Komnaty Melisande
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Komnaty Melisande
W głównej sypialni, przy jednej za ścian postawiono obszerne, małżeńskie łoże, obok którego znajdują się niewielkie, granatowe szafki noce. Po drugiej stronie stoi toaletka, wraz z parawanem, obok którego znajduje się przejście do garderoby wypełnionej sukniami w kolorze morza, uzupełniona odcieniami pomarańczu. Przed łożem ustawiony jest szezlong. Przy ścianach kilka dość prostych regałów, które wypełniają książki. Bliżej okien ustawiono okrągły stolik z ciemnego drewna przy którym stoją obite granatem fotele. Okienne wyjście prowadzi na współdzielony z przylegającymi komnatami taras. Wśród przynależnych do Melisande pomieszczeń znajduje się jeszcze niewielka łazianka z wanną mieszcząca się za garderobą. Główne pomieszczenie posiada łączenie z salonem z którego przejść można do komnat Manannana. Całość utrzymana jest w surowym klimacie całego zamku, jedną ze ścian zdobi obraz morza.
| stąd przychodzimy
Nienawidził, gdy to robiła. Wymijające odpowiedzi, półsłówka mogące skrywać za sobą setki znaczeń, te same stwierdzenia powtarzane z oślim uporem – wszystko to doprowadzało go do szału, wystawiało na próbę cierpliwość, popychało na granicę opanowania. Już i tak nadwyrężonego; przeradzający się w noc wieczór nie miał przejść bez echa, Manannan czuł, jak wstrzymywane do tej pory przez adrenalinę wspomnienia zaczynają powoli przebijać się na powierzchnię, coraz mocniej zalewając umysł lawiną niedalekich konsekwencji. Był niewyobrażalnie wręcz zmęczony, jego mięśnie, ciało, wraz z każdą mijającą chwilą sprawiało wrażenie bardziej ociężałego; jednocześnie – wiedział, że nie zdoła odpocząć, był zbyt niespokojny, umysł pracował na najwyższych obrotach. Musiał użyć niemal całych pokładów silnej woli, żeby powstrzymać się przed nocną wycieczką do portu w celu sprawdzenia, czy Szalona Selma nie ucierpiała w katastrofie; było tysiąc rzeczy, które powinien zrobić – listów, które musiał napisać, zniszczeń, które trzeba było oszacować – ale choć pod jego skórą pulsowała frustrująca chęć zajęcia się tym już teraz, od razu, natychmiast, to wiedział też, że to nie były problemy, które mógł rozwiązać w kilka godzin. Poza tym – w jakiś niezrozumiały, przewrotny sposób stojąca przed nim kobieta, żona, która mogła nosić pod sercem jego dziecko, wydawała mu się ważniejsza niż cała reszta; to jej chciał przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo, co do jej stanu się upewnić – nawet jeśli ani odrobinę nie ułatwiała mu tego zadania.
Żachnął się ze zniecierpliwieniem w reakcji na pojedyncze, padające pomiędzy nimi słowo. Jakich odpowiedzi?, cisnęło mu się na usta, ale wiedział, że pytanie o to nie miało sensu – jedynym, co by uzyskał, byłyby kolejne puste zdania, następne nie-wyjaśnienia. Czy robiła to specjalnie, celowo starała się go rozzłościć? Tak to wyglądało, nie miał jednak pojęcia, co Melisande mogłaby chcieć w ten sposób osiągnąć.
Nie cofnął się przed nią, gdy zbliżyła się, wspinając się na palce i zadzierając brodę; jego spojrzenie nie drgnęło, wpatrywał się w jej twarz, z bliska jeszcze lepiej dostrzegając oznaki wewnętrznego rozedrgania: lśniące w ciemnych oczach łzy, drgający policzek, drżące wargi i francuskie, wymykające się spomiędzy nich słowo. – Doskonale wiesz, że to nieprawda – odparował po prostu, nie miał zamiaru dać się wciągnąć w te słowne przepychanki. Nie dał jej żadnego powodu, by mogła sądzić, że uważał ją za wariatkę – wiedziała, co o niej myślał, powiedział jej o tym w dusznej przestrzeni namiotu. Dzisiaj również nie spoglądał na nią z politowaniem czy zażenowaniem; był zdezorientowany, rozgniewany jej niezrozumiałym zachowaniem, wściekły, że znów sprzeciwiała mu się – zdawałoby się – dla samego sprzeciwu, ale gdyby choć przez moment uznał, że była niespełna rozumu, po prostu opuściłby jadalnię.
Nie zorientował się, że idzie zbyt szybko, pozwalając, by przez chwilę prowadziły go emocje; zwolnił kroku dopiero w reakcji na słowa Melisande, nie skomentował jednak padających pomiędzy nimi zdań. Z jego gardła wydarło się jedynie niezadowolone, nieartykułowane mruknięcie, próba ucieczki przy pomocy skrzata – choć nieudana – dodatkowo go rozsierdziła. Potrzebował chwili, żeby się uspokoić, dlatego nie przerwał ciszy, nawet kiedy znaleźli się już za zamkniętymi drzwiami komnat. Uwijające się przy balii służki musiały wyczuć napiętą atmosferę, bo zaczęły pracować jakby szybciej – ulatniając się z pomieszczenia niedługo po tym, jak Melisande i Manannan się w nim znaleźli.
Widok znajomej przestrzeni nie ukoił zszarganych nerwów, otwierające się na taras drzwi, przez które po raz pierwszy od tygodni nie wpadało czerwonawe, niepokojące światło komety, jedynie przypomniały mu o ostatnich wydarzeniach. Zdjął buty, zsunął też z ramion wierzchnią szatę, po czym przewiesił ją przez oparcie fotela, nie zwracając uwagi na to, że pozostawia po sobie bałagan; dół tkaniny unurzany był w zaschniętym już błocie, wykruszającym się wraz z przyklejonymi do niego liśćmi. Ciemny materiał pokryty był też wszechobecnym pyłem, Manannan czuł jego cierpki smak w ustach; gdy więc tylko w pomieszczeniu pojawiła się kolacja, podszedł do okrągłego stolika, żeby ze szklanej karafki nalać sobie alkoholu. Oparł się o niego ciężko, upijając spory łyk – potrzebował spłukać paskudny posmak, ale przede wszystkim: potrzebował przytępić szarpiące zakończeniami nerwowymi zdenerwowanie. Najchętniej upiłby się do nieprzytomności, musiał jednak pozostać czujny i gotowy na ewentualne działania; nie miał pojęcia – żadne z nich nie miało – co jeszcze mogła przynieść ta noc.
Zamieszanie wywołane przez przybycie i zniknięcie służby sprawiło, że stracił na moment z oczu Melisande. Podążył za nią niedługo potem, żeby znaleźć ją przy biblioteczce. Oparł się o kolumienkę oddzielającą wspólny salonik od przejścia do jej komnat, krzyżując ramiona na klatce piersiowej i przez chwilę po prostu się jej przyglądając, kiedy wysuwała i wkładała z powrotem kolejne księgi. Nadal nie rozumiał, co właściwie chciała na ich stronach odnaleźć, jedynym, co przychodziło mu do głowy, była próba rozwikłania tego, co dzisiaj się wydarzyło – a na to przecież nie miała szans. Spadające z nieba odłamki, rozstępująca się w środku Londynu ziemia: wszystko to wymykało się jakiemukolwiek pojmowaniu, nie wierzył, by coś podobnego kiedykolwiek wcześniej miało miejsce. Jedynymi istotami, które zdawały się mieć o tym pojęcie, były syreny – ostrzeżenie Arwy, wtedy niezrozumiane, odbijało się teraz wewnątrz jego czaszki wyraźnym echem – ale pojął to zbyt późno, żeby zapobiec katastrofie. O ile dało się w ogóle jej zapobiec.
Przymknął na sekundę powieki, wzdychając ciężko; otwierając je dopiero na dźwięk głosu Melisande. Spodziewał się kolejnego wyrzutu, ostatecznej próby przekonania go do zmiany zdania, dlatego kiedy zadane przez żonę pytanie zawisło pomiędzy nimi, w pierwszej chwili dał się zaskoczyć, wytrącić z równowagi. Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie, zamrugał szybko. Miał ją ukarać? Za co? Scena, którą zrobiła w jadalni, rzeczywiście go rozzłościła, ale zrzucił to na karb wywołanych niedawnymi wydarzeniami emocji. Rozplótł ramiona, robiąc krok w stronę Melisande, starając się wyczytać cokolwiek z jej twarzy – ale nie patrzyła na niego, utkwiwszy wzrok w nieruchomej powierzchni parującej wody. Zatrzymał się przy niej. – Za co, na Merlina, miałbym cię ukarać? – zapytał; żadne wypadające tej nocy z jej ust słowa wydawały się nie mieć sensu. Uniósł dłoń, żeby sięgnąć jej twarzy, palcami łagodnie dotykając jej brody, policzka; starając się skłonić ją, żeby na niego spojrzała. – Melisande? – zwrócił się do niej, nalegając na odpowiedź. W ciepłym świetle komnat mógł przyjrzeć się jej dokładniej, ciało, okryte wyłącznie halką, wydało mu się dzisiaj dziwnie kruche. Opuścił wzrok, na chwilę zatrzymując go na ciemniejącym sińcu na udzie, dostrzegając już pod plamiącym jasną skórę fioletem krwawe podbiegnięcia. – Boli cię? – zapytał, nie potrafiąc samemu ocenić, na ile poważne było to stłuczenie. – Poślę po uzdrowiciela – zaproponował, maść na stłuczenia czy przeciwbólowy eliksir szybko mogłyby jej ulżyć.
Nienawidził, gdy to robiła. Wymijające odpowiedzi, półsłówka mogące skrywać za sobą setki znaczeń, te same stwierdzenia powtarzane z oślim uporem – wszystko to doprowadzało go do szału, wystawiało na próbę cierpliwość, popychało na granicę opanowania. Już i tak nadwyrężonego; przeradzający się w noc wieczór nie miał przejść bez echa, Manannan czuł, jak wstrzymywane do tej pory przez adrenalinę wspomnienia zaczynają powoli przebijać się na powierzchnię, coraz mocniej zalewając umysł lawiną niedalekich konsekwencji. Był niewyobrażalnie wręcz zmęczony, jego mięśnie, ciało, wraz z każdą mijającą chwilą sprawiało wrażenie bardziej ociężałego; jednocześnie – wiedział, że nie zdoła odpocząć, był zbyt niespokojny, umysł pracował na najwyższych obrotach. Musiał użyć niemal całych pokładów silnej woli, żeby powstrzymać się przed nocną wycieczką do portu w celu sprawdzenia, czy Szalona Selma nie ucierpiała w katastrofie; było tysiąc rzeczy, które powinien zrobić – listów, które musiał napisać, zniszczeń, które trzeba było oszacować – ale choć pod jego skórą pulsowała frustrująca chęć zajęcia się tym już teraz, od razu, natychmiast, to wiedział też, że to nie były problemy, które mógł rozwiązać w kilka godzin. Poza tym – w jakiś niezrozumiały, przewrotny sposób stojąca przed nim kobieta, żona, która mogła nosić pod sercem jego dziecko, wydawała mu się ważniejsza niż cała reszta; to jej chciał przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo, co do jej stanu się upewnić – nawet jeśli ani odrobinę nie ułatwiała mu tego zadania.
Żachnął się ze zniecierpliwieniem w reakcji na pojedyncze, padające pomiędzy nimi słowo. Jakich odpowiedzi?, cisnęło mu się na usta, ale wiedział, że pytanie o to nie miało sensu – jedynym, co by uzyskał, byłyby kolejne puste zdania, następne nie-wyjaśnienia. Czy robiła to specjalnie, celowo starała się go rozzłościć? Tak to wyglądało, nie miał jednak pojęcia, co Melisande mogłaby chcieć w ten sposób osiągnąć.
Nie cofnął się przed nią, gdy zbliżyła się, wspinając się na palce i zadzierając brodę; jego spojrzenie nie drgnęło, wpatrywał się w jej twarz, z bliska jeszcze lepiej dostrzegając oznaki wewnętrznego rozedrgania: lśniące w ciemnych oczach łzy, drgający policzek, drżące wargi i francuskie, wymykające się spomiędzy nich słowo. – Doskonale wiesz, że to nieprawda – odparował po prostu, nie miał zamiaru dać się wciągnąć w te słowne przepychanki. Nie dał jej żadnego powodu, by mogła sądzić, że uważał ją za wariatkę – wiedziała, co o niej myślał, powiedział jej o tym w dusznej przestrzeni namiotu. Dzisiaj również nie spoglądał na nią z politowaniem czy zażenowaniem; był zdezorientowany, rozgniewany jej niezrozumiałym zachowaniem, wściekły, że znów sprzeciwiała mu się – zdawałoby się – dla samego sprzeciwu, ale gdyby choć przez moment uznał, że była niespełna rozumu, po prostu opuściłby jadalnię.
Nie zorientował się, że idzie zbyt szybko, pozwalając, by przez chwilę prowadziły go emocje; zwolnił kroku dopiero w reakcji na słowa Melisande, nie skomentował jednak padających pomiędzy nimi zdań. Z jego gardła wydarło się jedynie niezadowolone, nieartykułowane mruknięcie, próba ucieczki przy pomocy skrzata – choć nieudana – dodatkowo go rozsierdziła. Potrzebował chwili, żeby się uspokoić, dlatego nie przerwał ciszy, nawet kiedy znaleźli się już za zamkniętymi drzwiami komnat. Uwijające się przy balii służki musiały wyczuć napiętą atmosferę, bo zaczęły pracować jakby szybciej – ulatniając się z pomieszczenia niedługo po tym, jak Melisande i Manannan się w nim znaleźli.
Widok znajomej przestrzeni nie ukoił zszarganych nerwów, otwierające się na taras drzwi, przez które po raz pierwszy od tygodni nie wpadało czerwonawe, niepokojące światło komety, jedynie przypomniały mu o ostatnich wydarzeniach. Zdjął buty, zsunął też z ramion wierzchnią szatę, po czym przewiesił ją przez oparcie fotela, nie zwracając uwagi na to, że pozostawia po sobie bałagan; dół tkaniny unurzany był w zaschniętym już błocie, wykruszającym się wraz z przyklejonymi do niego liśćmi. Ciemny materiał pokryty był też wszechobecnym pyłem, Manannan czuł jego cierpki smak w ustach; gdy więc tylko w pomieszczeniu pojawiła się kolacja, podszedł do okrągłego stolika, żeby ze szklanej karafki nalać sobie alkoholu. Oparł się o niego ciężko, upijając spory łyk – potrzebował spłukać paskudny posmak, ale przede wszystkim: potrzebował przytępić szarpiące zakończeniami nerwowymi zdenerwowanie. Najchętniej upiłby się do nieprzytomności, musiał jednak pozostać czujny i gotowy na ewentualne działania; nie miał pojęcia – żadne z nich nie miało – co jeszcze mogła przynieść ta noc.
Zamieszanie wywołane przez przybycie i zniknięcie służby sprawiło, że stracił na moment z oczu Melisande. Podążył za nią niedługo potem, żeby znaleźć ją przy biblioteczce. Oparł się o kolumienkę oddzielającą wspólny salonik od przejścia do jej komnat, krzyżując ramiona na klatce piersiowej i przez chwilę po prostu się jej przyglądając, kiedy wysuwała i wkładała z powrotem kolejne księgi. Nadal nie rozumiał, co właściwie chciała na ich stronach odnaleźć, jedynym, co przychodziło mu do głowy, była próba rozwikłania tego, co dzisiaj się wydarzyło – a na to przecież nie miała szans. Spadające z nieba odłamki, rozstępująca się w środku Londynu ziemia: wszystko to wymykało się jakiemukolwiek pojmowaniu, nie wierzył, by coś podobnego kiedykolwiek wcześniej miało miejsce. Jedynymi istotami, które zdawały się mieć o tym pojęcie, były syreny – ostrzeżenie Arwy, wtedy niezrozumiane, odbijało się teraz wewnątrz jego czaszki wyraźnym echem – ale pojął to zbyt późno, żeby zapobiec katastrofie. O ile dało się w ogóle jej zapobiec.
Przymknął na sekundę powieki, wzdychając ciężko; otwierając je dopiero na dźwięk głosu Melisande. Spodziewał się kolejnego wyrzutu, ostatecznej próby przekonania go do zmiany zdania, dlatego kiedy zadane przez żonę pytanie zawisło pomiędzy nimi, w pierwszej chwili dał się zaskoczyć, wytrącić z równowagi. Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie, zamrugał szybko. Miał ją ukarać? Za co? Scena, którą zrobiła w jadalni, rzeczywiście go rozzłościła, ale zrzucił to na karb wywołanych niedawnymi wydarzeniami emocji. Rozplótł ramiona, robiąc krok w stronę Melisande, starając się wyczytać cokolwiek z jej twarzy – ale nie patrzyła na niego, utkwiwszy wzrok w nieruchomej powierzchni parującej wody. Zatrzymał się przy niej. – Za co, na Merlina, miałbym cię ukarać? – zapytał; żadne wypadające tej nocy z jej ust słowa wydawały się nie mieć sensu. Uniósł dłoń, żeby sięgnąć jej twarzy, palcami łagodnie dotykając jej brody, policzka; starając się skłonić ją, żeby na niego spojrzała. – Melisande? – zwrócił się do niej, nalegając na odpowiedź. W ciepłym świetle komnat mógł przyjrzeć się jej dokładniej, ciało, okryte wyłącznie halką, wydało mu się dzisiaj dziwnie kruche. Opuścił wzrok, na chwilę zatrzymując go na ciemniejącym sińcu na udzie, dostrzegając już pod plamiącym jasną skórę fioletem krwawe podbiegnięcia. – Boli cię? – zapytał, nie potrafiąc samemu ocenić, na ile poważne było to stłuczenie. – Poślę po uzdrowiciela – zaproponował, maść na stłuczenia czy przeciwbólowy eliksir szybko mogłyby jej ulżyć.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Chciała zostać sama. To pragnienie obijało się po niej uparcie od czasu, kiedy pojawili się w znajomych już progach jadalni. Potrzebowała tego, żeby się poskładać, żeby nie pozwolić by ktokolwiek zobaczył jak wiele niedoskonałości skrywa się pod maską, którą zakładała. To była zbroja, tkana latami i przywdziewania w pięknych strojach, wyuczonych gestach, właściwych wypowiedziach i odpowiedziach, ale dzisiaj została całkowicie rozszarpana i z każdą mijającą chwilą czuła się coraz bardziej naga. Zakrywała się więc, chaotycznie, na szybko wypowiadanymi słowami pełnymi złości i irytacji - choć tak naprawdę znaczył je strach. Bała się całkowicie pokazać, bo trąciło jej to słabością. A na słabość nie mogła sobie pozwalać. W pewnym momencie już po prostu liczyła na to, że zirytuje Manannana do tego stopnia, że pozostawi ją (zgodnie z jej wolą) samą i pozwoli wrócić, kiedy zajmie się tym, czym potrzebowała. Dlatego zbliżyła się gwałtownie wyrzucając słowa, które ledwie trzymały się prawdy. Padając odpowiedź wyrwała z malinowych warg nieartykułowane warknięcie, wymieszane z westchnieniem. Opadła na pięty, czując, że przegrywa, a zmęczenie które owijało ją coraz szczelniej czyściło umysł, nie przynosząc żadnej kolejnej. Opadła na pięty, zaciskając mocno dłonie w pięści, wbijając paznokcie we wnętrza dłoni. Odwróciła głowę, zaciskając mocniej wargi, pozwalając się pociągnąć za sobą już bez słowa sprzeciwu w milczeniu pokonując zamkowe korytarze.
Atmosfera była gęsta, ale Melisande nie robiła różnicy. Poczęstowała rozeźlonym spojrzeniem służki po części i je winiąc za całą sytuację. Cóż za paradoks, miesiącami próbowała zbliżyć się do własnego męża, wydarła od niego uwagę sama, a teraz kiedy ją miała - dzisiaj, dzisiaj pragnęła zostać sama. Biblioteczka w salonie tylko zirytowała ją bardziej, ale kiedy wyciągała kolejne tomy chyba sama nie była już pewna, czego tak naprawdę szukała. Może łapała się czegokolwiek, by nie zwariować naprawdę próbując nie dopuścić ogromu, który zdawał się ziać niewiadomym. Przeważnie to - jak tajemnice i zagadki - jej nie przerażało, ale dzisiaj kiedy z obijającym się sercem uciekali ze szlaku, nie mogła udawać, że tym razem było tak samo.
Za co miałby ją ukarać? Nie wierzyła, że naprawdę o to pytał - czy może bardziej że naprawdę nie wiedział. Zerknęła w bok ledwie na ułamek sekundy rzucając mu gniewne spojrzenie. Tylko na chwilę - nie utrzymując go dłużej wracając spojrzeniem do tafli wody. Zacisnęła mocniej wargi, mięsień znów drgnął dłonie splecione na piersi dłonie mimowolnie zacisnęły się mocniej. Milczała. Na początku odsunęła twarz od ręki, którą wyciągnął, ale kiedy nie ustąpił, zdusiła w sobie chęć odsunięcia twarzy od dłoni, która ją oplotła pozwalając mu na to by zwrócił ja ku sobie. A wypadające imię - jako ponaglenie nie pytanie drgnęło jej mięśniem po raz kolejny. Więc w ten sposób chciał to zrobić - zmuszając ją do wyliczenia własnych przewin przed jednoosobowym sądem. Uniosła brodę, krzyżując z nim spojrzenie.
- Za niekompetencję którą się wykazałam; - zaczęła niemal beznamiętnym głosem, twarzą pozornie niewzruszona poza tęczówkami które lśniły złością, żalem, wstydem. Ale czuła głucho dudniące serce, przeczuwała co stanie się dalej, ale nie zamilkła, nie cofnęła się, wręcz przeciwnie, poddała się. Będzie tego żałowała? Nie wiedziała. Próbowała utrzymać się w znanych, dumnych ramach, ale mimo że próbowała jej oczy zaszkliły się mimowolnie. Bo to czego najbardziej się obawiała to bycia odsuniętym znów na bok. Nie chciała tego, ale kiedy dostała szanse nie wykorzystała jej. - za niepodjęcie się ani jednego odpowiedniego, skutecznego działania, za zaklęcie które mogło… - urwała, nie chciało jej to przejść przez gardło. To, że źle wybrała, że nieopacznie mogła doprowadzić do tragedii - jej własnej - może i blednącej w obliczu całego świata, ale dla niej mającą większą wagę. W końcu przeważnie, myślała o sobie. - za narzędzie które było zbyt słabe by istotnie móc coś zdziałać. - ręce opadły po bokach ciała, dłonie nadal zaciskały w pięści, głos drżał, policzkami sunęły już łzy mimo że walczyła by pozostawały pod powiekami kiedy łapała spazmatycznie powietrze, tym razem z uporem patrząc mu w tęczówki. Walczyła z sobą, by nie uciec spojrzeniem - na razie nie przegrywała - Za obietnice, których pokryć działaniem nie umiałam. Za to że nie tylko nie pomogłam, ale przeszkadzałam - byłam balastem nie siłą, którą ci obiecałam. Za to wszystko należy mi się kara. - ostatnie słowa wyszeptała, a wcześniejsze przerywały momenty w który łapała powietrze próbując nad sobą panować, ale wymykała się sobie coraz mocniej. Nie chciała przed nim być taka. Żałosna. Chciała być siłą, pomocą, oparciem. Dzisiaj pokazała mu, jak niewiele umiała. A jednoczesna dudniąca w niej potrzebna zginięcia w jego ramionach tylko bardziej ją rozsierdzała, sprawiając że mimowolnie w nieświadomym uporze wewnątrz siebie jej się stawiała. Była zmęczona, była zdenerwowana - wszystko czego dziś doświadczyła pchnęło ją na skraj jej własnego pojmowania siebie. Uczucia mieszały się w sobie, niewygodnie, chaotycznie, nawzajem zwalczając przeciwstawne potrzeby i pragnienia. W jakiś sposób zmieniając ją samą, może powoli szykując ją do właściwiej zmiany - Melisande Rosier, damy, panny, behawiorystki i smokolożki w Melisande Travers, żonę, kobietę, która złożyła wszystko i siebie w dłonie które nie należały już do niej. Jak ciężko były wpuścić z palców to o co dbało się i pielęgnowało każdego dnia?
- Trochę. - odpowiedziała zgodnie z prawdą. Przekręciła ciało i spojrzenie spoglądając na ślad na nodze, przesuwając po nim palcami łagodnie. - Nie chcę już nikogo widzieć. - zaprotestowała na propozycje wezwania uzdrowiciela. Uniosła rękę żeby objąć jego nadgarstek i odsunąć od siebie. - To tylko siniak, nic mi nie będzie. - powiedziała z policzkami lśniącymi od łez, sięgnęła do końców halki ściągając ją przez głowę, jeśli nie mogła zostać sama chciała jak najszybciej móc uciec w sen - pozorny - szczerze wątpiła że dziś uśnie ale z zamkniętymi powiekami nie musiała stawiać czoła światu - zwłaszcza Manannowi bo najmocniej w tej chwili obawiała się dostrzec zawód w jego spojrzeniu, oznakę zniweczenia wszystkiego na co pracowała. Weszła do ciepłej wody zatapiając się w niej. Zanurzając cała, wstrzymując na chwilę oddech, kiedy wsuwała głowę pod taflę. Wysunęła ją nad powierzchnię, siadając pośrodku, przesuwając dłońmi po twarzy. Przymknęła powieki, biorąc drżący oddech w płuca. Woda odprężała i choć nie chciała tego powiedzieć głośno, wiedziała że miał rację - potrzebowała tego.
- Zamierzasz nade mną tak stać? - zapytała, zadzierając spojrzenie. Pod mrukliwością i złością skrywając niewygodność obnażenia, do którego ją zmusił - wypunktowania błędów i nieodpowiedniego działania. Naga przecież nie pobiegnie do biblioteki. Musiał wiedzieć - może wyczuć - że się poddała. Padające słowa mogły jednocześnie zapewniać o tym, jak i pokrętnie zapraszać. Tak samo jak mokra dłoń, który wyciągnęła w jego kierunku mogła być propozycją jak i prośbą, by pomógł jej wstać. Dawała mu wybór czy sama nie wiedziała w którą stronę ciągnęło ją mocniej? Rozrywana między sobą - tym kim była i tym, kim się stawała - trwała.
Atmosfera była gęsta, ale Melisande nie robiła różnicy. Poczęstowała rozeźlonym spojrzeniem służki po części i je winiąc za całą sytuację. Cóż za paradoks, miesiącami próbowała zbliżyć się do własnego męża, wydarła od niego uwagę sama, a teraz kiedy ją miała - dzisiaj, dzisiaj pragnęła zostać sama. Biblioteczka w salonie tylko zirytowała ją bardziej, ale kiedy wyciągała kolejne tomy chyba sama nie była już pewna, czego tak naprawdę szukała. Może łapała się czegokolwiek, by nie zwariować naprawdę próbując nie dopuścić ogromu, który zdawał się ziać niewiadomym. Przeważnie to - jak tajemnice i zagadki - jej nie przerażało, ale dzisiaj kiedy z obijającym się sercem uciekali ze szlaku, nie mogła udawać, że tym razem było tak samo.
Za co miałby ją ukarać? Nie wierzyła, że naprawdę o to pytał - czy może bardziej że naprawdę nie wiedział. Zerknęła w bok ledwie na ułamek sekundy rzucając mu gniewne spojrzenie. Tylko na chwilę - nie utrzymując go dłużej wracając spojrzeniem do tafli wody. Zacisnęła mocniej wargi, mięsień znów drgnął dłonie splecione na piersi dłonie mimowolnie zacisnęły się mocniej. Milczała. Na początku odsunęła twarz od ręki, którą wyciągnął, ale kiedy nie ustąpił, zdusiła w sobie chęć odsunięcia twarzy od dłoni, która ją oplotła pozwalając mu na to by zwrócił ja ku sobie. A wypadające imię - jako ponaglenie nie pytanie drgnęło jej mięśniem po raz kolejny. Więc w ten sposób chciał to zrobić - zmuszając ją do wyliczenia własnych przewin przed jednoosobowym sądem. Uniosła brodę, krzyżując z nim spojrzenie.
- Za niekompetencję którą się wykazałam; - zaczęła niemal beznamiętnym głosem, twarzą pozornie niewzruszona poza tęczówkami które lśniły złością, żalem, wstydem. Ale czuła głucho dudniące serce, przeczuwała co stanie się dalej, ale nie zamilkła, nie cofnęła się, wręcz przeciwnie, poddała się. Będzie tego żałowała? Nie wiedziała. Próbowała utrzymać się w znanych, dumnych ramach, ale mimo że próbowała jej oczy zaszkliły się mimowolnie. Bo to czego najbardziej się obawiała to bycia odsuniętym znów na bok. Nie chciała tego, ale kiedy dostała szanse nie wykorzystała jej. - za niepodjęcie się ani jednego odpowiedniego, skutecznego działania, za zaklęcie które mogło… - urwała, nie chciało jej to przejść przez gardło. To, że źle wybrała, że nieopacznie mogła doprowadzić do tragedii - jej własnej - może i blednącej w obliczu całego świata, ale dla niej mającą większą wagę. W końcu przeważnie, myślała o sobie. - za narzędzie które było zbyt słabe by istotnie móc coś zdziałać. - ręce opadły po bokach ciała, dłonie nadal zaciskały w pięści, głos drżał, policzkami sunęły już łzy mimo że walczyła by pozostawały pod powiekami kiedy łapała spazmatycznie powietrze, tym razem z uporem patrząc mu w tęczówki. Walczyła z sobą, by nie uciec spojrzeniem - na razie nie przegrywała - Za obietnice, których pokryć działaniem nie umiałam. Za to że nie tylko nie pomogłam, ale przeszkadzałam - byłam balastem nie siłą, którą ci obiecałam. Za to wszystko należy mi się kara. - ostatnie słowa wyszeptała, a wcześniejsze przerywały momenty w który łapała powietrze próbując nad sobą panować, ale wymykała się sobie coraz mocniej. Nie chciała przed nim być taka. Żałosna. Chciała być siłą, pomocą, oparciem. Dzisiaj pokazała mu, jak niewiele umiała. A jednoczesna dudniąca w niej potrzebna zginięcia w jego ramionach tylko bardziej ją rozsierdzała, sprawiając że mimowolnie w nieświadomym uporze wewnątrz siebie jej się stawiała. Była zmęczona, była zdenerwowana - wszystko czego dziś doświadczyła pchnęło ją na skraj jej własnego pojmowania siebie. Uczucia mieszały się w sobie, niewygodnie, chaotycznie, nawzajem zwalczając przeciwstawne potrzeby i pragnienia. W jakiś sposób zmieniając ją samą, może powoli szykując ją do właściwiej zmiany - Melisande Rosier, damy, panny, behawiorystki i smokolożki w Melisande Travers, żonę, kobietę, która złożyła wszystko i siebie w dłonie które nie należały już do niej. Jak ciężko były wpuścić z palców to o co dbało się i pielęgnowało każdego dnia?
