejrzanego zachowania Despenser. Niby nie zabijała mnie wzrokiem, ale i na próżno byłoby szukać na jej licu przesadnego entuzjazmu. Czyżby żywiła urazę, z której nawet nie zdawałem sobie sprawy, a która zmusiła Adę do zwabienia nas do Gajówki w tajemnicy? Chciałem zapytać, czy ten nagły atak kaszlu, to reakcja alergiczna, ale w porę ugryzłem się w język. Czułem się, jak gdybym stąpał po kruchym lodzie, albo został wplątany w jakąś grę, której zasad nie znałem. – A już masz powody, żeby się na niego skarżyć? No, w takim razie bardzo chętnie posłucham, co też ten nicpoń przeskrobał... – Brew podjechała mi do góry, gdy tak próbowałem ocenić, czy w żarcie tym było choć ziarno prawdy. Miałem nadzieję, że nie, że nowożeńcy żyli sielanką i wciąż napędzało ich podekscytowanie tym stanem rzeczy, lecz tylko blondwłosy aniołek mógł potwierdzić lub zaprzeczyć mym podejrzeniom.
Zaraz jednak znów spojrzałem na stojącą obok niej, dziwnie bladą Evelyn; jej zachowanie zaczynało mnie martwić. Hodowla była oczkiem w głowie, obowiązkiem, który spędzał sen z powiek i zajmował większość posiadanego czasu. Skąd więc to zawahanie? Nie była pewna, komu powierzyła bezpieczeństwo swych podopiecznych? Czy raczej z trudem skupiała się na tu i teraz? To było do niej niepodobne. – Edgar da sobie radę, dobrze, że się wyrwałaś – odparłem tylko, gdyby przypadkiem potrzebowała takiego zapewnienia. Wiedziałem przecież, że nie lubiła opuszczać swych terenów, zostawiać ich pod opieką kogoś, kogo nie znała na wylot.
Wtedy też Ada zabrała głos, by wyspowiadać ze swych pobudek. Przelotnie zacisnąłem szczękę, a palcem odnalazłem zawieszony na rzemieniu pierścień, gdy z wprawą pociągała za kolejne czułe struny; no tak, nie mieliśmy jeszcze okazji wyświętować jej zamążpójścia, bo spóźniłem się na chabrową przysięgę, a poza tym, to w takim gronie nie spotykaliśmy się, odkąd Louis odszedł, a sama Ada pogrążyła w rozpaczy. – Miód? Miód brzmi dobrze. Zresztą, przyniosłem ze sobą butelkę, gdyby przypadkiem miało nam zabraknąć... – Chyba wyczułem w kościach, co się święci. Przełknąłem głośniej ślinę, zaraz jednak zmusiłem usta, by złożyły się w uśmiechu. – Musimy wypić zdrowie panny młodej. Oraz wznieść toast za to, że nas tu tak podstępnie zwabiła. – Bo nie wątpiłem już, że oboje byliśmy ofiarami sytuacji; Evelyn nie miała bladego pojęcia, że spędzimy to popołudnie wspólnie, wszyscy troje. Ledwie chwilę później dość nieopatrznie wspominałem o tkwiącej w kobiecej fryzurze gałęzi. Chciałem być miły, a wyszło jak zwykle. Choć tak naprawdę to nie moja wypowiedź, a dopiero ta następująca po niej, dotycząca pajęczyny, wywołała w Despenser niekłamaną panikę. Wpierw spojrzałem na nią – wciąż ściskającą w dłoniach dzbanek z herbatą – później na Adę, no na gacie Merlina, jakby nie wiedziała, że tak się to skończy, że choćby hipotetyczne objawienie się pajęczaka zadziała na Szkotkę jak... sam nie wiem jak co, więc niech będzie, że jak urzeczywistnienie najgorszych możliwych koszmarów. Z jednej strony chciałbym oddać się analizie wszelkich przebiegających przez jej lico emocji, zdawało mi się, że dość szybko strach przemienił się w złość, ta z kolei – w ślepą furię. Z drugiej, absolutnie nie było na to czasu. – Hej, spokojnie... – spróbowałem, zaraz jednak znów ugryzłem się w język. Powinienem się już nauczyć, że to nie działa, ba, tylko pogarsza sytuację. Zrobiłem krok do przodu, przeskakując wzrokiem to między moimi towarzyszkami, to porcelanowym skarbem, który nagle znalazł się w sytuacji zagrożenia życia. Nie wiedziałem, czy skracając dzielącą nas odległość, nie wprawię jej w jeszcze większy dyskomfort. Odruchowo odnalazłem wciśniętą w kieszeń różdżkę, zaciskając palce na znajomym drewienku. To nie skończy się dobrze. To nie skończy się dobrze...
– Accio dzbanek – wyrzuciłem z siebie na jednym tchu, mając nadzieję, że zdążę nim porcelana spotka się z podłogą Gajówki.
| rzucam k100 na zaklęcie; jeśli się nie uda, to kaplica, a jeśli się uda...
1 - Everett ma pecha; choć zaklęcie mu wyszło, to zareagował o ułamek sekundy za późno i nic to nie dało
2 - Everett ma nie aż takiego pecha; dzbanek posłusznie podleciał w jego stronę, ujęcie go jedną dłonią okazało się jednak zbyt trudne, toteż wykonał dziwną kombinację ruchów, w efekcie której przycisnął go do piersi, ale przy okazji rozlał trochę herbaty
3 - Everett ma szczęście; z gracją ujął nadlatujący dzbanek, przejmując tytuł herbacianego bohatera
Z drugiej strony, czy sam dopiero co nie pomyślałem, że druh ze szkolnej ławy nie chciałby, by Ada opłakiwała go do końca świata? By wciąż rozdrapywała stare rany? Może wszyscy powinniśmy wziąć sobie tę mądrość do serca. Choć, prawdę mówiąc, nie wiedziałem, czy powrót do tego stanu rzeczy, który panował za młodu, był jeszcze możliwy. Odchrząknąłem cicho, na poły ostrzegawczo, na poły sugestywnie – wiem, co wyczyniasz, pani Tonks – i oddałem plecak w jej ręce, odrywając wzrok od zielonych tęczówek, biegnąc nim już dalej, ku Evelyn. Tej, która pozwoliła mi wyjść z pracy wcześniej, by – cóż za ironia losu – dość nieoczekiwanie poznać powód mej absencji. Poczułem się, jak gdyby przyłapała mnie na wyjadaniu ciastek ze słoika, i to jeszcze przed obiadem. Kiedy poruszałem z nią temat mej nieobecności, nie zadawała pytań, nie drążyła, a i ja nie śpieszyłem się z wyjaśnieniami dotyczącymi mej niecodziennej prośby, bo nie wiedziałem, czy miała ostatnio kontakt z pomieszkującą w Gajówce czarownicą; nie chciałem więc wspominać imienia gospodyni, na wypadek gdyby okazało się, że ich relacja przeżywa jakiś kryzys. Nie żeby miała ku temu jakiś powód, ale skąd miałem mieć pewność, że nie mają jakichś, bo ja wiem, cichych dni? Przynajmniej wiedziałem już, że nie powinienem nawet brać pod uwagę takiej opcji. To dobrze. Cieszyłem się, że wciąż są ze sobą blisko. Ale jeśli tak, to skąd ta tajemnica? Ten podstęp...? Czy Ada myślała, że nie zgodzilibyśmy się do niej wpaść, gdybyśmy wiedzieli o obecności tego drugiego? Z mojej perspektywy sytuacja wcale nie wyglądała aż tak źle, owszem, miewaliśmy z Evelyn gorsze chwile, czasem nie potrafiliśmy się porozumieć, jednak przecież nie zawsze mogło być kolorowo. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt wszystkie stresy i nerwy, tylko potęgowane przez wiszące na niebie dziwo. Prawda?
– Czyli że niby nie plotkujecie? Nuda – oświadczyłem, wieńcząc tę wypowiedź teatralnym westchnięciem, nie mogąc nie zauważyć podejrzanego zachowania Despenser. Niby nie zabijała mnie wzrokiem, ale i na próżno byłoby szukać na jej licu przesadnego entuzjazmu. Czyżby żywiła urazę, z której nawet nie zdawałem sobie sprawy, a która zmusiła Adę do zwabienia nas do Gajówki w tajemnicy? Chciałem zapytać, czy ten nagły atak kaszlu, to reakcja alergiczna, ale w porę ugryzłem się w język. Czułem się, jak gdybym stąpał po kruchym lodzie, albo został wplątany w jakąś grę, której zasad nie znałem. – A już masz powody, żeby się na niego skarżyć? No, w takim razie bardzo chętnie posłucham, co też ten nicpoń przeskrobał... – Brew podjechała mi do góry, gdy tak próbowałem ocenić, czy w żarcie tym było choć ziarno prawdy. Miałem nadzieję, że nie, że nowożeńcy żyli sielanką i wciąż napędzało ich podekscytowanie tym stanem rzeczy, lecz tylko blondwłosy aniołek mógł potwierdzić lub zaprzeczyć mym podejrzeniom.
Zaraz jednak znów spojrzałem na stojącą obok niej, dziwnie bladą Evelyn; jej zachowanie zaczynało mnie martwić. Hodowla była oczkiem w głowie, obowiązkiem, który spędzał sen z powiek i zajmował większość posiadanego czasu. Skąd więc to zawahanie? Nie była pewna, komu powierzyła bezpieczeństwo swych podopiecznych? Czy raczej z trudem skupiała się na tu i teraz? To było do niej niepodobne. – Edgar da sobie radę, dobrze, że się wyrwałaś – odparłem tylko, gdyby przypadkiem potrzebowała takiego zapewnienia. Wiedziałem przecież, że nie lubiła opuszczać swych terenów, zostawiać ich pod opieką kogoś, kogo nie znała na wylot.
Wtedy też Ada zabrała głos, by wyspowiadać ze swych pobudek. Przelotnie zacisnąłem szczękę, a palcem odnalazłem zawieszony na rzemieniu pierścień, gdy z wprawą pociągała za kolejne czułe struny; no tak, nie mieliśmy jeszcze okazji wyświętować jej zamążpójścia, bo spóźniłem się na chabrową przysięgę, a poza tym, to w takim gronie nie spotykaliśmy się, odkąd Louis odszedł, a sama Ada pogrążyła w rozpaczy. – Miód? Miód brzmi dobrze. Zresztą, przyniosłem ze sobą butelkę, gdyby przypadkiem miało nam zabraknąć... – Chyba wyczułem w kościach, co się święci. Przełknąłem głośniej ślinę, zaraz jednak zmusiłem usta, by złożyły się w uśmiechu. – Musimy wypić zdrowie panny młodej. Oraz wznieść toast za to, że nas tu tak podstępnie zwabiła. – Bo nie wątpiłem już, że oboje byliśmy ofiarami sytuacji; Evelyn nie miała bladego pojęcia, że spędzimy to popołudnie wspólnie, wszyscy troje. Ledwie chwilę później dość nieopatrznie wspominałem o tkwiącej w kobiecej fryzurze gałęzi. Chciałem być miły, a wyszło jak zwykle. Choć tak naprawdę to nie moja wypowiedź, a dopiero ta następująca po niej, dotycząca pajęczyny, wywołała w Despenser niekłamaną panikę. Wpierw spojrzałem na nią – wciąż ściskającą w dłoniach dzbanek z herbatą – później na Adę, no na gacie Merlina, jakby nie wiedziała, że tak się to skończy, że choćby hipotetyczne objawienie się pajęczaka zadziała na Szkotkę jak... sam nie wiem jak co, więc niech będzie, że jak urzeczywistnienie najgorszych możliwych koszmarów. Z jednej strony chciałbym oddać się analizie wszelkich przebiegających przez jej lico emocji, zdawało mi się, że dość szybko strach przemienił się w złość, ta z kolei – w ślepą furię. Z drugiej, absolutnie nie było na to czasu. – Hej, spokojnie... – spróbowałem, zaraz jednak znów ugryzłem się w język. Powinienem się już nauczyć, że to nie działa, ba, tylko pogarsza sytuację. Zrobiłem krok do przodu, przeskakując wzrokiem to między moimi towarzyszkami, to porcelanowym skarbem, który nagle znalazł się w sytuacji zagrożenia życia. Nie wiedziałem, czy skracając dzielącą nas odległość, nie wprawię jej w jeszcze większy dyskomfort. Odruchowo odnalazłem wciśniętą w kieszeń różdżkę, zaciskając palce na znajomym drewienku. To nie skończy się dobrze. To nie skończy się dobrze...
