[SEN] Iść w ogień z tobą raz po raz
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Srebrne włosy bawiły się z wiatrem, jasne jak księżyc przylepiony do atramentowej kopuły, ten wąski sierp otoczony morzem gwiazd. Patrzył na nią, a ona patrzyła na niego - siedząca na parapecie szeroko otwartego okna, obramowana firanami poddającymi się powiewom późnowieczornego powietrza. Z trzeciej kondygnacji strzelistego budynku o frontowych ścianach gęsto wyścielanych bluszczem miała idealny widok na uśpione w oddali miasteczko, gdzie gasły ostatnie świece i lampy, ulegając sennej ciemności. Dzieci od dawna już spały, a teraz przyszedł czas na rodziców; kładli się do chłodnych łóżek, układali twarze na poduszkach i przymykali powieki, marząc o tym, by kolejny dzień okazał się łaskawszy. Łączyło ich z nią tylko tyle i aż tyle, te głupie marzenia, których los nigdy nie spełni. Naiwność wgryziona w serce, przypominająca chwast, który powracał do ogrodu mimo regularnego pielenia i zalewania gleby kwasem. Półwila uśmiechnęła się do siebie cierpko, przenosząc spojrzenie na masywny zegar ustawiony pod przeciwległą ścianą, zbudowany z eleganckiego, błyszczącego drewna czarnego jak noc. Wskazówki zegara pokazywały już prawie pełną godzinę, a to znaczyło, że w korytarzu musiały wybrzmiewać oczekiwane kroki. Stuk, stuk, stuk, obcasy zadbanych butów uderzały o posadzkę, przetykane szorstkim hurkotem laski. Chociaż kusiło ją, by przywitać go właśnie w tej pozycji, na parapecie, z zamglonym melancholią spojrzeniem tęskniącym do wolności miasteczka, to byłoby niestosowne. Ale co było tu stosowne? W egzaltowanym burdelu, do którego ściągali zadurzeni w nietypowym luksusie mężczyźni o różnych gustach, często ciemniejszych niż heban? Każdy z nich był inny, a jednak łączyło ich zamiłowanie do towaru, którego trudno byłoby uświadczyć w byle jakim przybytku rozkoszy wrastających pomiędzy małe miejskie aglomeracje. Półwila była takim właśnie towarem. Nie jedynym, miała tu siostry o płomiennych temperamentach i zamiłowaniu do własnych twarzy, dwie, oprócz niej. Trzecia zniknęła w ostatnim miesiącu.
Celine zsunęła się z chłodnego parapetu. Półprzezroczysta, biała sukienka miękko opływała ciało, lejąc się ku posadzce; ramiona miała odsłonięte, dekolt z prześmiewczą pruderyjnością sięgający szyi. W porównaniu do zwykłych dziewcząt, czarownic, którym odebrano różdżki, oraz charłaczek, nie potrzebowała fikuśnych strojów, by nęcić i kusić - i on o tym wiedział. Ułożyła się na szezlongu, wyciągnięta jak zadowolona i leniwa najada, z włosami częściowo przewieszonymi przez miękką poręcz; głowę miała podpartą na łokciu, spojrzeniem świdrując drzwi, do których rozległo się ciche pukanie. Niepotrzebny nawyk, symulujący wizytę, za którą nie płacił, jak gdyby odwiedzał wyczekującą go kochankę, zamiast kogoś, kogo spętano, przymuszono i przemodelowano na zupełnie inny obraz. Gdzieś na dnie duszy wciąż tliły się znajome melodie charakteru, nie można było jej już jednak porównać do osoby, którą była, zanim więzienie sprzedało ją do tego miejsca.