- Trochę. - odpowiedziała zgodnie z prawdą. Przekręciła ciało i spojrzenie spoglądając na ślad na nodze, przesuwając po nim palcami łagodnie. - Nie chcę już nikogo widzieć. - zaprotestowała na propozycje wezwania uzdrowiciela. Uniosła rękę żeby objąć jego nadgarstek i odsunąć od siebie. - To tylko siniak, nic mi nie będzie. - powiedziała z policzkami lśniącymi od łez, sięgnęła do końców halki ściągając ją przez głowę, jeśli nie mogła zostać sama chciała jak najszybciej móc uciec w sen - pozorny - szczerze wątpiła że dziś uśnie ale z zamkniętymi powiekami nie musiała stawiać czoła światu - zwłaszcza Manannowi bo najmocniej w tej chwili obawiała się dostrzec zawód w jego spojrzeniu, oznakę zniweczenia wszystkiego na co pracowała. Weszła do ciepłej wody zatapiając się w niej. Zanurzając cała, wstrzymując na chwilę oddech, kiedy wsuwała głowę pod taflę. Wysunęła ją nad powierzchnię, siadając pośrodku, przesuwając dłońmi po twarzy. Przymknęła powieki, biorąc drżący oddech w płuca. Woda odprężała i choć nie chciała tego powiedzieć głośno, wiedziała że miał rację - potrzebowała tego.
- Zamierzasz nade mną tak stać? - zapytała, zadzierając spojrzenie. Pod mrukliwością i złością skrywając niewygodność obnażenia, do którego ją zmusił - wypunktowania błędów i nieodpowiedniego działania. Naga przecież nie pobiegnie do biblioteki. Musiał wiedzieć - może wyczuć - że się poddała. Padające słowa mogły jednocześnie zapewniać o tym, jak i pokrętnie zapraszać. Tak samo jak mokra dłoń, który wyciągnęła w jego kierunku mogła być propozycją jak i prośbą, by pomógł jej wstać. Dawała mu wybór czy sama nie wiedziała w którą stronę ciągnęło ją mocniej? Rozrywana między sobą - tym kim była i tym, kim się stawała - trwała.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dzisiejszy wieczór był festiwalem niezrozumienia. Dzisiaj – bardziej niż zwykle – nie był w stanie właściwie odczytać niewypowiedzianych myśli Melisande, obaw kryjących się za zaciętym wyrazem twarzy, drugiego dna schowanego pod chaotycznie dobranymi słowami. Jeszcze kilka tygodni temu nie zajmowałby tym swoich myśli, nie starałby się nawet przejrzeć przez pozbawione sensu zachowanie żony – ale teraz, w obliczu ostatnich wydarzeń i wszystkiego, co miało miejsce wcześniej, nie potrafił tak po prostu odciąć się od tego wszystkiego. Empatia nie była jego mocną stroną, na ogół pozostawał niewrażliwy na odczuwane przez innych emocje, a jednak: obojętność, jaką zazwyczaj się otaczał, skruszała w ułamkach sekund, starta na proch drżeniem znajomych warg i łzami, które potoczyły się wreszcie po zabarwionych rumieńcami policzkach, sprawiając, że miał jednocześnie ochotę przed nimi uciec i je zetrzeć, poddać się zupełnie pulsującej pod skórą irytacji – albo przyciągnąć Melisande do siebie, w geście, który samemu Manannanowi wydawał się zupełnie niezrozumiały.
Nienawidził kobiecego płaczu. Uważał go za ostateczny dowód słabości, za narzędzie służące niczemu innemu, jak manipulacji; na ogół rzewne łzy wpędzały go wyłącznie w większą furię – dlaczego więc tym razem zadziałały zupełnie na odwrót, wypychając z płuc resztki złości i gniewu? Zostaw ją, wyjdź, rozległo się gdzieś w tyle jego czaszki, ale nie poruszył się z miejsca – czując się tak, jakby stopy wrosły mu nagle w posadzkę, zatrzymany przy Melisande siłą, której pochodzenia i istoty nie był w stanie jednoznacznie opisać ani wyjaśnić. Siłą, która sprawiła, że nie roześmiał się okrutnie w reakcji na padające pomiędzy nimi słowa, ani nie pozwolił wypłynąć grymasowi zażenowania na wargi. Siłą, która wzbudziła w nim niezrozumiałą potrzebę ulżenia malującemu się w rysach stojącej przed nim kobiety cierpieniu; potrzebę wyjątkowo pozbawioną egoistycznych motywów, czy pragnienia ugrania czegoś dla siebie. – Melisande – odezwał się, gdy umilkły ostatnie głoski; rysy mu złagodniały – i łagodne były też jego gesty, kiedy jedna dłoń przesunęła się wzdłuż kobiecego policzka, a druga do niej dołączyła. Ujął jej twarz, delikatnie przesuwając kciukami po kościach policzkowych, ścierając spływające po nich krople. – Wygląda na to, że już sama zdecydowałaś się ją sobie wymierzyć – zauważył, siląc się na żart, ale w jego słowach zabrakło wesołości. Brwi ściągnęły się do środka, nie był w tym dobry; nie potrafił pocieszać, nie wiedział też, czy właśnie tego od niego potrzebowała. Jej oskarżenia, skierowane przeciw samej sobie, tchnęły absurdem – wątpił jednak, by wytknięcie jej tego było dobrym pomysłem. Zazwyczaj nie miał problemu z odnalezieniem właściwych słów, mówił dużo i bez namysłu – teraz jednak umilkł na chwilę, dobierając wyrazy z ostrożnością. – Posłuchaj mnie – poprosił, szukając zrozumienia, potwierdzenia w jej spojrzeniu – ani razu, odkąd nasze ścieżki złączyły się ze sobą, nie byłaś dla mnie balastem – zapewnił. Szczerze; chociaż czasami doprowadzała go do szału, choć nie raz i nie dwa przeklinał jej upór, nigdy nie przyszłoby mu do głowy, żeby nazwać ją ciężarem. Bywała nieznośna, była żywiołem, który nie do końca był w stanie okiełznać, ale był to żywioł, który rzucał mu wyzwania – a nie taki, który groził wepchnięciem pod powierzchnię. – Żadne z nas nie mogło przewidzieć, co się tam stanie. – Nawet on – mimo ostrzeżenia udzielonego mu przez syrenę. – Twoje zaklęcie nie było nieodpowiednie, tylko źle wymierzone w czasie – dodał. Gdyby sytuacja wokół nich była spokojniejsza, koci wzrok z pewnością pomógłby mu rozeznać się w terenie; ale panika, chaos, jaki wybuchł na elfim szlaku, uczynił z czaru pułapkę. – Zrozumiałaś to zresztą od razu – wtrącił. Nie umknęło mu, że próbowała cofnąć efekty transmutacyjnej magii niemal natychmiast po jej zadziałaniu.
Kolejne, cisnące mu się na usta słowa w pierwszej chwili zatrzymał w pół drogi – ale coś w sposobie, w jakim zwracała się do niego Melisande, w tym, jak odsłoniła się przed nim, sprawiło, że wątła bariera pękła. Odwrócił wzrok jedynie na sekundę, wahając się jeszcze, ale jednocześnie: przypominając sobie ich wspólnie spędzone w namiocie popołudnie. Chciała dać mu wszystko, ale tego samego od niego oczekiwała. – Kiedy tam byliśmy – był moment, gdy coś do mnie przemówiło – podjął, wracając do niej spojrzeniem. Mogła to pamiętać, zapytał jej wtedy, czy też to słyszy. – Głosy, które od bitwy w Suffolku czasami się do mnie odzywają. Inne… robią to od dawna – powiedział. Słowa upadły pomiędzy nimi ciężko, niewygodne, kanciaste; nie ośmielił się wymówić imienia Earwyna, to było coś, do czego wciąż obawiał się przyznać – ale to nie było sedno prawdy, jaką próbował przed nią nakreślić. – Wołały mnie. Dobiegały z wnętrza tej… wyrwy. Podążyłbym za nimi, Melisande – gdyby nie ty. Gdyby nie myśl, że muszę nas, was, stamtąd zabrać. – Kącik warg drgnął mu w górę, ale nie w wesołości; wyraz twarzy miał poważny. Odjął prawą dłoń od jej twarzy, żeby opuścić ją w dół i odnaleźć jej dłoń; ujął jej palce we własne i przyciągnął do siebie, składając na ich wierzchu pełen szacunku pocałunek. – Jesteś moją siłą – powiedział. Rozumiał to w końcu – może od zawsze, a może ta świadomość dotarła do niego dopiero dzisiaj, gdy mimowolnie odtwarzał w myślach przebieg ostatnich godzin. – Siłą, której będę potrzebował teraz bardziej niż kiedykolwiek. – Nie miał wątpliwości co do tego, że czekały na nich trudne dni, tygodnie; może miesiące. Że katastrofa, której stali się świadkami, była jedynie początkiem. – Więc przyjmij swoje błędy. Wyciągnij z nich wnioski. Ale nie pozwól, żeby odebrały ci pewność. Pamiętasz, co powiedziałaś mi wtedy, na plaży? – zapytał. Tamtego dnia stała przed nim odważna i dumna, mimo swojej nagości; wrażenie, które na nim zrobiła, nie wyblakło z czasem. Miał nadzieję, że ona sama również o tym nie zapomniała.
– Jesteś pewna? – zapytał, kiedy odmówiła pomocy uzdrowiciela. Nie miał zamiaru naciskać, ale jasne oczy przez moment śledziły jej twarz, nie odwracając się również, gdy zsunęła z siebie cienką halkę. W tęczówkach błysnął zachwyt, podziw, którego nie był w stanie ukryć; była piękna, nawet gdy skórę pokrywały błotniste smugi, a ciało zdradzało zmęczenie nienaturalną bladością.
Nie poruszył się, kiedy zanurzyła się w wodzie, ani wtedy, gdy na chwilę zniknęła pod jej taflą, zaciskając mocniej powieki. Nagle nie był już pewien, czy powinien przy niej zostać – nie potrafiąc zaprzeczyć, że wyjątkowo niewygodnie było mu ze świadomością, że Melisande się go obawiała; że nawet w takim momencie oczekiwała od niego wyłącznie kary. Ujął dłoń, którą w jego stronę wyciągnęła, ale zamiast zrzucić z pleców koszulę, przykucnął – drugą ręką wspierając się o krawędź wanny, spojrzeniem odszukując twarz żony. Nie miał zamiaru nad nią stać; nie był katem, nie dzisiaj, nie dla niej. – A czego ode mnie chcesz? – zapytał cicho, splatając lekko ich palce. Jej – wilgotne od gorącej wody, i jego: szorstkie, wciąż ciężkie od pierścieni ze starego srebra, pozbawione jednego z paliczków. – Żebym został – czy zostawił cię samą? – doprecyzował, pozostawiając jej wybór. Nie chciał opuszczać komnat, jego ciało wyrywało się w jej stronę, pragnął przyciągnąć ją do siebie i zanurzyć twarz w jej włosach, w załamaniu szyi – ale chyba wystarczająco już naruszył tego wieczoru jej prywatność. Przeżyła dziś wystarczająco, jeśli miała dość – miał zamiar to uszanować.
Nienawidził kobiecego płaczu. Uważał go za ostateczny dowód słabości, za narzędzie służące niczemu innemu, jak manipulacji; na ogół rzewne łzy wpędzały go wyłącznie w większą furię – dlaczego więc tym razem zadziałały zupełnie na odwrót, wypychając z płuc resztki złości i gniewu? Zostaw ją, wyjdź, rozległo się gdzieś w tyle jego czaszki, ale nie poruszył się z miejsca – czując się tak, jakby stopy wrosły mu nagle w posadzkę, zatrzymany przy Melisande siłą, której pochodzenia i istoty nie był w stanie jednoznacznie opisać ani wyjaśnić. Siłą, która sprawiła, że nie roześmiał się okrutnie w reakcji na padające pomiędzy nimi słowa, ani nie pozwolił wypłynąć grymasowi zażenowania na wargi. Siłą, która wzbudziła w nim niezrozumiałą potrzebę ulżenia malującemu się w rysach stojącej przed nim kobiety cierpieniu; potrzebę wyjątkowo pozbawioną egoistycznych motywów, czy pragnienia ugrania czegoś dla siebie. – Melisande – odezwał się, gdy umilkły ostatnie głoski; rysy mu złagodniały – i łagodne były też jego gesty, kiedy jedna dłoń przesunęła się wzdłuż kobiecego policzka, a druga do niej dołączyła. Ujął jej twarz, delikatnie przesuwając kciukami po kościach policzkowych, ścierając spływające po nich krople. – Wygląda na to, że już sama zdecydowałaś się ją sobie wymierzyć – zauważył, siląc się na żart, ale w jego słowach zabrakło wesołości. Brwi ściągnęły się do środka, nie był w tym dobry; nie potrafił pocieszać, nie wiedział też, czy właśnie tego od niego potrzebowała. Jej oskarżenia, skierowane przeciw samej sobie, tchnęły absurdem – wątpił jednak, by wytknięcie jej tego było dobrym pomysłem. Zazwyczaj nie miał problemu z odnalezieniem właściwych słów, mówił dużo i bez namysłu – teraz jednak umilkł na chwilę, dobierając wyrazy z ostrożnością. – Posłuchaj mnie – poprosił, szukając zrozumienia, potwierdzenia w jej spojrzeniu – ani razu, odkąd nasze ścieżki złączyły się ze sobą, nie byłaś dla mnie balastem – zapewnił. Szczerze; chociaż czasami doprowadzała go do szału, choć nie raz i nie dwa przeklinał jej upór, nigdy nie przyszłoby mu do głowy, żeby nazwać ją ciężarem. Bywała nieznośna, była żywiołem, który nie do końca był w stanie okiełznać, ale był to żywioł, który rzucał mu wyzwania – a nie taki, który groził wepchnięciem pod powierzchnię. – Żadne z nas nie mogło przewidzieć, co się tam stanie. – Nawet on – mimo ostrzeżenia udzielonego mu przez syrenę. – Twoje zaklęcie nie było nieodpowiednie, tylko źle wymierzone w czasie – dodał. Gdyby sytuacja wokół nich była spokojniejsza, koci wzrok z pewnością pomógłby mu rozeznać się w terenie; ale panika, chaos, jaki wybuchł na elfim szlaku, uczynił z czaru pułapkę. – Zrozumiałaś to zresztą od razu – wtrącił. Nie umknęło mu, że próbowała cofnąć efekty transmutacyjnej magii niemal natychmiast po jej zadziałaniu.
Kolejne, cisnące mu się na usta słowa w pierwszej chwili zatrzymał w pół drogi – ale coś w sposobie, w jakim zwracała się do niego Melisande, w tym, jak odsłoniła się przed nim, sprawiło, że wątła bariera pękła. Odwrócił wzrok jedynie na sekundę, wahając się jeszcze, ale jednocześnie: przypominając sobie ich wspólnie spędzone w namiocie popołudnie. Chciała dać mu wszystko, ale tego samego od niego oczekiwała. – Kiedy tam byliśmy – był moment, gdy coś do mnie przemówiło – podjął, wracając do niej spojrzeniem. Mogła to pamiętać, zapytał jej wtedy, czy też to słyszy. – Głosy, które od bitwy w Suffolku czasami się do mnie odzywają. Inne… robią to od dawna – powiedział. Słowa upadły pomiędzy nimi ciężko, niewygodne, kanciaste; nie ośmielił się wymówić imienia Earwyna, to było coś, do czego wciąż obawiał się przyznać – ale to nie było sedno prawdy, jaką próbował przed nią nakreślić. – Wołały mnie. Dobiegały z wnętrza tej… wyrwy. Podążyłbym za nimi, Melisande – gdyby nie ty. Gdyby nie myśl, że muszę nas, was, stamtąd zabrać. – Kącik warg drgnął mu w górę, ale nie w wesołości; wyraz twarzy miał poważny. Odjął prawą dłoń od jej twarzy, żeby opuścić ją w dół i odnaleźć jej dłoń; ujął jej palce we własne i przyciągnął do siebie, składając na ich wierzchu pełen szacunku pocałunek. – Jesteś moją siłą – powiedział. Rozumiał to w końcu – może od zawsze, a może ta świadomość dotarła do niego dopiero dzisiaj, gdy mimowolnie odtwarzał w myślach przebieg ostatnich godzin. – Siłą, której będę potrzebował teraz bardziej niż kiedykolwiek. – Nie miał wątpliwości co do tego, że czekały na nich trudne dni, tygodnie; może miesiące. Że katastrofa, której stali się świadkami, była jedynie początkiem. – Więc przyjmij swoje błędy. Wyciągnij z nich wnioski. Ale nie pozwól, żeby odebrały ci pewność. Pamiętasz, co powiedziałaś mi wtedy, na plaży? – zapytał. Tamtego dnia stała przed nim odważna i dumna, mimo swojej nagości; wrażenie, które na nim zrobiła, nie wyblakło z czasem. Miał nadzieję, że ona sama również o tym nie zapomniała.
– Jesteś pewna? – zapytał, kiedy odmówiła pomocy uzdrowiciela. Nie miał zamiaru naciskać, ale jasne oczy przez moment śledziły jej twarz, nie odwracając się również, gdy zsunęła z siebie cienką halkę. W tęczówkach błysnął zachwyt, podziw, którego nie był w stanie ukryć; była piękna, nawet gdy skórę pokrywały błotniste smugi, a ciało zdradzało zmęczenie nienaturalną bladością.
Nie poruszył się, kiedy zanurzyła się w wodzie, ani wtedy, gdy na chwilę zniknęła pod jej taflą, zaciskając mocniej powieki. Nagle nie był już pewien, czy powinien przy niej zostać – nie potrafiąc zaprzeczyć, że wyjątkowo niewygodnie było mu ze świadomością, że Melisande się go obawiała; że nawet w takim momencie oczekiwała od niego wyłącznie kary. Ujął dłoń, którą w jego stronę wyciągnęła, ale zamiast zrzucić z pleców koszulę, przykucnął – drugą ręką wspierając się o krawędź wanny, spojrzeniem odszukując twarz żony. Nie miał zamiaru nad nią stać; nie był katem, nie dzisiaj, nie dla niej. – A czego ode mnie chcesz? – zapytał cicho, splatając lekko ich palce. Jej – wilgotne od gorącej wody, i jego: szorstkie, wciąż ciężkie od pierścieni ze starego srebra, pozbawione jednego z paliczków. – Żebym został – czy zostawił cię samą? – doprecyzował, pozostawiając jej wybór. Nie chciał opuszczać komnat, jego ciało wyrywało się w jej stronę, pragnął przyciągnąć ją do siebie i zanurzyć twarz w jej włosach, w załamaniu szyi – ale chyba wystarczająco już naruszył tego wieczoru jej prywatność. Przeżyła dziś wystarczająco, jeśli miała dość – miał zamiar to uszanować.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Nie tego chciała - a może bardziej, nie taką chciała mu się pokazać. Dlatego z uporem maniaka próbowała wyrwać dla siebie chwilę w której mogłaby zniknąć pozwolić się sobie zapaść a później wrócić do niego - dumna i nie złamana. Pewna, każdej myśli i każdego kolejnego działania - pozostawiając za sobą niepowodzenia i z pokorą przyjmując możliwe konsekwencje własnych działań. A on z równym uporem wstrzymywał ją w miejscu nie wiedząc nawet do czego ją doprowadza. Nie znosiła własnych łez, bo znaczyły się słabością - bezsilnością w której nagle się znajdowała. Niewielu je pokazała. Niemal nikomu - byłoby bardziej właściwe. Tristan widział ją całą. Tylko on i Marianne widzieli jak płakała, kiedy ból, zawód, bezsilność wyciskały spod powiek słone strużki których nie powstrzymała. I teraz Manannan. Czy tego chciała czy nie, znalazł się wśród ludzi, którzy widzieli jej łzy. Płakała, bo nie miała w zasięgu dłoni niczego co mogłaby rozszarpać. A może dlatego, że świadomość jak niewiele umiała - jak niewiele zdziałała - wpychała ją w objęcia bezsilności. Nadal unosiła dumnie brodę, ale nie potrafiła zareagować nad reakcjami ciała - zaciskającymi się wargami, drżącym podbródkiem, spazmatycznie łapanym powietrzem, ale nie odwróciła tęczówek. Walcząc ze sobą, walcząc z nim, ze wszystkim. Przegrywała. I nie była pewna, czy tylko tą walkę, czy też to jak na nią patrzył. Było jednak już zbyt późno, by cofnąć cokolwiek. Nie odsunęła się, kiedy sięgnął do jej twarzy, milcząco łapiąc powietrze, zamykając na chwilę powieki - ale nie by uciec przed jego spojrzeniem, a zatamować spływające w dół potoki. Rozchyliła je, kiedy znów się odezwał, krzyżując z nim tęczówki. Nie zaprzeczyła, choć cisnęło jej się na usta coś innego. Była, choćby dzisiaj. Ale przerzucanie się własnymi pewnościami zdawało jej się mijać z celem. Więc milczała nie potrafiąc jasno wskazać co uspokaja jej oddech, chwila milczenia, dotyk ciepłych palców, czy wpatrujące się z nią tęczówki. - To to samo. - tym razem nie zgodziła się z nim. Jeśli nie przyniosło potrzebnej pomocy, było niepotrzebne - a co za tym idzie, nieodpowiednie. - Twoje przekleństwo wybiło się ponad dźwięk walącego się lasu. - przypomniała mu; zrozumiała że wybrała źle bo powiedziała jej o tym jego reakcja, nie dlatego że uzmysłowiła sobie nietrafny wybór. Odwróciła tęczówki. - Na to zamierzałam znaleźć odpowiedź. - przyznała, choć podejrzewała że gdyby zapytała dostała by odpowiedź od męża. Duma jednak jej tego zabraniała. Czemu przyznała się teraz? Nie była pewna. Mimo to uniosła spojrzenie, badawcze, ostrożne, ale i ciekawe, bo - jak wiele dni przed tym i ten zdawał się nowy, inny, pomimo złości i strachu niosący coś, czego nie umiała jeszcze sklasyfikować.
Ton rozmowy zmienił się choć nie wiedziała kiedy, ze wściekle szarpiących struny palców przetransformowała się w spokojną melodię, która płynęła wraz z padającymi słowami. Nadal była rozdrażniona, ale jednocześnie to co powiedział wzbudziło jej ciekawość, która zalśniła w oczach. Dłonie rozwinęły się, paznokcie przestały wbijać we wnętrza dłoni, wargi rozchyliły nie zbijając dalej w wąską linię, brwi uniosły delikatnie, ledwie odrobinę zmieniając - łagodząc - wyraz jej twarzy. Chciała zapytać, słowa cisnęły się jej na wargi, te rozchyliły się gotowe do wydania dźwięku - temat duchów ściągał ją ku sobie, ale coś w padającej informacji zwróciło jej uwagę. Mimowolnie przyporządkowywać daty, a kiedy wybrała już pytanie, które chciała zadać mówił dalej. Więc słuchała, pozwalając unieść swoją dłoń nie zerkając na nią do momentu aż nie znalazła się przy jego twarzy, a to co usłyszała sprawiło, że jej tęczówki rozszerzyły się w zdumieniu.
Jesteś moją siłą. Serce obiło się w jej piersi. Nabrała niekontrolowanie powietrza nie potrafiąc - i nawet nie próbując zapanować nas zaskoczeniem, które ją ogarnęło. Prawie zaprzeczyła, jej głowa przekręciła się w niedowierzaniu w lewo nim zdusiła w sobie chęć pokręcenia przecząco głową. Nie rozumiała. Próbowała to pojąć, gdy mówił dalej, ale nie znajdowała wytłumaczenia. Brwi zmarszczyły się a zawieszone między nimi pytanie jedynie pogłębiło grymas na twarzy.
- Wiele wtedy powiedziałam. - odparła, przyznając, że nie wie do których słów się odnosi, nadal zszokowana tymi, które padły. Nie ich się spodziewała - ich chciała. To mu obiecała, ale skłamałaby mówiąc, że rozumiała siłę, którą się stała.
- Tak. - orzekła krótko. - Odnajdę go z rana. - zapowiedziała - a może obiecała? - wchodząc do wanny zanurzając się w ciepłej wodzie, by niewiele później wypuścić jeszcze rozedrgane pytanie. Oblekane w rozdrażnienie, a może strach, potrzebę i obawę czy sprosta temu, co rzeczywiście przed nią stało. Wyciągnęła dłoń, odnajdując znajome spojrzenie patrząc jak kuca obok wanny. Przenosząc tęczówki na dłoń z którą splatał swoje palce, wsłuchując się w padające pytanie. Czego chciała?
- Nie wiem. - odpowiedziała mu poważnie i szczerze. Przesunęła się podsuwając pod bok wanny, układając przedramię na jej ścianie, na nim składając głowę. - Nie chciałam, żebyś mnie taką widział. - przyznała zgodnie z prawdą. Nie kłamała - od momentu swojego postanowienia wyjawiając myśli pozbawione fałszu - dzisiaj było to cięższe niż wcześniej. - Choć ten marny spektakl oglądałeś na własne życzenie. - mówiła dalej powolnie i ociężale, wracając do siebie, przesunęła tęczówki na ich złączone palce, brwi zeszły się łagodnie. Gdyby pozwolił jej pójść do biblioteki mógłby sobie tego oszczędzić. To nie jego się obawiała i kary, którą sądziła, że wymierzy a własnych słabości których nie chciała pokazać. Widoku tego, jak zachwiała się we własnych posadach, jednocześnie dziś budowana słowami, których nie miała nigdy wcześniej. Kara jej się należała - nigdy przed nią uciekła, winna znosząc ją z dumą nawet jeśli pozostawiała gorycz na języku. Tak jak mu powiedziała, była świadoma że czyny których się podejmowała miały mieć swoje konsekwencje. - Nadal uważam, że powinieneś mnie ukarać. - pomimo słów, które wypowiedział wcześniej. Wierzyła w nie, ale nie poszukiwała dla siebie wyjaśnień czy wymówek. Przymknęła powieki; wszystko wokół zdawało się ciche. Sekundę, drugą, trzecią kiedy przemykała wewnątrz własnych myśli i pragnień. Nadal ścierających się ze sobą o siebie. Z jednej strony wyuczone mechanizmy działania zdawały się niemal rozpaczliwie wołać o samotność z drugiej nie potrafiła wyobrazić sobie, jak miałaby zasnąć sama bez sylwetki Manannana obok. Otwarła je leniwie, odnajdując tęczówki męża. - Zostań. - powiedziała w końcu, słowa owijając głoskami znaczonymi prośbą. Dźwignęła głowę. - Musimy jeszcze zjeść - zgodnie z powziętym przez niego planem. - i zaplanować kroki, które jako pierwsze podejmiemy z rana, jeszcze zanim kuchnia zacznie wydawać śniadania. - orzekła odpychając od brzegu, rozplatając ich dłonie by dać mu swobodę działania, nadal pozostając na środku, spojrzała przed siebie w zamyśleniu. Plany pomagały jej nie tylko osiągnąć cel, ale też na nim się skupić. Myśli schodziły ku niej wolniej, nadal rozproszone tym, co przyniósł dzień. Podciągnęła nogi, opierając jeden z łokci o kolana, dłonią przesuwając po ramieniu, do szyi, na której ułożyła dłoń.
- Napiszę listy. - orzekła patrząc przed siebie. Obróciła głową, próbując rozluźnić spięte mięśnie, nie przesunęła się pozwalając Manannowi wybrać miejsce. - Do domu i Ramseya, zaoferuje też Deirdre wsparcie. - zapyta o bliźnięta - nie miała wątpliwości co do tego, że udało jej się uciec ze szlaku. Wierzyła w jej siłę. Przymknęła powieki, puszczając myśli w stronę planów - te powolnie zaczynały przybierać kształty. - Będę potrzebowała też kogoś, kto zapewni mi bezpieczeństwo kiedy nie będzie cię obok, kogoś lepszego niż Forland. - westchnęła, opowiadała mu o jego popisowym występie podczas spotkania z Blackiem. Starszy mężczyzna budził szacunek i lekki postrach wyglądem, ale do walki już się nie nadawał. - Mam ze sobą zawsze eliksiry, ale jeśli ktoś spróbowałby sięgnąć po mnie w jego towarzystwie… - to w najgorszym wypadku by ją dosięgnął, a na to, nie mogła pozwolić.
- Te głosy - zaczęła, odnajdując go wzrokiem - rozumiesz co mówią? Od kiedy je słyszysz? - zadała kolejne pytania mimowolnie wracając do tematu, nie potrafiąc przejść obok niego obojętnie. Pamiętała legendę, którą opowiedział jej Tristan - tą, którą otrzymali od czarnego pana i to, co sam jej powiedział o duchu, który miał w sobie. - Opowiedz mi więcej. - poprosiła wysuwając się w jego stronę. Walczyło w niej zmęczenie i ciekawość, na przemian wysuwając się przed siebie. Pozostałości minionego dnia odbijały się w podkrążonych oczach, ale spojrzenie pozostawało świadome, odrobinę jeszcze przygaszone.