– Accio dzbanek – wyrzuciłem z siebie na jednym tchu, mając nadzieję, że zdążę nim porcelana spotka się z podłogą Gajówki.
| rzucam k100 na zaklęcie; jeśli się nie uda, to kaplica, a jeśli się uda...
1 - Everett ma pecha; choć zaklęcie mu wyszło, to zareagował o ułamek sekundy za późno i nic to nie dało
2 - Everett ma nie aż takiego pecha; dzbanek posłusznie podleciał w jego stronę, ujęcie go jedną dłonią okazało się jednak zbyt trudne, toteż wykonał dziwną kombinację ruchów, w efekcie której przycisnął go do piersi, ale przy okazji rozlał trochę herbaty
3 - Everett ma szczęście; z gracją ujął nadlatujący dzbanek, przejmując tytuł herbacianego bohatera
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k3' : 2
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k3' : 2
Obserwowała tę dwójkę z miną prawdziwego badacza, swoistego naukowca w dziedzinie związków, które mogłyby się wydarzyć, ale z jakichś przedziwnych przyczyn jeszcze się nie wydarzyły. Uważnym spojrzeniem przeciągnęła po zastygłej w bezruchu sylwetce Evelyn, potem równie uważnie obejrzała sobie Everetta. Lisi uśmieszek wykwitający na wargach gospodyni mógł nieco zdradzić, ale Adda szybko go opanowała, kryjąc się za maską niewiniątka, przyoblekając się w swoją ulubioną rolę osoby, która nic nie wie, niczego nie podejrzewała i absolutnie niczego podstępnie nie uknuła.
Złapała milczące prośby ― obie, bo i Evelyn i Everett mieli coś na sumieniu ― i zmyślnie nie pisnęła słówkiem. O listach, o stajni, o kłótni, o tym, że kto się czubi ten się lubi i że w związku najważniejszym jest, by widzieć w partnerze dobrego przyjaciela. Na pouczenia przyjdzie jeszcze czas, podobnie jak na oczyszczanie atmosfery. Najpierw trzeba było zadbać o właściwy nastrój, odbudować lekko nadkruszone podstępem zaufanie.
Adda zmyślnie odwróciła twarz, jakby oblała się nieśmiałym rumieńcem.
― Do słuchania moich wywodów i oskarżeń, musiałbyś się najpierw wysmarować tym kremem, drogi kolego. Pokroić ci ogórka, żebyś sobie położył na oczy? Podobno działa zbawiennie na zmarszczki. O, i nawilża skórę ― odparła wesoło, na moment oddalając się do kuchni przyłączonej do głównej izby. Tam sięgnęła do plecaka, wydobyła z niego prezent w postaci butelki czarodziejskiego miodu pitnego i odstawiła do obłożonej lodem miski; nikt nie lubił przecież ciepłego alkoholu.
Podczas tych czynności jednym uchem wyłowiła krótką wymianę zdań dotyczącą opieki nad hodowlą, przyjrzała się uważnie pobladłej Evelyn, potem, nie mniej uważnie, przyjrzała się Everettowi. Interakcja wychodziła im dość płynnie. Pewnie, powietrze skłębiło się od ciężkiej masy niezręczności, wyglądało również na to, że Evelyn zaraz złamie rączkę imbryka, bo tak mocno ją ściska, ale to było poświęcenie, na które Adda była gotowa. (Teoretycznie, bo w praktyce wolałaby jednak żeby dzbanek ostał się cały).
― Miód się musi chwilę schłodzić, zerknę do niego lada moment ― poinformowała swoich gości tonem rzeczowym, przywodzącym na myśl gospodynię idealnie panującą nad swoją kuchnią i spiżarką, choć wszyscy wiedzieli, że to nieprawda. ― I to wcale nie był podstęp, o co ty mnie oskarżasz… ― dodała, pozorując oburzenie słowami Everetta. ― Jestem czysta jak łza, jak kryształ. Nie ma niewinniejszej osoby ode mnie. Prawda, Evelyn? ― zwróciła się do przyjaciółki, chcąc uzyskać od niej potwierdzenie swoich racji, ostateczną pieczątkę autentyczności, ale zamiast tego, wszyscy zwrócili uwagę na gałązkę. A potem na pajęczynę. A potem na ewentualną możliwość w której rzeczona pajęczyna jest zamieszkała. Potem zaś…
― Już się robi! ― Doskoczyła do Evelyn w akcie bohaterskiej desperacji i najdelikatniej jak tylko mogła, ściągnęła najpierw pajęczynę ― blegh, okropne, fuj ― potem sięgnęła po gałązkę wystającą z jej włosów, ale to spowodowało uwolnienie jednego czy dwóch kosmyków włosów, a potem… potem oczywiście wydarzenia zadziały się lawinowo. Evelyn podskoczyła, dzbanek wysunął się z jej dłoni, a Adda oczyma wyobraźni już widziała, jak porcelanowe naczynie roztrzaskuje się z łomotem o posadzkę, ale wtem powietrze przecięła komenda zaklęcia przywołującego, a los wyłonił nowego herbacianego bohatera ― Everetta.
Adda odetchnęła z wyraźną ulgą (mama by ją chyba wypatroszyła za zbicie dzbanka babuni) i ostatecznie uwolniła Evelyn od groźby gałązki, pajęczyn i pająków. Ogrodowy śmieć poleciał gdzieś w kąt, w stronę wiklinowego kosza na papiery i tym podobne.
― Było blisko, ale widzę, że jak nie jedno urasta do rangi herbacianego bohatera, to drugie. Ale to dobrze ― Adda pokiwała głową z uznaniem ― nawet nie wiecie, co mama zrobiłaby mi za zniszczenie dzbanka babuni. Ale teraz, póki jeszcze nic nam nie wybuchło, nikogo nie zjadł pająk i nic się nie stało, zapraszam państwa do ogrodu. No już, raz-raz! ― Zaklaskała w dłonie, uśmiechając się pogodnie. ― Evelyn, weźmiesz ze sobą jeszcze ten taboret? ― Wskazała czarownicy stołek w rogu, na którym spoczywała solidna doniczka z pelargonią. ― A ja przyniosę nam po kubku. O, no i ten miód.
Złapała milczące prośby ― obie, bo i Evelyn i Everett mieli coś na sumieniu ― i zmyślnie nie pisnęła słówkiem. O listach, o stajni, o kłótni, o tym, że kto się czubi ten się lubi i że w związku najważniejszym jest, by widzieć w partnerze dobrego przyjaciela. Na pouczenia przyjdzie jeszcze czas, podobnie jak na oczyszczanie atmosfery. Najpierw trzeba było zadbać o właściwy nastrój, odbudować lekko nadkruszone podstępem zaufanie.
Adda zmyślnie odwróciła twarz, jakby oblała się nieśmiałym rumieńcem.
― Do słuchania moich wywodów i oskarżeń, musiałbyś się najpierw wysmarować tym kremem, drogi kolego. Pokroić ci ogórka, żebyś sobie położył na oczy? Podobno działa zbawiennie na zmarszczki. O, i nawilża skórę ― odparła wesoło, na moment oddalając się do kuchni przyłączonej do głównej izby. Tam sięgnęła do plecaka, wydobyła z niego prezent w postaci butelki czarodziejskiego miodu pitnego i odstawiła do obłożonej lodem miski; nikt nie lubił przecież ciepłego alkoholu.
Podczas tych czynności jednym uchem wyłowiła krótką wymianę zdań dotyczącą opieki nad hodowlą, przyjrzała się uważnie pobladłej Evelyn, potem, nie mniej uważnie, przyjrzała się Everettowi. Interakcja wychodziła im dość płynnie. Pewnie, powietrze skłębiło się od ciężkiej masy niezręczności, wyglądało również na to, że Evelyn zaraz złamie rączkę imbryka, bo tak mocno ją ściska, ale to było poświęcenie, na które Adda była gotowa. (Teoretycznie, bo w praktyce wolałaby jednak żeby dzbanek ostał się cały).
― Miód się musi chwilę schłodzić, zerknę do niego lada moment ― poinformowała swoich gości tonem rzeczowym, przywodzącym na myśl gospodynię idealnie panującą nad swoją kuchnią i spiżarką, choć wszyscy wiedzieli, że to nieprawda. ― I to wcale nie był podstęp, o co ty mnie oskarżasz… ― dodała, pozorując oburzenie słowami Everetta. ― Jestem czysta jak łza, jak kryształ. Nie ma niewinniejszej osoby ode mnie. Prawda, Evelyn? ― zwróciła się do przyjaciółki, chcąc uzyskać od niej potwierdzenie swoich racji, ostateczną pieczątkę autentyczności, ale zamiast tego, wszyscy zwrócili uwagę na gałązkę. A potem na pajęczynę. A potem na ewentualną możliwość w której rzeczona pajęczyna jest zamieszkała. Potem zaś…
― Już się robi! ― Doskoczyła do Evelyn w akcie bohaterskiej desperacji i najdelikatniej jak tylko mogła, ściągnęła najpierw pajęczynę ― blegh, okropne, fuj ― potem sięgnęła po gałązkę wystającą z jej włosów, ale to spowodowało uwolnienie jednego czy dwóch kosmyków włosów, a potem… potem oczywiście wydarzenia zadziały się lawinowo. Evelyn podskoczyła, dzbanek wysunął się z jej dłoni, a Adda oczyma wyobraźni już widziała, jak porcelanowe naczynie roztrzaskuje się z łomotem o posadzkę, ale wtem powietrze przecięła komenda zaklęcia przywołującego, a los wyłonił nowego herbacianego bohatera ― Everetta.
Adda odetchnęła z wyraźną ulgą (mama by ją chyba wypatroszyła za zbicie dzbanka babuni) i ostatecznie uwolniła Evelyn od groźby gałązki, pajęczyn i pająków. Ogrodowy śmieć poleciał gdzieś w kąt, w stronę wiklinowego kosza na papiery i tym podobne.
― Było blisko, ale widzę, że jak nie jedno urasta do rangi herbacianego bohatera, to drugie. Ale to dobrze ― Adda pokiwała głową z uznaniem ― nawet nie wiecie, co mama zrobiłaby mi za zniszczenie dzbanka babuni. Ale teraz, póki jeszcze nic nam nie wybuchło, nikogo nie zjadł pająk i nic się nie stało, zapraszam państwa do ogrodu. No już, raz-raz! ― Zaklaskała w dłonie, uśmiechając się pogodnie. ― Evelyn, weźmiesz ze sobą jeszcze ten taboret? ― Wskazała czarownicy stołek w rogu, na którym spoczywała solidna doniczka z pelargonią. ― A ja przyniosę nam po kubku. O, no i ten miód.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ktokolwiek, kto znał Despenser wystarczająco długo, wiedział, że kobieta nie znosi, ba, wręcz nienawidzi niespodzianek. Wynikało to z obranego stylu życia, funkcjonowania w ciągłej pogoni od zadania do zadania, co wymagało nie lada zdolności organizacyjnych i skrupulatnego planowania daleko wprzód. Niespodzianki za to miały to do siebie, że były nagłe i zazwyczaj wytrącały schludnego perfekcjonistę z własnych ram wprost na głębokie, wzburzone wody mniejszego lub większego chaosu.