- Wejdź - zaprosiła go z aksamitną dźwięcznością, a kiedy drzwi się otwarły, uniosła się na dłoniach, nieco zniżając brodę i ramiona; jej szyja wydawała się dłuższa, łabędzia, podczas gdy różnokolorowe tęczówki zacieniły się pod baldachimem rzęs. - Jak zwykle punktualny - zauważyła, podciągając ku górze kącik ust. O dziwo, na tle pozostałych gości, nawet go lubiła; gusta Hectora Vale sięgały cierpkiej trucizny, lubił zadawać ból, lubił wiedzieć, że był za niego odpowiedzialny, jakby pławił się w torturze, jaką zadawał samemu sobie przerysowaną wyższością nad bezbronną kobietą. Oprócz tego był jednak kulturalny i mądry, niebywale bystry, a nie o każdym można było tak powiedzieć. Ich spotkania słono go kosztowały, zaleczanie cudzych trosk przynosiło mu zysk, który trwonił nie tyle na cielesne uciechy, co na poczucie bycia złym, przegniłym człowiekiem. Oferowała mu to. Nie miała wyboru, siniaki ginęły pod wpływem zaklęć leczniczych, a po wszystkim przytulała się do niego jak zbity pies, który mimo wszystko łaknął pieszczoty. Półwila podniosła się jeszcze wyżej i pozwoliła bosym stopom zsunąć się z szezlonga, opadły więc na chłodny parkiet, ale zamiast wstać wyciągnęła ku niemu rękę o kruchym nadgarstku, w grze pozorów niemo domagając się pomocy. Dżentelmeni pomagali damom, nawet kiedy damy były kurwami. - Chodź do mnie - zachęciła miękko i tym razem uśmiech rozkwitł na jej ustach, słodki, lecz jednocześnie nie tak przymilny, jak można byłoby się spodziewać. - W miasteczku obchodzi się święto miłości. Ma tak trudną nazwę, że nie jestem w stanie jej powtórzyć. Bawiłeś się, Hectorze? Myślałeś o mnie? - przechyliła głowę do boku. Do jej wieży docierały dźwięki zabawy i beztroski, dźwięki, których nie mogłaby dosięgnąć, zamknięta w złoconej klatce - mogła jedynie patrzeć i wyobrażać sobie, że tańczyła pomiędzy ludźmi tak, jak chciała. Czy i on zagubił się w sierpniowych miłostkach? Czy dlatego przyszedł do niej akurat dziś?
Celine zsunęła się z chłodnego parapetu. Półprzezroczysta, biała sukienka miękko opływała ciało, lejąc się ku posadzce; ramiona miała odsłonięte, dekolt z prześmiewczą pruderyjnością sięgający szyi. W porównaniu do zwykłych dziewcząt, czarownic, którym odebrano różdżki, oraz charłaczek, nie potrzebowała fikuśnych strojów, by nęcić i kusić - i on o tym wiedział. Ułożyła się na szezlongu, wyciągnięta jak zadowolona i leniwa najada, z włosami częściowo przewieszonymi przez miękką poręcz; głowę miała podpartą na łokciu, spojrzeniem świdrując drzwi, do których rozległo się ciche pukanie. Niepotrzebny nawyk, symulujący wizytę, za którą nie płacił, jak gdyby odwiedzał wyczekującą go kochankę, zamiast kogoś, kogo spętano, przymuszono i przemodelowano na zupełnie inny obraz. Gdzieś na dnie duszy wciąż tliły się znajome melodie charakteru, nie można było jej już jednak porównać do osoby, którą była, zanim więzienie sprzedało ją do tego miejsca.
- Wejdź - zaprosiła go z aksamitną dźwięcznością, a kiedy drzwi się otwarły, uniosła się na dłoniach, nieco zniżając brodę i ramiona; jej szyja wydawała się dłuższa, łabędzia, podczas gdy różnokolorowe tęczówki zacieniły się pod baldachimem rzęs. - Jak zwykle punktualny - zauważyła, podciągając ku górze kącik ust. O dziwo, na tle pozostałych gości, nawet go lubiła; gusta Hectora Vale sięgały cierpkiej trucizny, lubił zadawać ból, lubił wiedzieć, że był za niego odpowiedzialny, jakby pławił się w torturze, jaką zadawał samemu sobie przerysowaną wyższością nad bezbronną kobietą. Oprócz tego był jednak kulturalny i mądry, niebywale bystry, a nie o każdym można było tak powiedzieć. Ich spotkania słono go kosztowały, zaleczanie cudzych trosk przynosiło mu zysk, który trwonił nie tyle na cielesne uciechy, co na poczucie bycia złym, przegniłym człowiekiem. Oferowała mu to. Nie miała