Ton rozmowy zmienił się choć nie wiedziała kiedy, ze wściekle szarpiących struny palców przetransformowała się w spokojną melodię, która płynęła wraz z padającymi słowami. Nadal była rozdrażniona, ale jednocześnie to co powiedział wzbudziło jej ciekawość, która zalśniła w oczach. Dłonie rozwinęły się, paznokcie przestały wbijać we wnętrza dłoni, wargi rozchyliły nie zbijając dalej w wąską linię, brwi uniosły delikatnie, ledwie odrobinę zmieniając - łagodząc - wyraz jej twarzy. Chciała zapytać, słowa cisnęły się jej na wargi, te rozchyliły się gotowe do wydania dźwięku - temat duchów ściągał ją ku sobie, ale coś w padającej informacji zwróciło jej uwagę. Mimowolnie przyporządkowywać daty, a kiedy wybrała już pytanie, które chciała zadać mówił dalej. Więc słuchała, pozwalając unieść swoją dłoń nie zerkając na nią do momentu aż nie znalazła się przy jego twarzy, a to co usłyszała sprawiło, że jej tęczówki rozszerzyły się w zdumieniu.
Jesteś moją siłą. Serce obiło się w jej piersi. Nabrała niekontrolowanie powietrza nie potrafiąc - i nawet nie próbując zapanować nas zaskoczeniem, które ją ogarnęło. Prawie zaprzeczyła, jej głowa przekręciła się w niedowierzaniu w lewo nim zdusiła w sobie chęć pokręcenia przecząco głową. Nie rozumiała. Próbowała to pojąć, gdy mówił dalej, ale nie znajdowała wytłumaczenia. Brwi zmarszczyły się a zawieszone między nimi pytanie jedynie pogłębiło grymas na twarzy.
- Wiele wtedy powiedziałam. - odparła, przyznając, że nie wie do których słów się odnosi, nadal zszokowana tymi, które padły. Nie ich się spodziewała - ich chciała. To mu obiecała, ale skłamałaby mówiąc, że rozumiała siłę, którą się stała.
- Tak. - orzekła krótko. - Odnajdę go z rana. - zapowiedziała - a może obiecała? - wchodząc do wanny zanurzając się w ciepłej wodzie, by niewiele później wypuścić jeszcze rozedrgane pytanie. Oblekane w rozdrażnienie, a może strach, potrzebę i obawę czy sprosta temu, co rzeczywiście przed nią stało. Wyciągnęła dłoń, odnajdując znajome spojrzenie patrząc jak kuca obok wanny. Przenosząc tęczówki na dłoń z którą splatał swoje palce, wsłuchując się w padające pytanie. Czego chciała?
- Nie wiem. - odpowiedziała mu poważnie i szczerze. Przesunęła się podsuwając pod bok wanny, układając przedramię na jej ścianie, na nim składając głowę. - Nie chciałam, żebyś mnie taką widział. - przyznała zgodnie z prawdą. Nie kłamała - od momentu swojego postanowienia wyjawiając myśli pozbawione fałszu - dzisiaj było to cięższe niż wcześniej. - Choć ten marny spektakl oglądałeś na własne życzenie. - mówiła dalej powolnie i ociężale, wracając do siebie, przesunęła tęczówki na ich złączone palce, brwi zeszły się łagodnie. Gdyby pozwolił jej pójść do biblioteki mógłby sobie tego oszczędzić. To nie jego się obawiała i kary, którą sądziła, że wymierzy a własnych słabości których nie chciała pokazać. Widoku tego, jak zachwiała się we własnych posadach, jednocześnie dziś budowana słowami, których nie miała nigdy wcześniej. Kara jej się należała - nigdy przed nią uciekła, winna znosząc ją z dumą nawet jeśli pozostawiała gorycz na języku. Tak jak mu powiedziała, była świadoma że czyny których się podejmowała miały mieć swoje konsekwencje. - Nadal uważam, że powinieneś mnie ukarać. - pomimo słów, które wypowiedział wcześniej. Wierzyła w nie, ale nie poszukiwała dla siebie wyjaśnień czy wymówek. Przymknęła powieki; wszystko wokół zdawało się ciche. Sekundę, drugą, trzecią kiedy przemykała wewnątrz własnych myśli i pragnień. Nadal ścierających się ze sobą o siebie. Z jednej strony wyuczone mechanizmy działania zdawały się niemal rozpaczliwie wołać o samotność z drugiej nie potrafiła wyobrazić sobie, jak miałaby zasnąć sama bez sylwetki Manannana obok. Otwarła je leniwie, odnajdując tęczówki męża. - Zostań. - powiedziała w końcu, słowa owijając głoskami znaczonymi prośbą. Dźwignęła głowę. - Musimy jeszcze zjeść - zgodnie z powziętym przez niego planem. - i zaplanować kroki, które jako pierwsze podejmiemy z rana, jeszcze zanim kuchnia zacznie wydawać śniadania. - orzekła odpychając od brzegu, rozplatając ich dłonie by dać mu swobodę działania, nadal pozostając na środku, spojrzała przed siebie w zamyśleniu. Plany pomagały jej nie tylko osiągnąć cel, ale też na nim się skupić. Myśli schodziły ku niej wolniej, nadal rozproszone tym, co przyniósł dzień. Podciągnęła nogi, opierając jeden z łokci o kolana, dłonią przesuwając po ramieniu, do szyi, na której ułożyła dłoń.
- Napiszę listy. - orzekła patrząc przed siebie. Obróciła głową, próbując rozluźnić spięte mięśnie, nie przesunęła się pozwalając Manannowi wybrać miejsce. - Do domu i Ramseya, zaoferuje też Deirdre wsparcie. - zapyta o bliźnięta - nie miała wątpliwości co do tego, że udało jej się uciec ze szlaku. Wierzyła w jej siłę. Przymknęła powieki, puszczając myśli w stronę planów - te powolnie zaczynały przybierać kształty. - Będę potrzebowała też kogoś, kto zapewni mi bezpieczeństwo kiedy nie będzie cię obok, kogoś lepszego niż Forland. - westchnęła, opowiadała mu o jego popisowym występie podczas spotkania z Blackiem. Starszy mężczyzna budził szacunek i lekki postrach wyglądem, ale do walki już się nie nadawał. - Mam ze sobą zawsze eliksiry, ale jeśli ktoś spróbowałby sięgnąć po mnie w jego towarzystwie… - to w najgorszym wypadku by ją dosięgnął, a na to, nie mogła pozwolić.
- Te głosy - zaczęła, odnajdując go wzrokiem - rozumiesz co mówią? Od kiedy je słyszysz? - zadała kolejne pytania mimowolnie wracając do tematu, nie potrafiąc przejść obok niego obojętnie. Pamiętała legendę, którą opowiedział jej Tristan - tą, którą otrzymali od czarnego pana i to, co sam jej powiedział o duchu, który miał w sobie. - Opowiedz mi więcej. - poprosiła wysuwając się w jego stronę. Walczyło w niej zmęczenie i ciekawość, na przemian wysuwając się przed siebie. Pozostałości minionego dnia odbijały się w podkrążonych oczach, ale spojrzenie pozostawało świadome, odrobinę jeszcze przygaszone.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Westchnął bezgłośnie, słysząc padające z ust Melisande zaprzeczenie, nie chciał się teraz o to spierać; rzucone przez nią zaklęcie wydawało mu się drobnym i zupełnie nieistotnym punktem pośród wydarzeń tego wieczoru – potknięciem, nad którym sam nigdy nie pochyliłby się na dłużej. Nie rozumiał jej uporu w tej kwestii, koniec końców: żyli, żadne z nich nie ucierpiało na skutek rzekomego błędu, możliwego zresztą do odwrócenia w ułamkach sekund. Błahego na tyle, że zapewne w ogóle by sobie o nim nie przypomniał, gdyby temat nie został przez nią podniesiony. Pokręcił głową. – Przekleństwo mogło oznaczać cokolwiek – zauważył. Nie powiedział jej przecież, co właściwie się stało; wywnioskowała to sama, choć może nie do końca, skoro planowała udać się w środku nocy do biblioteki, byle znaleźć odpowiedź na… No właśnie: na co? Zmarszczył brwi w niezrozumieniu, przez chwilę miał ochotę porzucić zupełnie wspomnienie feralnego fera ecco, ale podejrzewał, że jeśli to zrobi, jego żona wymknie się z komnat jeszcze przed świtem, żeby dać upust tej dziwnej obsesji. – Widziałem jaśniej, ale przy tym, co się tam działo – przy tej ilości ruchu dookoła – to było… – zastanowił się, szukając właściwego słowa – konfundujące. Jakbym próbował skupić wzrok na tysiącu rzeczy jednocześnie – wyjaśnił, wciąż dosyć żywo pamiętając pojedyncze włosy wypadające spod opończy Melisande i wilgoć osiadającą na liściach drzew. – Co to było? Ryś? – zapytał, dopiero teraz orientując się, że nie miał pojęcia czyimi oczami próbowała go obdarować. Domyślał się, że musiało to być jakieś stworzenie nocne; taki byłby też jego pierwszy instynkt.
Nie próbował pocieszyć jej pustymi słowami, nie miał w zwyczaju dopuszczać do siebie współczucia ani głaskać nikogo po głowie; zresztą – nie uważał, żeby Melisande tego potrzebowała, nie brakowało jej inteligencji ani siły charakteru, nawet jeżeli dzisiaj zmęczenie i emocje zdawały się wziąć nad nią górę. Nie owijał też w bawełnę, na ogół mówił dokładnie to, co myślał, chyba że akurat próbował kogoś oszukać – ale ku temu nie miał żadnego powodu. – To prawda – przyznał, tamtego wieczoru rzeczywiście padło między nimi wiele słów. – Jesteś Melisande Nesle Rosier – przypomniał jej więc, wypuszczając jej twarz z objęć, żeby na moment ująć jej dłonie. – Córa Mahaut – powtórzył, kładąc nacisk na ostatnie sylaby i na krótko mocniej zaciskając palce. Odnajdź w tym siłę, Melisande, próbował jej przekazać; jeżeli dzisiaj jeszcze nie możesz odnaleźć jej we mnie.
Skinął głową, akceptując jej wybór, siniec nie wyglądał, jakby nie mógł zaczekać do rana. Rozumiał, że mogła dziś nie chcieć już widzieć uzdrowiciela, to, czy chciała widzieć jego – również pozostawił jej decyzji. Uniósł wyżej brwi w reakcji na jej pierwsze słowa; nie wiedziała? Przekrzywił nieco głowę, zniżając się tak, żeby znaleźć się na jej poziomie. – Dlaczego? – zapytał po prostu. Dlaczego nie chciała, żeby oglądał ją zdenerwowaną, rozczarowaną, prawdziwą? Czy sądziła, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że każdy miał granicę, której przekroczenie mogło go złamać? – Nie był wcale taki marny – wtrącił, pozwalając sobie na żart; kącik ust drgnął mu w górę, podobnie jak brew, podczas gdy jego wzrok pomknął wzdłuż jej szyi i obnażonych ramion. Gdy znów wspomniała o karze, wypuścił bezgłośnie powietrze z płuc i powrócił do niej spojrzeniem; w jasnych tęczówkach przez chwilę jeszcze jaśniały rozbawione ogniki. – Jeżeli tak bardzo ci na tym zależy, to nad jakąś pomyślę – zaproponował, poważniejąc po paru sekundach. – Ale chcę, żebyś wiedziała, że nie byłaś dla mnie dzisiaj rozczarowaniem – przypomniał. Źle wymierzone zaklęcie nie zmieniało niczego, Melisande pokazała tego wieczoru, że nie tylko potrafiła zadbać o siebie – ale również być wsparciem dla Imogen, dla niego. Nie wpadła w histerię jak potykające się na ścieżce kobiety, robiła dokładnie to, o co ją poprosił – a nawet więcej, o sprawny świstoklik powinien był zadbać sam; po raz drugi nie popełni już tego błędu.
Uśmiechnął się, gdy kazała mu zostać, skinął głową, powoli wyplątując palce z uścisku. Podniósł się, tłumiąc westchnięcie, kiedy Melisande zaczęła już kreślić kolejne plany – ostatnim, na co miał ochotę, było zastanawianie się nad tym, co nadejdzie jutro – ale dzisiaj, wyjątkowo, był skłonny na to przystać. Sięgnął do guzików koszuli, rozpinając wprawnie jeden po drugim, nieumyślnie muskając opuszkami jeden z dwóch zawieszonych na szyi kamieni. Zerknął na niego odruchowo, tknięty nagłą myślą; no tak, kompletnie o tym zapomniał.
Odrzucił koszulę, zsuwając z siebie również spodnie, pozwalając, żeby słowa Melisande płynęły gdzieś obok – nie ignorując jednak żadnego z nich. – To dobry pomysł. Też potrzebuję się z nią rozmówić – przytaknął, zawieszenie broni dobiegło końca, musiał wrócić do bardziej wytężonej pracy: nad własnymi umiejętnościami i nad umocnieniem pozycji Traversów. – Zajmę się tym – obiecał, ucinając jej domysły w połowie, nikt nie miał po nią sięgnąć; zapewni jej odpowiednią ochronę choćby jutro, uczyni z tego priorytet. Dla niej – i dla niego; rzucił w jej kierunku przelotne spojrzenie, przemierzając komnaty, żeby sięgnąć do odrzuconej wcześniej wierzchniej szaty, z wewnętrznej kieszeni wyciągając ciemny, jedwabny woreczek. – Mam coś dla ciebie – wspomniał, wracając do niej, po drodze przechylając utkaną z miękkiego materiału sakiewkę. Zupełnie już nagi, wsparł się o krawędź wanny, żeby ostrożnie usiąść tuż za Melisande – bez zawahania korzystając z jej zaproszenia, i niemal od razu czując, jak gorąca woda przyjemnie rozluźnia spięte mięśnie. – Planowałem dać ci to po pochodzie – dodał; planował to od jakiegoś czasu, zamówienie – złożone jeszcze przed ich wyjazdem do Hiszpanii – odebrał na krótko po powrocie do kraju. Otoczył ją ramionami, lewą ręką obejmując ją w talii, prawą – wyciągając do przodu, żeby mogła zobaczyć jasny kryształ, oprawiony w białe złoto, odlane w kształt oplatających kamień macek ośmiornicy. – Drugą połowę mam ja – powiedział, identyczny kryształ – ozdobiony mniej misternie – nosił na szyi, tuż ponad odłamkiem, który otrzymał od Drew. – Podobno zaleje się czerwienią, kiedy jedno z nas znajdzie się w niebezpieczeństwie. Mogę? – zapytał, gotów zapiąć naszyjnik na jej szyi; drugą dłonią odgarnął z pleców jej długie, ciemne włosy, przeczesując wilgotne kosmyki palcami.
Te wciąż błądziły po jej skórze, kiedy dotarło do niego pytanie o głosy. Spodziewane; przeczuwał, że podejmie ten temat, w innych okolicznościach pewnie prędko by go zmienił – ale rozluźniające działanie gorącej wody i bliskość Melisande wpędzała go w spokojny, prawie błogi nastrój, a potęgujące się zmęczenie przytępiało zmysły. W zawieszonym w dusznej przestrzeni pytaniu było coś prywatnego, intymnego, ale taka była również chwila, jaką dzielili; odchylił się więc nieco, opierając plecy o brzeg wanny, delikatnie ciągnąc żonę za sobą. – Czasami – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Kiedy zapytałem je dzisiaj, czego chcą, odpowiedziały, że końca – ciągnął dalej, niemal czując, jak po plecach przebiega mu dreszcz, mimo że wspomniane głosy już dawno umilkły, pozostawiając jego myśli w spokoju. Wciąż nie był pewien, czy budziły w nim więcej przerażenia czy fascynacji; chyba jedno i drugie – jak wszystko, co potężne i niezrozumiałe. – Zazwyczaj brzmią obco. Pierwszy raz przemówiły w Landguard Fort – zaraz po tym, jak zesłały na nas całkowitą ciemność. Wtedy miałem wrażenie, że mnie ochroniły. Ale dzisiaj… – zastanowił się, nie kończąc myśli; głoski rozproszyły się w przestrzeni, pochylił się nieco, zanurzając twarz w zagłębieniu szyi Melisande – pozwalając, żeby jego oddech musnął odsłoniętą skórę, ale nie składając na niej pocałunku. – Cienie brzmią podobnie – wtrącił jeszcze, przypominając sobie spoglądające prosto ku niemu ślepia wilka, którego przywołał Zabini. Wydawało mu się – nie, był pewien – że istota świadomie zaniechała ataku na niego, dostrzegając w nim ten sam mrok, o którym już dwukrotnie mówiły w jego obecności syreny.
| przekazuję Meli biały kryształ z ekwipunku
Nie próbował pocieszyć jej pustymi słowami, nie miał w zwyczaju dopuszczać do siebie współczucia ani głaskać nikogo po głowie; zresztą – nie uważał, żeby Melisande tego potrzebowała, nie brakowało jej inteligencji ani siły charakteru, nawet jeżeli dzisiaj zmęczenie i emocje zdawały się wziąć nad nią górę. Nie owijał też w bawełnę, na ogół mówił dokładnie to, co myślał, chyba że akurat próbował kogoś oszukać – ale ku temu nie miał żadnego powodu. – To prawda – przyznał, tamtego wieczoru rzeczywiście padło między nimi wiele słów. – Jesteś Melisande Nesle Rosier – przypomniał jej więc, wypuszczając jej twarz z objęć, żeby na moment ująć jej dłonie. – Córa Mahaut – powtórzył, kładąc nacisk na ostatnie sylaby i na krótko mocniej zaciskając palce. Odnajdź w tym siłę, Melisande, próbował jej przekazać; jeżeli dzisiaj jeszcze nie możesz odnaleźć jej we mnie.
Skinął głową, akceptując jej wybór, siniec nie wyglądał, jakby nie mógł zaczekać do rana. Rozumiał, że mogła dziś nie chcieć już widzieć uzdrowiciela, to, czy chciała widzieć jego – również pozostawił jej decyzji. Uniósł wyżej brwi w reakcji na jej pierwsze słowa; nie wiedziała? Przekrzywił nieco głowę, zniżając się tak, żeby znaleźć się na jej poziomie. – Dlaczego? – zapytał po prostu. Dlaczego nie chciała, żeby oglądał ją zdenerwowaną, rozczarowaną, prawdziwą? Czy sądziła, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że każdy miał granicę, której przekroczenie mogło go złamać? – Nie był wcale taki marny – wtrącił, pozwalając sobie na żart; kącik ust drgnął mu w górę, podobnie jak brew, podczas gdy jego wzrok pomknął wzdłuż jej szyi i obnażonych ramion. Gdy znów wspomniała o karze, wypuścił bezgłośnie powietrze z płuc i powrócił do niej spojrzeniem; w jasnych tęczówkach przez chwilę jeszcze jaśniały rozbawione ogniki. – Jeżeli tak bardzo ci na tym zależy, to nad jakąś pomyślę – zaproponował, poważniejąc po paru sekundach. – Ale chcę, żebyś wiedziała, że nie byłaś dla mnie dzisiaj rozczarowaniem – przypomniał. Źle wymierzone zaklęcie nie zmieniało niczego, Melisande pokazała tego wieczoru, że nie tylko potrafiła zadbać o siebie – ale również być wsparciem dla Imogen, dla niego. Nie wpadła w histerię jak potykające się na ścieżce kobiety, robiła dokładnie to, o co ją poprosił – a nawet więcej, o sprawny świstoklik powinien był zadbać sam; po raz drugi nie popełni już tego błędu.
Uśmiechnął się, gdy kazała mu zostać, skinął głową, powoli wyplątując palce z uścisku. Podniósł się, tłumiąc westchnięcie, kiedy Melisande zaczęła już kreślić kolejne plany – ostatnim, na co miał ochotę, było zastanawianie się nad tym, co nadejdzie jutro – ale dzisiaj, wyjątkowo, był skłonny na to przystać. Sięgnął do guzików koszuli, rozpinając wprawnie jeden po drugim, nieumyślnie muskając opuszkami jeden z dwóch zawieszonych na szyi kamieni. Zerknął na niego odruchowo, tknięty nagłą myślą; no tak, kompletnie o tym zapomniał.
Odrzucił koszulę, zsuwając z siebie również spodnie, pozwalając, żeby słowa Melisande płynęły gdzieś obok – nie ignorując jednak żadnego z nich. – To dobry pomysł. Też potrzebuję się z nią rozmówić – przytaknął, zawieszenie broni dobiegło końca, musiał wrócić do bardziej wytężonej pracy: nad własnymi umiejętnościami i nad umocnieniem pozycji Traversów. – Zajmę się tym – obiecał, ucinając jej domysły w połowie, nikt nie miał po nią sięgnąć; zapewni jej odpowiednią ochronę choćby jutro, uczyni z tego priorytet. Dla niej – i dla niego; rzucił w jej kierunku przelotne spojrzenie, przemierzając komnaty, żeby sięgnąć do odrzuconej wcześniej wierzchniej szaty, z wewnętrznej kieszeni wyciągając ciemny, jedwabny woreczek. – Mam coś dla ciebie – wspomniał, wracając do niej, po drodze przechylając utkaną z miękkiego materiału sakiewkę. Zupełnie już nagi, wsparł się o krawędź wanny, żeby ostrożnie usiąść tuż za Melisande – bez zawahania korzystając z jej zaproszenia, i niemal od razu czując, jak gorąca woda przyjemnie rozluźnia spięte mięśnie. – Planowałem dać ci to po pochodzie – dodał; planował to od jakiegoś czasu, zamówienie – złożone jeszcze przed ich wyjazdem do Hiszpanii – odebrał na krótko po powrocie do kraju. Otoczył ją ramionami, lewą ręką obejmując ją w talii, prawą – wyciągając do przodu, żeby mogła zobaczyć jasny kryształ, oprawiony w białe złoto, odlane w kształt oplatających kamień macek ośmiornicy. – Drugą połowę mam ja – powiedział, identyczny kryształ – ozdobiony mniej misternie – nosił na szyi, tuż ponad odłamkiem, który otrzymał od Drew. – Podobno zaleje się czerwienią, kiedy jedno z nas znajdzie się w niebezpieczeństwie. Mogę? – zapytał, gotów zapiąć naszyjnik na jej szyi; drugą dłonią odgarnął z pleców jej długie, ciemne włosy, przeczesując wilgotne kosmyki palcami.
Te wciąż błądziły po jej skórze, kiedy dotarło do niego pytanie o głosy. Spodziewane; przeczuwał, że podejmie ten temat, w innych okolicznościach pewnie prędko by go zmienił – ale rozluźniające działanie gorącej wody i bliskość Melisande wpędzała go w spokojny, prawie błogi nastrój, a potęgujące się zmęczenie przytępiało zmysły. W zawieszonym w dusznej przestrzeni pytaniu było coś prywatnego, intymnego, ale taka była również chwila, jaką dzielili; odchylił się więc nieco, opierając plecy o brzeg wanny, delikatnie ciągnąc żonę za sobą. – Czasami – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Kiedy zapytałem je dzisiaj, czego chcą, odpowiedziały, że końca – ciągnął dalej, niemal czując, jak po plecach przebiega mu dreszcz, mimo że wspomniane głosy już dawno umilkły, pozostawiając jego myśli w spokoju. Wciąż nie był pewien, czy budziły w nim więcej przerażenia czy fascynacji; chyba jedno i drugie – jak wszystko, co potężne i niezrozumiałe. – Zazwyczaj brzmią obco. Pierwszy raz przemówiły w Landguard Fort – zaraz po tym, jak zesłały na nas całkowitą ciemność. Wtedy miałem wrażenie, że mnie ochroniły. Ale dzisiaj… – zastanowił się, nie kończąc myśli; głoski rozproszyły się w przestrzeni, pochylił się nieco, zanurzając twarz w zagłębieniu szyi Melisande – pozwalając, żeby jego oddech musnął odsłoniętą skórę, ale nie składając na niej pocałunku. – Cienie brzmią podobnie – wtrącił jeszcze, przypominając sobie spoglądające prosto ku niemu ślepia wilka, którego przywołał Zabini. Wydawało mu się – nie, był pewien – że istota świadomie zaniechała ataku na niego, dostrzegając w nim ten sam mrok, o którym już dwukrotnie mówiły w jego obecności syreny.
| przekazuję Meli biały kryształ z ekwipunku
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
- Mogło. - zgodziła się z nim, nie odejmując wzroku, w załzawionych oczach pod rozedrganiem zaświecił się mimo wszystko upór. - Ale nie znaczyło. - orzekła, pozostając przy swoim zdaniu, nie odpuszczając, mimo iż wiedziała - a może podejrzewała bardziej - że zirytuje tym męża. Miała całkowitą pewność, że przeklął właśnie przez jej zaklęcie? Nie, ale to w którym momencie wypadły zdawało się jasno wskazywać na to, co do tego doprowadziło - ona. Brwi zeszły się do siebie, kiedy zaczął wyjaśniać odrobinę zaskoczona. - Kot. - odpowiedziała w zamyśleniu opuszczając chwilę wcześniej wzrok, pozwalając by jedna z jej dłoni uniosła się, żeby przemknąć w charakterystycznym geście po wardze w zastanowieniu, kontemplacji otrzymanych informacji, które otrzymała. Będzie musiała to później sprawdzić, różne możliwości, dokładniej, żeby wiedzieć jak działają różne oczy. Z rozważań wyciągnięta późniejszymi słowami, nie wiedząc dlaczego i kiedy zaczęła się uspokajać. Oczy nadal lśniły resztką łez, ale oddech powoli wracał do normy, kiedy milcząco słuchała tego co ku niej mówił. Nie tyle nie wierząc w to co mówił - co kompletnie się tego nie spodziewając. Rozszerzając mimowolnie oczy, kiedy wymówił jej nazwisko, to panieńskie, wracając do słów które sama - istotnie - powiedziała. Ciemne tęczówki przesunęły się po jego twarzy, nie odsuwając od wzroku. Miał rację; to nie tak, że o tym zapomniała. Ale zmęczenie, strach, który zacisnął się wokół jej serca zimną stalową obręczą i fakt, że uparcie pozostawiał obok zachwiał nią. Tak jak teraz zdawał się budować, nie tylko słowami, a krótkim zaciśnięciem palców na jej własnych. Potaknęła krótko głową. Pamiętała. - siostra nestora potężnego rodu - podjęła potwierdzając, jej wargi rozchyliły się lekko. Teraz, dzisiaj, była kimś jeszcze. - żona Władcy Mórz, kapitana Szalonej Szelmy. - dodała więc, dzisiaj tym też była - a może chciała być. Postanowiła mu zawierzyć, ale choć zaufanie dawało się na kredyt, jego budowanie zajmowało czas.
Przez chwilę milczała, kiedy pytanie wypadło między nimi. Właśnie, dlaczego? Tęczówki przesuwały się po męskiej twarzy, zawieszając na przystojnym profilu, bliźnie na skroni, wracając do tęczówek. Nabrała powietrza w płuca, by wypuścić je zaraz.
- Przywykłam do prezentowania pewności; wizerunek który tworzymy i pokazujemy, buduje postrzeganie nie tylko jednostek, ale i całej rodziny. - wiedział przecież, rozumiał na pewno. Byli siłą i jednością, jeśli jako taką się prezentowali. - Momenty w których jestem najniżej, zawsze - brwi zmarszczyły się odrobinę, zawsze nie było odpowiednim słowem, spojrzała w bok, zamierzając mu odpowiedzieć, skoro o to prosił, choć przełożenie na słowa chaosu, który nadal obijał się w niej samej nie był prosty. - przeważnie, należały tylko do mnie. Nie chciałam żebyś widział mnie słabą, zachwianą, niepewną, potrafię przez to przebrnąć. - bo wiedziała jak obchodzić się z sobą. Ale teraz nie była już sama i tylko swoja, czyż nie? - A jednocześnie wiem, że i to należeć powinno do ciebie. - skoro ona chciała ofiarować mu wszystko, a on chciał to przyjąć. - Pragnę tego i obawiam się jednocześnie. - wróciła do niego tęczówkami. - Nie robiłam tego wcześniej. - wyznała - choć przecież musiał zdawać sobie z tego sprawę, Alphard otrzymał jej sympatię i gotowość, ale to z Manannanem wchodziła dalej. Kącik jej warg drgnął, wywróciła oczami na żart płynący z jego ust. Poważniejąc wraz z nim i kolejnymi słowami. Przez chwilę lustrując go tęczówkami. Zastanawiając się nad słowami. Mierząc uważnym spojrzeniem. Nie rozczarowała go? Więc… rozczarowała tylko siebie? - Nie zależy mi na karze. - wytłumaczyła wzdychając lekko. - Nie pobłażasz mi, Manannanie? - zapytała go, mrużąc lekko oczy. - Nie chciałabym, żebyś znajdował dla mnie usprawiedliwienia, kiedy sama ich nie poszukuję. - wyjaśniła patrząc na niego. Wysunęła się odrobinę w kierunku twarzy męża. - To ulga, wiedzieć, że cię nie rozczarowałam - przyznała, bo skłamałaby mówiąc, że nie odetchnęła na te słowa. Że te które do niej skierował nie znaczyły dla niej wiele, ale jednocześnie chciała być dla niego pewnością, oparciem. Chciała, żeby mógł na niej polegać. - ale może za nisko ustawiłeś mi poprzeczkę? - zapytała go pół żartem a na wpół poważnie. Puściła jego dłoń odrobinę niechętnie, choć nie pokazała tego po sobie - zaraz będzie przecież obok. W jego sylwetce, dotyku, odnajdując niezrozumiały spokój. Skupiając się na planach, kolejnych krokach, odnajdując i w tym spokój. Na wypadające słowa przesuwając spojrzenie ku niemu, przemykając nim po ciele, mimowolnie, niekontrolowanie. - Zamierzasz zgłębiać z nią arkana czarnej magii. - to było bardziej stwierdzenie niż pytanie. Ułożyła brodę na kolanach, głowę kierując w jego stronę, podążając za nim wzrokiem kiedy przesuwał się po pomieszczeniu. Zazdrościła mu, ciągnęło ją do niej, wabiła ją wołała, chciała zanurzyć się w księgach i manuskryptach. - Dlaczego Deirdre? - zapytała, bo ciekawiło ją to już od jakiegoś czasu. Kolejne słowa przyjęła w milczącej zgodzie, wierzyła, że Manannan lepiej wybierze kogoś kto zajmie się jej ochroną. Padające słowa uniosły jej brwi. Miał coś dla niej? Teraz? Dźwignęła głowę, odwracając ją, żeby wzrokiem sięgnąć jego twarzy milcząco słuchając. Mimowolnie wypuszczając oddech, kiedy objął ramieniem, wzrokiem odnajdując rękę na której znajdował się kryształ. Kiedy mówił dalej nadal milczała unosząc dłonie, żeby jedną ułożyć tą tą należącą do niego, a palcami drugiej, przesunąć po białym złocie. Słyszała o nich, ale nie widziała - i nie myślała o tym wcześniej. Uczucie, łagodne, spokojne, owinęło się wokół niej jak ramiona męża. - Oczywiście. - głos miała odrobinę niższy, ruszony tym gestem bardziej niż się spodziewała. Kiedy łańcuszek opadł złapała naszyjnik jeszcze w palce, spoglądając na niego. - Dziękuję. - wypowiedziała odchylając głowę, przekrzywiając ciało, układając dłoń na jego policzku, żeby dźwignąć się i złożyć na jego wargach krótki pocałunek. - Potrzebuję jeszcze, żebyś znalazł sposób aby móc zawsze mnie znaleźć. - powiedziała chwilę później, pozwalając się za sobą pociągnąć. Układając dłonie na tych większych należących do niego, usadowionych na jej brzuchu. - Zegarek, kryształ, powiedzą ci, że coś się dzieje. Na nic się zdadzą, jeśli nie będziesz wiedział gdzie jestem. Obiecałam Tristanowi, na siebie uważać. - przekręciła głowę spoglądając z dołu na męża. - Dla dobra całego świata, lepiej żeby mój brat nie stracił więcej żadnej kobiety, którą kocha. - kąciki jej ust uniosły się łagodnie w zmęczonym uśmiechu. W tych słowach skrywając zarówno żart jak i prawdę. Przymykając powieki, kiedy odwracała głowę, poddając się rozluźnieniu, ciszy, pewności którą czuła kiedy był obok. Palce jednej dłoni przesuwały się leniwie po przedramieniu Manannana kiedy zadała kolejne pytania powracając do tematu, który ją interesował. Końca? Mało konkretne żądania. Wiele rzeczy można było skończyć. Wielu końców wyglądać. Poddała się gestom odchylając głowę, kiedy zanurzył twarz w zagłębieniu szyi. - Próbowałeś wydawać im polecenia? - zapytała przekrzywiając trochę głowę. - Słyszałam że moc, którą oferują jest potężna. Nie słyszałam ich teraz, ale podczas rytuału, przez chwilę, choć nie rozumiałam nic z tego, co mówiły. Ciebie musi dotyczyć jakaś zmienna, która pozwala ci je słyszeć. - nie otwierała tęczówek. Westchnęła ciężej. - Chciałam zgłębić czarnomagiczne mansukrypty. - przyznała rozwierając tęczówki, obracając się w stronę Manannana. Dłonie pomknęły po muskluarnych ramionach. Zanurzyła ja w wodzie, unosząc do włosów, po których przejechała. - Przez ciebie mi nie wolno. - mruknęła marudnie. - Tristan kazał zapytać mi matki czy mogę je otrzymać, a ona kategorycznie zabroniła. - złapała spojrzenie męża. - Mogłam odrobinę zasugerować mu, że za niedługo będę przyjmować gratulacje. - w jej oczach zapaliły się ogniki, wargi rozciągnął uśmiech, kiedy na niego patrzyła. Westchnęła zaraz marszcząc odrobinę nos. - Miną lata, nim będę mogła jakiejś dotknąć. Będziesz musiał mi to wynagrodzić. - orzekła - a może zażądała. Unosząc dłoń, żeby palcami przesunąć po policzku obleczonym zarostem.