Szczęście w nieszczęściu, dziś została potraktowana na wpół ulgowo – wiedziała o spotkaniu, a nawet została o nim poinformowana z wygodnym zapasem czasu, jednak pewien mały chochlik zapomniał jej napomknąć o tym, że spotkanie nie odbędzie się w parze, a w trójkącie – jakkolwiek to brzmiało teraz w jej głowie. Czy była zdziwiona? A w życiu, nie. Czy powinna? Prawdopodobnie, lecz ostatnio wystarczająco wiele przedziwnych sytuacji miało miejsce, zupełnie tak, jakby z pojawieniem się komety wszyscy potracili rozumy i najgorszy w tym był fakt, że nawet ona się przed tym nie wzbroniła, bo czymże innym – jak nie głupotą – wykazała się podczas kłótni z Everettem? Doliczając do tego resztę niespodziewanych zdarzeń – wpadkę ze świstoklikiem, czkawkowe odwiedziny Victora, Justine przeprowadzającą osobliwie wychowawczą rozmowę wraz z przypadkowym napomknięciem o ślubie Adriany, porwanie wianka przez półgoblinkę, czy choćby karygodne zachowanie Herberta na rytuale oczyszczenia – mogła spokojnie założyć, że Merlin najwyraźniej postawił sobie za punkt honoru rozwiązanie jej problemu z niespodziankami na zasadach terapii szokowej. Co więcej, zaczynała sądzić, że wziął Addę na swojego cwanego pomocnika, a to był cios poniżej pasa.
A niech cię, Merlinie.
Stała pośrodku salonu ze wzrokiem utkwionym w herbacianym dzbanku, jakby ten był magiczną kulą, która mogłaby udzielić jej rad na wszystkie troski. Najwyraźniej zyskała kilka cennych minut, nierozważnie oddając się kontemplacji, gdy przyjaciele rozprawiali w najlepsze o…
Właśnie, o czym?
Gdzieś przemknęła jej wzmianka o kremie ze szczuroszczeta i jego zbawiennym działaniu na zmarszczki, ale za cholerę nie potrafiła zrozumieć, jak ów paskudztwo mogłoby w czymkolwiek dopomóc. Zmarszczyła nos z obrzydzeniem, cofając się zapobiegawczo o pół kroku, gdyby jakiś trafem okazało się, że musi uciekać przed pielęgnacyjną katastrofą.
Przechyliła nieznacznie głowę, rzucając Everettowi pobłażliwe spojrzenie. Może i nie do końca wiedziała jak się jeszcze zachowywać w jego towarzystwie, wciąż pamiętała przecież własne łzy i bezsilność tamtych chwil, a to zdecydowanie napawało ją wstydem, niemniej z całą pewnością nie miała problemu z podejmowaniem decyzji w sprawach samej hodowli, a w tym także tej dotyczącej pozostawienia jej pod opieką Edgara na jeden wieczór. – Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – przyznała ze spokojem, kątem oka rejestrując swój chwyt na dzbanku, który zaraz odrobinę rozluźniła, by naczynie nie poddało się sile nacisku. – Bardziej mnie zastanawia, jak ja będę dziś pracować – parsknęła cicho, na wpół rozbawiona wyobrażeniem efektywności własnej pracy. Na wypadek, gdyby wciąż jej nie rozumiał, sugestywnym ruchem brody wskazała na krzątającą się Adrianę i trzymaną przez nią butelkę alkoholu. Chyba nie było wątpliwości co do tego, że jej wolny dzień zaczynał się i kończył właśnie tu, w gajówce i żaden stan podchmielenia nie zmieni jej planów, co do pracy. Niektórzy cieszyli się latem, podczas gdy ona szykowała się już na chłodne miesiące, a przecież należało połatać wszystkie dziury, które powstały wskutek ostatnich gradobić, no i może również te, które powstały z jej własnej głupoty, bo rzucanie zaklęć w złości nie było najmądrzejszym pomysłem, o czym sukcesywnie przypominała jej niewielka wyrwa w drzwiach paszarni, choć po części winiła za to Rufusa, bo to on zabrał jej klamkę i wymknął się jakąś dziurą. Jakie miała wyjście? Mogła stać i wzywać pomoc, co zdecydowanie ugodziłoby jej dumę, to też ta dziura była jedynie niewielką ceną za wolność.
Wszystko potoczyło się tak szybko. Przysiąc mogła, że dopiero co Adda umieściła butelkę w lodzie i na powrót przystanęła koło nich, że zadała pytanie, a może nawet i dwa, okraszając je tą swoją miną niewiniątka. Była pewna, że już nawet rozwierała usta w niemym zdziwieniu wobec tej misternej próby uzyskania poręczyciela, a może nawet już zaczęła formułować zdanie z przekornym wydźwiękiem, jednak wystarczyła jedna, pozornie niewielka rzecz, ledwie zwrócenie uwagi na gałązkę, by kruczowłosa zdała sobie sprawę z jej obecności, wpadając przy tym w panikę.
Zapewne właśnie trzaskałaby gromami w reakcji na misternie podjętą i zaraz też przerwaną próbę uspokojenia słownego i cholera, wiele by dała za taką możliwość, ale Adda właśnie robiła za bohatera, majstrując przy jej karku, a to skutecznie zmuszało kruczowłosą do wstrzymania oddechu i ogólnego znieruchomienia, by przypadkiem nie urazić gałązką tkliwej blizny za uchem. Nie przewidziała, że przy tej z pozoru jakże błahej czynności zaatakują ją własne włosy, wywołując jawnie bezsensowną reakcję i…
Zaklęła siarczyście, w wyrazie frustracji złorzecząc w ojczystym języku na dzbanki, pająki, herbatę, nieprzycięte krzaki i wszystko, co tylko wpadło jej na język. Dzbanek prędko zmienił lokalizację, o dziwo nie spotykając się z podłogą, a z zaklęciem, które nazbyt prędko przywołało go wprost w dłonie czarodzieja stojącego nieopodal, rozlewając nieprzesadnie swą herbacianą zawartość na męską koszulę i podłogę. Adda w tym czasie z chirurgiczną sprawnością wyzbyła się z kruczoczarnych włosów gałązki, pajęczyny i Merlin wie czego jeszcze, a ona sama – cóż - otrzepała się, klnąc nadal na wszystkie strony świata, tym razem jednak jedynie z gardłowo wybrzmiewającym akcentem. Wyzbyła się wszystkich spinek, po misternej fryzurze zostały tylko skręcone od wcześniejszego ułożenia pasma, spływające teraz wolno wzdłuż kobiecych pleców. Najwyraźniej nawet skrzętne upięcia potrafiły być niebezpieczne.
- Wybacz, ten dzbanek był przypadkową ofiarą, znajdował się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie – wysiliła się na cień uśmiechu, który zniknął równie prędko, jak się pojawił, pozostawiając na ustach wymowny grymas uwydatniający podszytą złość, bo gdyby nie rozchwiane nerwy, to ta sytuacja wcale nie miałaby miejsca, a tak znów poczuła się niczym ten słoń, co się po składzie porcelany kręcił, Merlin jeden wie po co. - Bohaterstwo najwyraźniej do mnie nie pasuje – mruknęła ironicznie, w wyrazie zakłopotania gładząc kark opuszkami palców, śląc zawczasu przepraszające spojrzenie w kierunku Sykesa, bo ta plama na koszuli ewidentnie była jej winą. Zaraz jednak opuściła wzrok na rzeczony taboret, potaknięciem głowy potwierdzając przyjęcie nowej misji. Zanim jednak wzięła go w ręce, wpierw mozolnie przełożyła zgoła cięższą od dzbanka doniczkę z pelargonią na parapet, upewniając się dwukrotnie, że nic nie zagraża roślinie – upadek szczególnie, bo limit wypadków został już definitywnie wyczerpany, a jeszcze nawet nie zdążyli zasiąść w ogrodzie.
Odwróciła się ze stołkiem w dłoniach, przystając przy drzwiach, gdzie to poczęła przeskakiwać spojrzeniem między podwórzem a przyjaciółmi, dopóki jedno z nich jako pierwsze nie ruszyło w stronę ogrodu pozwalając jej za sobą podążyć – na dziś miała dość odgrywania żywej tarczy na pajęczaki, toteż wolała podążać za żywą osłoną.
Szczęście w nieszczęściu, dziś została potraktowana na wpół ulgowo – wiedziała o spotkaniu, a nawet została o nim poinformowana z wygodnym zapasem czasu, jednak pewien mały chochlik zapomniał jej napomknąć o tym, że spotkanie nie odbędzie się w parze, a w trójkącie – jakkolwiek to brzmiało teraz w jej głowie. Czy była zdziwiona? A w życiu, nie. Czy powinna? Prawdopodobnie, lecz ostatnio wystarczająco wiele przedziwnych sytuacji miało miejsce, zupełnie tak, jakby z pojawieniem się komety wszyscy potracili rozumy i najgorszy w tym był fakt, że nawet ona się przed tym nie wzbroniła, bo czymże innym – jak nie głupotą – wykazała się podczas kłótni z Everettem? Doliczając do tego resztę niespodziewanych zdarzeń – wpadkę ze świstoklikiem, czkawkowe odwiedziny Victora, Justine przeprowadzającą osobliwie wychowawczą rozmowę wraz z przypadkowym napomknięciem o ślubie Adriany, porwanie wianka przez półgoblinkę, czy choćby karygodne zachowanie Herberta na rytuale oczyszczenia – mogła spokojnie założyć, że Merlin najwyraźniej postawił sobie za punkt honoru rozwiązanie jej problemu z niespodziankami na zasadach terapii szokowej. Co więcej, zaczynała sądzić, że wziął Addę na swojego cwanego pomocnika, a to był cios poniżej pasa.
A niech cię, Merlinie.
Stała pośrodku salonu ze wzrokiem utkwionym w herbacianym dzbanku, jakby ten był magiczną kulą, która mogłaby udzielić jej rad na wszystkie troski. Najwyraźniej zyskała kilka cennych minut, nierozważnie oddając się kontemplacji, gdy przyjaciele rozprawiali w najlepsze o…
Właśnie, o czym?
Gdzieś przemknęła jej wzmianka o kremie ze szczuroszczeta i jego zbawiennym działaniu na zmarszczki, ale za cholerę nie potrafiła zrozumieć, jak ów paskudztwo mogłoby w czymkolwiek dopomóc. Zmarszczyła nos z obrzydzeniem, cofając się zapobiegawczo o pół kroku, gdyby jakiś trafem okazało się, że musi uciekać przed pielęgnacyjną katastrofą.
Przechyliła nieznacznie głowę, rzucając Everettowi pobłażliwe spojrzenie. Może i nie do końca wiedziała jak się jeszcze zachowywać w jego towarzystwie, wciąż pamiętała przecież własne łzy i bezsilność tamtych chwil, a to zdecydowanie napawało ją wstydem, niemniej z całą pewnością nie miała problemu z podejmowaniem decyzji w sprawach samej hodowli, a w tym także tej dotyczącej pozostawienia jej pod opieką Edgara na jeden wieczór. – Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – przyznała ze spokojem, kątem oka rejestrując swój chwyt na dzbanku, który zaraz odrobinę rozluźniła, by naczynie nie poddało się sile nacisku. – Bardziej mnie zastanawia, jak ja będę dziś pracować – parsknęła cicho, na wpół rozbawiona wyobrażeniem efektywności własnej pracy. Na wypadek, gdyby wciąż jej nie rozumiał, sugestywnym ruchem brody wskazała na krzątającą się Adrianę i trzymaną przez nią butelkę alkoholu. Chyba nie było wątpliwości co do tego, że jej wolny dzień zaczynał się i kończył właśnie tu, w gajówce i żaden stan podchmielenia nie zmieni jej planów, co do pracy. Niektórzy cieszyli się latem, podczas gdy ona szykowała się już na chłodne miesiące, a przecież należało połatać wszystkie dziury, które powstały wskutek ostatnich gradobić, no i może również te, które powstały z jej własnej głupoty, bo rzucanie zaklęć w złości nie było najmądrzejszym pomysłem, o czym sukcesywnie przypominała jej niewielka wyrwa w drzwiach paszarni, choć po części winiła za to Rufusa, bo to on zabrał jej klamkę i wymknął się jakąś dziurą. Jakie miała wyjście? Mogła stać i wzywać pomoc, co zdecydowanie ugodziłoby jej dumę, to też ta dziura była jedynie niewielką ceną za wolność.