wyboru, siniaki ginęły pod wpływem zaklęć leczniczych, a po wszystkim przytulała się do niego jak zbity pies, który mimo wszystko łaknął pieszczoty. Półwila podniosła się jeszcze wyżej i pozwoliła bosym stopom zsunąć się z szezlonga, opadły więc na chłodny parkiet, ale zamiast wstać wyciągnęła ku niemu rękę o kruchym nadgarstku, w grze pozorów niemo domagając się pomocy. Dżentelmeni pomagali damom, nawet kiedy damy były kurwami. - Chodź do mnie - zachęciła miękko i tym razem uśmiech rozkwitł na jej ustach, słodki, lecz jednocześnie nie tak przymilny, jak można byłoby się spodziewać. - W miasteczku obchodzi się święto miłości. Ma tak trudną nazwę, że nie jestem w stanie jej powtórzyć. Bawiłeś się, Hectorze? Myślałeś o mnie? - przechyliła głowę do boku. Do jej wieży docierały dźwięki zabawy i beztroski, dźwięki, których nie mogłaby dosięgnąć, zamknięta w złoconej klatce - mogła jedynie patrzeć i wyobrażać sobie, że tańczyła pomiędzy ludźmi tak, jak chciała. Czy i on zagubił się w sierpniowych miłostkach? Czy dlatego przyszedł do niej akurat dziś?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wczoraj wieczorem czytał Orestesowi na dobranoc baśń o Roszpunce, srebrnowłosej (w tekście miała złote włosy, ale kreatywnie go zmienił) księżniczce zamkniętej w wysokiej wieży, w złotej klatce. Słowa płynęły gładko i ciepło, a pod koniec Hector udał, że w książce nie było już żadnych ilustracji i szeptem opowiedział synowi lepszą historię: historię, w której książę nigdy nie przyjechał, a Roszpunka nie uciekła z nim do lasu. W lasach czyhają wilkołaki - wątpił, by po śmierci matki syn kiedykolwiek poczuł się wśród gęstych drzew bezpiecznie, ale to przecież nie jego wina, to wina tej idiotki.
A potem Roszpunka żyła długo i szczęśliwie, bo w wieży, którą zbudował dla niej czarodziej była prawdziwie bezpieczna. - obiecał synowi, całując go na dobranoc w czubek głowy i zamykając za sobą drzwi ich wieży, walijskiej warowni, w której chłopca nie dosięgnie nic złego i w której jego ojciec był dobrym człowiekiem.
Dziś babcia czytała dziecku inną bajkę, a Hector metodycznie odliczał godziny - i galeony - dzielące go od chwili upragnionej rozrywki i zasłużonego wytchnienia. Beatrice była tak męcząca, że po jej pogrzebie musiał odpoczywać nieco rzadziej niż zwykle, ale potem proza życia - godzenie obowiązków i dodatkowych zleceń z samotnym ojcostwem - go doścignęła.
Potem w burdelu pojawiła się Celine. Przez kilka pierwszych spotkań wcale nie chciał zresztą poznawać jej imienia. Zignorował durny pseudonim, którym musiała się posługiwać i nazwał ją Ledą (Ledą, nie Letą, to brzmiało podobnie, ale to nie to samo), kochanicą łabędzi. Potem została samą Afrodytą i Wenus (chwilę żonglował grecką i rzymską wersją, nie mogąc się zdecydować), ale to też do niej nie pasowało. W dodatku usłyszał jak jakiś inny klient nazywa inną imieniem bogini miłości i wtedy te kilka sylab stało się sztampowe i wulgarne. Szukał zatem innego imienia, ale kto może prześcignąć Afrodytę? Może mógłby się zadowolić Heleną Trojańską, ale któregoś razu, gdy podnosił rękę aby ją spoliczkować, wyrwało mu się nagłe pytanie o jej prawdziwe imię.
Wiedziała już, jak mocno potrafił bić (udowodnił jej, od razu, że nie jest kaleką, że nie jest słaby) i pewnie dlatego odpowiedziała od razu. Cichy pisk rozbrzmiał w wygłuszonym pokoju jak najpiękniejsza melodia, Celine.
Skojarzenie z łacińskim słowem na niebo byłoby w normalnych okolicznościach zbyt banalne i innej dziewczynie wciąż szukałby mitologicznej godności, ale jej nie nazywał już inaczej, a tamtej nocy jego ręka nie zderzyła się już z jej policzkiem. Nie opuścił co prawda dłoni, ale musnął jej twarz chłodnymi palcami niemal delikatnie i pocałował ją po raz pierwszy, spijając z drżących warg słodkie sylaby i gorzki strach.