Przez chwilę milczała, kiedy pytanie wypadło między nimi. Właśnie, dlaczego? Tęczówki przesuwały się po męskiej twarzy, zawieszając na przystojnym profilu, bliźnie na skroni, wracając do tęczówek. Nabrała powietrza w płuca, by wypuścić je zaraz.
- Przywykłam do prezentowania pewności; wizerunek który tworzymy i pokazujemy, buduje postrzeganie nie tylko jednostek, ale i całej rodziny. - wiedział przecież, rozumiał na pewno. Byli siłą i jednością, jeśli jako taką się prezentowali. - Momenty w których jestem najniżej, zawsze - brwi zmarszczyły się odrobinę, zawsze nie było odpowiednim słowem, spojrzała w bok, zamierzając mu odpowiedzieć, skoro o to prosił, choć przełożenie na słowa chaosu, który nadal obijał się w niej samej nie był prosty. - przeważnie, należały tylko do mnie. Nie chciałam żebyś widział mnie słabą, zachwianą, niepewną, potrafię przez to przebrnąć. - bo wiedziała jak obchodzić się z sobą. Ale teraz nie była już sama i tylko swoja, czyż nie? - A jednocześnie wiem, że i to należeć powinno do ciebie. - skoro ona chciała ofiarować mu wszystko, a on chciał to przyjąć. - Pragnę tego i obawiam się jednocześnie. - wróciła do niego tęczówkami. - Nie robiłam tego wcześniej. - wyznała - choć przecież musiał zdawać sobie z tego sprawę, Alphard otrzymał jej sympatię i gotowość, ale to z Manannanem wchodziła dalej. Kącik jej warg drgnął, wywróciła oczami na żart płynący z jego ust. Poważniejąc wraz z nim i kolejnymi słowami. Przez chwilę lustrując go tęczówkami. Zastanawiając się nad słowami. Mierząc uważnym spojrzeniem. Nie rozczarowała go? Więc… rozczarowała tylko siebie? - Nie zależy mi na karze. - wytłumaczyła wzdychając lekko. - Nie pobłażasz mi, Manannanie? - zapytała go, mrużąc lekko oczy. - Nie chciałabym, żebyś znajdował dla mnie usprawiedliwienia, kiedy sama ich nie poszukuję. - wyjaśniła patrząc na niego. Wysunęła się odrobinę w kierunku twarzy męża. - To ulga, wiedzieć, że cię nie rozczarowałam - przyznała, bo skłamałaby mówiąc, że nie odetchnęła na te słowa. Że te które do niej skierował nie znaczyły dla niej wiele, ale jednocześnie chciała być dla niego pewnością, oparciem. Chciała, żeby mógł na niej polegać. - ale może za nisko ustawiłeś mi poprzeczkę? - zapytała go pół żartem a na wpół poważnie. Puściła jego dłoń odrobinę niechętnie, choć nie pokazała tego po sobie - zaraz będzie przecież obok. W jego sylwetce, dotyku, odnajdując niezrozumiały spokój. Skupiając się na planach, kolejnych krokach, odnajdując i w tym spokój. Na wypadające słowa przesuwając spojrzenie ku niemu, przemykając nim po ciele, mimowolnie, niekontrolowanie. - Zamierzasz zgłębiać z nią arkana czarnej magii. - to było bardziej stwierdzenie niż pytanie. Ułożyła brodę na kolanach, głowę kierując w jego stronę, podążając za nim wzrokiem kiedy przesuwał się po pomieszczeniu. Zazdrościła mu, ciągnęło ją do niej, wabiła ją wołała, chciała zanurzyć się w księgach i manuskryptach. - Dlaczego Deirdre? - zapytała, bo ciekawiło ją to już od jakiegoś czasu. Kolejne słowa przyjęła w milczącej zgodzie, wierzyła, że Manannan lepiej wybierze kogoś kto zajmie się jej ochroną. Padające słowa uniosły jej brwi. Miał coś dla niej? Teraz? Dźwignęła głowę, odwracając ją, żeby wzrokiem sięgnąć jego twarzy milcząco słuchając. Mimowolnie wypuszczając oddech, kiedy objął ramieniem, wzrokiem odnajdując rękę na której znajdował się kryształ. Kiedy mówił dalej nadal milczała unosząc dłonie, żeby jedną ułożyć tą tą należącą do niego, a palcami drugiej, przesunąć po białym złocie. Słyszała o nich, ale nie widziała - i nie myślała o tym wcześniej. Uczucie, łagodne, spokojne, owinęło się wokół niej jak ramiona męża. - Oczywiście. - głos miała odrobinę niższy, ruszony tym gestem bardziej niż się spodziewała. Kiedy łańcuszek opadł złapała naszyjnik jeszcze w palce, spoglądając na niego. - Dziękuję. - wypowiedziała odchylając głowę, przekrzywiając ciało, układając dłoń na jego policzku, żeby dźwignąć się i złożyć na jego wargach krótki pocałunek. - Potrzebuję jeszcze, żebyś znalazł sposób aby móc zawsze mnie znaleźć. - powiedziała chwilę później, pozwalając się za sobą pociągnąć. Układając dłonie na tych większych należących do niego, usadowionych na jej brzuchu. - Zegarek, kryształ, powiedzą ci, że coś się dzieje. Na nic się zdadzą, jeśli nie będziesz wiedział gdzie jestem. Obiecałam Tristanowi, na siebie uważać. - przekręciła głowę spoglądając z dołu na męża. - Dla dobra całego świata, lepiej żeby mój brat nie stracił więcej żadnej kobiety, którą kocha. - kąciki jej ust uniosły się łagodnie w zmęczonym uśmiechu. W tych słowach skrywając zarówno żart jak i prawdę. Przymykając powieki, kiedy odwracała głowę, poddając się rozluźnieniu, ciszy, pewności którą czuła kiedy był obok. Palce jednej dłoni przesuwały się leniwie po przedramieniu Manannana kiedy zadała kolejne pytania powracając do tematu, który ją interesował. Końca? Mało konkretne żądania. Wiele rzeczy można było skończyć. Wielu końców wyglądać. Poddała się gestom odchylając głowę, kiedy zanurzył twarz w zagłębieniu szyi. - Próbowałeś wydawać im polecenia? - zapytała przekrzywiając trochę głowę. - Słyszałam że moc, którą oferują jest potężna. Nie słyszałam ich teraz, ale podczas rytuału, przez chwilę, choć nie rozumiałam nic z tego, co mówiły. Ciebie musi dotyczyć jakaś zmienna, która pozwala ci je słyszeć. - nie otwierała tęczówek. Westchnęła ciężej. - Chciałam zgłębić czarnomagiczne mansukrypty. - przyznała rozwierając tęczówki, obracając się w stronę Manannana. Dłonie pomknęły po muskluarnych ramionach. Zanurzyła ja w wodzie, unosząc do włosów, po których przejechała. - Przez ciebie mi nie wolno. - mruknęła marudnie. - Tristan kazał zapytać mi matki czy mogę je otrzymać, a ona kategorycznie zabroniła. - złapała spojrzenie męża. - Mogłam odrobinę zasugerować mu, że za niedługo będę przyjmować gratulacje. - w jej oczach zapaliły się ogniki, wargi rozciągnął uśmiech, kiedy na niego patrzyła. Westchnęła zaraz marszcząc odrobinę nos. - Miną lata, nim będę mogła jakiejś dotknąć. Będziesz musiał mi to wynagrodzić. - orzekła - a może zażądała. Unosząc dłoń, żeby palcami przesunąć po policzku obleczonym zarostem.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
– Nie znaczyło – przytaknął, zgadzając się z jej słowami, nie mając jednak zamiaru poddać się jej uporowi. To była kolejna z tysiąca małych batalii, które w ciągu ostatnich miesięcy stoczyli – nieistotna, niepotrzebna, w której najwidoczniej żadne z nich nie planowało złożyć broni. – I domyśliłaś się tego bez żadnych wyjaśnień – dodał. Nie miało znaczenia, że i tak by ich nie udzielił, w tamtym momencie nie było na to czasu; z tego samego powodu zresztą nie zażądał od Melisande, żeby cofnęła niefortunne zaklęcie, a sięgnął po różdżkę sam – nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę nie musiał robić ani jednego ani drugiego. Kiwnął głową bez zaskoczenia, kiedy wymówiła nazwę zwierzęcia, to miało sens; zamyślił się na sekundę, ale jego wargi nie poruszyły się, nie ciągnął tematu dalej – gotów porzucić go i wepchnąć w odmęty zapomnienia, czując, jak coraz mocniej ogarnia go zmęczenie.
Nie pozwolił mu jednak obezwładnić się od razu, nie oderwał spojrzenia od twarzy Melisande, odrobinę spokojniejszej, ale wciąż drżącej od emocji, wciąż powleczonej wahaniem i niepewnością – nawet kiedy zadzierała brodę w górę i prostowała dumnie plecy. Jej panieńskie nazwisko smakowało w jego ustach dziwnie, z jednej strony: niewłaściwie, należała przecież teraz do niego; z drugiej – wiedział, że to właśnie wśród róż i smoków stała się kobietą, którą była dzisiaj; że kilka miesięcy spędzonych w Corbenic Castle nie mogło zmienić cech, wspomnień, siły, z których była zbudowana. Morze rzeźbiło skałę, ale nie roztapiało jej, nie czyniło z niej wody.
Uśmiechnął się, gdy uzupełniła jego słowa, dodając do nich kolejne – nowe, był tego pewien, gdyby padły wcześniej, z pewnością zachowałyby się w jego pamięci. W jasnych tęczówkach błysnęło coś nieodgadnionego, skłamałby mówiąc, że nie podobało mu się brzmienie tych głosek, zwłaszcza ubranych w znajomą barwę głosu Melisande. Odnalazłszy jej oczy, skinął głową, nie odnajdując lepszego sposobu, żeby się z nią zgodzić, wyrazić milczące porozumienie, czy może: podziękować, mimo że zapytany, za co właściwie, nie potrafiłby udzielić jasnej odpowiedzi.
Cisza, jaka pomiędzy nimi chwilę później zapadła, nie była niewygodna, nie próbował więc na siłę jej wypełnić – zamiast tego z bliska studiując jej twarz, nabierającą kolorów pod wpływem ciepłej kąpieli. Lubił ją obserwować, z biegiem tygodni coraz łatwiej rozpoznając charakterystyczne gesty: brwi zbiegające się do środka, kiedy czegoś nie rozumiała, i opuszki palców przebiegające po dolnej wardze, gdy natrafiała na zagadnienie, które ją zaintrygowało. Jeszcze parę dni temu wydawało mu się, że zdążył poznać ją całkiem dobrze, dzisiaj przyglądał się jednak stronie, która do tej pory pozostawała starannie osłonięta; wiecznie ukryta niczym druga, zacieniona twarz księżyca. – To prawda – zgodził się z jej słowami, rozumiał doskonale, dlaczego potrzebowała tej pewności; pytanie o to tchnęło hipokryzją, sam przecież przez całe życie otaczał się pozorami – chowając porażki za siecią zmyślonych historii i opowieści tak poplątanych, że czasami sam nie pamiętał już, która wersja była tą prawdziwą. Dosyć szybko nauczył się, czym groziło okazanie słabości, zdrada przyjaciela i bunt na pokładzie kosztowały go utratę statku i znacznie więcej, od tamtej pory pilnował, żeby nikt poza nim nie dostrzegł przebiegających pod setką masek pęknięć, posłuch wśród załogi zdobywając strachem, nie sympatią. Wydawało mu się, że tego samego oczekiwał od żony – nie potrzebował przecież bycia świadkiem kobiecych łez, miała stać przy nim silna i zdecydowana. A jednak – nie odwracał wzroku od malujących się w łagodnych rysach emocji, nie pozostawał głuchy na drżenie słabszego niż zwykle głosu; jeszcze nie dopuszczając do siebie myśli, że być może Melisande stała się dla niego czymś, kimś więcej niż drugą stroną złotej monety – ale dając się poprowadzić nieokreślonej, szarpiącej zakończeniami nerwowymi potrzebie. – I nie mam wątpliwości co do tego, że jutro, kiedy stąd wyjdziemy, nie będziesz prezentować niczego poza całkowitą pewnością – powiedział. Jutro – i każdego dnia później, czekał na nich ciężki okres. – Wiem, że potrafisz – dodał, przyjmując jej zapewnienia; wyciągnął w jej stronę rękę, którą do tej pory opierał się o brzeg wanny, żeby lekko dotknąć palcami jej policzka. – Ale nie musisz. Możesz zrzucić to na mnie – jeśli chcesz – zaznaczył. Oferując, nie żądając; dzieląc się z nią niejako myślą, która narodziła się w nim gdzieś pod czarnymi, płonącymi wierzchołkami drzew na elfim szlaku. – Czego się obawiasz? – podjął, podejrzewając, że znał odpowiedź – ale chcąc usłyszeć ją od Melisande.
Cofnął dłoń, żeby zacisnąć palce na krawędzi wanny, przysuwając się bliżej – wychodząc jej naprzeciw. – Nie wolno mi pobłażać czasem własnej żonie? – zapytał żartobliwie, podciągając brew trochę wyzywająco w górę; spoważniał jednak niedługo potem, orientując się, że kwestia pozostawała dla niej istotna. – Nie szukam dla ciebie usprawiedliwień – zaprzeczył, nie widział tego w ten sposób. – Może po prostu upatrujesz tej poprzeczki w niewłaściwym miejscu? Nie oczekuję od ciebie bycia wojowniczką – wyjaśnił, czy to nie było oczywiste? – Jeżeli z czegoś jestem niezadowolony, to z tego, że próbowałaś pomóc mnie – a nie sobie. – To na nim spoczywała wszak odpowiedzialność zapewnienia im bezpieczeństwa; był mężczyzną, walka była jego obowiązkiem – powinnością, od której nie miał zamiaru się migać ani dzielić pomiędzy siebie a Melisande. Umarłby ze wstydu, gdyby okazało się, że nie był w stanie wydostać ich z Londynu bez jej pomocy.
Odsunął się od niej jedynie na moment, żeby niespiesznie, nieco ociężałymi ruchami zsunąć z siebie ubranie. – Tak – potwierdził tylko, istniały też inne sprawy, które miał zamiar omówić z Deirdre – plany kreślone przez ostatnie tygodnie – ale powrót do intensywniejszej nauki czarnej magii był z nimi nierozerwalnie powiązany. – Potrzebowała statku. Ja potrzebowałem wiedzy – odpowiedział po krótkim zawahaniu, na krótko przenosząc spojrzenie na Melisande. Nie zastanawiał się nad tym nigdy dłużej, wiedział, że mógł poprosić o pomoc Drew albo Ramseya – ale kiedy pojawiła się okazja na korzystną wymianę, zdecydował się z niej skorzystać. Nie żałował, Deirdre udowodniła, że wiedziała, o czym mówi; szanował ją i wierzył w jej umiejętności, mając zresztą okazję zobaczyć je na własne oczy. – Znacie się, prawda? – zapytał, wiedział, że spotkały się jakiś czas temu w zamku, ale z dotychczasowych rozmów wyłaniał się przed nim jedynie skrawek prawdy; fragment nie do końca zrozumiałego obrazka.
Te myśli umknęły z jego głowy prędko, kiedy zanurzył się w wodzie – otoczony ciepłem bijącym zarówno od niej, jak i od ciała Melisande. Żałował, że nie może dostrzec jej twarzy, kiedy zapinał łańcuszek na jej szyi, trochę się z tym siłując – zapięcie było delikatne, a jego dłonie mało precyzyjne; brak serdecznego palca nie pomagał w zadaniu. – Masz jeszcze jakieś życzenia? – zapytał rozbawiony, nachylając się, żeby oddać lekki pocałunek, przedłużając go odrobinę, nim cofnął się do tyłu, ciągnąc żonę za sobą, pozwalając im obojgu ułożyć się wygodnie. Przesunął się nieco w bok, żeby łatwiej jej było obrócić się ku niemu, zatrzymał wzrok na ciemnych tęczówkach; do jego własnych powróciła powaga, ramiona spięły się na krótką chwilę, gdy znów uderzyła w niego niewygodna świadomość tego, jak wiele mógł tego wieczoru stracić. – Ja też nie zamierzam – odpowiedział jej cicho, zanim zdążyłby na dłużej pochylić się nad tymi słowami; zrobił krótką pauzę – zawieść twojego brata w ten sposób – dokończył, tym razem świadomie zakrzywiając przekaz. Nie kłamał, w dniu, w którym wziął Melisandę za żonę, przyrzekł, że zapewni jej bezpieczeństwo; odwrócił wzrok, zawieszając go na chwilę na powierzchni wody, milknąc – pozwalając, żeby kobiece palce błądzące po jego przedramieniu rozluźniły napięte mięśnie; z każdą sekundą czuł się coraz bardziej senny.
– Próbowałem – przytaknął, trochę niechętnie. – Nie usłuchały mnie. Ale wiem, że to możliwe, widziałem, jak inni to robią – dodał, przypominając sobie, jak Zachary przepędził szczerzącego na nich kły, cienistego psa. Nie miał wątpliwości co do tego, że istniała jakaś nić porozumienia pomiędzy nim a tymi istotami, już trzykrotnie zaniechały ataku na niego, rozszarpując wszystko inne dookoła – ale nie potrafił jeszcze jej wykorzystać; frustrowało go to, fascynowało. – Podczas rytuału również je słyszałem – przytaknął, otwierając szerzej oczy na wspomnienie czarnej, kłębiącej się w powietrzu energii. – Chciałaś? – powtórzył po niej, zaskoczony; cóż takiego pociągnęło Melisande w stronę czarnej magii? Wrodzona ciekawość – czy coś innego? Uniósł wyżej brwi, gdy winą za matczyny zakaz obarczyła jego, początkowo nie rozumiejąc, skąd wzięło się to powiązanie. Uniósł dłoń, żeby odsunąć jej mokre włosy z jednego ramienia i pleców, przerzucając je przez drugie; schylił się, składając leniwy pocałunek powyżej odsłoniętego obojczyka. – Czarna magia oferuje wiele, ale równie dużo żąda w zamian – przypomniał jej. Sięganie po nią wyniszczało ciało i – podobno – duszę, zdarzało się, że nawet przy najprostszych zaklęciach ogarniała go słabość, pękały naczynia krwionośne, a wzrok odmawiał posłuszeństwa. – Są rzeczy, których możesz się nauczyć, nie płacąc tej ceny – dodał. Wyprostował się, wyczuwając, że Melisande próbuje się odwrócić, przesunął się – znów krzyżując z nią spojrzenie. Przechylił lekko głowę, odruchowo przybliżając się do jej dłoni; chciał powiedzieć coś jeszcze, jej kolejne słowa wypchnęły jednak z jego umysłu wszystkie myśli – choć początkowo nie wiedział, dlaczego. – Gratulacje? – zapytał, niezrozumienie błysnęło w jasnych tęczówkach przelotnie, zamieniając się w naglące, ale niewypowiedziane jeszcze pytanie. Czy sugerowała mu, że była przy nadziei? Przesunął dłoń po jej brzuchu, muskając palcami gładką skórę; drugą rękę zbliżył do twarzy, chwytając dłoń żony we własną. – Jesteś..? – Czy była pewna? Dlaczego nic wcześniej nie powiedziała? Gdyby napomknęła o tym, z pewnością nie pozwoliłby jej odrzucić tego wieczoru pomocy uzdrowiciela – przez myśl przemknęło mu, żeby wezwać go mimo wszystko, nie czekać do rana – ale najpierw potrzebował usłyszeć odpowiedź na niedokończone pytanie. Ostatnie słowa Melisande puścił zupełnie mimo uszy, nie z premedytacją – zwyczajnie zapominając o nich, nim zdążyłby pomyśleć nad ripostą.
Nie pozwolił mu jednak obezwładnić się od razu, nie oderwał spojrzenia od twarzy Melisande, odrobinę spokojniejszej, ale wciąż drżącej od emocji, wciąż powleczonej wahaniem i niepewnością – nawet kiedy zadzierała brodę w górę i prostowała dumnie plecy. Jej panieńskie nazwisko smakowało w jego ustach dziwnie, z jednej strony: niewłaściwie, należała przecież teraz do niego; z drugiej – wiedział, że to właśnie wśród róż i smoków stała się kobietą, którą była dzisiaj; że kilka miesięcy spędzonych w Corbenic Castle nie mogło zmienić cech, wspomnień, siły, z których była zbudowana. Morze rzeźbiło skałę, ale nie roztapiało jej, nie czyniło z niej wody.
Uśmiechnął się, gdy uzupełniła jego słowa, dodając do nich kolejne – nowe, był tego pewien, gdyby padły wcześniej, z pewnością zachowałyby się w jego pamięci. W jasnych tęczówkach błysnęło coś nieodgadnionego, skłamałby mówiąc, że nie podobało mu się brzmienie tych głosek, zwłaszcza ubranych w znajomą barwę głosu Melisande. Odnalazłszy jej oczy, skinął głową, nie odnajdując lepszego sposobu, żeby się z nią zgodzić, wyrazić milczące porozumienie, czy może: podziękować, mimo że zapytany, za co właściwie, nie potrafiłby udzielić jasnej odpowiedzi.
Cisza, jaka pomiędzy nimi chwilę później zapadła, nie była niewygodna, nie próbował więc na siłę jej wypełnić – zamiast tego z bliska studiując jej twarz, nabierającą kolorów pod wpływem ciepłej kąpieli. Lubił ją obserwować, z biegiem tygodni coraz łatwiej rozpoznając charakterystyczne gesty: brwi zbiegające się do środka, kiedy czegoś nie rozumiała, i opuszki palców przebiegające po dolnej wardze, gdy natrafiała na zagadnienie, które ją zaintrygowało. Jeszcze parę dni temu wydawało mu się, że zdążył poznać ją całkiem dobrze, dzisiaj przyglądał się jednak stronie, która do tej pory pozostawała starannie osłonięta; wiecznie ukryta niczym druga, zacieniona twarz księżyca. – To prawda – zgodził się z jej słowami, rozumiał doskonale, dlaczego potrzebowała tej pewności; pytanie o to tchnęło hipokryzją, sam przecież przez całe życie otaczał się pozorami – chowając porażki za siecią zmyślonych historii i opowieści tak poplątanych, że czasami sam nie pamiętał już, która wersja była tą prawdziwą. Dosyć szybko nauczył się, czym groziło okazanie słabości, zdrada przyjaciela i bunt na pokładzie kosztowały go utratę statku i znacznie więcej, od tamtej pory pilnował, żeby nikt poza nim nie dostrzegł przebiegających pod setką masek pęknięć, posłuch wśród załogi zdobywając strachem, nie sympatią. Wydawało mu się, że tego samego oczekiwał od żony – nie potrzebował przecież bycia świadkiem kobiecych łez, miała stać przy nim silna i zdecydowana. A jednak – nie odwracał wzroku od malujących się w łagodnych rysach emocji, nie pozostawał głuchy na drżenie słabszego niż zwykle głosu; jeszcze nie dopuszczając do siebie myśli, że być może Melisande stała się dla niego czymś, kimś więcej niż drugą stroną złotej monety – ale dając się poprowadzić nieokreślonej, szarpiącej zakończeniami nerwowymi potrzebie. – I nie mam wątpliwości co do tego, że jutro, kiedy stąd wyjdziemy, nie będziesz prezentować niczego poza całkowitą pewnością – powiedział. Jutro – i każdego dnia później, czekał na nich ciężki okres. – Wiem, że potrafisz – dodał, przyjmując jej zapewnienia; wyciągnął w jej stronę rękę, którą do tej pory opierał się o brzeg wanny, żeby lekko dotknąć palcami jej policzka. – Ale nie musisz. Możesz zrzucić to na mnie – jeśli chcesz – zaznaczył. Oferując, nie żądając; dzieląc się z nią niejako myślą, która narodziła się w nim gdzieś pod czarnymi, płonącymi wierzchołkami drzew na elfim szlaku. – Czego się obawiasz? – podjął, podejrzewając, że znał odpowiedź – ale chcąc usłyszeć ją od Melisande.
Cofnął dłoń, żeby zacisnąć palce na krawędzi wanny, przysuwając się bliżej – wychodząc jej naprzeciw. – Nie wolno mi pobłażać czasem własnej żonie? – zapytał żartobliwie, podciągając brew trochę wyzywająco w górę; spoważniał jednak niedługo potem, orientując się, że kwestia pozostawała dla niej istotna. – Nie szukam dla ciebie usprawiedliwień – zaprzeczył, nie widział tego w ten sposób. – Może po prostu upatrujesz tej poprzeczki w niewłaściwym miejscu? Nie oczekuję od ciebie bycia wojowniczką – wyjaśnił, czy to nie było oczywiste? – Jeżeli z czegoś jestem niezadowolony, to z tego, że próbowałaś pomóc mnie – a nie sobie. – To na nim spoczywała wszak odpowiedzialność zapewnienia im bezpieczeństwa; był mężczyzną, walka była jego obowiązkiem – powinnością, od której nie miał zamiaru się migać ani dzielić pomiędzy siebie a Melisande. Umarłby ze wstydu, gdyby okazało się, że nie był w stanie wydostać ich z Londynu bez jej pomocy.
Odsunął się od niej jedynie na moment, żeby niespiesznie, nieco ociężałymi ruchami zsunąć z siebie ubranie. – Tak – potwierdził tylko, istniały też inne sprawy, które miał zamiar omówić z Deirdre – plany kreślone przez ostatnie tygodnie – ale powrót do intensywniejszej nauki czarnej magii był z nimi nierozerwalnie powiązany. – Potrzebowała statku. Ja potrzebowałem wiedzy – odpowiedział po krótkim zawahaniu, na krótko przenosząc spojrzenie na Melisande. Nie zastanawiał się nad tym nigdy dłużej, wiedział, że mógł poprosić o pomoc Drew albo Ramseya – ale kiedy pojawiła się okazja na korzystną wymianę, zdecydował się z niej skorzystać. Nie żałował, Deirdre udowodniła, że wiedziała, o czym mówi; szanował ją i wierzył w jej umiejętności, mając zresztą okazję zobaczyć je na własne oczy. – Znacie się, prawda? – zapytał, wiedział, że spotkały się jakiś czas temu w zamku, ale z dotychczasowych rozmów wyłaniał się przed nim jedynie skrawek prawdy; fragment nie do końca zrozumiałego obrazka.