Wszystko potoczyło się tak szybko. Przysiąc mogła, że dopiero co Adda umieściła butelkę w lodzie i na powrót przystanęła koło nich, że zadała pytanie, a może nawet i dwa, okraszając je tą swoją miną niewiniątka. Była pewna, że już nawet rozwierała usta w niemym zdziwieniu wobec tej misternej próby uzyskania poręczyciela, a może nawet już zaczęła formułować zdanie z przekornym wydźwiękiem, jednak wystarczyła jedna, pozornie niewielka rzecz, ledwie zwrócenie uwagi na gałązkę, by kruczowłosa zdała sobie sprawę z jej obecności, wpadając przy tym w panikę.
Zapewne właśnie trzaskałaby gromami w reakcji na misternie podjętą i zaraz też przerwaną próbę uspokojenia słownego i cholera, wiele by dała za taką możliwość, ale Adda właśnie robiła za bohatera, majstrując przy jej karku, a to skutecznie zmuszało kruczowłosą do wstrzymania oddechu i ogólnego znieruchomienia, by przypadkiem nie urazić gałązką tkliwej blizny za uchem. Nie przewidziała, że przy tej z pozoru jakże błahej czynności zaatakują ją własne włosy, wywołując jawnie bezsensowną reakcję i…
Zaklęła siarczyście, w wyrazie frustracji złorzecząc w ojczystym języku na dzbanki, pająki, herbatę, nieprzycięte krzaki i wszystko, co tylko wpadło jej na język. Dzbanek prędko zmienił lokalizację, o dziwo nie spotykając się z podłogą, a z zaklęciem, które nazbyt prędko przywołało go wprost w dłonie czarodzieja stojącego nieopodal, rozlewając nieprzesadnie swą herbacianą zawartość na męską koszulę i podłogę. Adda w tym czasie z chirurgiczną sprawnością wyzbyła się z kruczoczarnych włosów gałązki, pajęczyny i Merlin wie czego jeszcze, a ona sama – cóż - otrzepała się, klnąc nadal na wszystkie strony świata, tym razem jednak jedynie z gardłowo wybrzmiewającym akcentem. Wyzbyła się wszystkich spinek, po misternej fryzurze zostały tylko skręcone od wcześniejszego ułożenia pasma, spływające teraz wolno wzdłuż kobiecych pleców. Najwyraźniej nawet skrzętne upięcia potrafiły być niebezpieczne.
- Wybacz, ten dzbanek był przypadkową ofiarą, znajdował się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie – wysiliła się na cień uśmiechu, który zniknął równie prędko, jak się pojawił, pozostawiając na ustach wymowny grymas uwydatniający podszytą złość, bo gdyby nie rozchwiane nerwy, to ta sytuacja wcale nie miałaby miejsca, a tak znów poczuła się niczym ten słoń, co się po składzie porcelany kręcił, Merlin jeden wie po co. - Bohaterstwo najwyraźniej do mnie nie pasuje – mruknęła ironicznie, w wyrazie zakłopotania gładząc kark opuszkami palców, śląc zawczasu przepraszające spojrzenie w kierunku Sykesa, bo ta plama na koszuli ewidentnie była jej winą. Zaraz jednak opuściła wzrok na rzeczony taboret, potaknięciem głowy potwierdzając przyjęcie nowej misji. Zanim jednak wzięła go w ręce, wpierw mozolnie przełożyła zgoła cięższą od dzbanka doniczkę z pelargonią na parapet, upewniając się dwukrotnie, że nic nie zagraża roślinie – upadek szczególnie, bo limit wypadków został już definitywnie wyczerpany, a jeszcze nawet nie zdążyli zasiąść w ogrodzie.
Odwróciła się ze stołkiem w dłoniach, przystając przy drzwiach, gdzie to poczęła przeskakiwać spojrzeniem między podwórzem a przyjaciółmi, dopóki jedno z nich jako pierwsze nie ruszyło w stronę ogrodu pozwalając jej za sobą podążyć – na dziś miała dość odgrywania żywej tarczy na pajęczaki, toteż wolała podążać za żywą osłoną.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Pamiętam, że powiedziałem coś na temat ogórka – aż tak dobrze się jej powodziło, by marnować na mnie jedzenie? kto by pomyślał – później nawet niezwykle dzielnie kontynuowałem temat hodowli, przynajmniej tak mniej więcej, z czymś na kształt ulgi przyjmując do wiadomości, że to Edgar został na jej straży; cóż, oby tylko Rufus nie postanowił wykorzystać nadarzającej się okazji i zrównać stajni, czy nawet przycupniętego wśród drzew domu Despenser, z ziemią. Miód prędko wylądował w chłodnej kąpieli, gospodyni krążyła między salonem a kuchnią tym swoim lekkim, tanecznym krokiem, my zaś, w sensie Evelyn i ja, wciąż tkwiliśmy w przejściu jak te dwa kołki. Rozmawiając ze sobą, ale jednak wcale nie. Nie tak naprawdę. Niezręczność była niemalże namacalna, ba, z pewnością dałoby się ją kroić nożem, gdyby tylko któreś z nas wpadło na ten genialny pomysł. Lecz czy powinienem spodziewać się czegokolwiek innego? Łudzić się, że czas, sam czas, wszystko naprawi? Widmo tamtej kłótni wciąż towarzyszyło nam na każdym kroku, nawet kiedy tak uparcie staraliśmy się go nie zauważać. Podążyło więc za nami i tutaj, do Gajówki, by zatruć popołudnie skrępowaniem, wspomnieniem kobiecych łez, niejednoznacznych uwag i próśb.
Powiedziałbym coś na temat Najniewinniejszej Osoby na Świecie, jednak dość nieopatrznie zwróciłem uwagę na czające się w ciemnych, spiętych włosach Evelyn liście czy inne przypadkowe, wywodzące się z ogrodu ozdoby, to z kolei doprowadziło do reakcji łańcuchowej. Despenser zażądała prędkiego ratunku, na szczęście Ada dopadła do niej w kilku susach, z odwagą godną lwicy pozbywając się pajęczyny, a wraz z nią – zagrożenia ze strony pająka. Coś jednak poszło nie tak, bo kurczowo ściskany w dłoniach, aż pobielały jej od tego knykcie, dzbanek ruszył na spotkanie z deskami podłogi. Na moje, czy raczej Tonks, szczęście zareagowałem na tyle szybko, by przywołać go do siebie wprawnie rzuconym Accio. Inna sprawa, że w sposób całkowicie pozbawiony gracji; ujęcie porcelany jedną ręką przysporzyło mi niemałych problemów, toteż naczynie zachybotało się ostrzegawczo, a ja niewiele myśląc przycisnąłem je do piersi, by nie ryzykować katastrofy. To z kolei doprowadziło do rozlania drogocennego naparu; część wylądowała na moich butach, część zaś na koszuli, szybko wsiąkając w materiał. Cóż, chyba powinienem dziękować Merlinowi, że płyn zdążył już przestygnąć – a mógł być gorący, wrzący nawet, tylko tak jakoś nie brałem tego pod uwagę, gdy sięgałem po różdżkę. – Ta dam – oświadczyłem niemrawo; tym występem nie mógłbym zaimponować nawet sobie. Przez mą twarz przemknął niepewny, nieco wymuszony uśmiech; obraz nędzy i rozpaczy dopełniały herbaciane plamy. Zanim jednak zdołałbym powiedzieć coś jeszcze, pomieszczenie rozbrzmiało wiązanką niewybrednych przekleństw, a Evelyn odstawiła jakiś przedziwny taniec, to otrzepując się, to dłubiąc przy fryzurze; z początku nie rozumiałem, co próbuje w ten sposób osiągnąć, lecz po chwili ujrzałem rozplątujące się, opadające na plecy włosy. To z kolei nakłoniło mnie, bym przestał się jej tak przyglądać; uciekłem wzrokiem w bok, na czuwającą opodal Adę, tłumiąc wzbierające w piersi chrząknięcie. – Cieszę się, że mogłem pomóc – odpowiedziałem tylko, zgodnie z prawdą; dostrzegałem ulgę, która odmalowywała się na licu pani Tonks, ta sama ulga wybrzmiewała w wypowiadanych przez nią zgłoskach. W końcu nie chcielibyśmy denerwować ani mamy, ani ducha babci, nieprawdaż? – Już, już, idziemy. Mam wziąć coś jeszcze? Czy tylko dzbanek? – Zawsze mogłem na powrót przytulić go do piersi, w drugą rękę wziąć taboret czy butelkę alkoholu, decyzję pozostawiałem jednak gospodyni. Która wcale, a wcale nie pokusiła się o podstęp, wygodnie przemilczawszy fakt, że to wcale nie tetatet, czy jak to tam ona nazywała, a spotkanie grupowe. – Do mnie też tak tylko połowicznie, jak widać – mruknąłem w kierunku Evelyn, gdy posłała mi to przedziwne spojrzenie, czyżby przepraszające?, oraz umniejszyła swej wartości. Cóż, powinienem się już do tego przyzwyczaić, to nie pierwsza taka sytuacja, ani nie ostatnia; czym innym było jednak przyzwyczajenie, a czym innym akceptacja.
Myślałem, że opuszczę Gajówkę jako ostatni, zadbam o przymknięcie drzwi nogą, jednak ani Ada – znów pomknęła do kuchni, by zgarnąć obiecane kubki i miód – ani tym bardziej Despenser, najwidoczniej wciąż wstrząśnięta wizją bliskiego spotkania z pająkiem, nie kwapiły się do wymarszu. – Dobrze, przetrę szlak – zaoferowałem się, próbując nie kręcić przy tym głową. Jeśli tylko miało to jej pomóc, to proszę bardzo, zostanę żywą tarczą. Poprawiłem chwyt na dzbanku, po czym dziarsko ruszyłem w kierunku hamaka, zwinnie wymijając kolejne gałęzie i krzewy; ogród ten znałem na pamięć, byłem więc pewien, gdzie znajdę niewielki stoliczek wraz z dwoma już czekającymi na nas taboretami. Dokonałem rzetelnej inspekcji naszej nowej bazy, wolną dłonią pozbyłem się jakiegoś zagubionego listka i odgoniłem kilka much, po czym odstawiłem imbryk na trochę podniszczony blat, w ten sposób dając towarzyszce znak, że jest bezpieczna i może podejść bliżej.
Dopóki miałem jakąś misję, łatwiej przychodziło mi stwarzanie pozorów zagubionej gdzieś na początku lipca normalności. Teraz jednak zostaliśmy we dwoje, tylko we dwoje, zaś zapadła między nami cisza wydawała się jeszcze cięższa niż wcześniej. – IDZIESZ? – krzyknąłem w kierunku zostawionego za sobą domu, siląc się na lekki ton głosu, nie potrafiąc jednak wyzbyć się całej odczuwanej nerwowości; co ta Ada wyprawiała, ile można było szukać kubków, do cholery, po czym przysiadłem na jednym z dostępnych siedzisk, jedynie kątem oka obserwując poczynania wciąż spiętej czarownicy, będącej tak blisko, a jednocześnie tak daleko, za przepaścią niewyjaśnionych zarzutów i komentarzy. Potrzebowałem jakiegoś zajęcia, dla umysłu i dla rąk, byleby nie siedzieć tak bez celu, nie milczeć jak skończony idiota. Wtedy przypomniałem sobie o upchniętym w kieszeni pakunku z tytoniem, bibułkami i, cóż, chyba nawet diablim zielem. Idealnie. Na pewno nie obrażą się, że zapalę, a skryty w papierosie rozluźniacz przyda się nam wszystkim, tak coś czułem.
Powiedziałbym coś na temat Najniewinniejszej Osoby na Świecie, jednak dość nieopatrznie zwróciłem uwagę na czające się w ciemnych, spiętych włosach Evelyn liście czy inne przypadkowe, wywodzące się z ogrodu ozdoby, to z kolei doprowadziło do reakcji łańcuchowej. Despenser zażądała prędkiego ratunku, na szczęście Ada dopadła do niej w kilku susach, z odwagą godną lwicy pozbywając się pajęczyny, a wraz z nią – zagrożenia ze strony pająka. Coś jednak poszło nie tak, bo kurczowo ściskany w dłoniach, aż pobielały jej od tego knykcie, dzbanek ruszył na spotkanie z deskami podłogi. Na moje, czy raczej Tonks, szczęście zareagowałem na tyle szybko, by przywołać go do siebie wprawnie rzuconym Accio. Inna sprawa, że w sposób całkowicie pozbawiony gracji; ujęcie porcelany jedną ręką przysporzyło mi niemałych problemów, toteż naczynie zachybotało się ostrzegawczo, a ja niewiele myśląc przycisnąłem je do piersi, by nie ryzykować katastrofy. To z kolei doprowadziło do rozlania drogocennego naparu; część wylądowała na moich butach, część zaś na koszuli, szybko wsiąkając w materiał. Cóż, chyba powinienem dziękować Merlinowi, że płyn zdążył już przestygnąć – a mógł być gorący, wrzący nawet, tylko tak jakoś nie brałem tego pod uwagę, gdy sięgałem po różdżkę. – Ta dam – oświadczyłem niemrawo; tym występem nie mógłbym zaimponować nawet sobie. Przez mą twarz przemknął niepewny, nieco wymuszony uśmiech; obraz nędzy i rozpaczy dopełniały herbaciane plamy. Zanim jednak zdołałbym powiedzieć coś jeszcze, pomieszczenie rozbrzmiało wiązanką niewybrednych przekleństw, a Evelyn odstawiła jakiś przedziwny taniec, to otrzepując się, to dłubiąc przy fryzurze; z początku nie rozumiałem, co próbuje w ten sposób osiągnąć, lecz po chwili ujrzałem rozplątujące się, opadające na plecy włosy. To z kolei nakłoniło mnie, bym przestał się jej tak przyglądać; uciekłem wzrokiem w bok, na czuwającą opodal Adę, tłumiąc wzbierające w piersi chrząknięcie. – Cieszę się, że mogłem pomóc – odpowiedziałem tylko, zgodnie z prawdą; dostrzegałem ulgę, która odmalowywała się na licu pani Tonks, ta sama ulga wybrzmiewała w wypowiadanych przez nią zgłoskach. W końcu nie chcielibyśmy denerwować ani mamy, ani ducha babci, nieprawdaż? – Już, już, idziemy. Mam wziąć coś jeszcze? Czy tylko dzbanek? – Zawsze mogłem na powrót przytulić go do piersi, w drugą rękę wziąć taboret czy butelkę alkoholu, decyzję pozostawiałem jednak gospodyni. Która wcale, a wcale nie pokusiła się o podstęp, wygodnie przemilczawszy fakt, że to wcale nie tetatet, czy jak to tam ona nazywała, a spotkanie grupowe. – Do mnie też tak tylko połowicznie, jak widać – mruknąłem w kierunku Evelyn, gdy posłała mi to przedziwne spojrzenie, czyżby przepraszające?, oraz umniejszyła swej wartości. Cóż, powinienem się już do tego przyzwyczaić, to nie pierwsza taka sytuacja, ani nie ostatnia; czym innym było jednak przyzwyczajenie, a czym innym akceptacja.
Myślałem, że opuszczę Gajówkę jako ostatni, zadbam o przymknięcie drzwi nogą, jednak ani Ada – znów pomknęła do kuchni, by zgarnąć obiecane kubki i miód – ani tym bardziej Despenser, najwidoczniej wciąż wstrząśnięta wizją bliskiego spotkania z pająkiem, nie kwapiły się do wymarszu. – Dobrze, przetrę szlak – zaoferowałem się, próbując nie kręcić przy tym głową. Jeśli tylko miało to jej pomóc, to proszę bardzo, zostanę żywą tarczą. Poprawiłem chwyt na dzbanku, po czym dziarsko ruszyłem w kierunku hamaka, zwinnie wymijając kolejne gałęzie i krzewy; ogród ten znałem na pamięć, byłem więc pewien, gdzie znajdę niewielki stoliczek wraz z dwoma już czekającymi na nas taboretami. Dokonałem rzetelnej inspekcji naszej nowej bazy, wolną dłonią pozbyłem się jakiegoś zagubionego listka i odgoniłem kilka much, po czym odstawiłem imbryk na trochę podniszczony blat, w ten sposób dając towarzyszce znak, że jest bezpieczna i może podejść bliżej.
Dopóki miałem jakąś misję, łatwiej przychodziło mi stwarzanie pozorów zagubionej gdzieś na początku lipca normalności. Teraz jednak zostaliśmy we dwoje, tylko we dwoje, zaś zapadła między nami cisza wydawała się jeszcze cięższa niż wcześniej. – IDZIESZ? – krzyknąłem w kierunku zostawionego za sobą domu, siląc się na lekki ton głosu, nie potrafiąc jednak wyzbyć się całej odczuwanej nerwowości; co ta Ada wyprawiała, ile można było szukać kubków, do cholery, po czym przysiadłem na jednym z dostępnych siedzisk, jedynie kątem oka obserwując poczynania wciąż spiętej czarownicy, będącej tak blisko, a jednocześnie tak daleko, za przepaścią niewyjaśnionych zarzutów i komentarzy. Potrzebowałem jakiegoś zajęcia, dla umysłu i dla rąk, byleby nie siedzieć tak bez celu, nie milczeć jak skończony idiota. Wtedy przypomniałem sobie o upchniętym w kieszeni pakunku z tytoniem, bibułkami i, cóż, chyba nawet diablim zielem. Idealnie. Na pewno nie obrażą się, że zapalę, a skryty w papierosie rozluźniacz przyda się nam wszystkim, tak coś czułem.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
– Oboje zaraz dostaniecie w ucho – zakomenderowała Adda z kuchni. Bohaterstwo im nie pasuje, też coś. – Gdyby nie wy, to dawno byłoby po dzbanku, tak? I sama wszystkiego bym nie wyniosła. Zatem ja pomoc doceniam, doceniam poświęcenie w świetle nagłej sytuacji pajęczakowej, doceniam także tę mokrą koszulę, panie Sykes, jeśli życzyłby pan sobie poczuć się znów schludnie i sucho, to zaraz mogę coś zaradzić zaklęciem – dodała lekkim, zaczepnym tonem, celowo tytułując Everetta “panem Sykesem”, jakby chciała jeszcze się z nim podroczyć. Gdyby była bliżej, zapewne zarobiłby także palcem pod żebra w sposób absolutnie najdyskretniejszy. Tak dla zabawy. Dla sprawdzenia reakcji i refleksu.
– Zaraz do was dołączę – zapowiedziała znad wiadra pełnego lodu i udała wyjątkowo pochłoniętą szukaniem czegoś w szafce obok. Ukradkowo zerknęła w stronę przyjaciół, wprawnie badając zachodzące między nimi interakcje i mierząc w tej sposób stopień zagęszczenia atmosfery. Niezręczność rozciągnęła się pomiędzy Evelyn i Everettem jak cień, nietrudno było dostrzec, jak dziwnie czują się w tym towarzystwie. Adda nie zwykła mieszać się ludziom w ich problemy, ale tu chodziło o jej przyjaciół. O dwie najbliższe osoby bez których świat nie byłby już taki sam. Jeśli istniał choćby cień szansy, że nieco im pomoże w oczyszczeniu atmosfery, jeśli istniało prawdopodobieństwo wskazujące na to, że alkohol i spotkanie na neutralnym gruncie pomoże im do siebie dotrzeć i zapoczątkować proces regeneracji po kłótni, to była bardziej niż chętna, by przyłożyć do tego rękę.
Gdy przyjaciele opuścili gajówkę, Adda sięgnęła po magię. Pozwoliła jej wypełnić żyły i każdą komórkę ciała, uformować je na nowo, tym razem pod patronatem kociego kształtu. W formie czarnego mruczka zakradła się pod jedno z okien i wskoczyła na parapet, uważając przy tym, by nie potrącić żadnej z doniczek i się tym samym nie zdradzić przed przeczulonym słuchem Evelyn. Gąszcz zieleni sprzyjał ukryciu, podobnie jak bujające się za oknem fioletowe malwy, zatem przez ten krótki moment Adda po prostu obserwowała jak się sprawy mają, gdy nie ma jej w pobliżu.
I wyszło na to, że mają się raczej miernie, bo nie minęła nawet minuta, gdy Everett już ją ponaglił przeciągłym krzykiem, który tylko w teorii nie miał nic wspólnego z desperacją.
Nie kazała im więcej na siebie czekać. Zeskoczyła z parapetu i płynnie zmieniła postać, złapała wiadro z butelkami alkoholu i lodem, pod pachę wcisnęła jeszcze jedną butelkę czarnego ale, w wolną dłoń wzięła za uszka trzy kubki. Przelotnie zerknęła w stronę skrzynki obłożonej chłodzącym zaklęciem w którym schowała naszykowane wcześniej przekąski, ale ostatecznie tylko wzruszyła ramionami. Najwyżej później po nie przyjdzie.
– Idę, idę – rzuciła, ledwie znalazła się na tyłach, w zarośniętym dziko ogrodzie. – Nikt się nie potknął? Ostatnio biega mi tu taki kundelek i kopie dziury wszędzie, chyba czegoś szuka. – Schyliła się, omijając gałęzie przerośniętej jabłonki i ominęła duży krzak… czegoś. Nie była już dłużej pewna, co właściwie tutaj rośnie.
Wiadro z cichym stuknięciem ustawiła na wolnym stołku, kubki na stoliku.
– To jak? Herbata i miód? Tak na dobry początek? – Sięgnęła do wiadra po butelkę; szkło zrosiła rosa chłodu. – Kiedyś, jak już to całe wojenne szaleństwo się skończy – zaczęła pogodnie, wygodnie odsuwając ponure myśli na bok – zrobimy takie prawdziwe wesele. Wcale nie po kryjomu i wcale nie w środku nocy. I wtedy – spojrzała znacząco na Evelyn i na Everetta – nie odpuszczę, jeśli nie będę mieć was obu obok siebie – dokończyła z szerokim uśmiechem.
– Zaraz do was dołączę – zapowiedziała znad wiadra pełnego lodu i udała wyjątkowo pochłoniętą szukaniem czegoś w szafce obok. Ukradkowo zerknęła w stronę przyjaciół, wprawnie badając zachodzące między nimi interakcje i mierząc w tej sposób stopień zagęszczenia atmosfery. Niezręczność rozciągnęła się pomiędzy Evelyn i Everettem jak cień, nietrudno było dostrzec, jak dziwnie czują się w tym towarzystwie. Adda nie zwykła mieszać się ludziom w ich problemy, ale tu chodziło o jej przyjaciół. O dwie najbliższe osoby bez których świat nie byłby już taki sam. Jeśli istniał choćby cień szansy, że nieco im pomoże w oczyszczeniu atmosfery, jeśli istniało prawdopodobieństwo wskazujące na to, że alkohol i spotkanie na neutralnym gruncie pomoże im do siebie dotrzeć i zapoczątkować proces regeneracji po kłótni, to była bardziej niż chętna, by przyłożyć do tego rękę.
Gdy przyjaciele opuścili gajówkę, Adda sięgnęła po magię. Pozwoliła jej wypełnić żyły i każdą komórkę ciała, uformować je na nowo, tym razem pod patronatem kociego kształtu. W formie czarnego mruczka zakradła się pod jedno z okien i wskoczyła na parapet, uważając przy tym, by nie potrącić żadnej z doniczek i się tym samym nie zdradzić przed przeczulonym słuchem Evelyn. Gąszcz zieleni sprzyjał ukryciu, podobnie jak bujające się za oknem fioletowe malwy, zatem przez ten krótki moment Adda po prostu obserwowała jak się sprawy mają, gdy nie ma jej w pobliżu.