Te myśli umknęły z jego głowy prędko, kiedy zanurzył się w wodzie – otoczony ciepłem bijącym zarówno od niej, jak i od ciała Melisande. Żałował, że nie może dostrzec jej twarzy, kiedy zapinał łańcuszek na jej szyi, trochę się z tym siłując – zapięcie było delikatne, a jego dłonie mało precyzyjne; brak serdecznego palca nie pomagał w zadaniu. – Masz jeszcze jakieś życzenia? – zapytał rozbawiony, nachylając się, żeby oddać lekki pocałunek, przedłużając go odrobinę, nim cofnął się do tyłu, ciągnąc żonę za sobą, pozwalając im obojgu ułożyć się wygodnie. Przesunął się nieco w bok, żeby łatwiej jej było obrócić się ku niemu, zatrzymał wzrok na ciemnych tęczówkach; do jego własnych powróciła powaga, ramiona spięły się na krótką chwilę, gdy znów uderzyła w niego niewygodna świadomość tego, jak wiele mógł tego wieczoru stracić. – Ja też nie zamierzam – odpowiedział jej cicho, zanim zdążyłby na dłużej pochylić się nad tymi słowami; zrobił krótką pauzę – zawieść twojego brata w ten sposób – dokończył, tym razem świadomie zakrzywiając przekaz. Nie kłamał, w dniu, w którym wziął Melisandę za żonę, przyrzekł, że zapewni jej bezpieczeństwo; odwrócił wzrok, zawieszając go na chwilę na powierzchni wody, milknąc – pozwalając, żeby kobiece palce błądzące po jego przedramieniu rozluźniły napięte mięśnie; z każdą sekundą czuł się coraz bardziej senny.
– Próbowałem – przytaknął, trochę niechętnie. – Nie usłuchały mnie. Ale wiem, że to możliwe, widziałem, jak inni to robią – dodał, przypominając sobie, jak Zachary przepędził szczerzącego na nich kły, cienistego psa. Nie miał wątpliwości co do tego, że istniała jakaś nić porozumienia pomiędzy nim a tymi istotami, już trzykrotnie zaniechały ataku na niego, rozszarpując wszystko inne dookoła – ale nie potrafił jeszcze jej wykorzystać; frustrowało go to, fascynowało. – Podczas rytuału również je słyszałem – przytaknął, otwierając szerzej oczy na wspomnienie czarnej, kłębiącej się w powietrzu energii. – Chciałaś? – powtórzył po niej, zaskoczony; cóż takiego pociągnęło Melisande w stronę czarnej magii? Wrodzona ciekawość – czy coś innego? Uniósł wyżej brwi, gdy winą za matczyny zakaz obarczyła jego, początkowo nie rozumiejąc, skąd wzięło się to powiązanie. Uniósł dłoń, żeby odsunąć jej mokre włosy z jednego ramienia i pleców, przerzucając je przez drugie; schylił się, składając leniwy pocałunek powyżej odsłoniętego obojczyka. – Czarna magia oferuje wiele, ale równie dużo żąda w zamian – przypomniał jej. Sięganie po nią wyniszczało ciało i – podobno – duszę, zdarzało się, że nawet przy najprostszych zaklęciach ogarniała go słabość, pękały naczynia krwionośne, a wzrok odmawiał posłuszeństwa. – Są rzeczy, których możesz się nauczyć, nie płacąc tej ceny – dodał. Wyprostował się, wyczuwając, że Melisande próbuje się odwrócić, przesunął się – znów krzyżując z nią spojrzenie. Przechylił lekko głowę, odruchowo przybliżając się do jej dłoni; chciał powiedzieć coś jeszcze, jej kolejne słowa wypchnęły jednak z jego umysłu wszystkie myśli – choć początkowo nie wiedział, dlaczego. – Gratulacje? – zapytał, niezrozumienie błysnęło w jasnych tęczówkach przelotnie, zamieniając się w naglące, ale niewypowiedziane jeszcze pytanie. Czy sugerowała mu, że była przy nadziei? Przesunął dłoń po jej brzuchu, muskając palcami gładką skórę; drugą rękę zbliżył do twarzy, chwytając dłoń żony we własną. – Jesteś..? – Czy była pewna? Dlaczego nic wcześniej nie powiedziała? Gdyby napomknęła o tym, z pewnością nie pozwoliłby jej odrzucić tego wieczoru pomocy uzdrowiciela – przez myśl przemknęło mu, żeby wezwać go mimo wszystko, nie czekać do rana – ale najpierw potrzebował usłyszeć odpowiedź na niedokończone pytanie. Ostatnie słowa Melisande puścił zupełnie mimo uszy, nie z premedytacją – zwyczajnie zapominając o nich, nim zdążyłby pomyśleć nad ripostą.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Błysk zadowolenia przebił się przez jej spojrzenie, choć twarz pozostała w upartej manierze, kiedy Manannan potwierdził, broda drgnęła lekko unosząc się, przez chwilę sądząc, że wygrywa w tej niewielkiej walce. Ale kolejne słowa które wypadły z jego ust sprawiły, że wywróciła oczami wypuszczając w rozdrażnieniu powietrze przez nos. - Średnio inteligentny troll by się tego domyślił. - fuknęła poddając się irytacji. Złości, że nie mógł po prostu przyznać jej racji, próbując… właściwie nie wiedziała już czego. Udowodnić jej, że zrozumiała swój błąd? Zrozumiała, ale dla niej znaczenie miało to, że do niego dopuściła.
Uzupełniła jego słowa, mimowolnie unosząc kącik warg ku górze w niewypowiedzianym porozumieniu, również potakując lekko głową - bo tym razem, tak naprawdę nie potrzebne były słowa. Jednocześnie w jakiś sposób zaskoczona i poruszona tym, że sięgnął dla niej po jej nazwisko. Wiedziała, że nie był zadowolony, kiedy użyła go ostatnio - choć nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, czy odpowiadały za to te słowa, czy groźba którymi je zakończyła.
Potrzebowała chwili nie tylko po to, by znaleźć odpowiednie słowa - te, właściwie, nietrudno było odszukać. Bardziej by zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście chciała je wypowiedzieć. Pokazać mu dalej, więcej. Dwie strony rozbijały się o nią; jedna, która gotowa była oddać mu wszystko i druga, powtarzając jak mantrę, że to niebezpieczne. W końcu jednak wypuściła między nich słowa wyjaśnienia. Przekonana swoim własnym postanowieniem, by obdzielać go prawdą. Prawdą, którą potwierdził - nie zaskoczyło jej to, przecież oboje doskonale wiedzieli jak działał ich świat. Każdą słabość, którą się okazało można wykorzystać przeciwko nim. A tych, którzy chcieli im zaszkodzić z różnych powodów było przecież wielu.
- Nie będę. - potwierdziła, zadarłaby brodę odrobinę, gdyby nie to, że nadal składa głowę na własnej ręce. Potrafiła działać pod presją i pod spojrzeniami innych ludzi, nie tracąc ani siebie ani swojego wizerunku. Kiedy szorstka dłoń dotknęła jej policzka, przymknęła na chwilę powieki. Ciemne tęczówki odnalazły te jego, na kolejne słowa w spojrzeniu odbiło się zaskoczenie, choć trudno było je całkowicie wychwycić - zdawało się jedynie błysnąć na chwilę, kiedy przesuwała spojrzeniem po twarzy męża. Odwróciła je zaraz spoglądając gdzieś dalej. - Co jeśli jeszcze nie potrafię? - zapytała go ale nie wróciła jeszcze spojrzeniem, nie skończyła też mówić. Czy tego chciała? Nie była pewna, częściowo tak, do tego przecież dążyła. - Jeśli wszystko we mnie walczy o to by podążać znanym i wypracowanym schematem. Co jeśli nie chce być kolejnym ciężarem, a miejscem w którym możesz swoje na chwilę złożyć? Ty też nie musisz, Manannanie. - kroczyć samotnie dalej. Ciemne spojrzenie odnalazło to jego. A padające pytanie - choć nie zaskakujące na chwilę ją zmroziło. Tęczówki znów przesuwały się po jego twarzy, spojrzeniu, badając je w ciszy - ale tak naprawdę dając sobie czas. Nie na to, by znaleźć odpowiedź - ją przecież znała. Na to, by znaleźć w sobie siłę by wypowiedzieć te słowa, bo znaczyły się odkryciem jeszcze większym. Przymknęła na chwilę powieki, skupiając się na palcach które nadal znajdowały się na jej policzku. Wzięła wdech w płuca by wypuścić powietrze przeciągle. Otworzyła tęczówki znów trafiając na te Manannana - Słabości. - wypadło jako pierwsze, nie zdecydowała się ich rozwinąć, choć wiedziała, że zrobi to zapytania. - Kontroli. - którą dostanie, kiedy odda się w jego dłonie całkiem. Odwróciła spojrzenie na bok. - I zdrady. - kusiło ją, żeby pominąć ostatni punkt, ale skłamałby mówiąc, że nie obawiała się tego. Że cały jej plan skupiony wokół jej męża polegał na tym, by nigdy go nie znudzić i zatrzymać jego zainteresowanie. Ale nie wiedziała, czy była w stanie. Czy nie znudzi się nią, kiedy pozna już całkiem. Że jej wszystko to będzie za mało. Dźwignęła głowę kiedy zabrał palce, niemal jakby podążyła za nimi, wypuszczając słowa, by wychodząc mu naprzeciw, pozwalając krótko porwać się żartobliwym słowom na które wywróciła oczami. Mierząc go bacznie, kiedy odezwał się ponownie, pozwalając zejść się brwią ze sobą. Badając twarz Manannana słuchając kolejnych słów, pozwalając po niej błądzić oczom. Unosząc odrobinę brwi ale ledwie chwilę zajęło nim twarz Melisande złagodniała pojmując że jeśli chce by zobaczył coś w jej sposób musi go przedstawić. - Pomagałam sobie, Manannanie. - zaczęła nie mając co do tego wątpliwości. - Wybrałam to zaklęcie nie by ochroniło ciebie albo wspomogło cię w ochronie mnie. Jesteś moim protektorem, ale powiedziałam ci - nie chce być bezwolną kukłą. Chcę cię wspomagać; mnożyć twoją siłę, powiększać arsenał którego możesz dobyć. Być mieczem albo tarczą której będziesz mógł użyć. Ale nie walcząc na froncie, tam się nie wybieram, nie musisz się o to obawiać, być nimi przez to co potrafię zrobić nie narażając się dla udowodnienia… nawet nie wiem co miałabym tym udowodnić. Chcę żebyś ze mnie korzystał i na mnie polegał, bo ja zamierzam cię wykorzystać kiedy będzie mi to na rękę. Użyję twojej siły, twojego nazwiska, twoich umiejętności. To jest prosta zależność: im silniejszy jesteś tym mniej może stać się mnie, im potężniejszy tym większa jest też moja siła. Rozumiesz? - nie ukrywała przed nim tego, że zamierzała go wykorzystywać w jakiś sposób może nawet na nim żerować - ale nie za darmo, chciała mu pomagać, go wspomagać, rozwijać się, żeby sam mógł z tego korzystać. Nie odsuwała spojrzenia od niego, kiedy się podniósł bez skrępowania obserwując jego kolejne ruchy, przesuwając spojrzeniem po ciele mężczyzny. Jej brwi uniosły się na otrzymaną odpowiedź i opadły. Spojrzała przed siebie. Kącik jej ust drgnął lekko. Potrzebowała statku, a on wiedzy - tak po prostu, tylko tyle, jednym zdaniem rozbijając domysły, czy pytania, które się pojawiły. - Znamy. - przyznała oplatając dłońmi nogi. - Już jakiś czas. - ułożyła podbródek na kolanach przekręcając głowę w stronę męża. - Ostatnio dookreśliłyśmy zasady naszej przyjaźni. - przyznała, nie zastanawiając się nawet nad abstrakcyjnym brzmieniem tego stwierdzenia. Dla niej, było to naturalne, dookreśliły głośno wszystko, tak by żadnej później nie spotkało rozczarowanie.
Otrzymany podarek był dla niej zaskoczeniem - nie dlatego, że Manannan skąpił jej czegokolwiek, bardziej dlatego że wcześniej jego prezenty nie niosły za sobą niczego więcej. Były, ten dzisiaj miał wartość większą, długie palce przesunęły się po naszyjniku, kiedy znalazł się już na jej szyi. A wargi rozciągnęły w figlarnym uśmiechu, kiedy pytanie zawisło między nimi. - Na dziś, to wszystko. - stwierdziła wspaniałomyślnie w jego wargi, łącząc swoje z nimi, nim cofnął się ciągnąc ją za sobą. Westchnęła łagodnie układając głowę na jego piersi. By odsunąć się trochę i unieść ją wraz z kolejnymi słowami. Jej brwi drgnęły w niewypowiedzianym zaskoczeniu, może poruszeniu, kiedy serce mimowolnie obiło się mocniej, nie potrafiąc nie zauważyć mimowolnego rozczarowania na formę w jakim zakończyły się jego słowa. - Rozsądnie - nie chciałbyś uświadczyć Tristana wściekłego. - zażartowała pozornie lekko, choć tak naprawdę egoistycznie w tej chwili wolałaby otrzymać jedynie część tego zdania, odsuwając na bok sylwetkę brata. Obserwowała go jeszcze przez chwilę, kiedy odsunął od niej uwagę, by po chwili odwrócić się samej, układając wygodniej głowę.
- Możliwe. - potwierdziła, przesuwając leniwie palcami po jego przedramieniu. - Mam pewne tezy, choć niepotwierdzone i raczej mało zaskakujące dla tych, którzy przyglądali się im wcześniej. - wypowiedziała patrząc przed siebie. - Najsilniejsze z duchów - a może to najsilniejsze z cieni - potrzebują żywicieli, by korzystać z posiadanych mocy. Ale by ktoś mógł się jakimś stać, musiał spełnić konkretne warunki; zakładam, że chodzi o poziom asymilacji czarnej magii w organizmie nosiciela. W innym wypadku odpowiedni byłby każdy a Alphard nie zginąłby od dotknięcia jednego z kamieni. - zauważyła, właściwie nie zdając sobie sprawy z tego, że Manannan mógł nie wiedzieć. Przymknęła lekko oczy. - To że je słyszysz i to, że niektórzy są w stanie nad nimi zapanować również musi posiadać jakieś warunki. - orzekła snując łagodnie dalej, czując jak odpręża się, skupiając na postawionej przed sobą zagadce odsuwając myśli od zapadającego się lasu i krzyku, który wypełniał jej uszy. - Świat działa wszak według schematów, nawet jeśli te czasem są dla nas niejasne. Miałeś okazję doświadczyć tej mocy - ich mocy - na żywo? - zapytała, bo może o to chodziło. To ich różniło, to i znajomość czarnej magii. W tą, nie zagłębiła się bardzo. - Oczywiście, że chciałam. Legenda, którą przekazał mi Tristan mówiła o druidach, podejrzewam, że jakieś wskazówki mogą znajdować się właśnie wśród tych dotyczących ukrytej historii celtów. Myślałam o tym, by udać się do Działu Ksiąg Zakazanych. - przyznała zgodnie z prawdą, nie wyruszyła jednak do niego wstrzymana poleceniem Tristana i późniejszymi słowami zarówno Deirdre i matki. - Brzmisz jak Deirdre. - prychnęła w jednoczesnym rozbawieniu ale i mimowolnie niezadowolonym rozdrażnieniu. - Oh tak, jakie? - zapytała pozwalając, by tym razem jej ręką pomknęła wyżej, sunąc paznokciami po muskularnym przedramieniu. Wypuszczając powietrze, kiedy jego wargi znalazły się na jej ciele. Przekręciła się w jego stronę, wsuwając na jedną z nóg, dłonią, obejmując policzek kiedy mówiła dalej odrobinę zaskoczona ale i mimowolnie poruszona jego reakcją. Przesunęła tęczówkami po męskiej twarzy. - Kiedy zasugerowałam to mojemu bratu, była to jedynie możliwość oparta na jednej zmiennej. - zaczęła wyjaśniać, kiedy spotkała się bratem dopiero weszła na ich wspólna ścieżkę. - gdybym stawiła się przed nim oczekując zgody na dalsze działanie, nie zajmując się wszystkim co powinnam wcześniej uznałby mnie za niepoważną. - mówiła chcąc się wyjaśnić, nieświadoma że Manannana mogło to wcale nie interesować, że mógł czekać na jedno krótkie słowo - potwierdzenie, albo zaprzeczenie. - Dziś jest ich więcej, ale nie mam całkowitej pewności. - powiedziała w końcu, niezrozumiale zrozumiały gest wiedźmy, krwawienie które nadal nie nadeszło w tym miesiącu, starania których sumiennie się podejmowali - z przyjemnością. Wysunęła twarz w jego kierunku układając wargi w urokliwym, ale i łagodnym uśmiechu. Drugą z dłoni, układając na tej jego, wplatając od góry palce pomiędzy te męskie. - To jeszcze za wcześnie by ją mieć. - przypomniała mu - a może uświadomiła. - Będziesz pierwszym który się dowie, kiedy ją zyskam. - zapewniła go ze szczerością, niepewna jeszcze czemu te słowa niemal obleczone były potrzebą by właśnie tak było. Odsunęła dłoń od jego policzka przenosząc ją na bark, przekręcając ciało tak, by znaleźć się dokładnie przed nim, ciężar ciała opierając na kolanach kiedy nachylała się nad nim wysuwając trochę z ciepłej wody, biały kryształ zalśnił w mdłym świetle świec. Jej spojrzenie przesunęło się po ramionach za nim podążyła druga z dłoni. - Ale - podjęła zadzierając tęczówki, dłoni, pozwalając jednak wędrować niżej po jego klatce, podbrzuszu. Nachyliła się jeszcze, zbliżając twarz do męskiego ucha. - ostatnio sumiennie - przesunęła wargami po policzku wędrując w stronę ust Manannana. - na to pracowaliśmy. - odnalazła je; dłoń zjechała jeszcze niżej, odważniej. Nadal się uczyła, badała, sprawdzała. Dźwigając ciało podczas pocałunku, nie mogąc się zdecydować, chcąc oddać się chwili zapomnienia może w nadziei, że wyciągnie to z niej resztki rozedrgania, jednocześnie skuszona sprawdzeniem, jakie reakcje wywoła kolejnym zachowaniem; przeprowadzając badania odnajdywała samą siebie - odpowiednie tory; nawet jeśli nie dotyczyło to naukowych zagadek, a Manannana. Palce pomknęły w końcu po najwrażliwszej części ciała jej męża, chwilę przed tym nim wyprostowała się wychodząc z wanny. - Zgłodniałam. - orzekła niewinnie - nie mijając się z prawdą kiedy emocje odrobinę opadły, zrozumiała, że naprawdę tak było - choć prowokowała go z rozmysłem - a wypowiedziane słowa mogły obijać się dwojakim znaczeniem, zupełnie jakby wracała do gry prowadzonej w altanie jakiś czas temu. Sięgnęła po jeden z pozostawionych ręczników, na boso - pozostawiając po sobie mokre ślady - ruszając w stronę przygotowanej kolacji, by z tego miejsca, wrzucając sobie kęs jedzenia w usta zerknąć w stronę męża.
Uzupełniła jego słowa, mimowolnie unosząc kącik warg ku górze w niewypowiedzianym porozumieniu, również potakując lekko głową - bo tym razem, tak naprawdę nie potrzebne były słowa. Jednocześnie w jakiś sposób zaskoczona i poruszona tym, że sięgnął dla niej po jej nazwisko. Wiedziała, że nie był zadowolony, kiedy użyła go ostatnio - choć nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, czy odpowiadały za to te słowa, czy groźba którymi je zakończyła.
Potrzebowała chwili nie tylko po to, by znaleźć odpowiednie słowa - te, właściwie, nietrudno było odszukać. Bardziej by zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście chciała je wypowiedzieć. Pokazać mu dalej, więcej. Dwie strony rozbijały się o nią; jedna, która gotowa była oddać mu wszystko i druga, powtarzając jak mantrę, że to niebezpieczne. W końcu jednak wypuściła między nich słowa wyjaśnienia. Przekonana swoim własnym postanowieniem, by obdzielać go prawdą. Prawdą, którą potwierdził - nie zaskoczyło jej to, przecież oboje doskonale wiedzieli jak działał ich świat. Każdą słabość, którą się okazało można wykorzystać przeciwko nim. A tych, którzy chcieli im zaszkodzić z różnych powodów było przecież wielu.
- Nie będę. - potwierdziła, zadarłaby brodę odrobinę, gdyby nie to, że nadal składa głowę na własnej ręce. Potrafiła działać pod presją i pod spojrzeniami innych ludzi, nie tracąc ani siebie ani swojego wizerunku. Kiedy szorstka dłoń dotknęła jej policzka, przymknęła na chwilę powieki. Ciemne tęczówki odnalazły te jego, na kolejne słowa w spojrzeniu odbiło się zaskoczenie, choć trudno było je całkowicie wychwycić - zdawało się jedynie błysnąć na chwilę, kiedy przesuwała spojrzeniem po twarzy męża. Odwróciła je zaraz spoglądając gdzieś dalej. - Co jeśli jeszcze nie potrafię? - zapytała go ale nie wróciła jeszcze spojrzeniem, nie skończyła też mówić. Czy tego chciała? Nie była pewna, częściowo tak, do tego przecież dążyła. - Jeśli wszystko we mnie walczy o to by podążać znanym i wypracowanym schematem. Co jeśli nie chce być kolejnym ciężarem, a miejscem w którym możesz swoje na chwilę złożyć? Ty też nie musisz, Manannanie. - kroczyć samotnie dalej. Ciemne spojrzenie odnalazło to jego. A padające pytanie - choć nie zaskakujące na chwilę ją zmroziło. Tęczówki znów przesuwały się po jego twarzy, spojrzeniu, badając je w ciszy - ale tak naprawdę dając sobie czas. Nie na to, by znaleźć odpowiedź - ją przecież znała. Na to, by znaleźć w sobie siłę by wypowiedzieć te słowa, bo znaczyły się odkryciem jeszcze większym. Przymknęła na chwilę powieki, skupiając się na palcach które nadal znajdowały się na jej policzku. Wzięła wdech w płuca by wypuścić powietrze przeciągle. Otworzyła tęczówki znów trafiając na te Manannana - Słabości. - wypadło jako pierwsze, nie zdecydowała się ich rozwinąć, choć wiedziała, że zrobi to zapytania. - Kontroli. - którą dostanie, kiedy odda się w jego dłonie całkiem. Odwróciła spojrzenie na bok. - I zdrady. - kusiło ją, żeby pominąć ostatni punkt, ale skłamałby mówiąc, że nie obawiała się tego. Że cały jej plan skupiony wokół jej męża polegał na tym, by nigdy go nie znudzić i zatrzymać jego zainteresowanie. Ale nie wiedziała, czy była w stanie. Czy nie znudzi się nią, kiedy pozna już całkiem. Że jej wszystko to będzie za mało. Dźwignęła głowę kiedy zabrał palce, niemal jakby podążyła za nimi, wypuszczając słowa, by wychodząc mu naprzeciw, pozwalając krótko porwać się żartobliwym słowom na które wywróciła oczami. Mierząc go bacznie, kiedy odezwał się ponownie, pozwalając zejść się brwią ze sobą. Badając twarz Manannana słuchając kolejnych słów, pozwalając po niej błądzić oczom. Unosząc odrobinę brwi ale ledwie chwilę zajęło nim twarz Melisande złagodniała pojmując że jeśli chce by zobaczył coś w jej sposób musi go przedstawić. - Pomagałam sobie, Manannanie. - zaczęła nie mając co do tego wątpliwości. - Wybrałam to zaklęcie nie by ochroniło ciebie albo wspomogło cię w ochronie mnie. Jesteś moim protektorem, ale powiedziałam ci - nie chce być bezwolną kukłą. Chcę cię wspomagać; mnożyć twoją siłę, powiększać arsenał którego możesz dobyć. Być mieczem albo tarczą której będziesz mógł użyć. Ale nie walcząc na froncie, tam się nie wybieram, nie musisz się o to obawiać, być nimi przez to co potrafię zrobić nie narażając się dla udowodnienia… nawet nie wiem co miałabym tym udowodnić. Chcę żebyś ze mnie korzystał i na mnie polegał, bo ja zamierzam cię wykorzystać kiedy będzie mi to na rękę. Użyję twojej siły, twojego nazwiska, twoich umiejętności. To jest prosta zależność: im silniejszy jesteś tym mniej może stać się mnie, im potężniejszy tym większa jest też moja siła. Rozumiesz? - nie ukrywała przed nim tego, że zamierzała go wykorzystywać w jakiś sposób może nawet na nim żerować - ale nie za darmo, chciała mu pomagać, go wspomagać, rozwijać się, żeby sam mógł z tego korzystać. Nie odsuwała spojrzenia od niego, kiedy się podniósł bez skrępowania obserwując jego kolejne ruchy, przesuwając spojrzeniem po ciele mężczyzny. Jej brwi uniosły się na otrzymaną odpowiedź i opadły. Spojrzała przed siebie. Kącik jej ust drgnął lekko. Potrzebowała statku, a on wiedzy - tak po prostu, tylko tyle, jednym zdaniem rozbijając domysły, czy pytania, które się pojawiły. - Znamy. - przyznała oplatając dłońmi nogi. - Już jakiś czas. - ułożyła podbródek na kolanach przekręcając głowę w stronę męża. - Ostatnio dookreśliłyśmy zasady naszej przyjaźni. - przyznała, nie zastanawiając się nawet nad abstrakcyjnym brzmieniem tego stwierdzenia. Dla niej, było to naturalne, dookreśliły głośno wszystko, tak by żadnej później nie spotkało rozczarowanie.
Otrzymany podarek był dla niej zaskoczeniem - nie dlatego, że Manannan skąpił jej czegokolwiek, bardziej dlatego że wcześniej jego prezenty nie niosły za sobą niczego więcej. Były, ten dzisiaj miał wartość większą, długie palce przesunęły się po naszyjniku, kiedy znalazł się już na jej szyi. A wargi rozciągnęły w figlarnym uśmiechu, kiedy pytanie zawisło między nimi. - Na dziś, to wszystko. - stwierdziła wspaniałomyślnie w jego wargi, łącząc swoje z nimi, nim cofnął się ciągnąc ją za sobą. Westchnęła łagodnie układając głowę na jego piersi. By odsunąć się trochę i unieść ją wraz z kolejnymi słowami. Jej brwi drgnęły w niewypowiedzianym zaskoczeniu, może poruszeniu, kiedy serce mimowolnie obiło się mocniej, nie potrafiąc nie zauważyć mimowolnego rozczarowania na formę w jakim zakończyły się jego słowa. - Rozsądnie - nie chciałbyś uświadczyć Tristana wściekłego. - zażartowała pozornie lekko, choć tak naprawdę egoistycznie w tej chwili wolałaby otrzymać jedynie część tego zdania, odsuwając na bok sylwetkę brata. Obserwowała go jeszcze przez chwilę, kiedy odsunął od niej uwagę, by po chwili odwrócić się samej, układając wygodniej głowę.