I wyszło na to, że mają się raczej miernie, bo nie minęła nawet minuta, gdy Everett już ją ponaglił przeciągłym krzykiem, który tylko w teorii nie miał nic wspólnego z desperacją.
Nie kazała im więcej na siebie czekać. Zeskoczyła z parapetu i płynnie zmieniła postać, złapała wiadro z butelkami alkoholu i lodem, pod pachę wcisnęła jeszcze jedną butelkę czarnego ale, w wolną dłoń wzięła za uszka trzy kubki. Przelotnie zerknęła w stronę skrzynki obłożonej chłodzącym zaklęciem w którym schowała naszykowane wcześniej przekąski, ale ostatecznie tylko wzruszyła ramionami. Najwyżej później po nie przyjdzie.
– Idę, idę – rzuciła, ledwie znalazła się na tyłach, w zarośniętym dziko ogrodzie. – Nikt się nie potknął? Ostatnio biega mi tu taki kundelek i kopie dziury wszędzie, chyba czegoś szuka. – Schyliła się, omijając gałęzie przerośniętej jabłonki i ominęła duży krzak… czegoś. Nie była już dłużej pewna, co właściwie tutaj rośnie.
Wiadro z cichym stuknięciem ustawiła na wolnym stołku, kubki na stoliku.
– To jak? Herbata i miód? Tak na dobry początek? – Sięgnęła do wiadra po butelkę; szkło zrosiła rosa chłodu. – Kiedyś, jak już to całe wojenne szaleństwo się skończy – zaczęła pogodnie, wygodnie odsuwając ponure myśli na bok – zrobimy takie prawdziwe wesele. Wcale nie po kryjomu i wcale nie w środku nocy. I wtedy – spojrzała znacząco na Evelyn i na Everetta – nie odpuszczę, jeśli nie będę mieć was obu obok siebie – dokończyła z szerokim uśmiechem.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
- Och… cios prosto w serce, nieładnie – odpowiedziała Addzie z teatralnym oburzeniem, unosząc dłoń do serca, by karykaturalnie wyrazić przesłanie dotknięcia do żywego. - Nie dziw się, że jestem zawiedziona, nieustannie szukam jakiejś nadzwyczajnej zdolności, która mogłaby przyczepić się do mnie w skutek uboczny likantropii i patrz, po dzisiejszym muszę wykreślić z listy nieziemską zręczność, a szkoda, miało to swój potencjał – skwitowała w żartobliwym tonie, tak obco wybrzmiewającym w towarzystwie śmiertelnie poważnej mimiki. Nie było jej dziś po drodze z żartami, lecz starała się jak mogła, na te wyżyny gotów była się wspiąć. Skinęła prędkim ruchem brody na Everetta, omiatając stalowoniebieskim spojrzeniem plamę na jego koszuli, nie mogła sobie podarować komentarza. – Nie wiem, czy jest sens suszyć ubranie, może się jeszcze okazać, że moją supermocą jest randomowe wylewanie napoi na ludzi wokół, niech Merlin trzyma was w opiece, jeżeli okaże się to prawdą – mruknęła w sarkastycznej zaczepce, niewinnie wzruszając ramieniem. Przecież nie mogła obiecać, że dziś w przypływie nerwów nie rzuci jakiegoś niewinnego balneo, ewentualnie dwóch, by uratować się samolubnie od tematów, które pozornie mogły wymuszać na niej wdanie się w niewygodną polemikę. Bądź co bądź z każdą minutą ten pomysł z balneo zaczynał jej się co raz bardziej podobać, co mogła na to poradzić?
Wstrzymała się z wyjściem, czekając na kogoś, kto postanowi przetrzeć szlak i cóż, długo czekać nie musiała, choć wypowiedziane przy tym słowa stanęły płomieniem w kobiecym odbiorze. No tak, bohater najwyraźniej miał problem z prostym przyjęciem jasnych komunikatów i musiał strzelać złośliwymi kuksańcami nawet w mowie własnego ciała. Powiedzieć, że było niezręcznie, to jak nie powiedzieć nic. Nie chciała tu być, sam jeden Merlin wiedział jak bardzo. Miała za złe Addzie tę marną próbę wygaszenia waśni, niby nic nieznaczące pozostawienie ich samych sobie, choć jak na dłoni widać było burzowe chmury zbierające się nad nimi i żelazny mur pomiędzy. Odczuwała okropne wrażenie, że złapano ją w sieć i choć na oślep potrafiłaby się z niej wydostać, znając rozwiązanie na ów problem, tak zwyczajnie nie chciała go zastosować. Gdzieś pod skórą słaniał się dyskomfort, wszak kazano jej grać i cóż, miała zamiar odwalić najpiękniejszą sztukę tego wieczoru.
- Świetnie – skwitowała przyciszonym, choć dość podrażnionym tonem, nim kontrolę zdołał przejąć ogień podsycany niechęcią wobec osobliwie zinterpretowanych słów. Zagryzła jednak język, wychodząc niepewnie z gajówki i podążając ostrożnie za męskimi plecami, obserwując je i groźne w swej pajęczej istocie krzaki wokół, przecież nie chciała mieć kolejnego niechcianego gościa za kołnierzem, czyż nie? Ustępowała więc przed większymi gałęziami, uchylając kark i garbiąc sylwetkę w zwinnych próbach wyminięcia przeszkód tak długo, aż trafili na bezpieczną przestrzeń oczyszczonego od wszelkiego robaczego zła ogrodu. Tak, to właśnie teraz poczęła odczuwać pragnienie ucieczki.
Zasiadła na taborecie, który sama tu przyniosła, opierając nonszalancko łokieć o stojący nieopodal stolik, licząc, że chwila moment Adda się tu pojawi, wybawiając swych gości od wszelkiego zła, łamiąc ich własną dobrocią i zdolnością rozpraszania ciemnych chmur. Tak się jednak nie stało, a narastająca między Evelyn, a Everettem cisza była niczym niewerbalny wrzask pośrodku wytwarzającej nieznośne echo polany. Robiła więc wszystko, by względnie umilić sobie ten czas i zagłuszyć te nieprzychylności, ale wiercenie się i tupanie nogą absolutnie tu nie pomagało, ku wielkiemu rozczarowaniu. Jak na niewinne „zaraz do was dołączę”, Addzie zajęło to dłużej niż Szkotka pierwotnie zakładała, każdą nadmiarową sekundę wystukiwała więc nerwowo palcem na kolanie, wybijając tym samym swego rodzaju rytm, próbując uspokoić szalejące w poczuciu dyskomfortu serce, które nakazywało jej ucieczkę i zaszycie się w bezpiecznym miejscu.
Nie potrzeba było nawet sekundy, by kobieta wywróciła oczami wobec uniesienia męskiego tonu, zupełnie tak, jakby sama oczekiwała wielkiego nadejścia organizatorki dzisiejszego zamieszania w poczuciu świętego spokoju i stoickiej cierpliwości – bujda na resorach, ale kto mógł wiedzieć, że jest inaczej?
- Nie poganiaj jej, widocznie coś ją zatrzymało – burknęła w instynktownej obronie przyjaciółki, jednocześnie myślami manifestując, by ta później miała dobrą gadkę na wytłumaczenie, bo już dawno temu powinna się tu, cholera, pojawić. – Ze mną nie zginiesz – dodała bezsensownie, w niejakim zapewnieniu, że nie zamierza dziś czynić chaosu i siać krzywd, których ostatnio najwyraźniej nie szczędziła - co stanowiło niejako, że przynajmniej się postara. Mentalnie zaś przebierała nogami, szukając spojrzeniem gospodyni. Co ona, chciała by się tu pozagryzali? Toż to oczywiste, że jeszcze jedynie kilka minut byli w stanie wytrwać we względnej ciszy, nim Szkotka palnie coś, co wywoła pożar, a na to – jak już wiadomo – nie można było pozwolić, chyba, że pragnęło się kolosalnej w skutkach lawiny.
Krótkie przewrócenie oczu było wystarczająco wymownym komentarzem wobec zachowania Everetta, a przynajmniej wystarczająco nienagannym, bowiem słowa cisnące się Szkotce na usta niosłyby za sobą urazę dla męskiego ego. Już miała się podnosić, sprawdzić, co też zatrzymało czarownicę, ale wtedy, niemal jak na zawołanie, pojawiła się i ona, tym razem mówiąc o jakimś psie, zupełnie jakby spodziewała się, że go spotkają we własnej osobie, co najpewniej graniczyło z cudem. Pokręciła głową, marszcząc nieznacznie brwi w marnej próbie zrozumienia. Naprawdę nie widziała, że właśnie tu potrzeba wybawienia? Sama doprowadziła do tego typu niezręczności, uwarzyła sobie piwo, które teraz musiała wypić i to jeszcze w towarzystwie sędziów, jak widać.
- Tym razem obyło się bez wypadków, powiedz nam lepiej, co też tyle ci zajęło? Dobrze wiesz, że nie musisz szykować nie wiadomo czego, zresztą, pomogłabym ci, gdybyś się choć zająknęła – mówiąc przez zaciśnięte zęby próbowała robić dobrą minę do złej gry, choć przyznać trzeba, że ta misja wymagała wzmocnionych postronków i ogromnych, a dla Szkotki nawet nieludzkich, pokładów cierpliwości.
Nie rozumiała zmiany tematu, podjęcia na pozór radosnego wybrzmienia pieśni przyszłości, ale musiała w to brnąć i postarać się niczego nie spieprzyć, co już samo w sobie stanowiło wyzwanie i zachęcało do zachowania milczenia, licząc, że Everett wybawi ich swym humorem. Osobiście zaczynała wątpić, że ta cała cholerna wojna się kiedyś skończy, ba, we własnym wyobrażeniu przyszłości widziała jedynie popielatą szarość po pożodze. Jak miała teraz zmusić się do wytworzenia krajobrazu wolnego od wojennej przemocy? Podjęła jednak temat, starając się wysilić szare komórki, by tym razem nie zawieść oczekiwań i nie popsuć nastroju własnym ponuractwem.
- Kto wie, może nawet będę zdolna przygrywać wam do tej ceremonii, niegdyś znałam wiele pięknych melodii – wybiegła myślą wprzód, ku dniom w którym dane jej będzie wyzbyć się natarczywego drżenia i gwałtownych, autonomicznych reakcji własnego ciała, swoją drogą, była to piękna wizja. Powrót do skrzypiec stanowił dla niej przekroczenie pewnej pozornie nieosiągalnej granicy i ostatnio udało jej się tego dokonać, ale gra bez potknięć wciąż stanowiła niemałe wyzwanie, co dopiero mówić o perfekcyjnym odegraniu bardziej skomplikowanych melodii. – W każdym razie, gdy już o wszystko się skończy i zaczniemy żyć, tak naprawdę żyć, przetańczę całą noc na tym waszym prawdziwym weselu, o ile jeszcze będę pamiętać jak to się robi – parsknęła cicho, nerwowo nabijając fajkę tytoniem. Była gotowa nawet skakać przez ogień, byleby już było po wszystkim, a świat wrócił nawrócił się na prawidłowe tory z tej nazbyt chwiejnej drogi. Kątem oka zerknęła na Everetta, zastanawiając się co też ten wymyśli wobec tych rozmyślań, niejako licząc na jego zwyczajową lekkość, która nie raz i nie dwa ratowała większość beznadziejnych sytuacji towarzyskich i właśnie wtedy, w tamtej chwili, naszła ją pewna refleksja, pytanie na które odpowiedzi nie znała, a w obliczu tychże rozważań było to aż nazbyt istotna niewiadoma. – Ten twój mąż potrafi tańczyć, czy trzeba będzie cię ratować? – Zapytała, śmiejąc się cicho z absolutnie niewinnym wydźwiękiem, wszak jedynie wolała się upewnić co do tego jak bardzo ma się przygotować na ewentualną uroczystość. Podpaliła fajkę, zaciągając się esencją po raz pierwszy, próbując rozluźnić na tyle, by bez wyrzeczeń móc podjąć się tego – jakże wymagającego zaangażowania – tematu. Coś czuła, że dzisiejsza gospodyni nie bez powodu odwracała kota ogonem, próbując tym samym wyjść z tematyką rozmowy na bezpieczny i zgoła weselszy grunt, a kruczowłosa nie zamierzała być dziś tą, której przypadnie w udziale zepsucie całej tej aury i może właśnie dlatego, to ona, jako pierwsza, sięgnęła ku kubełkowi z lodem, wyciągając butelkę celem polania trunku do szklanek swych towarzyszy.