- Możliwe. - potwierdziła, przesuwając leniwie palcami po jego przedramieniu. - Mam pewne tezy, choć niepotwierdzone i raczej mało zaskakujące dla tych, którzy przyglądali się im wcześniej. - wypowiedziała patrząc przed siebie. - Najsilniejsze z duchów - a może to najsilniejsze z cieni - potrzebują żywicieli, by korzystać z posiadanych mocy. Ale by ktoś mógł się jakimś stać, musiał spełnić konkretne warunki; zakładam, że chodzi o poziom asymilacji czarnej magii w organizmie nosiciela. W innym wypadku odpowiedni byłby każdy a Alphard nie zginąłby od dotknięcia jednego z kamieni. - zauważyła, właściwie nie zdając sobie sprawy z tego, że Manannan mógł nie wiedzieć. Przymknęła lekko oczy. - To że je słyszysz i to, że niektórzy są w stanie nad nimi zapanować również musi posiadać jakieś warunki. - orzekła snując łagodnie dalej, czując jak odpręża się, skupiając na postawionej przed sobą zagadce odsuwając myśli od zapadającego się lasu i krzyku, który wypełniał jej uszy. - Świat działa wszak według schematów, nawet jeśli te czasem są dla nas niejasne. Miałeś okazję doświadczyć tej mocy - ich mocy - na żywo? - zapytała, bo może o to chodziło. To ich różniło, to i znajomość czarnej magii. W tą, nie zagłębiła się bardzo. - Oczywiście, że chciałam. Legenda, którą przekazał mi Tristan mówiła o druidach, podejrzewam, że jakieś wskazówki mogą znajdować się właśnie wśród tych dotyczących ukrytej historii celtów. Myślałam o tym, by udać się do Działu Ksiąg Zakazanych. - przyznała zgodnie z prawdą, nie wyruszyła jednak do niego wstrzymana poleceniem Tristana i późniejszymi słowami zarówno Deirdre i matki. - Brzmisz jak Deirdre. - prychnęła w jednoczesnym rozbawieniu ale i mimowolnie niezadowolonym rozdrażnieniu. - Oh tak, jakie? - zapytała pozwalając, by tym razem jej ręką pomknęła wyżej, sunąc paznokciami po muskularnym przedramieniu. Wypuszczając powietrze, kiedy jego wargi znalazły się na jej ciele. Przekręciła się w jego stronę, wsuwając na jedną z nóg, dłonią, obejmując policzek kiedy mówiła dalej odrobinę zaskoczona ale i mimowolnie poruszona jego reakcją. Przesunęła tęczówkami po męskiej twarzy. - Kiedy zasugerowałam to mojemu bratu, była to jedynie możliwość oparta na jednej zmiennej. - zaczęła wyjaśniać, kiedy spotkała się bratem dopiero weszła na ich wspólna ścieżkę. - gdybym stawiła się przed nim oczekując zgody na dalsze działanie, nie zajmując się wszystkim co powinnam wcześniej uznałby mnie za niepoważną. - mówiła chcąc się wyjaśnić, nieświadoma że Manannana mogło to wcale nie interesować, że mógł czekać na jedno krótkie słowo - potwierdzenie, albo zaprzeczenie. - Dziś jest ich więcej, ale nie mam całkowitej pewności. - powiedziała w końcu, niezrozumiale zrozumiały gest wiedźmy, krwawienie które nadal nie nadeszło w tym miesiącu, starania których sumiennie się podejmowali - z przyjemnością. Wysunęła twarz w jego kierunku układając wargi w urokliwym, ale i łagodnym uśmiechu. Drugą z dłoni, układając na tej jego, wplatając od góry palce pomiędzy te męskie. - To jeszcze za wcześnie by ją mieć. - przypomniała mu - a może uświadomiła. - Będziesz pierwszym który się dowie, kiedy ją zyskam. - zapewniła go ze szczerością, niepewna jeszcze czemu te słowa niemal obleczone były potrzebą by właśnie tak było. Odsunęła dłoń od jego policzka przenosząc ją na bark, przekręcając ciało tak, by znaleźć się dokładnie przed nim, ciężar ciała opierając na kolanach kiedy nachylała się nad nim wysuwając trochę z ciepłej wody, biały kryształ zalśnił w mdłym świetle świec. Jej spojrzenie przesunęło się po ramionach za nim podążyła druga z dłoni. - Ale - podjęła zadzierając tęczówki, dłoni, pozwalając jednak wędrować niżej po jego klatce, podbrzuszu. Nachyliła się jeszcze, zbliżając twarz do męskiego ucha. - ostatnio sumiennie - przesunęła wargami po policzku wędrując w stronę ust Manannana. - na to pracowaliśmy. - odnalazła je; dłoń zjechała jeszcze niżej, odważniej. Nadal się uczyła, badała, sprawdzała. Dźwigając ciało podczas pocałunku, nie mogąc się zdecydować, chcąc oddać się chwili zapomnienia może w nadziei, że wyciągnie to z niej resztki rozedrgania, jednocześnie skuszona sprawdzeniem, jakie reakcje wywoła kolejnym zachowaniem; przeprowadzając badania odnajdywała samą siebie - odpowiednie tory; nawet jeśli nie dotyczyło to naukowych zagadek, a Manannana. Palce pomknęły w końcu po najwrażliwszej części ciała jej męża, chwilę przed tym nim wyprostowała się wychodząc z wanny. - Zgłodniałam. - orzekła niewinnie - nie mijając się z prawdą kiedy emocje odrobinę opadły, zrozumiała, że naprawdę tak było - choć prowokowała go z rozmysłem - a wypowiedziane słowa mogły obijać się dwojakim znaczeniem, zupełnie jakby wracała do gry prowadzonej w altanie jakiś czas temu. Sięgnęła po jeden z pozostawionych ręczników, na boso - pozostawiając po sobie mokre ślady - ruszając w stronę przygotowanej kolacji, by z tego miejsca, wrzucając sobie kęs jedzenia w usta zerknąć w stronę męża.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W reakcji na jej słowa jedynie się uśmiechnął, nie podejmując już dalszej dyskusji – nie dolewając paliwa do jej frustracji i złości, wyjątkowo nie czując potrzeby do dalszego ciągnięcia tej drobnej (w jego mniemaniu) sprzeczki. Był zbyt zmęczony, by droczenie się miało szansę przynieść mu satysfakcję, rozsupłujące się powoli sploty nadszarpniętych nerwów pozostawiały po sobie mieszaninę senności i błogości, tylko trochę podszytej już niepokojem – tymczasowo rozproszonym ciepłem bijącym od parującej wody, przytępionym paroma łykami wypitego alkoholu i grubością otaczających ich murów, nadal – mimo wszystko – kojarzących się Manannanowi z bezpieczeństwem. Dwa tygodnie festiwalu były wyjątkowo długie, ale dopiero teraz czuł na ramionach ich ciężar, zrzucony z całą mocą ostatnich godzin; gdy przymykał powieki, widział pod nimi przeplatające się ze sobą obrazy: płonące fragmenty meteorytów przecinających nocne niebo mieszały się w jakimś szalonym tańcu z obracającą się wokół ogniska sylwetką Melisande, słodycz wina zabarwił gorzki posmak popiołu. Chciał zgasić to wszystko, zdmuchnąć wspomnienia niczym płomień świecy, upić się do nieprzytomności albo chociaż zapaść w długi sen bez snów – ale wątpił, by tego dnia miało mu być to dane. Kradł więc tyle, ile mógł, korzystając ze spokoju komnat i ciszy po zażegnanej (chyba?) kłótni, póki co nie zwracając uwagi na to, że bariery, jakimi na ogół się otaczał, zupełnie skruszały – bo nie miał siły ani chęci, żeby je podtrzymywać.
Czy musiał? Czy powinien?
Czy miało to znaczenie?
– Przyznanie się do błędów, strachu czy bezradności nie uczyni z ciebie ciężaru – zaoponował z cichą stanowczością, znów poniekąd uciekając się do hipokryzji, choć gdy spoglądał na Melisande – przez chwilę starając się, bezskutecznie, uchwycić jej wzrok – wierzył we własne słowa. Może miała rację, może rzeczywiście jej pobłażał, stosując wobec niej standard zupełnie inny od tego, który obowiązywał w jego oczach dla reszty, w tym dla niego samego – ale patrząc na nią teraz, z fantomowymi śladami niedawnych łez na policzkach, nie widział w niej wcale słabości. – Ale to twoja decyzja – dodał, nie miał zamiaru namawiać jej do niczego; nie dziwiło go, że nie potrafiła lub nie chciała mu zaufać, nie był przecież zaufania godzien – daleko było mu do uczciwości, kłamał i oszukiwał równie często, co oddychał, a chociaż całą lojalność, której skąpił innym, zachowywał dla rodziny, to Melisande nie musiała jeszcze w to wierzyć. – Sama najlepiej wiesz, czego pragniesz – stwierdził, przesuwając opuszkiem kciuka po kobiecym policzku, żeby założyć kosmyk mokrych włosów za ucho. Przechylił lekko głowę, wargi mu drgnęły, wiem, chciał jej odpowiedzieć – ale czy naprawdę wiedział? Czy nie musiał? Musiał, powinien; był mężczyzną – synem Traversów, lordem tych ziem; kiedy miał być silny i niezachwiany, jeżeli nie teraz – gdy toczyli wojnę nie tylko z przeklętymi rebeliantami, ale też zdawałoby się, z samym światem?
Cofnął dłoń wysłuchując kolejnych wpadających pomiędzy nich słów; kiwnął bezwiednie głową, nawet nie próbując ich podważać – doświadczył przecież tego wszystkiego na własnej skórze i przysięgał, że nigdy więcej sobie na to nie pozwoli. Zacisnął mocniej szczęki, twarz stężała mu na ułamek sekundy, na krótką, ulotną chwilę. Odwrócił wzrok, odrywając palce od krawędzi wanny, żeby potrzeć szorstką brodę. – Obiecałbym, że nigdy nie wykorzystam tych rzeczy przeciw tobie – podjął po chwili, łagodniejąc, powracając do niej spojrzeniem – ale wątpię, by zadowoliły cię puste słowa – dokończył, póki co nie mógł przecież ofiarować jej nic więcej. Nie miał zamiaru mamić jej słodkimi wizjami, nie wiedział, co przyniesie przyszłość – zwłaszcza, dopóki jego własna nie należała wyłącznie do niego.
Jego brwi zbiegły się nieco do środka, kiedy Melisande znów się odezwała, westchnął bezgłośnie. – Rozumiem – przytaknął, choć ton głosu zdradzał, że nie do końca się z nią zgadzał. Nie w kwestii istniejącej pomiędzy nimi zależności, to było dla niego oczywiste od momentu, w którym wziął ją za żonę: jej pozycja była nierozerwalnie związana z nim i nie dziwiło go wcale, że Melisande zdawała sobie z tego w pełni sprawę. Ale nie mógł, nie miał zamiaru zaakceptować jej braku wiary: w to, że wiedział, co robił; że potrafił samodzielnie podjąć decyzje, które uchronią ją od zagrożenia. – Czy nie sądzisz jednak, że gdybym potrzebował takiego wsparcia, sam sięgnąłbym po zaklęcie? – zapytał. Bez przygany, jeszcze też bez rozczarowania, skrywając jednak emocje za prostymi ruchami dłoni, gdy odsuwał się, by stanąć na własnych nogach i zsunąć z ramion koszulę. Transmutacja była jego siłą, zmiana własnych oczu w te należące do innego stworzenia nie przysporzyłaby mu problemów nawet w trudnej sytuacji. – Ułatwiając ucieczkę sobie samej, pomogłabyś mi bardziej, niż zaskakując mnie w ten sposób – dodał. W momencie, gdy setka rzeczy działa się jednocześnie, nie było czasu na otwartą komunikację; nie miał więc pojęcia, czego w tamtej chwili potrzebowała Melisande, czy była ranna, czy coś utrudniało jej chodzenie, czy widziała, co działo się wokół niej. Nie miał czasu pytać, każdy drobny problem usunięty przez nią z drogi pomagał więc im obojgu. – Ale zostawmy to już dzisiaj – zadecydował, wracając do żony i pochylając się, żeby wypowiedzieć te słowa wprost do jej ucha – nim usadowił się wygodniej za jej plecami, pozwalając, by gorąca woda rozluźniła spięte ciało.
Kącik ust drgnął mu w górę, nie wychwycił emocji przemykających wzdłuż łagodnych rysów Melisande – ale coś w jej wypowiedzi go rozbawiło. – Nie wydaje ci się, że trochę za bardzo je lubisz? Zasady? – zapytał, odchylając głowę do tyłu i przymykając powieki. – Co takiego na przykład ustaliłyście? – podjął po chwili milczenia, pozwalając, żeby odrobina zaintrygowania przebiła się przez senność. Rozrzedzoną – tylko trochę – leniwym pocałunkiem i spokojnym dotykiem ciepłych palców, wędrujących wzdłuż linii tatuaży znaczących przedramię Manannana. Drugie – wyciągnął z wody, żeby odsunąć z twarzy kosmyki przydługich włosów, a później łokciem wygodnie oprzeć się o brzeg wanny. – Nie chciałbym – potwierdził, tym samym wyrzucając z głowy wspomnienie Tristana – niezbyt pasujące mu do otaczającego go obrazka.
Potarł brodę palcami, wsłuchując się w cichy głos Melisande, jednocześnie zafascynowany i zaskoczony tym, co mówiła; nie spodziewał się, że mogła wiedzieć o cieniach tak dużo, jej zainteresowanie czarną magią stanowiło dla niego nowość – podobnie jak okoliczności śmierci Blacka, do tej pory wyjątkowo mętne. – Cienie nie od dzisiaj zajmują twoje myśli – stwierdził, nie zapytał, nie oczekując jednocześnie odpowiedzi; myślał na głos, w zmęczeniu gubiąc gdzieś granicę pomiędzy myślami a słowami. – Miałem – potwierdził. – W Landguard Fort. To wtedy przemówiły do mnie po raz pierwszy – przyznał, bez trudu przypominając sobie zalewającą oczy ciemność, wypełnioną wyłącznie kakofonią niezrozumiałych szeptów. Dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, ale opanował go szybko; ciepła woda i bliskość Melisande skutecznie odganiała wszelkie inne wspomnienia. – Deirdre wie, co mówi – zauważył, niewielu było czarodziejów, którzy zgłębili czarną magię tak dobrze, jak ona. – Powinnaś jej w tej kwestii posłuchać. Czy może to nie znalazło się na liście zasad? – zapytał tonem udawanego zastanowienia, coraz bardziej otwarcie się z nią drocząc. Bez złośliwości, bezwiednie powracając dłonią do Melisande, żeby przeczesać palcami jej długie włosy; pozornie przypadkiem muskając gładką skórę na karku i plecach. – Nie bądź ironiczna – zwrócił jej uwagę, wychwytując pobrzmiewające w nutach rozdrażnienie. – Moja rodzina od pokoleń studiuje transmutację – to potężna magia, pozwalająca kształtować rzeczywistość wedle własnej woli. Powinna ci się spodobać – zauważył, pozwalając sobie na lekki przytyk, ale mówiąc zupełnie szczerze; transmutacja fascynowała go niemal od zawsze, dawała kontrolę nad falami, wiatrem, a nawet własnym ciałem – a w porównaniu z osiągnięciami jego przodków, dopiero zdarł wierzchnią warstwę z wiedzy, jaką w sobie kryła.
A o której zapomniał zupełnie, wytrącony z równowagi słowami Melisande. Kiedy odwróciła się ku niemu, zatrzymał spojrzenie na jej twarzy, jakby to tam spodziewał się znaleźć odpowiedź – ale nie odszukał jej ani w jej oczach, ani w słowach, przez niekończącą się minutę kluczących nieznośnie wokół jednoznaczności. Wreszcie: wypuścił powietrze z płuc, a więc nie miała pewności; zacisnął palce, splatając je z tymi należącymi do żony, nie do końca pewien natury emocji, które wypełniły jego klatkę piersiową. – Dobrze – przytaknął, niechętnie godząc się na kolejne dni oczekiwania; nie był cierpliwy, nie znosił trwać w bezczynności – ale z drugiej strony: może wcale nie musiał.
Przesunął dłonie na jej talię, instynktownie chcąc pomóc jej w utrzymaniu równowagi na śliskiej powierzchni wanny, choć Melisande najwidoczniej radziła sobie z tym doskonale; jej słowa zdawały się wędrować wzdłuż jego ciała równo z jej dłonią, serce zabiło mu szybciej, w dole brzucha rozlał się gorąc – niemający nic wspólnego z temperaturą parującej wokół nich wody. Ciało zareagowało szybciej niż myśli, choć nie do końca tak, jakby sobie tego życzył; wyczerpanie go nie opuszczało, sięgnął ku niej ręką, na krótko chwytając ją za nadgarstek. – Pracowaliśmy – potwierdził, głosem niższym i bardziej zachrypniętym niż jeszcze przed chwilą. Rozproszony, nie zdążył powstrzymać Melisande przed zwinnym przemknięciem ponad krawędzią wanny, podążył jednak za nią spojrzeniem – potrzebując paru sekund, żeby uspokoić przyspieszony oddech.
Prowokowała go? Z pewnością; obrócił się dookoła, śledząc jej wędrówkę przez komnaty z tańczącą na wargach wesołością, powstrzymując się jednak przed pójściem za nią. Zamiast tego osunął się w dół, płynnym ruchem zanurzając głowę pod wodą. Palcami przeczesał włosy, wypłukując z nich pył ze spopielonych liści i gałęzi, i dopiero później się wynurzając, po to tylko, żeby oprzeć się wygodnie o pochylony brzeg i oprzeć rozpostarte szeroko ramiona o krawędzie. – Na co masz ochotę? – zapytał, gdy Melisande przyznała, że zgłodniała; mając na myśli, rzecz jasna, rozstawioną na stoliku kolację – mimo że jego spojrzenie nie uciekło w jej kierunku ani na moment, przemykając wyłącznie po owiniętej ręcznikiem sylwetce żony.
Czy musiał? Czy powinien?
Czy miało to znaczenie?
– Przyznanie się do błędów, strachu czy bezradności nie uczyni z ciebie ciężaru – zaoponował z cichą stanowczością, znów poniekąd uciekając się do hipokryzji, choć gdy spoglądał na Melisande – przez chwilę starając się, bezskutecznie, uchwycić jej wzrok – wierzył we własne słowa. Może miała rację, może rzeczywiście jej pobłażał, stosując wobec niej standard zupełnie inny od tego, który obowiązywał w jego oczach dla reszty, w tym dla niego samego – ale patrząc na nią teraz, z fantomowymi śladami niedawnych łez na policzkach, nie widział w niej wcale słabości. – Ale to twoja decyzja – dodał, nie miał zamiaru namawiać jej do niczego; nie dziwiło go, że nie potrafiła lub nie chciała mu zaufać, nie był przecież zaufania godzien – daleko było mu do uczciwości, kłamał i oszukiwał równie często, co oddychał, a chociaż całą lojalność, której skąpił innym, zachowywał dla rodziny, to Melisande nie musiała jeszcze w to wierzyć. – Sama najlepiej wiesz, czego pragniesz – stwierdził, przesuwając opuszkiem kciuka po kobiecym policzku, żeby założyć kosmyk mokrych włosów za ucho. Przechylił lekko głowę, wargi mu drgnęły, wiem, chciał jej odpowiedzieć – ale czy naprawdę wiedział? Czy nie musiał? Musiał, powinien; był mężczyzną – synem Traversów, lordem tych ziem; kiedy miał być silny i niezachwiany, jeżeli nie teraz – gdy toczyli wojnę nie tylko z przeklętymi rebeliantami, ale też zdawałoby się, z samym światem?
Cofnął dłoń wysłuchując kolejnych wpadających pomiędzy nich słów; kiwnął bezwiednie głową, nawet nie próbując ich podważać – doświadczył przecież tego wszystkiego na własnej skórze i przysięgał, że nigdy więcej sobie na to nie pozwoli. Zacisnął mocniej szczęki, twarz stężała mu na ułamek sekundy, na krótką, ulotną chwilę. Odwrócił wzrok, odrywając palce od krawędzi wanny, żeby potrzeć szorstką brodę. – Obiecałbym, że nigdy nie wykorzystam tych rzeczy przeciw tobie – podjął po chwili, łagodniejąc, powracając do niej spojrzeniem – ale wątpię, by zadowoliły cię puste słowa – dokończył, póki co nie mógł przecież ofiarować jej nic więcej. Nie miał zamiaru mamić jej słodkimi wizjami, nie wiedział, co przyniesie przyszłość – zwłaszcza, dopóki jego własna nie należała wyłącznie do niego.
Jego brwi zbiegły się nieco do środka, kiedy Melisande znów się odezwała, westchnął bezgłośnie. – Rozumiem – przytaknął, choć ton głosu zdradzał, że nie do końca się z nią zgadzał. Nie w kwestii istniejącej pomiędzy nimi zależności, to było dla niego oczywiste od momentu, w którym wziął ją za żonę: jej pozycja była nierozerwalnie związana z nim i nie dziwiło go wcale, że Melisande zdawała sobie z tego w pełni sprawę. Ale nie mógł, nie miał zamiaru zaakceptować jej braku wiary: w to, że wiedział, co robił; że potrafił samodzielnie podjąć decyzje, które uchronią ją od zagrożenia. – Czy nie sądzisz jednak, że gdybym potrzebował takiego wsparcia, sam sięgnąłbym po zaklęcie? – zapytał. Bez przygany, jeszcze też bez rozczarowania, skrywając jednak emocje za prostymi ruchami dłoni, gdy odsuwał się, by stanąć na własnych nogach i zsunąć z ramion koszulę. Transmutacja była jego siłą, zmiana własnych oczu w te należące do innego stworzenia nie przysporzyłaby mu problemów nawet w trudnej sytuacji. – Ułatwiając ucieczkę sobie samej, pomogłabyś mi bardziej, niż zaskakując mnie w ten sposób – dodał. W momencie, gdy setka rzeczy działa się jednocześnie, nie było czasu na otwartą komunikację; nie miał więc pojęcia, czego w tamtej chwili potrzebowała Melisande, czy była ranna, czy coś utrudniało jej chodzenie, czy widziała, co działo się wokół niej. Nie miał czasu pytać, każdy drobny problem usunięty przez nią z drogi pomagał więc im obojgu. – Ale zostawmy to już dzisiaj – zadecydował, wracając do żony i pochylając się, żeby wypowiedzieć te słowa wprost do jej ucha – nim usadowił się wygodniej za jej plecami, pozwalając, by gorąca woda rozluźniła spięte ciało.
Kącik ust drgnął mu w górę, nie wychwycił emocji przemykających wzdłuż łagodnych rysów Melisande – ale coś w jej wypowiedzi go rozbawiło. – Nie wydaje ci się, że trochę za bardzo je lubisz? Zasady? – zapytał, odchylając głowę do tyłu i przymykając powieki. – Co takiego na przykład ustaliłyście? – podjął po chwili milczenia, pozwalając, żeby odrobina zaintrygowania przebiła się przez senność. Rozrzedzoną – tylko trochę – leniwym pocałunkiem i spokojnym dotykiem ciepłych palców, wędrujących wzdłuż linii tatuaży znaczących przedramię Manannana. Drugie – wyciągnął z wody, żeby odsunąć z twarzy kosmyki przydługich włosów, a później łokciem wygodnie oprzeć się o brzeg wanny. – Nie chciałbym – potwierdził, tym samym wyrzucając z głowy wspomnienie Tristana – niezbyt pasujące mu do otaczającego go obrazka.
Potarł brodę palcami, wsłuchując się w cichy głos Melisande, jednocześnie zafascynowany i zaskoczony tym, co mówiła; nie spodziewał się, że mogła wiedzieć o cieniach tak dużo, jej zainteresowanie czarną magią stanowiło dla niego nowość – podobnie jak okoliczności śmierci Blacka, do tej pory wyjątkowo mętne. – Cienie nie od dzisiaj zajmują twoje myśli – stwierdził, nie zapytał, nie oczekując jednocześnie odpowiedzi; myślał na głos, w zmęczeniu gubiąc gdzieś granicę pomiędzy myślami a słowami. – Miałem – potwierdził. – W Landguard Fort. To wtedy przemówiły do mnie po raz pierwszy – przyznał, bez trudu przypominając sobie zalewającą oczy ciemność, wypełnioną wyłącznie kakofonią niezrozumiałych szeptów. Dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, ale opanował go szybko; ciepła woda i bliskość Melisande skutecznie odganiała wszelkie inne wspomnienia. – Deirdre wie, co mówi – zauważył, niewielu było czarodziejów, którzy zgłębili czarną magię tak dobrze, jak ona. – Powinnaś jej w tej kwestii posłuchać. Czy może to nie znalazło się na liście zasad? – zapytał tonem udawanego zastanowienia, coraz bardziej otwarcie się z nią drocząc. Bez złośliwości, bezwiednie powracając dłonią do Melisande, żeby przeczesać palcami jej długie włosy; pozornie przypadkiem muskając gładką skórę na karku i plecach. – Nie bądź ironiczna – zwrócił jej uwagę, wychwytując pobrzmiewające w nutach rozdrażnienie. – Moja rodzina od pokoleń studiuje transmutację – to potężna magia, pozwalająca kształtować rzeczywistość wedle własnej woli. Powinna ci się spodobać – zauważył, pozwalając sobie na lekki przytyk, ale mówiąc zupełnie szczerze; transmutacja fascynowała go niemal od zawsze, dawała kontrolę nad falami, wiatrem, a nawet własnym ciałem – a w porównaniu z osiągnięciami jego przodków, dopiero zdarł wierzchnią warstwę z wiedzy, jaką w sobie kryła.
A o której zapomniał zupełnie, wytrącony z równowagi słowami Melisande. Kiedy odwróciła się ku niemu, zatrzymał spojrzenie na jej twarzy, jakby to tam spodziewał się znaleźć odpowiedź – ale nie odszukał jej ani w jej oczach, ani w słowach, przez niekończącą się minutę kluczących nieznośnie wokół jednoznaczności. Wreszcie: wypuścił powietrze z płuc, a więc nie miała pewności; zacisnął palce, splatając je z tymi należącymi do żony, nie do końca pewien natury emocji, które wypełniły jego klatkę piersiową. – Dobrze – przytaknął, niechętnie godząc się na kolejne dni oczekiwania; nie był cierpliwy, nie znosił trwać w bezczynności – ale z drugiej strony: może wcale nie musiał.
Przesunął dłonie na jej talię, instynktownie chcąc pomóc jej w utrzymaniu równowagi na śliskiej powierzchni wanny, choć Melisande najwidoczniej radziła sobie z tym doskonale; jej słowa zdawały się wędrować wzdłuż jego ciała równo z jej dłonią, serce zabiło mu szybciej, w dole brzucha rozlał się gorąc – niemający nic wspólnego z temperaturą parującej wokół nich wody. Ciało zareagowało szybciej niż myśli, choć nie do końca tak, jakby sobie tego życzył; wyczerpanie go nie opuszczało, sięgnął ku niej ręką, na krótko chwytając ją za nadgarstek. – Pracowaliśmy – potwierdził, głosem niższym i bardziej zachrypniętym niż jeszcze przed chwilą. Rozproszony, nie zdążył powstrzymać Melisande przed zwinnym przemknięciem ponad krawędzią wanny, podążył jednak za nią spojrzeniem – potrzebując paru sekund, żeby uspokoić przyspieszony oddech.
Prowokowała go? Z pewnością; obrócił się dookoła, śledząc jej wędrówkę przez komnaty z tańczącą na wargach wesołością, powstrzymując się jednak przed pójściem za nią. Zamiast tego osunął się w dół, płynnym ruchem zanurzając głowę pod wodą. Palcami przeczesał włosy, wypłukując z nich pył ze spopielonych liści i gałęzi, i dopiero później się wynurzając, po to tylko, żeby oprzeć się wygodnie o pochylony brzeg i oprzeć rozpostarte szeroko ramiona o krawędzie. – Na co masz ochotę? – zapytał, gdy Melisande przyznała, że zgłodniała; mając na myśli, rzecz jasna, rozstawioną na stoliku kolację – mimo że jego spojrzenie nie uciekło w jej kierunku ani na moment, przemykając wyłącznie po owiniętej ręcznikiem sylwetce żony.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Kaciki jej warg drgnęły na wypowiedziane słowa, ale nie skomentowała ich - mimo to, musiał widzieć w spojrzeniu, że nie umie w to uwierzyć. A może, nawet jeśli wymienione przez niego rzeczy nie czyniły z niej ciężaru, to czyniły ją słabą. Podatną, bezbronną i doskonale wiedział, jak łatwo można to było wykorzystać. Sama ich używała - słabości innych, ich błędów, źle złożonych słów. Bezwzględnie, by dostać się tam, gdzie chciała. Ciemne tęczówki przesuwały się po twarzy Manannana. Nie drgnęła na kolejne ze słów.
- Ciebie. - odpowiedziała mu, przymykając powieki na sekundę dłużej, kiedy przesunął palcami po jej policzku. Rzadko zmieniała raz przyjęte zamierzenia. Swoje ścieżki wyznaczała po dokładnym ich przemyśleniu. Nie mknęła ku niemu z powodu młodzieńczej miłostki, która zawładnęła nią całkiem. Była pewna, że nie. To postanowienie - nie, nie postanowienie, opcja - zrodziło się wcześniej oczekując na jego wyboru tego dnia na plaży. A gdy go dokonał, ruszyła pewnie przygotowaną już ścieżką. - Decyzja została już podjęta. - to nie o nią chodziło, odnalazła jego spojrzenie. Trudność leżała gdzie indziej. W przyzwyczajeniach i nawykach, które trudno było wypuścić z dłoni, bo pozwalały jej zachować władzę nad samą sobą. - Mówię tylko, że mimowolnie ciągnie mnie do zachowania siebie w sposób w którym trwałam. Zmiany nadejdą, ale trochę zajmą. Pierwszym postanowieniem które obrałam dla nas było obdarzać cię jedynie prawdą. - wiele czy nie? Dla niej dużo, to co wiedziała, to co dostrzegała często zachowywała dla siebie, dzieląc się własnymi myślami z niewielką grupą osób. Nie chciała jedynie trwać, chciała by mógł jej zaufać - by przy niej nie musiał trwać w gotowości i napięciu czekając na kolejny atak. Mieli spędzić z sobą życie i choć wiedziała, że potrzebowali czasu z każdym dniem, mocniejszym poznawaniem Manannana wierzyła, że będą w stanie zgrać się na tyle, by działać niczym dobrze naoliwiony mechanizm.
- Nie zadowoliły. - potwierdziła. - Rozczarowały. - wybrała odnajdując jego spojrzenie. W końcu to nie słowa a czyny mówiły najmocniej. Dlatego nie przekonywała go na siłę słowami o tym, ile potrafiła, zamiast tego pokazała mu efekty własnej pracy. To, co udało jej się osiągnąć - choć dziś to wszystko okazało się kroplą w morzu prawdziwych umiejętności.
Wypadające słowo, choć znaczące pozornie zrozumieniem rozbrzmiewało jeszcze czymś jeszcze - wątpliwością która mimowolnie zmarszczyła jej brwi. Padające pytanie sprawiło, że jej wargi rozchyliły się równocześnie z oczami znacząc je chwilowym zaskoczeniem. Zaraz na powrót jednak zeszły się ze sobą. Wargi zacisnęła w wąską linijkę milknąc na chwilę. Miał słuszność w wypowiadanych słowach. Wybrała to zaklęcie sądząc, że będzie przydatne; że pomoże im - jemu - w ucieczce z lasu. Ale wiedziała też, że wybrała je, bo nawet wtedy kiedy świat trząsł się w posadach nie chciała udowodnić - nie wiedząc już czy sobie czy jemu - że może być przydatna, sprawiając, że nawet przez chwilę nie pomyślała wtedy o tym, co właśnie powiedział. Ale nie była. I to rozświeczało ją bardziej. Nie zgodziła się z nim po prostu - może powinna, ale nie umiała. Jej broda uniosła się.
- Sądzę, że byłoby wydajniej gdybyś nie musiał marnować - czasu, energii, myśli - na zaklęcia mniej znaczące. - odpowiedziała w końcu po przedłużającej się chwili milczenia, mrużąc lekko oczy. Twierdził, że go nie rozczarowała, a jednocześnie nie wydawał się zadowolony z tego że próbowała wspomóc go w działaniach. Kolejne słowa sprawiły, że uniosła brodę jeszcze trochę. Wargi zacisnęły się w wąską linie, mięsień na policzku drgnął, kiedy odwróciła od niego nie tylko spojrzenie, ale i głowę próbując to ukryć. Nie mówiąc już nic więcej.
- Zostawmy w ogóle. - powiedziała z rozdrażnieniem, odsuwając od jego warg głowę. - Więcej nie spróbuję. - obraziła się, niemal dziecięco, nie chcąc wracać do czegoś, co nie miało być po jej myśli. Uznając swój tok myślenia za - jedyny i - właściwy.
Nie była pewna, co kazało jej trochę odpuścić, rozluźniło ciało i objętą zawziętość - ciepła woda, sylwetka męża, niezrozumiałe całkiem uczucie, kiedy pokazał jej kryształ, powoli krusząc kolejną barierę. Łagodząc jej myśli i nastrój. Czy całkiem? Nie na pewno. Bo Manannan zdawał się zdecydować drażnić ją dalej. Odwróciła głowę unosząc brwi, żeby spojrzeć na niego.