Wstrzymała się z wyjściem, czekając na kogoś, kto postanowi przetrzeć szlak i cóż, długo czekać nie musiała, choć wypowiedziane przy tym słowa stanęły płomieniem w kobiecym odbiorze. No tak, bohater najwyraźniej miał problem z prostym przyjęciem jasnych komunikatów i musiał strzelać złośliwymi kuksańcami nawet w mowie własnego ciała. Powiedzieć, że było niezręcznie, to jak nie powiedzieć nic. Nie chciała tu być, sam jeden Merlin wiedział jak bardzo. Miała za złe Addzie tę marną próbę wygaszenia waśni, niby nic nieznaczące pozostawienie ich samych sobie, choć jak na dłoni widać było burzowe chmury zbierające się nad nimi i żelazny mur pomiędzy. Odczuwała okropne wrażenie, że złapano ją w sieć i choć na oślep potrafiłaby się z niej wydostać, znając rozwiązanie na ów problem, tak zwyczajnie nie chciała go zastosować. Gdzieś pod skórą słaniał się dyskomfort, wszak kazano jej grać i cóż, miała zamiar odwalić najpiękniejszą sztukę tego wieczoru.
- Świetnie – skwitowała przyciszonym, choć dość podrażnionym tonem, nim kontrolę zdołał przejąć ogień podsycany niechęcią wobec osobliwie zinterpretowanych słów. Zagryzła jednak język, wychodząc niepewnie z gajówki i podążając ostrożnie za męskimi plecami, obserwując je i groźne w swej pajęczej istocie krzaki wokół, przecież nie chciała mieć kolejnego niechcianego gościa za kołnierzem, czyż nie? Ustępowała więc przed większymi gałęziami, uchylając kark i garbiąc sylwetkę w zwinnych próbach wyminięcia przeszkód tak długo, aż trafili na bezpieczną przestrzeń oczyszczonego od wszelkiego robaczego zła ogrodu. Tak, to właśnie teraz poczęła odczuwać pragnienie ucieczki.
Zasiadła na taborecie, który sama tu przyniosła, opierając nonszalancko łokieć o stojący nieopodal stolik, licząc, że chwila moment Adda się tu pojawi, wybawiając swych gości od wszelkiego zła, łamiąc ich własną dobrocią i zdolnością rozpraszania ciemnych chmur. Tak się jednak nie stało, a narastająca między Evelyn, a Everettem cisza była niczym niewerbalny wrzask pośrodku wytwarzającej nieznośne echo polany. Robiła więc wszystko, by względnie umilić sobie ten czas i zagłuszyć te nieprzychylności, ale wiercenie się i tupanie nogą absolutnie tu nie pomagało, ku wielkiemu rozczarowaniu. Jak na niewinne „zaraz do was dołączę”, Addzie zajęło to dłużej niż Szkotka pierwotnie zakładała, każdą nadmiarową sekundę wystukiwała więc nerwowo palcem na kolanie, wybijając tym samym swego rodzaju rytm, próbując uspokoić szalejące w poczuciu dyskomfortu serce, które nakazywało jej ucieczkę i zaszycie się w bezpiecznym miejscu.
Nie potrzeba było nawet sekundy, by kobieta wywróciła oczami wobec uniesienia męskiego tonu, zupełnie tak, jakby sama oczekiwała wielkiego nadejścia organizatorki dzisiejszego zamieszania w poczuciu świętego spokoju i stoickiej cierpliwości – bujda na resorach, ale kto mógł wiedzieć, że jest inaczej?
- Nie poganiaj jej, widocznie coś ją zatrzymało – burknęła w instynktownej obronie przyjaciółki, jednocześnie myślami manifestując, by ta później miała dobrą gadkę na wytłumaczenie, bo już dawno temu powinna się tu, cholera, pojawić. – Ze mną nie zginiesz – dodała bezsensownie, w niejakim zapewnieniu, że nie zamierza dziś czynić chaosu i siać krzywd, których ostatnio najwyraźniej nie szczędziła - co stanowiło niejako, że przynajmniej się postara. Mentalnie zaś przebierała nogami, szukając spojrzeniem gospodyni. Co ona, chciała by się tu pozagryzali? Toż to oczywiste, że jeszcze jedynie kilka minut byli w stanie wytrwać we względnej ciszy, nim Szkotka palnie coś, co wywoła pożar, a na to – jak już wiadomo – nie można było pozwolić, chyba, że pragnęło się kolosalnej w skutkach lawiny.
Krótkie przewrócenie oczu było wystarczająco wymownym komentarzem wobec zachowania Everetta, a przynajmniej wystarczająco nienagannym, bowiem słowa cisnące się Szkotce na usta niosłyby za sobą urazę dla męskiego ego. Już miała się podnosić, sprawdzić, co też zatrzymało czarownicę, ale wtedy, niemal jak na zawołanie, pojawiła się i ona, tym razem mówiąc o jakimś psie, zupełnie jakby spodziewała się, że go spotkają we własnej osobie, co najpewniej graniczyło z cudem. Pokręciła głową, marszcząc nieznacznie brwi w marnej próbie zrozumienia. Naprawdę nie widziała, że właśnie tu potrzeba wybawienia? Sama doprowadziła do tego typu niezręczności, uwarzyła sobie piwo, które teraz musiała wypić i to jeszcze w towarzystwie sędziów, jak widać.
- Tym razem obyło się bez wypadków, powiedz nam lepiej, co też tyle ci zajęło? Dobrze wiesz, że nie musisz szykować nie wiadomo czego, zresztą, pomogłabym ci, gdybyś się choć zająknęła – mówiąc przez zaciśnięte zęby próbowała robić dobrą minę do złej gry, choć przyznać trzeba, że ta misja wymagała wzmocnionych postronków i ogromnych, a dla Szkotki nawet nieludzkich, pokładów cierpliwości.
Nie rozumiała zmiany tematu, podjęcia na pozór radosnego wybrzmienia pieśni przyszłości, ale musiała w to brnąć i postarać się niczego nie spieprzyć, co już samo w sobie stanowiło wyzwanie i zachęcało do zachowania milczenia, licząc, że Everett wybawi ich swym humorem. Osobiście zaczynała wątpić, że ta cała cholerna wojna się kiedyś skończy, ba, we własnym wyobrażeniu przyszłości widziała jedynie popielatą szarość po pożodze. Jak miała teraz zmusić się do wytworzenia krajobrazu wolnego od wojennej przemocy? Podjęła jednak temat, starając się wysilić szare komórki, by tym razem nie zawieść oczekiwań i nie popsuć nastroju własnym ponuractwem.
- Kto wie, może nawet będę zdolna przygrywać wam do tej ceremonii, niegdyś znałam wiele pięknych melodii – wybiegła myślą wprzód, ku dniom w którym dane jej będzie wyzbyć się natarczywego drżenia i gwałtownych, autonomicznych reakcji własnego ciała, swoją drogą, była to piękna wizja. Powrót do skrzypiec stanowił dla niej przekroczenie pewnej pozornie nieosiągalnej granicy i ostatnio udało jej się tego dokonać, ale gra bez potknięć wciąż stanowiła niemałe wyzwanie, co dopiero mówić o perfekcyjnym odegraniu bardziej skomplikowanych melodii. – W każdym razie, gdy już o wszystko się skończy i zaczniemy żyć, tak naprawdę żyć, przetańczę całą noc na tym waszym prawdziwym weselu, o ile jeszcze będę pamiętać jak to się robi – parsknęła cicho, nerwowo nabijając fajkę tytoniem. Była gotowa nawet skakać przez ogień, byleby już było po wszystkim, a świat wrócił nawrócił się na prawidłowe tory z tej nazbyt chwiejnej drogi. Kątem oka zerknęła na Everetta, zastanawiając się co też ten wymyśli wobec tych rozmyślań, niejako licząc na jego zwyczajową lekkość, która nie raz i nie dwa ratowała większość beznadziejnych sytuacji towarzyskich i właśnie wtedy, w tamtej chwili, naszła ją pewna refleksja, pytanie na które odpowiedzi nie znała, a w obliczu tychże rozważań było to aż nazbyt istotna niewiadoma. – Ten twój mąż potrafi tańczyć, czy trzeba będzie cię ratować? – Zapytała, śmiejąc się cicho z absolutnie niewinnym wydźwiękiem, wszak jedynie wolała się upewnić co do tego jak bardzo ma się przygotować na ewentualną uroczystość. Podpaliła fajkę, zaciągając się esencją po raz pierwszy, próbując rozluźnić na tyle, by bez wyrzeczeń móc podjąć się tego – jakże wymagającego zaangażowania – tematu. Coś czuła, że dzisiejsza gospodyni nie bez powodu odwracała kota ogonem, próbując tym samym wyjść z tematyką rozmowy na bezpieczny i zgoła weselszy grunt, a kruczowłosa nie zamierzała być dziś tą, której przypadnie w udziale zepsucie całej tej aury i może właśnie dlatego, to ona, jako pierwsza, sięgnęła ku kubełkowi z lodem, wyciągając butelkę celem polania trunku do szklanek swych towarzyszy.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 21.07.24 16:27, w całości zmieniany 1 raz
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
– Możesz mnie oblewać czym tylko zechcesz – oświadczyłem niemalże natychmiast, próbując odegnać ewentualne wyrzuty sumienia czarownicy, choć przecież to nie Evelyn potraktowała mnie zawartością herbacianego dzbanka, a ja sam. Tak czy inaczej, nie byłem z cukru, nie miałem się od tego rozpuścić. – Biorąc pod uwagę panującą na zewnątrz temperaturę, nie zaszkodzi mi. Choć wolałbym uniknąć wrzątku, dobra? Tylko o to proszę – doprecyzowałem jeszcze, prześlizgując się po jej bladej twarzy spojrzeniem, w którym czaiła się nie tylko ostrożność czy nie sięgające ust błaganie o litość, ale i cień zaczepki. Niegdyś wybrzmiałaby ona naturalniej, może nawet wywołała na ustach przyjaciółki uśmiech, w tych okolicznościach – podszytych nerwami i skrępowaniem – nie liczyłem jednak na wiele. Przelotnie zerknąłem w stronę zajętej grzebaniem w szafkach Addy, wymownie unosząc przy tym brwi – wysłuchałem całej pochwały naszego bohaterstwa w milczeniu; nie czułem się teraz szczególnie heroicznie, raczej jak gapowaty pajac, ale niech będzie – nie mając pewności, czy mogę jej zaufać, czy to kolejny wybieg mający na celu zmuszenie mnie i Evelyn do zostania sam na sam, a przy tym zamienienia ze sobą choćby kilku słów. Nie zamierzałem jednak stać tam jak kołek, to znaczy – już nie, toteż dzielnie ruszyłem do ogrodu, przecierając straumatyzowanej Szkotce szlak; nie do końca rozumiałem, dlaczego jej niechęć względem pająków była aż tak ogromna, dlaczego niekiedy objawiała się jako bezbrzeżny lęk, a innym razem jako chęć mordu, jednak próbowałem odsunąć te rozmyślania na bok, zamiast tego skupić się na unikaniu przeszkód i próbie przytrzymywania co większych gałęzi w taki sposób, by przypadkiem nie uderzyły podążającej mym tropem Despenser prosto w twarz. Nie miałem również pojęcia, skąd ten podrażniony ton głosu, lecz nie zamierzałem pytać – i tak nie powiedziałaby mi prawdy. Wolałem zrzucić nerwy szefowej na karb tej nieszczęsnej pajęczyny.