- Wolałbyś żebym dla zamanifestowania mojej pogardy ku nim, wbiegła na Selmę i popłynęła w dal poszukując utopijnej wolności? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, by pokręcić głową na wpół wywracając oczami, odwracając ją zaraz wraz z tęczówkami, pozwalając objąć się ramionami. - To mechanizmy, jak każde inne, dobrze użyte są w stanie dać wymierne korzyści. Poza tym zasady ograniczają liczbę ścieżek które trzeba rozpatrzeć podczas planowania. - mimowolnie i tak się wytłumaczyła, choć nie robiła tego przeważnie - właściwie, niewielu miało szansę móc naprawdę ją zrozumieć. Świat dzielił się na dwie grupy ludzi, tych, którzy nauczyli się tego poprzez przebywanie z nią - jak Tristan i Ramsey - i tych, którzy nigdy nie mieli dojrzeć jej prawdziwej. Oparła się o niego, pozwalając zejść brwią. - Na przykład granice lojalności którymi jesteśmy w stanie się obdarzyć. Ofiarowałam jej wysokie miejsce. - dłoń, palce, przesuwały się po ramieniu niemal bezmyślnie, bez większego planu, czy zamiaru, popchnięte do działania nie mającą początku potrzebą. - Nic czego nie wiedziałyśmy wcześniej, ale wypowiedziane głośno i ubrane w ramy nie pozostawi rozczarowania. - powiedziała przesuwając palce w drugą stronę, zahaczając o skórę paznokciami. Krótkie stwierdzenie, które wypadło z jego ust sprawiło, że odwróciła się w jego stronę trochę gwałtowniej, oczy zabłysły lekko. - Twoich nie? - zapytała wysuwając twarz bardziej w jego kierunku, przekręcając ciało, żeby ułożyć dłoń na piersi. - Jaką moc byśmy posiedli, gdyby dało się wyeliminować niedogodności z nimi związane. - wymknęło się z jej ust mimowolnie. Mówiła my, choć wiedziała, że ta moc - nawet jeśli okiełznana - nie miała być jej. - Jeśli ta moc istniała wcześniej ale została zapomniana, to istnieje prawdopodobieństwo, że zachowały się o niej informacje, wzmianki, może jakieś dzienniki. Że są źródła, które pozwoliłyby dojść do ich właściwej genezy która pomogłaby w całkowitym zrozumieniu wszystkiego z czym mamy do czynienia. - kolejne słowa potwierdzenia sprawiły że na chwilę zamilkła, jej wzrok przesuwał się gdzieś ponad ramieniem męża nie obecnie, kiedy coś rozpatrywała. Po czym skinęła głową do siebie, układając się znów na nim. - To ma sens. - mruknęła do siebie, podejmując wędrówkę palców po jego ramieniu. - Wie. - potwierdziła, chociaż jej głos nie wybrzmiewał zadowoleniem. - Powinnam urazić się insynuacją, że jestem na tyle nieroztropna by tego nie zrobić. - orzekła mimowolnie marszcząc z niezadowoleniem nos. Krótkie westchnienie wypadło z jej warg. Na chwilę zamarła, kiedy dłoń jej męża przemknęła przez jej włosy, dotykając karku. Zatrzymała słowa na wargach kiedy zwrócił jej uwagę wypuszczając ciężej powietrze z warg, pochylając się do przodu, podciągając jedną z nóg na której oparła najpierw rękę - a na dłoni ułożyła głowę, którą odwróciła w stronę męża. Jej wargi wygięły się w uśmiechu - choć może bardziej grymasie. - Mam ją już w planie. - odpowiedziała odsuwając tęczówki na bok. Nie zamierzała zaniedbać kluczowej dziedziny Traversów - wszak stała się jednym z nich. Dlatego przecież skłoniła się ku świstoklikom. - Ale i w niej szybko nie sięgnę po wszystko. To zastanawiające jaką formę obrałabym opanowując animagię. - palec uniósł się i uderzył kilka razy w policzek kiedy nad czymś myślała. - Chciałabym kiedyś zobaczyć jak z niej korzystasz - powiedziała w końcu wracając tęczówkami do męża. - z czarnej magii. - uściśliła, nie sądząc, że zgodzi się na samolubną prośbę, ale nie umiała nic poradzić na to, że słowa wypowiedziane przez Deirdre wzbudziły jej ciekawość. Chciała go zobaczyć kiedy sięgał po najpotężniejszą z magii. Zobaczyć to, co widział ktoś inny. Odwróciła się, opierając plecy znów o niego.
- Dobrze. - potwierdziła, przesuwając spojrzeniem po twarzy męża, jej wargi rozciągnęły się w ujmującym uśmiechu, kiedy nachyliła się bliżej. - Niemniej będę oczekiwać rekompensaty. - powróciła do tematu, który pominął unosząc rękę, żeby założyć mu za ucho kosmyk włosów. Przesuwając ciało, by znaleźć się przed mężem, podejmując kolejnych działań - połowicznie zaplanowanych - prowadzona ciekawością, zmęczeniem, ale i jednoczesną chęcią przesunięcia się gdzie indziej. Nadal rozstrojona przez to, co przeżyli dzisiaj. Jej wargi mimowolnie rozciągnęły się w uśmiechu podczas pocałunku, na reakcje i potwierdzenie, które otrzymała. Serce obiło się mocniej, kiedy chwycił ją za nadgarstek, ale nie przerwała zamierzonych działań, chwilę później wychodząc z wanny odsuwając się od niej - najzwyczajniej ciekawa. Zakładała - może nad wyrost - że ruszy za nią. Choć fakt, że tego nie zrobił nie wlał w nią rozczarowania, bo czuła wędrujące za nią tęczówki. Zatrzymała się przy stole, spoglądając ku Manannanowi dopiero kiedy między nimi zawisło pytanie.
- Nie wiem. - przyznała, wargi uniosły się w górę w uroczym uśmiechu. Normalnie przyznanie się do tego napawało ją frustracją, ale choć istotnie była głodna to z jakiegoś powodu, było jej wszystko jedno, a samo pytanie odebrało niekoniecznie jako pytanie o kolację. Absurdalność własnego niezdecydowania ją bawiła. Ale tego, na co miała teraz ochotę naprawdę nie wiedziała odbijając się od jednego pragnienia, ku drugiemu.
- Słyszałam że Efrem Yaxley wrócił do Anglii. - powiedziała pozornie lekko, lustrując stolik przy którym stała, choć czuła na sobie spojrzenie męża. Tym razem sięgnęła po talerz na którym ułożyła trochę pieczywa, serów i mięs. Kiedy skończyła wzięła w palce kawałek sera który wsunęła do warg, dokładając do tego oderwany kawałek pieczywa. Sięgnęła po szklankę z której pił wcześniej i dolała do niej alkoholu. Złapała jedno i drugie by powoli wrócić w jego kierunku, nieśpiesznie stawiając krok za krokiem. W końcu znalazła się obok, wyciągając rękę ze szklanką w stronę męża. A kiedy ją odebrał usiadła na brzegu wanny, łapiąc za kolejny kawałek sera. - Mógłby zorganizować zezwolenie na wejście do Biblioteki i pootwierać dla mnie księgi... - zaproponowała mimo wszystko nie potrafiąc całkowicie odpuścić.
- Ciebie. - odpowiedziała mu, przymykając powieki na sekundę dłużej, kiedy przesunął palcami po jej policzku. Rzadko zmieniała raz przyjęte zamierzenia. Swoje ścieżki wyznaczała po dokładnym ich przemyśleniu. Nie mknęła ku niemu z powodu młodzieńczej miłostki, która zawładnęła nią całkiem. Była pewna, że nie. To postanowienie - nie, nie postanowienie, opcja - zrodziło się wcześniej oczekując na jego wyboru tego dnia na plaży. A gdy go dokonał, ruszyła pewnie przygotowaną już ścieżką. - Decyzja została już podjęta. - to nie o nią chodziło, odnalazła jego spojrzenie. Trudność leżała gdzie indziej. W przyzwyczajeniach i nawykach, które trudno było wypuścić z dłoni, bo pozwalały jej zachować władzę nad samą sobą. - Mówię tylko, że mimowolnie ciągnie mnie do zachowania siebie w sposób w którym trwałam. Zmiany nadejdą, ale trochę zajmą. Pierwszym postanowieniem które obrałam dla nas było obdarzać cię jedynie prawdą. - wiele czy nie? Dla niej dużo, to co wiedziała, to co dostrzegała często zachowywała dla siebie, dzieląc się własnymi myślami z niewielką grupą osób. Nie chciała jedynie trwać, chciała by mógł jej zaufać - by przy niej nie musiał trwać w gotowości i napięciu czekając na kolejny atak. Mieli spędzić z sobą życie i choć wiedziała, że potrzebowali czasu z każdym dniem, mocniejszym poznawaniem Manannana wierzyła, że będą w stanie zgrać się na tyle, by działać niczym dobrze naoliwiony mechanizm.
- Nie zadowoliły. - potwierdziła. - Rozczarowały. - wybrała odnajdując jego spojrzenie. W końcu to nie słowa a czyny mówiły najmocniej. Dlatego nie przekonywała go na siłę słowami o tym, ile potrafiła, zamiast tego pokazała mu efekty własnej pracy. To, co udało jej się osiągnąć - choć dziś to wszystko okazało się kroplą w morzu prawdziwych umiejętności.
Wypadające słowo, choć znaczące pozornie zrozumieniem rozbrzmiewało jeszcze czymś jeszcze - wątpliwością która mimowolnie zmarszczyła jej brwi. Padające pytanie sprawiło, że jej wargi rozchyliły się równocześnie z oczami znacząc je chwilowym zaskoczeniem. Zaraz na powrót jednak zeszły się ze sobą. Wargi zacisnęła w wąską linijkę milknąc na chwilę. Miał słuszność w wypowiadanych słowach. Wybrała to zaklęcie sądząc, że będzie przydatne; że pomoże im - jemu - w ucieczce z lasu. Ale wiedziała też, że wybrała je, bo nawet wtedy kiedy świat trząsł się w posadach nie chciała udowodnić - nie wiedząc już czy sobie czy jemu - że może być przydatna, sprawiając, że nawet przez chwilę nie pomyślała wtedy o tym, co właśnie powiedział. Ale nie była. I to rozświeczało ją bardziej. Nie zgodziła się z nim po prostu - może powinna, ale nie umiała. Jej broda uniosła się.
- Sądzę, że byłoby wydajniej gdybyś nie musiał marnować - czasu, energii, myśli - na zaklęcia mniej znaczące. - odpowiedziała w końcu po przedłużającej się chwili milczenia, mrużąc lekko oczy. Twierdził, że go nie rozczarowała, a jednocześnie nie wydawał się zadowolony z tego że próbowała wspomóc go w działaniach. Kolejne słowa sprawiły, że uniosła brodę jeszcze trochę. Wargi zacisnęły się w wąską linie, mięsień na policzku drgnął, kiedy odwróciła od niego nie tylko spojrzenie, ale i głowę próbując to ukryć. Nie mówiąc już nic więcej.
- Zostawmy w ogóle. - powiedziała z rozdrażnieniem, odsuwając od jego warg głowę. - Więcej nie spróbuję. - obraziła się, niemal dziecięco, nie chcąc wracać do czegoś, co nie miało być po jej myśli. Uznając swój tok myślenia za - jedyny i - właściwy.
Nie była pewna, co kazało jej trochę odpuścić, rozluźniło ciało i objętą zawziętość - ciepła woda, sylwetka męża, niezrozumiałe całkiem uczucie, kiedy pokazał jej kryształ, powoli krusząc kolejną barierę. Łagodząc jej myśli i nastrój. Czy całkiem? Nie na pewno. Bo Manannan zdawał się zdecydować drażnić ją dalej. Odwróciła głowę unosząc brwi, żeby spojrzeć na niego.
- Wolałbyś żebym dla zamanifestowania mojej pogardy ku nim, wbiegła na Selmę i popłynęła w dal poszukując utopijnej wolności? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, by pokręcić głową na wpół wywracając oczami, odwracając ją zaraz wraz z tęczówkami, pozwalając objąć się ramionami. - To mechanizmy, jak każde inne, dobrze użyte są w stanie dać wymierne korzyści. Poza tym zasady ograniczają liczbę ścieżek które trzeba rozpatrzeć podczas planowania. - mimowolnie i tak się wytłumaczyła, choć nie robiła tego przeważnie - właściwie, niewielu miało szansę móc naprawdę ją zrozumieć. Świat dzielił się na dwie grupy ludzi, tych, którzy nauczyli się tego poprzez przebywanie z nią - jak Tristan i Ramsey - i tych, którzy nigdy nie mieli dojrzeć jej prawdziwej. Oparła się o niego, pozwalając zejść brwią. - Na przykład granice lojalności którymi jesteśmy w stanie się obdarzyć. Ofiarowałam jej wysokie miejsce. - dłoń, palce, przesuwały się po ramieniu niemal bezmyślnie, bez większego planu, czy zamiaru, popchnięte do działania nie mającą początku potrzebą. - Nic czego nie wiedziałyśmy wcześniej, ale wypowiedziane głośno i ubrane w ramy nie pozostawi rozczarowania. - powiedziała przesuwając palce w drugą stronę, zahaczając o skórę paznokciami. Krótkie stwierdzenie, które wypadło z jego ust sprawiło, że odwróciła się w jego stronę trochę gwałtowniej, oczy zabłysły lekko. - Twoich nie? - zapytała wysuwając twarz bardziej w jego kierunku, przekręcając ciało, żeby ułożyć dłoń na piersi. - Jaką moc byśmy posiedli, gdyby dało się wyeliminować niedogodności z nimi związane. - wymknęło się z jej ust mimowolnie. Mówiła my, choć wiedziała, że ta moc - nawet jeśli okiełznana - nie miała być jej. - Jeśli ta moc istniała wcześniej ale została zapomniana, to istnieje prawdopodobieństwo, że zachowały się o niej informacje, wzmianki, może jakieś dzienniki. Że są źródła, które pozwoliłyby dojść do ich właściwej genezy która pomogłaby w całkowitym zrozumieniu wszystkiego z czym mamy do czynienia. - kolejne słowa potwierdzenia sprawiły że na chwilę zamilkła, jej wzrok przesuwał się gdzieś ponad ramieniem męża nie obecnie, kiedy coś rozpatrywała. Po czym skinęła głową do siebie, układając się znów na nim. - To ma sens. - mruknęła do siebie, podejmując wędrówkę palców po jego ramieniu. - Wie. - potwierdziła, chociaż jej głos nie wybrzmiewał zadowoleniem. - Powinnam urazić się insynuacją, że jestem na tyle nieroztropna by tego nie zrobić. - orzekła mimowolnie marszcząc z niezadowoleniem nos. Krótkie westchnienie wypadło z jej warg. Na chwilę zamarła, kiedy dłoń jej męża przemknęła przez jej włosy, dotykając karku. Zatrzymała słowa na wargach kiedy zwrócił jej uwagę wypuszczając ciężej powietrze z warg, pochylając się do przodu, podciągając jedną z nóg na której oparła najpierw rękę - a na dłoni ułożyła głowę, którą odwróciła w stronę męża. Jej wargi wygięły się w uśmiechu - choć może bardziej grymasie. - Mam ją już w planie. - odpowiedziała odsuwając tęczówki na bok. Nie zamierzała zaniedbać kluczowej dziedziny Traversów - wszak stała się jednym z nich. Dlatego przecież skłoniła się ku świstoklikom. - Ale i w niej szybko nie sięgnę po wszystko. To zastanawiające jaką formę obrałabym opanowując animagię. - palec uniósł się i uderzył kilka razy w policzek kiedy nad czymś myślała. - Chciałabym kiedyś zobaczyć jak z niej korzystasz - powiedziała w końcu wracając tęczówkami do męża. - z czarnej magii. - uściśliła, nie sądząc, że zgodzi się na samolubną prośbę, ale nie umiała nic poradzić na to, że słowa wypowiedziane przez Deirdre wzbudziły jej ciekawość. Chciała go zobaczyć kiedy sięgał po najpotężniejszą z magii. Zobaczyć to, co widział ktoś inny. Odwróciła się, opierając plecy znów o niego.
- Dobrze. - potwierdziła, przesuwając spojrzeniem po twarzy męża, jej wargi rozciągnęły się w ujmującym uśmiechu, kiedy nachyliła się bliżej. - Niemniej będę oczekiwać rekompensaty. - powróciła do tematu, który pominął unosząc rękę, żeby założyć mu za ucho kosmyk włosów. Przesuwając ciało, by znaleźć się przed mężem, podejmując kolejnych działań - połowicznie zaplanowanych - prowadzona ciekawością, zmęczeniem, ale i jednoczesną chęcią przesunięcia się gdzie indziej. Nadal rozstrojona przez to, co przeżyli dzisiaj. Jej wargi mimowolnie rozciągnęły się w uśmiechu podczas pocałunku, na reakcje i potwierdzenie, które otrzymała. Serce obiło się mocniej, kiedy chwycił ją za nadgarstek, ale nie przerwała zamierzonych działań, chwilę później wychodząc z wanny odsuwając się od niej - najzwyczajniej ciekawa. Zakładała - może nad wyrost - że ruszy za nią. Choć fakt, że tego nie zrobił nie wlał w nią rozczarowania, bo czuła wędrujące za nią tęczówki. Zatrzymała się przy stole, spoglądając ku Manannanowi dopiero kiedy między nimi zawisło pytanie.
- Nie wiem. - przyznała, wargi uniosły się w górę w uroczym uśmiechu. Normalnie przyznanie się do tego napawało ją frustracją, ale choć istotnie była głodna to z jakiegoś powodu, było jej wszystko jedno, a samo pytanie odebrało niekoniecznie jako pytanie o kolację. Absurdalność własnego niezdecydowania ją bawiła. Ale tego, na co miała teraz ochotę naprawdę nie wiedziała odbijając się od jednego pragnienia, ku drugiemu.
- Słyszałam że Efrem Yaxley wrócił do Anglii. - powiedziała pozornie lekko, lustrując stolik przy którym stała, choć czuła na sobie spojrzenie męża. Tym razem sięgnęła po talerz na którym ułożyła trochę pieczywa, serów i mięs. Kiedy skończyła wzięła w palce kawałek sera który wsunęła do warg, dokładając do tego oderwany kawałek pieczywa. Sięgnęła po szklankę z której pił wcześniej i dolała do niej alkoholu. Złapała jedno i drugie by powoli wrócić w jego kierunku, nieśpiesznie stawiając krok za krokiem. W końcu znalazła się obok, wyciągając rękę ze szklanką w stronę męża. A kiedy ją odebrał usiadła na brzegu wanny, łapiąc za kolejny kawałek sera. - Mógłby zorganizować zezwolenie na wejście do Biblioteki i pootwierać dla mnie księgi... - zaproponowała mimo wszystko nie potrafiąc całkowicie odpuścić.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechnął się w reakcji na pojedyncze słowo, pozwalając, żeby zadowolenie na moment zatańczyło na jego wargach. Doceniał to, co mu oferowała – prawda w środowisku żeglarzy i piratów stanowiła towar deficytowy, słabość, której należało unikać, jeżeli chciało się utrzymać głowę (i statek) na powierzchni. Jedną z pierwszych lekcji, której nauczył się pływając po siedmiu morzach, było to, żeby nigdy nie rozkładać przed innymi wszystkich kart; bez względu na to, czy miało się do czynienia z przyjacielem, czy z wrogiem. Zignorowanie tej zasady kosztowało go utratę załogi i okrętu, od tamtej pory był pewien, że po raz kolejny nie popełni tego samego błędu – ale musiał przyznać, że wizja kreślona słowami i gestami Melisande kusiła go coraz bardziej. Przesunął kciukiem po jej policzku, czy mógł jej wierzyć? Czy powinien? Póki co nie dała mu żadnego powodu do zwątpienia, ale przecież już raz się na to nabrał. Teraz stawka była większa, choć z drugiej strony: i on był lepiej przygotowany na ewentualną katastrofę.
Westchnął przeciągle, kiedy wysunęła w jego stronę kolejny argument, bez protestów pozwalając jej się odsunąć, a ich spojrzeniom: skrzyżować się ze sobą. Odpowiedź zatańczyła mu na języku, w chwilach takich jak tamta żadne zaklęcie nie było mniej znaczące – ale nie zdążył powiedzieć nic, bo Melisande odwróciła się, stanowczo przystając na zakończenie dyskusji. Brakowało jeszcze tylko, żeby tupnęła nogą albo rzuciła różdżką o posadzkę. – Nie obrażaj się jak mała dziewczynka, Melisande, nie próbowałem cię urazić – powiedział spokojnie, trochę rozbawiony, a trochę poirytowany; zmęczenie dawało mu się we znaki, nie miał ochoty na słowną szermierkę – a już na pewno nie w kwestii, w której żadne z nich nie mogło nic zmienić.
Zanurzenie się w gorącej wodzie skutecznie pomogło mu wypchnąć z myśli resztki frustracji; temat, który ją wywołał, uznał za zamknięty. Dotarli do zamku, względnie cali i zdrowi – nie licząc rozlewającego się na boku Melisande sińca, którym uzdrowiciel zajmie się z samego rana. – Mogłabyś wbiec na Selmę, ale nigdzie byś nie popłynęła. W każdym razie – nie beze mnie – odparł rozbawiony, przesuwając powoli opuszkami palców po jej wilgotnej skórze – gładząc linię obojczyka, ramienia, później – wracając tą samą drogą. Odchylił się wygodniej, tym samym – mimowolnie? – przysuwając się bliżej żony, wysuwając do przodu biodra. – Doskonale wiesz, że mówisz o skrajnościach – zauważył, przekrzywiając lekko głowę. – Poza tym – zasady nie przeszkodziły ci w zrzuceniu sukien i halek, i wbiegnięciu do morza, hm? – zapytał zaczepnie, nie oczekując jednak odpowiedzi. Droczył się, w jego głosie próżno było szukać powagi; gorąc przywołanego wspomnienia za to skutecznie rozlał się w jego wnętrznościach, rozgrzewając go lepiej niż bijące od wody ciepło.
Nad jej następnymi słowami zastanowił się przez chwilę, w pierwszym momencie mając w zamiarze skwitować je milczeniem – przyjemne rozluźnienie go rozleniwiło, przynosząc ukojenie po wydarzeniach wieczoru – ale coś w stwierdzeniu Melisande nie dało mu spokoju, rozbudzając wrodzoną przekorność. – Czy świadomie zamykając przed sobą ilość możliwych ścieżek, nie wykluczamy tych, które – niespodziewanie – mogłyby okazać się zaskakująco korzystne? – podjął, gdzieś po drodze zapominając, że mówili o Deirdre i ustalonych zasadach przyjaźni. Przesunął się lekko, próbując uchwycić spojrzenie żony, wbrew pozorom: nie próbując jej udowodnić, że nie ma racji, a starając się zrozumieć jej punkt widzenia. Sam przyzwyczajony był raczej do podejmowania spontanicznych decyzji, reagowania na problemy dopiero wtedy, kiedy objawiły się przed nim w całej okazałości; Melisande była inna, chłodna w planowaniu – ale z całą pewnością nie w temperamencie, i ta mieszanka intrygowała go z każdym dniem coraz bardziej.
– Nieustannie – przytaknął szczerze, bitwa w Landguard Fort zmieniła wszystko – popychając go mocniej w odmęty czarnej magii; to w końcu zawieszony na szyi kamień szeptał do niego każdego dnia, skłaniając do wertowania ksiąg i zasięgania języka, i to on sprawił, że skierował swoje kroki w stronę Deirdre. Dzisiaj wiedział już znacznie więcej niż wtedy, ale wciąż miał wrażenie, że nie zdrapał nawet wierzchniej warstwy z ogromu drzemiącej pod powierzchnią potęgi. – Niestety, ilekroć próbowałem pojąć ich moc, odbijałem się od ściany – przyznał niechętnie, wszelkie starania przejęcia kontroli nad cieniami póki co spełzały na niczym – ale nie miał zamiaru ich zaprzestać. – To nie była insynuacja – zaprzeczył, wywracając lekko oczami – zdążając przywołać neutralny wyraz twarzy, nim Melisande odwróciła się w jego kierunku.
On również się odwrócił, w jakiś naturalny sposób odpowiadając na jej ruchy, dłoń przesuwając na plecy – nie przestając kreślić na jej rozgrzanej skórze nieokreślonych linii i symboli. Drugą ręką odsunął włosy z jej twarzy, powoli przeczesując palcami wilgotne pasma. – Oczywiście, że masz – skomentował, podciągając w górę kącik ust. Zamilkł na chwilę, udając, że się nad czymś zastanawia. – Myślę, że byłabyś jakimś barwnym ptakiem. Rzadkim – zawyrokował, tonem trochę nieodgadnionym; trochę żartując, a trochę mówiąc poważnie. – A ty? Jak myślisz? – zapytał, szczerze ciekawy odpowiedzi.
Równie szczerze zaskoczyła go prośba, która na moment zawisła gdzieś między nimi; zmarszczył brwi, przyglądając się żonie w lekkim zdziwieniu. – Dlaczego? – zagadnął po prostu, pragnienie wydało mu się osobliwe.
– Dobrze – zgodził się chwilę później, bo w tamtym momencie – z dłońmi Melisande błądzącymi po jego ciele, klatce piersiowej, podbrzuszu – zgodziłby się na absolutnie wszystko; oddech mu przyspieszył, podobnie jak bicie łomoczącego w klatce piersiowej serca, wcześniejsze rozleniwienie rozmyło się w mgnieniu oka – ale nim zdążyłby ją pochwycić, przyciągnąć do siebie, wymknęła mu się niczym wodna nimfa, pozostawiając po sobie pustkę i stygnącą powoli wodę.
Westchnął ze słabo skrywanym niezadowoleniem, względnie szybko odzyskując jednak jasność myśli – śledząc uważnie wędrówkę Melisande do zastawionego kolacją stolika. – Słyszałem – mruknął, nie podejmując jednak dalej tematu; niewiele rzeczy obchodziło go w tamtej chwili mniej niż Efrem Yaxley. Podejrzewał co prawda, dlaczego jego żona o nim wspomniała, ale póki co nie miał ochoty o tym rozmawiać. Właściwie – nie miał ochoty rozmawiać w ogóle, zbyt wiele tego wieczoru padło już słów. Reszta mogła zaczekać do poranka, z całą pewnością: mającego zarzucić ich lawiną obowiązków i ciężarem odpowiedzialności, bo nie było możliwości, by Anglia ocknęła się po tej nocy spokojna.
Odebrał od Melisande szklankę z alkoholem, skinął głową z wdzięcznością, po czym upił solidny łyk. – Zapewne mógłby – zgodził się. Wolną dłonią uchwycił się brzegu wanny, tuż obok miejsca, w którym usiadła jego żona; podniósł się, przenosząc ponad krawędzią najpierw jedną, a później drugą nogę. – Ale nie dzisiaj – dodał, stając przed nią i wyciągając w jej stronę dłoń; chcąc poprowadzić ją do stolika albo do łóżka, tym razem: wybór należał do niej.
| zt?
Westchnął przeciągle, kiedy wysunęła w jego stronę kolejny argument, bez protestów pozwalając jej się odsunąć, a ich spojrzeniom: skrzyżować się ze sobą. Odpowiedź zatańczyła mu na języku, w chwilach takich jak tamta żadne zaklęcie nie było mniej znaczące – ale nie zdążył powiedzieć nic, bo Melisande odwróciła się, stanowczo przystając na zakończenie dyskusji. Brakowało jeszcze tylko, żeby tupnęła nogą albo rzuciła różdżką o posadzkę. – Nie obrażaj się jak mała dziewczynka, Melisande, nie próbowałem cię urazić – powiedział spokojnie, trochę rozbawiony, a trochę poirytowany; zmęczenie dawało mu się we znaki, nie miał ochoty na słowną szermierkę – a już na pewno nie w kwestii, w której żadne z nich nie mogło nic zmienić.
Zanurzenie się w gorącej wodzie skutecznie pomogło mu wypchnąć z myśli resztki frustracji; temat, który ją wywołał, uznał za zamknięty. Dotarli do zamku, względnie cali i zdrowi – nie licząc rozlewającego się na boku Melisande sińca, którym uzdrowiciel zajmie się z samego rana. – Mogłabyś wbiec na Selmę, ale nigdzie byś nie popłynęła. W każdym razie – nie beze mnie – odparł rozbawiony, przesuwając powoli opuszkami palców po jej wilgotnej skórze – gładząc linię obojczyka, ramienia, później – wracając tą samą drogą. Odchylił się wygodniej, tym samym – mimowolnie? – przysuwając się bliżej żony, wysuwając do przodu biodra. – Doskonale wiesz, że mówisz o skrajnościach – zauważył, przekrzywiając lekko głowę. – Poza tym – zasady nie przeszkodziły ci w zrzuceniu sukien i halek, i wbiegnięciu do morza, hm? – zapytał zaczepnie, nie oczekując jednak odpowiedzi. Droczył się, w jego głosie próżno było szukać powagi; gorąc przywołanego wspomnienia za to skutecznie rozlał się w jego wnętrznościach, rozgrzewając go lepiej niż bijące od wody ciepło.
Nad jej następnymi słowami zastanowił się przez chwilę, w pierwszym momencie mając w zamiarze skwitować je milczeniem – przyjemne rozluźnienie go rozleniwiło, przynosząc ukojenie po wydarzeniach wieczoru – ale coś w stwierdzeniu Melisande nie dało mu spokoju, rozbudzając wrodzoną przekorność. – Czy świadomie zamykając przed sobą ilość możliwych ścieżek, nie wykluczamy tych, które – niespodziewanie – mogłyby okazać się zaskakująco korzystne? – podjął, gdzieś po drodze zapominając, że mówili o Deirdre i ustalonych zasadach przyjaźni. Przesunął się lekko, próbując uchwycić spojrzenie żony, wbrew pozorom: nie próbując jej udowodnić, że nie ma racji, a starając się zrozumieć jej punkt widzenia. Sam przyzwyczajony był raczej do podejmowania spontanicznych decyzji, reagowania na problemy dopiero wtedy, kiedy objawiły się przed nim w całej okazałości; Melisande była inna, chłodna w planowaniu – ale z całą pewnością nie w temperamencie, i ta mieszanka intrygowała go z każdym dniem coraz bardziej.
– Nieustannie – przytaknął szczerze, bitwa w Landguard Fort zmieniła wszystko – popychając go mocniej w odmęty czarnej magii; to w końcu zawieszony na szyi kamień szeptał do niego każdego dnia, skłaniając do wertowania ksiąg i zasięgania języka, i to on sprawił, że skierował swoje kroki w stronę Deirdre. Dzisiaj wiedział już znacznie więcej niż wtedy, ale wciąż miał wrażenie, że nie zdrapał nawet wierzchniej warstwy z ogromu drzemiącej pod powierzchnią potęgi. – Niestety, ilekroć próbowałem pojąć ich moc, odbijałem się od ściany – przyznał niechętnie, wszelkie starania przejęcia kontroli nad cieniami póki co spełzały na niczym – ale nie miał zamiaru ich zaprzestać. – To nie była insynuacja – zaprzeczył, wywracając lekko oczami – zdążając przywołać neutralny wyraz twarzy, nim Melisande odwróciła się w jego kierunku.
On również się odwrócił, w jakiś naturalny sposób odpowiadając na jej ruchy, dłoń przesuwając na plecy – nie przestając kreślić na jej rozgrzanej skórze nieokreślonych linii i symboli. Drugą ręką odsunął włosy z jej twarzy, powoli przeczesując palcami wilgotne pasma. – Oczywiście, że masz – skomentował, podciągając w górę kącik ust. Zamilkł na chwilę, udając, że się nad czymś zastanawia. – Myślę, że byłabyś jakimś barwnym ptakiem. Rzadkim – zawyrokował, tonem trochę nieodgadnionym; trochę żartując, a trochę mówiąc poważnie. – A ty? Jak myślisz? – zapytał, szczerze ciekawy odpowiedzi.
Równie szczerze zaskoczyła go prośba, która na moment zawisła gdzieś między nimi; zmarszczył brwi, przyglądając się żonie w lekkim zdziwieniu. – Dlaczego? – zagadnął po prostu, pragnienie wydało mu się osobliwe.
– Dobrze – zgodził się chwilę później, bo w tamtym momencie – z dłońmi Melisande błądzącymi po jego ciele, klatce piersiowej, podbrzuszu – zgodziłby się na absolutnie wszystko; oddech mu przyspieszył, podobnie jak bicie łomoczącego w klatce piersiowej serca, wcześniejsze rozleniwienie rozmyło się w mgnieniu oka – ale nim zdążyłby ją pochwycić, przyciągnąć do siebie, wymknęła mu się niczym wodna nimfa, pozostawiając po sobie pustkę i stygnącą powoli wodę.
Westchnął ze słabo skrywanym niezadowoleniem, względnie szybko odzyskując jednak jasność myśli – śledząc uważnie wędrówkę Melisande do zastawionego kolacją stolika. – Słyszałem – mruknął, nie podejmując jednak dalej tematu; niewiele rzeczy obchodziło go w tamtej chwili mniej niż Efrem Yaxley. Podejrzewał co prawda, dlaczego jego żona o nim wspomniała, ale póki co nie miał ochoty o tym rozmawiać. Właściwie – nie miał ochoty rozmawiać w ogóle, zbyt wiele tego wieczoru padło już słów. Reszta mogła zaczekać do poranka, z całą pewnością: mającego zarzucić ich lawiną obowiązków i ciężarem odpowiedzialności, bo nie było możliwości, by Anglia ocknęła się po tej nocy spokojna.
Odebrał od Melisande szklankę z alkoholem, skinął głową z wdzięcznością, po czym upił solidny łyk. – Zapewne mógłby – zgodził się. Wolną dłonią uchwycił się brzegu wanny, tuż obok miejsca, w którym usiadła jego żona; podniósł się, przenosząc ponad krawędzią najpierw jedną, a później drugą nogę. – Ale nie dzisiaj – dodał, stając przed nią i wyciągając w jej stronę dłoń; chcąc poprowadzić ją do stolika albo do łóżka, tym razem: wybór należał do niej.
| zt?
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Kąciki ust Melisnade mimowolnie dźwignęły się ku górze w odpowiedzi na zadowolenie, które pojawiło się na twarzy jej męża. Machinalnie, zanim pomyślała by to zrobić, czy zahamować wypływający grymas. Jej spojrzenie składało się ze sprzecznej łagodności i pewności. Ale nie przeszkadzało jej to, nie od dziś składała się ze sprzeczności. Mówiła szczerze, bo tego dla nich chciała - szczerości. Jak nawinie by to nie brzmiało. Może mimowolnie, nieplanowanie, przez to, co zaczynało tlić się wewnątrz niej samej - co z uporem odpychała i przyciągała - właśnie taka się stała. Ale podjętego raz zdania nie zmieniła łatwo.
I była zachłanna.
Nie kontentowało jej nie posiadanie całości. Nie, jeśli coś w jej mniemaniu było już jej. Chciała poznać go dokładnie i całkiem. Dzisiaj, by razem budować dalej. Potęgę, która będzie w stanie pomóc im osiągnąć wszystko, czego zapragną. Która wspomoże działania Rycerzy. Która będzie też siłą z której będzie mógł skorzystać Tristan, siłą, która zapewni bezpieczeństwo i spokojny sen jej rodzinie. Niewypowiedziane zaproszenie, może obietnica biło z ciemnych tęczówek, które przymknęła leniwie poddając się dotyku na policzku.
Ale zadowolenie zsunęło się z jej twarzy na dłużej, przynosząc irytację, kiedy Manannan dalej wypunktował jej nieodpowiednie zachowanie. Sprzeczności - kolejne. Bo przecież wyrzucała je sobie sama, a kiedy on skrytykował jej wybory uznała, że nie miał racji w swoim poglądzie. Nie chciała prowadzić tej dyskusji dalej, pozostawione pomiędzy nimi stwierdzenie i stanowcze odsunięcie miało zakończyć sprawę, ale jej mąż nie mógł odmówić sobie komentarza. Strzeliła w jego kierunku spojrzeniem, z zaciśniętymi w wąską linię wargami nie mówiąc nic więcej, odwracając ją zaraz znów przed siebie, marszcząc brwi mocniej, wydychając z warg powietrze. Jeszcze była rozedrgana, rozdrażniona. Wszystko co stało się dzisiaj, stało wcześniej zachwiało nią, nie pozwalając powrócić do siebie szybciej.
- Twierdzisz, że nie puściłbyś mnie samej, czy że nie byłabym w stanie pokierować statkiem? - zapytała nie odchylając się jeszcze ku niemu, nadal obejmując ręką nogę, na której układała brodę, palcami drugiej przesuwając po kamieniu zawieszonym na szyi. - Bo jeśli o tym drugim, zabrałabym ze sobą twoją prawą rękę - on zająłby się resztą. - wyrzuciła chwilę później, gdyby chodziło jednak o drugie. Znalazłby sposób gdyby tylko zechciała - mogła sięgnąć po wszystko czego chciała z odpowiednim planem i odwagą.
Kącik jej warg drgnął, unosząc się do góry - wiedziała. W pierwszy odruchu odwróciła gwałtowniej głowę na wyrzut dotyczący halek i sukienek. Oburzenie zawisło na jej licu na sekundę, zaraz nos zmarszczył się urokliwie, by w kolejnej emocji, kiedy ochłonęła rozciągnęły malinowe usta w uroczym uśmiechu, dzisiaj już nie wstydziła się swojego zachowania - wcześniej odrobinę, choć niezmiennie uważała, że było ono koniecznie.
- Zasady dały mi pół roku niczego. - zerknęła na męża, iskry zalśniły w spojrzeniu. - Wynik który otrzymałam, był wart złamania kilku. - orzekła beztrosko. Ominęła ją kara - choć nie kłamała, kiedy mówiła że jest na nią gotowa. Zbliżyła się do Manannana, złapała jego uwagę w końcu naprawdę czuła jego obecność. - Jeszcze nie raz cię zaskoczę. - obiecała mu układając na nowo policzek na kolanie. Przymykając na chwilę tęczówki, poddając się kreślonym na jej plecach wzorom, uczuciu, które przyjemnie rozlewało się po skórze.
- Y-hym. - zaprzeczyła melodyjnie, mrukliwie, nie zauważając nawet kiedy z biegiem czasu podłapała je od niego samego. Wcześniej nie komunikowała się w ten sposób. Skrzyżowała spojrzenie z mężem. - Wybieram najkorzystniejszy sposób na możliwie najskuteczniejsze i najbezpieczniejsze dotarcie do celu. Nie mogę sobie pozwolić na błędy, bo moje, mają większą cenę Manannanie, ale też nie nic nie wstrzyma mnie przed złapaniem szansy, jeśli pojawi się na drodze a ja uznam ją za korzystną na tyle, by warto dla niej było zmienić plan. Posiadanie go, jest po prostu praktyczne. Pozwala wyeliminować pewną ilość błędów i spodziewanych niedogodności. Gdybym nie potrafiła dopasowywać swoich planów do sytuacji - nie byłoby mnie tutaj. - przesunęła rękę na kark, przesuwając po nim. - Dla mnie świat wygląda inaczej, niż dla ciebie. - nie było w tym zazdrości, czy poczucia niesprawiedliwości. Najzwyklejsza prawda. Miała mniej siły, mniejsze umiejętności magiczne. To nie znaczyło, że nie mogła czegoś dokonać - mogła, ale pozostawianie większości przypadkowi w jej wypadku najzwyczajniej było ryzykiem, którego nie podejmowała.
- Przebijesz się przez nią, to kwestia wytrwałości i czasu. - orzekła bez wątpliwości przesuwając palcami leniwie po przedramieniu męża sunąc nimi do góry, przecinając ciemne znaki tatuaży. Zadzierając głowę do góry by spojrzeć na niego z dołu. Wyciągnęła ręce do góry, zaplatając je ze jego głową. Układając się wygodnie na nim, niczym kotka moszcząca się w na swoim ulubionym miejscu. - A może pewna lady Travers znajdzie coś, co okaże się przydatne. - mruknęła rozciągając wargi w urokliwo-uroczym uśmiechu. - I może, pozwoli by jej mąż pierwszy na to zerknął. - snuła dalej drocząc się, wiedziała, że odkrywając coś interesującego skonsultuje się najpierw z nim - głównie dlatego, że jej pojęcie o czarnej magii było marne - ograniczone przez brata i matkę - mogła znaleźć odpowiedzi, postawić tezy. Ale do stwierdzenia czy mają rację bytu będzie potrzebowała kogoś innego. Uniosła ręce do góry, przez chwilę przesuwając nimi, obserwując krople spływające po palcach i dłoniach, nim dźwignęła ciało wyżej, siadając ponownie. Zanurzając je w wodzie, przesuwając po nich własnymi rękami. Oczywiście, że masz, zdawało się swoistego rodzaju odpowiedzią na ich własny dialog rozgrywający się czasem, przynoszący na jej wargi uśmiech. - Hmm… - zastanowiła się spoglądając na sufit. Podobała jej się ta odpowiedź. Na pytanie które zawisło zamilkła na chwilę. - Może klaczą - odpowiedziała odrzuciła głowę żeby zaśmiać się lekko, przypominając sobie rozmowę, którą prowadziła z Tristanem. Teraz pozostawiając jedynie rozbawienie. - mało praktyczną formą, ale na pewno jedyną w swoim rodzaju. - skromność pozostawała w niej na jednakim, wyjątkowo niskim poziomie.
Samolubna prośba spotkała się z pytaniem, a nie automatycznym odrzuceniem. Milczała przez chwilę, pozwalając by najpierw jej ramiona uniosły się łagodnie do góry, a usta rozciągnęły się w ujmującym uśmiechu. Przekręciła się, żeby znaleźć się naprzeciwko, pochylając nad mężem.
- W ten sposób dotknę tego, czego nie mogę. - przekrzywiła głowę, palce przemknęły po męskim policzku. Nie widziała sensu by udawać, że jest inaczej - zbyt dużo już powiedziała, by Manannan nie pojął jej odczuć w tej sprawie. Nachyliła się bliżej. - Słyszałam, że władasz nią z elegancją. - palce przesunęły się dalej, wędrując po karku, wplątując we włosy. - W ten sposób - głos Melisande opadł niżej, a wargi znalazły się na policzku. - zobaczę też ciebie - kolejny pocałunek, gdy wędrowała ustami w kierunku ucha. - w sposób w który nie widziałam wcześniej. - zatrzymała się przy nim. - Twoja siła, złość, irytacja, moc, pociągają mnie jak ta magia - a może mocniej. - nie umiała tego wyjaśniać, nie rozumiała dlaczego. Ale nie raz z premedytacją prowadziła ich oboje na krawędź z której łatwo było spaść, ale z której równie dobrze, razem, mogli wzlecieć wyżej. Pozwoliła wybrzmieć tym słowom, nim odnalazła jego wargi. Wyszeptując jak echo w jego wargi kolejne: - Dobrze. - z rozmysłem - a może prowadzona rozchwianymi uczuciami postanawiając i dzisiaj go rozdrażnić umykając mu, wychodząc z wanny, stawiając kroki nieśpiesznie, a jednak lekkie, czując jak coraz mocniej schodzi z niej wszystko, co przeżyła wcześniej. W końcu wracając, przysiadając na brzegu wanny. Obserwując jak Manannan ją opuszcza. Padające słowa uznając za zgodę - o ile istotnie, zrobi to rozważnie, nie narażając siebie. Jej lico wydawało się rozpromienione kiedy spoglądała na niego z dołu.
- Nie dzisiaj. - zgodziła się, podając ufnie rękę. Ruszając do stolika, przy którym wsunęła mu się na kolana, nogą oplatając jego łydkę. Zjedzą i położą się spać. Razem. Ułoży się na nim, głowę moszcząc w zagłębieniu jego szyi, obejmując go mocno, dokładnie, pozwalając by ciepłem ciała przyniósł jej spokój i sen. Rano, ofiaruje mu siłę i spełnienie. Zmusi, by oddając jej wyraz oddania, zacisnął palce mocniej na fioletowym śladzie nim zajmie się nim uzdrowiciel. Chciała je poczuć jednocześnie rozkosz i ból, owijające się wokół niej całkiem. Znaleźć siłę ale i spokój, spełnienie, nim staną przed światem, który nie wyglądał już jak ten który zapamiętali, jak ten, który znali.
Tej nocy, zmieniło się wiele. Dla świata i - może - dla nich.
| zt x2
I była zachłanna.
Nie kontentowało jej nie posiadanie całości. Nie, jeśli coś w jej mniemaniu było już jej. Chciała poznać go dokładnie i całkiem. Dzisiaj, by razem budować dalej. Potęgę, która będzie w stanie pomóc im osiągnąć wszystko, czego zapragną. Która wspomoże działania Rycerzy. Która będzie też siłą z której będzie mógł skorzystać Tristan, siłą, która zapewni bezpieczeństwo i spokojny sen jej rodzinie. Niewypowiedziane zaproszenie, może obietnica biło z ciemnych tęczówek, które przymknęła leniwie poddając się dotyku na policzku.
Ale zadowolenie zsunęło się z jej twarzy na dłużej, przynosząc irytację, kiedy Manannan dalej wypunktował jej nieodpowiednie zachowanie. Sprzeczności - kolejne. Bo przecież wyrzucała je sobie sama, a kiedy on skrytykował jej wybory uznała, że nie miał racji w swoim poglądzie. Nie chciała prowadzić tej dyskusji dalej, pozostawione pomiędzy nimi stwierdzenie i stanowcze odsunięcie miało zakończyć sprawę, ale jej mąż nie mógł odmówić sobie komentarza. Strzeliła w jego kierunku spojrzeniem, z zaciśniętymi w wąską linię wargami nie mówiąc nic więcej, odwracając ją zaraz znów przed siebie, marszcząc brwi mocniej, wydychając z warg powietrze. Jeszcze była rozedrgana, rozdrażniona. Wszystko co stało się dzisiaj, stało wcześniej zachwiało nią, nie pozwalając powrócić do siebie szybciej.
- Twierdzisz, że nie puściłbyś mnie samej, czy że nie byłabym w stanie pokierować statkiem? - zapytała nie odchylając się jeszcze ku niemu, nadal obejmując ręką nogę, na której układała brodę, palcami drugiej przesuwając po kamieniu zawieszonym na szyi. - Bo jeśli o tym drugim, zabrałabym ze sobą twoją prawą rękę - on zająłby się resztą. - wyrzuciła chwilę później, gdyby chodziło jednak o drugie. Znalazłby sposób gdyby tylko zechciała - mogła sięgnąć po wszystko czego chciała z odpowiednim planem i odwagą.
Kącik jej warg drgnął, unosząc się do góry - wiedziała. W pierwszy odruchu odwróciła gwałtowniej głowę na wyrzut dotyczący halek i sukienek. Oburzenie zawisło na jej licu na sekundę, zaraz nos zmarszczył się urokliwie, by w kolejnej emocji, kiedy ochłonęła rozciągnęły malinowe usta w uroczym uśmiechu, dzisiaj już nie wstydziła się swojego zachowania - wcześniej odrobinę, choć niezmiennie uważała, że było ono koniecznie.
- Zasady dały mi pół roku niczego. - zerknęła na męża, iskry zalśniły w spojrzeniu. - Wynik który otrzymałam, był wart złamania kilku. - orzekła beztrosko. Ominęła ją kara - choć nie kłamała, kiedy mówiła że jest na nią gotowa. Zbliżyła się do Manannana, złapała jego uwagę w końcu naprawdę czuła jego obecność. - Jeszcze nie raz cię zaskoczę. - obiecała mu układając na nowo policzek na kolanie. Przymykając na chwilę tęczówki, poddając się kreślonym na jej plecach wzorom, uczuciu, które przyjemnie rozlewało się po skórze.
- Y-hym. - zaprzeczyła melodyjnie, mrukliwie, nie zauważając nawet kiedy z biegiem czasu podłapała je od niego samego. Wcześniej nie komunikowała się w ten sposób. Skrzyżowała spojrzenie z mężem. - Wybieram najkorzystniejszy sposób na możliwie najskuteczniejsze i najbezpieczniejsze dotarcie do celu. Nie mogę sobie pozwolić na błędy, bo moje, mają większą cenę Manannanie, ale też nie nic nie wstrzyma mnie przed złapaniem szansy, jeśli pojawi się na drodze a ja uznam ją za korzystną na tyle, by warto dla niej było zmienić plan. Posiadanie go, jest po prostu praktyczne. Pozwala wyeliminować pewną ilość błędów i spodziewanych niedogodności. Gdybym nie potrafiła dopasowywać swoich planów do sytuacji - nie byłoby mnie tutaj. - przesunęła rękę na kark, przesuwając po nim. - Dla mnie świat wygląda inaczej, niż dla ciebie. - nie było w tym zazdrości, czy poczucia niesprawiedliwości. Najzwyklejsza prawda. Miała mniej siły, mniejsze umiejętności magiczne. To nie znaczyło, że nie mogła czegoś dokonać - mogła, ale pozostawianie większości przypadkowi w jej wypadku najzwyczajniej było ryzykiem, którego nie podejmowała.
- Przebijesz się przez nią, to kwestia wytrwałości i czasu. - orzekła bez wątpliwości przesuwając palcami leniwie po przedramieniu męża sunąc nimi do góry, przecinając ciemne znaki tatuaży. Zadzierając głowę do góry by spojrzeć na niego z dołu. Wyciągnęła ręce do góry, zaplatając je ze jego głową. Układając się wygodnie na nim, niczym kotka moszcząca się w na swoim ulubionym miejscu. - A może pewna lady Travers znajdzie coś, co okaże się przydatne. - mruknęła rozciągając wargi w urokliwo-uroczym uśmiechu. - I może, pozwoli by jej mąż pierwszy na to zerknął. - snuła dalej drocząc się, wiedziała, że odkrywając coś interesującego skonsultuje się najpierw z nim - głównie dlatego, że jej pojęcie o czarnej magii było marne - ograniczone przez brata i matkę - mogła znaleźć odpowiedzi, postawić tezy. Ale do stwierdzenia czy mają rację bytu będzie potrzebowała kogoś innego. Uniosła ręce do góry, przez chwilę przesuwając nimi, obserwując krople spływające po palcach i dłoniach, nim dźwignęła ciało wyżej, siadając ponownie. Zanurzając je w wodzie, przesuwając po nich własnymi rękami. Oczywiście, że masz, zdawało się swoistego rodzaju odpowiedzią na ich własny dialog rozgrywający się czasem, przynoszący na jej wargi uśmiech. - Hmm… - zastanowiła się spoglądając na sufit. Podobała jej się ta odpowiedź. Na pytanie które zawisło zamilkła na chwilę. - Może klaczą - odpowiedziała odrzuciła głowę żeby zaśmiać się lekko, przypominając sobie rozmowę, którą prowadziła z Tristanem. Teraz pozostawiając jedynie rozbawienie. - mało praktyczną formą, ale na pewno jedyną w swoim rodzaju. - skromność pozostawała w niej na jednakim, wyjątkowo niskim poziomie.
Samolubna prośba spotkała się z pytaniem, a nie automatycznym odrzuceniem. Milczała przez chwilę, pozwalając by najpierw jej ramiona uniosły się łagodnie do góry, a usta rozciągnęły się w ujmującym uśmiechu. Przekręciła się, żeby znaleźć się naprzeciwko, pochylając nad mężem.
- W ten sposób dotknę tego, czego nie mogę. - przekrzywiła głowę, palce przemknęły po męskim policzku. Nie widziała sensu by udawać, że jest inaczej - zbyt dużo już powiedziała, by Manannan nie pojął jej odczuć w tej sprawie. Nachyliła się bliżej. - Słyszałam, że władasz nią z elegancją. - palce przesunęły się dalej, wędrując po karku, wplątując we włosy. - W ten sposób - głos Melisande opadł niżej, a wargi znalazły się na policzku. - zobaczę też ciebie - kolejny pocałunek, gdy wędrowała ustami w kierunku ucha. - w sposób w który nie widziałam wcześniej. - zatrzymała się przy nim. - Twoja siła, złość, irytacja, moc, pociągają mnie jak ta magia - a może mocniej. - nie umiała tego wyjaśniać, nie rozumiała dlaczego. Ale nie raz z premedytacją prowadziła ich oboje na krawędź z której łatwo było spaść, ale z której równie dobrze, razem, mogli wzlecieć wyżej. Pozwoliła wybrzmieć tym słowom, nim odnalazła jego wargi. Wyszeptując jak echo w jego wargi kolejne: - Dobrze. - z rozmysłem - a może prowadzona rozchwianymi uczuciami postanawiając i dzisiaj go rozdrażnić umykając mu, wychodząc z wanny, stawiając kroki nieśpiesznie, a jednak lekkie, czując jak coraz mocniej schodzi z niej wszystko, co przeżyła wcześniej. W końcu wracając, przysiadając na brzegu wanny. Obserwując jak Manannan ją opuszcza. Padające słowa uznając za zgodę - o ile istotnie, zrobi to rozważnie, nie narażając siebie. Jej lico wydawało się rozpromienione kiedy spoglądała na niego z dołu.
- Nie dzisiaj. - zgodziła się, podając ufnie rękę. Ruszając do stolika, przy którym wsunęła mu się na kolana, nogą oplatając jego łydkę. Zjedzą i położą się spać. Razem. Ułoży się na nim, głowę moszcząc w zagłębieniu jego szyi, obejmując go mocno, dokładnie, pozwalając by ciepłem ciała przyniósł jej spokój i sen. Rano, ofiaruje mu siłę i spełnienie. Zmusi, by oddając jej wyraz oddania, zacisnął palce mocniej na fioletowym śladzie nim zajmie się nim uzdrowiciel. Chciała je poczuć jednocześnie rozkosz i ból, owijające się wokół niej całkiem. Znaleźć siłę ale i spokój, spełnienie, nim staną przed światem, który nie wyglądał już jak ten który zapamiętali, jak ten, który znali.
Tej nocy, zmieniło się wiele. Dla świata i - może - dla nich.
| zt x2
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obudziła się nagle, wyrwana myślą z którą wstała. To tylko spotęgowało fatalny nastrój, którym przywitał ją nowy dzień pomimo kolorowych snów, które przyszły nocą. Głowa zdawała się pulsować popełnionymi wczoraj błędami, wargi domagały się zwilżenia czymkolwiek, a myśli poddawały rachunkom. Kiedy ułożyła się na plecach bez emocji przesuwając spojrzeniem po suficie. Zerknęła na zegar, sprawdzając która była godzina i ile pozostało jej czasu, ale miała go jeszcze dostatecznie dużo, by poddać się rozważaniom. Uniosła rękę by kciuk i palec wskazujący zacisnąć na końcu nosa, wypuszczając spomiędzy warg westchnienie. Otrzymany wczoraj napój nie mógł być tylko świstoklikiem, tego jednego była pewna a abstrakcyjnie absurdalne uczucia - od pożądania, po przywiązanie i ufność do Yaxleya powodowane musiały być nim, niczym więcej popychając ją - właśnie, do czego? - do planu morderstwa własnego męża. Genialne, Melisande. - zaironizowała w głowie sama do siebie, wzdychając raz jeszcze. Ale dalsze myśli, nie były wcale lepsze, bo fakt, że na tamtym pustkowiu natknęła się na Efrema świadczył że i w łaźni męskiej rozdano coś, co zadziałało w jednaki sposób. Co jeśli…
Tęczówki zadarły się gwałtownie w górę kiedy z niezadowoleniem wykrzywiła usta. Musiała się dowiedzieć. Upewnić. Sprawdzić. Dostał go każdy z obecnych, czy ktoś postanowił wywinąć nie śmieszny kawał tylko jej? Kto wiedział o jej zniknięciu? Podniosła się gwałtownie, zbyt gwałtownie, głowa szarpnęła bólem, wykrzywiając jej usta. Potrzebowała planu.
Krzątała się po części wspólnej, zaganiając służki do pracy. Anithę zostawiła do pomocy samej sobie, musiała zmyć z siebie wydarzenia wczorajszej nocy. Ubrana w półformalny strój który miał być odpowiedni do tego, czego planowała się podjąć po śniadaniu z włosami doprowadzonymi do porządku przez jej służkę z wpiętą we włosy spinką w kształcie gwiazd spoglądała ze sceptycyzmem na przygotowane śniadanie, unosząc rękę, by w niekontrolowanym odruchu roztargnionego, rozgniewanego namysłu pociągnąć za płatek ucha kilka razy. Następnie palcem wskazującym potarła kilkukrotnie czubek nosa, żeby z westchnieniem zamienić ze sobą patery - jakby zmiana była naprawdę istotna. Z początku chciała wysłać do niego skrzata, porzuciła jednak ten pomysł z kilku powodów, choć głównym było to, że chciała się nim wysłużyć, bo chyba mimowolnie - poza chęcią skonfrontowania wydarzeń zeszłej nocy - bała się spojrzeć Manannanowi w oczy. Nie, nie tego - bała się tego dokąd prowadziły ją własne myśli. Wspomnienia przypominały bardziej pijany sen, niźli prawdę, ale ślady na sukience które znalazła nad ranem świadczyły o realności. Poprawiła jeszcze wazon na stoliku, strzepnęła ze spódnicy niewidzialne pyłki po czym ruszyła w stronę sypialni i łóżka, które zajmował. Przysiadła na jego boku wyciągając dłoń, ale ta zawahała się w pół kroku. Westchnęła w zniecierpliwieniu i irytacji na samą siebie, zarzuciła nogę na nogę, brodę układając na wnętrzu ręki, której łokieć oparła o kolano spoglądając przed siebie, pozwalając by palce uderzały o jej wargi, gdy zastanawiała się w jaki sposób to zrobić. Normalnie, byłoby najrozsądniej. Ale kiedy odwróciła głowę trafiła na niebieskie tęczówki. - Przygotowałam dla nas śniadanie. - wypadało spomiędzy warg. - Zjedzmy wspólnie, zanim ruszę zająć się sprawami. - poprosiła, wyciągając rękę, coś niezrozumiale ścisnęło się w jej wnętrzu, przesunęła palcami po policzku obleczonym zarostem. Z perspektywy logiki Manannan osiągnął więcej, chciała to zmienić w porywie (czego właściwie, bo nie serca - otumanienia?), które dziś zdawało się ledwie (nie)śmiesznym wspomnieniem. - Nie każ mi czekać. - dodała podnosząc się by ruszyć do wyjścia nim zdążyłby ją zatrzymać przy sobie na dłużej.
- Dobrze się wczoraj bawiłeś, Manannanie? - zapytała tęczówkami przesuwając po literach złożonych w zdania w książce która która znajdowała się na podstawce ustawionej na stole kiedy pojawił się przy stole. Nogę miała zarzucona na nogę. Druga z dłoni sięgnęła po filiżankę z kawą z której upiła niewielki łyk odkładając ją na stół. Wszystko zdawało się niemal naturalne, poza na która pozwalała sobie w zaciszu własnych komnat, książka w której się zatapiała, kawa po która sięgała z rana. Poza tym, że Melisande schodziła na wspólne śniadania. Fakt, że kazała zorganizować to przeznaczone tylko dla nich przemawiał przez siebie dostatecznie wymownie. Nie uniosła tęczówek na męża przywracając stronę. Dłonią sięgając po rogalik, niemal po omacku trafiając nożem do słoiczka z dżemem którym posmarowała wypiek i którego skosztowała odrobinę odkładając na swoje miejsce. Pozornie zdawała się spokojna, rozluźniona nawet. Niczym bezchmurne niebo nie grożące deszczem. Ale były znaki, które nie każdy mógł dostrzec. Trochę mocniej, ledwie widocznie zaciśnięte wargi. Stopa skryta pod stołem która co jakiś czas unosiła się i opadała w rytm walki która toczyła się w jej wnętrzu mimowolnie. - Zechcesz mi wyjaśnić czemu wracałam samotnie? - zapytała nadal niemal nie skupiona na Manannanie, jednak widocznie niezadowolona z tego faktu. Choć przecież znała odpowiedź - musiała, bo niewiadomego pochodzenia drink przeniósł ją poza łaźnie stawiając przed nią kogoś innego.
Zadawane przy stole pytanie, zdawało się trącać inną nutą: Dlaczego pozwoliłeś na to, by coś takiego się stało? Ciemne spojrzenie uniosło się, osiadając na mężu w milczącym oczekiwaniu na odpowiedź.
Wytłumacz, mon cher.
| rzucam na sen stąd
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
Strona 1 z 2 • 1, 2
Komnaty Melisande
Szybka odpowiedź