Myślałem, że pomogę i mnie, i jej, gdy zawołam w kierunku domu w próbie przywołania wciąż przebywającej w jego wnętrzu gospodyni. Dostało mi się za to jednak po uszach; coś ją zatrzymało, ewidentnie, pewnie to samo coś, które kazało jej przemilczeć, że spotkamy się tutaj w trójkę, nieprawdaż? Powstrzymałem się przed wypowiedzeniem myśli na głos, by przypadkiem nie pogorszyć swej sytuacji jeszcze bardziej, zamiast tego skupiłem się na grzebaniu w plecaku.
– Wiem – odparłem tylko, kiedy wyraźnie spięta, wybijająca na nodze nieznany mi rytm czarownica zapewniła mnie, że przy niej nie zginę. Nie wiedziałem, czy to jedynie luźny komentarz, tak czy inaczej od razu pomyślałem o jej futerkowym problemie, o naszej kłótni, o obawach i lękach, więc wolałem zapewnić, że nie obawiam się przebywać w jej towarzystwie. Nawet jeśli obecnie było boleśnie krępujące i naznaczone piętrzącymi się nieporozumieniami. Uparcie wlepiałem wzrok w papierosa, którego skręcałem z przesadną pieczołowitością, byle tylko proces potrwał jak najdłużej, wydawało mi się przy tym, że dostrzegłem wymowny, a przy tym niepokojący gest: wywrócenie na mnie oczami. Za co? Co ja znowu...?
– O tak, powiedz nam, co też ci tyle zajęło – zawtórowałem, przenosząc na wyłaniającą się spomiędzy krzaków Addę wymowne, zabarwione sceptycyzmem spojrzenie. Miej litość, dziewczyno. – I co to za kundelek? Duży, mały? – dopytałem jeszcze, bo przecież nie mogłem się powstrzymać; nie obraziłbym się, gdyby rzeczony psiak postanowił wpaść w odwiedziny i dzisiaj. Pośliniłem rant bibułki, wskazując głową na przyniesiony przez blondynkę alkohol. – Nie wiem ile zostało tej herbaty – w końcu część zawartości dzbanka wylądowała na moich butach, część na koszuli – więc dla mnie może być sam miód. Polewajcie, polewajcie, czymś trzeba wznieść toast – zachęciłem jeszcze; może jak już łyknę procentów i zaciągnę się diablim zielem, to odczuwane napięcie stanie osłabnie. Chociaż odrobinę. Ociupinkę.
Trudno było mi w tej chwili myśleć o tej odległej, lepszej przyszłości, w której będzie nam się dane spotkać na prawdziwym weselu, takim z rodziną, z tańcami i wygrywaną na żywo muzyką, nie zamierzałem przy tym pozwalać, by mój chwilowy sceptycyzm wziął nade mną górę i zrujnował nastrój pani Tonks. Rozumiałem, że chciała, musiała w to wierzyć, w świat po wojnie, by nie złamać się i nie popaść w rozpacz. Zresztą, cóż nam innego pozostawało? Kiedyś konflikt musiał się zakończyć, w taki lub inny sposób. Miałem tylko nadzieję, że wszyscy dożyjemy tego momentu.
– Nie będę się więc wyrywać ze swoim przygrywaniem na flecie, akompaniament skrzypiec brzmi na wiele bardziej pasujący do okazji – wtrąciłem, próbując brać czynny udział w wymianie zdań, choć może dużo łatwiej rozmawiałoby im się tylko we dwie. Już prawie zapomniałem, jak brzmiały wygrywane niegdyś przez Szkotkę melodie; przysiągłbym, że porzuciła instrument na dnie kufra i próbuje wypierać jego istnienie. A szkoda, wielka szkoda. Lubiłem, gdy oddawała się muzyce; zdawała się wtedy naprawdę wolna od wszelkich trosk i niewesołych wspomnień.
– Rezerwuję pierwszy taniec – rzuciłem w reakcji na zapewnienia Despenser, że zamierza spędzić tę noc, która nastąpi w bliżej niedookreślonej przyszłości, na parkiecie; zaciągnąłem się już swym specjalnym papierosem i choć zapewne diable ziele nie mogło jeszcze wpłynąć na me nerwy, tak pomogła mi chyba sama świadomość nadciągającego wielkimi krokami rozluźnienia, bo prawie – prawie – nie myślałem przy tym stwierdzeniu o Evelyn w ramionach Theo. Zakichany labirynt. Zakichany Moore. – A u ciebie drugi. Z pierwszym mógłby być problem, co? Taki maluteńki? – zwróciłem się do Addy, próbując wyobrazić sobie wystrojoną, promieniejącą czarownicę wirującą w ramionach równie wystrojonego Michaela. Chciałbym to zobaczyć. Chciałbym być częścią tego wydarzenia. Świadkiem celebracji ich uczucia. Kto wie, może do tego czasu luby Adriany przestanie spoglądać na mnie spode łba.
– Chcesz? – dodałem jeszcze, wyciągając papierosa w kierunku gospodyni. – Z zielem – dodałem, bo o ile zwykły tytoń pewnie by jej nie skusił, o tyle dodatek niewinnej używki mógł okazać się tutaj kluczowy. – Tobie nie proponuję, bo wiem, że wolisz swoją fajkę. Chyba że chciałabyś do niej dodać coś ekstra... – zawiesiłem głos, spoglądając w kierunku drugiej rozmówczyni, próbując przybrać minę niewiniątka. Wiedziałem, że planowała później pracować, że wzięcie chociażby kilku godzin wolnego to dla niej nie lada problem, ale przecież skoro i tak sięgała już po miód, mogła pójść i o krok dalej. Zaszaleć.
– To co, zdrowie państwa Tonks? I oby to wesele nadeszło jak najszybciej? – odezwałem się, próbując wykrzesać z siebie wesoły, entuzjastyczny ton głosu, kiedy już Despenser rozlała alkohol i wszyscy mieliśmy czym wznieść toast. – A i za spotkanie, oczywiście.
Myślałem, że pomogę i mnie, i jej, gdy zawołam w kierunku domu w próbie przywołania wciąż przebywającej w jego wnętrzu gospodyni. Dostało mi się za to jednak po uszach; coś ją zatrzymało, ewidentnie, pewnie to samo coś, które kazało jej przemilczeć, że spotkamy się tutaj w trójkę, nieprawdaż? Powstrzymałem się przed wypowiedzeniem myśli na głos, by przypadkiem nie pogorszyć swej sytuacji jeszcze bardziej, zamiast tego skupiłem się na grzebaniu w plecaku.
– Wiem – odparłem tylko, kiedy wyraźnie spięta, wybijająca na nodze nieznany mi rytm czarownica zapewniła mnie, że przy niej nie zginę. Nie wiedziałem, czy to jedynie luźny komentarz, tak czy inaczej od razu pomyślałem o jej futerkowym problemie, o naszej kłótni, o obawach i lękach, więc wolałem zapewnić, że nie obawiam się przebywać w jej towarzystwie. Nawet jeśli obecnie było boleśnie krępujące i naznaczone piętrzącymi się nieporozumieniami. Uparcie wlepiałem wzrok w papierosa, którego skręcałem z przesadną pieczołowitością, byle tylko proces potrwał jak najdłużej, wydawało mi się przy tym, że dostrzegłem wymowny, a przy tym niepokojący gest: wywrócenie na mnie oczami. Za co? Co ja znowu...?
– O tak, powiedz nam, co też ci tyle zajęło – zawtórowałem, przenosząc na wyłaniającą się spomiędzy krzaków Addę wymowne, zabarwione sceptycyzmem spojrzenie. Miej litość, dziewczyno. – I co to za kundelek? Duży, mały? – dopytałem jeszcze, bo przecież nie mogłem się powstrzymać; nie obraziłbym się, gdyby rzeczony psiak postanowił wpaść w odwiedziny i dzisiaj. Pośliniłem rant bibułki, wskazując głową na przyniesiony przez blondynkę alkohol. – Nie wiem ile zostało tej herbaty – w końcu część zawartości dzbanka wylądowała na moich butach, część na koszuli – więc dla mnie może być sam miód. Polewajcie, polewajcie, czymś trzeba wznieść toast – zachęciłem jeszcze; może jak już łyknę procentów i zaciągnę się diablim zielem, to odczuwane napięcie stanie osłabnie. Chociaż odrobinę. Ociupinkę.
Trudno było mi w tej chwili myśleć o tej odległej, lepszej przyszłości, w której będzie nam się dane spotkać na prawdziwym weselu, takim z rodziną, z tańcami i wygrywaną na żywo muzyką, nie zamierzałem przy tym pozwalać, by mój chwilowy sceptycyzm wziął nade mną górę i zrujnował nastrój pani Tonks. Rozumiałem, że chciała, musiała w to wierzyć, w świat po wojnie, by nie złamać się i nie popaść w rozpacz. Zresztą, cóż nam innego pozostawało? Kiedyś konflikt musiał się zakończyć, w taki lub inny sposób. Miałem tylko nadzieję, że wszyscy dożyjemy tego momentu.
– Nie będę się więc wyrywać ze swoim przygrywaniem na flecie, akompaniament skrzypiec brzmi na wiele bardziej pasujący do okazji – wtrąciłem, próbując brać czynny udział w wymianie zdań, choć może dużo łatwiej rozmawiałoby im się tylko we dwie. Już prawie zapomniałem, jak brzmiały wygrywane niegdyś przez Szkotkę melodie; przysiągłbym, że porzuciła instrument na dnie kufra i próbuje wypierać jego istnienie. A szkoda, wielka szkoda. Lubiłem, gdy oddawała się muzyce; zdawała się wtedy naprawdę wolna od wszelkich trosk i niewesołych wspomnień.
– Rezerwuję pierwszy taniec – rzuciłem w reakcji na zapewnienia Despenser, że zamierza spędzić tę noc, która nastąpi w bliżej niedookreślonej przyszłości, na parkiecie; zaciągnąłem się już swym specjalnym papierosem i choć zapewne diable ziele nie mogło jeszcze wpłynąć na me nerwy, tak pomogła mi chyba sama świadomość nadciągającego wielkimi krokami rozluźnienia, bo prawie – prawie – nie myślałem przy tym stwierdzeniu o Evelyn w ramionach Theo. Zakichany labirynt. Zakichany Moore. – A u ciebie drugi. Z pierwszym mógłby być problem, co? Taki maluteńki? – zwróciłem się do Addy, próbując wyobrazić sobie wystrojoną, promieniejącą czarownicę wirującą w ramionach równie wystrojonego Michaela. Chciałbym to zobaczyć. Chciałbym być częścią tego wydarzenia. Świadkiem celebracji ich uczucia. Kto wie, może do tego czasu luby Adriany przestanie spoglądać na mnie spode łba.
– Chcesz? – dodałem jeszcze, wyciągając papierosa w kierunku gospodyni. – Z zielem – dodałem, bo o ile zwykły tytoń pewnie by jej nie skusił, o tyle dodatek niewinnej używki mógł okazać się tutaj kluczowy. – Tobie nie proponuję, bo wiem, że wolisz swoją fajkę. Chyba że chciałabyś do niej dodać coś ekstra... – zawiesiłem głos, spoglądając w kierunku drugiej rozmówczyni, próbując przybrać minę niewiniątka. Wiedziałem, że planowała później pracować, że wzięcie chociażby kilku godzin wolnego to dla niej nie lada problem, ale przecież skoro i tak sięgała już po miód, mogła pójść i o krok dalej. Zaszaleć.
– To co, zdrowie państwa Tonks? I oby to wesele nadeszło jak najszybciej? – odezwałem się, próbując wykrzesać z siebie wesoły, entuzjastyczny ton głosu, kiedy już Despenser rozlała alkohol i wszyscy mieliśmy czym wznieść toast. – A i za spotkanie, oczywiście.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ogród
Szybka odpowiedź