Wyminął we foyer kilku pijanych klientów, oczekujących próżno na rozrywkę – durni, niezorganizowani ludzie, poddani rozpalonej na Festiwalu Lata spontanicznej chuci. On nie był spontaniczny, on zaplanował i zarezerwował to spotkanie z odpowiednim wyprzedzeniem - Celine zdawała się w końcu oblegana - i pomimo laski mógł ich wyprzedzić, czując na sobie jedynie zimne spojrzenie jasnowłosego woźnego. Spiorunował typa karcącym wzrokiem, ktoś taki powinien być w końcu dla klientów niewidzialny. Zwykle podobny impuls pchnąłby Hectora do rozpoczęcia wizyty od ciosu laską - lubił, gdy były zaskoczone - ale dziś kulturalnie wszedł do środka i posłał Celine łagodny uśmiech. Jej słowa i pytania też mogłyby go sprowokować. Innej odpowiedziałby nie myślę o dziwkach poza burdelem, a potem upewniłby się, żeby na przyszłość milczała. Z Celine było inaczej. Brzmiała tak melodyjnie i nienachalnie, że jej słodki głos go uspokajał, choć wcale nie przychodził do Wenus by się uspokoić.
-Celine. - odezwał się cicho, gdy zamknęły się za nim drzwi i zaklęcie wygłuszające zaczęło działać. Lubił karmić się świadomością – nawet, jeśli fałszywą – że tylko on się do niej tak zwraca.
Laska stuknęła kilkakrotnie. Oparł ją o szezlong i stanął nad Celine, pozwalając jej dłoni zawisnąć na moment w powietrzu.
- Brón Trogain. – powiedział z ukłuciem dumy, lubił czuć się przy niej mądrzejszy i bardziej światowy. Nie, żeby było to trudne przy dziewczynie zamkniętej w wieży, dziewczynie, której płacono za udawanie naiwnej – ale lubił przy niej o tym zapominać. Z nią było to jakieś łatwiejsze niż przy innych.
-Tu bawię się lepiej. – przyznał otwarcie, widziała przecież, że był trzeźwy. Wiedziała, że nie tańczył.
Oplótł zimne palce na szczupłym (czy mu się zdawało, czy z każdą wizytą była coraz szczuplejsza?) przegubie, stanowczym ruchem uniósł jej przedramię do światła. Zmrużył gniewnie oczy, dostrzegając ślady siniaków. Kiedyś byłby zezłoszczony za to, że okazano takie lekceważenie dla jego pieniędzy, że nie przygotowano jej należycie, ale dziś przyczyna złości była inna.
-Kiepsko tu o was dbają. - syknął, chwytając wolną dłonią za różdżkę. -Partacze, a nie medycy. - mruknął pod nosem, choć czy powinien być zaskoczony? Prymusi nie zostawali felczerami w burdelach, nawet tych ekskluzywnych. Prymusi otwierali własną praktykę medyczną i przychodzili tutaj by się dobrze bawić. -Ten pruderyjny dekolt to też dlatego? – warknął, ewidentnie nie doceniając rozpalającej wyobraźnię stylizacji (może kiedyś by docenił), ale za to uświadomił sobie jak ostrym tonem to powiedział. -Nie martw się, nie poproszę o zniżkę. – zapewnił, zrobił tak raz z inną dziewczyną i miała potem problemy. Nie chciał, by miała problemy. -Możesz mi pokazać. – dodał łagodniej, siadając obok niej. Zawsze najpierw bił, a potem leczył, inaczej nie miałoby to żadnego sensu, aleostatnio bił Celine coraz rzadziej to nie były jego siniaki, więc musiał przywrócić porządek w tym nazbyt chaotycznym świecie. Wyszeptał zaklęcie uzdrawiające, a potem przesunął dłonią po bladej skórze, wyczuwając pulsowanie żył i ciepło pozostawione po zaklęciu.
-Gdzie jeszcze…? – wychrypiał cicho, spoglądając na jej jasną skórę. Zwykle patrzył im prosto w oczy, ale nieświadomie unikał jej spojrzenia.
A potem Roszpunka żyła długo i szczęśliwie, bo w wieży, którą zbudował dla niej czarodziej była prawdziwie bezpieczna. - obiecał synowi, całując go na dobranoc w czubek głowy i zamykając za sobą drzwi ich wieży, walijskiej warowni, w której chłopca nie dosięgnie nic złego i w której jego ojciec był dobrym człowiekiem.
Dziś babcia czytała dziecku inną bajkę, a Hector metodycznie odliczał godziny - i galeony - dzielące go od chwili upragnionej rozrywki i zasłużonego wytchnienia. Beatrice była tak męcząca, że po jej pogrzebie musiał odpoczywać nieco rzadziej niż zwykle, ale potem proza życia - godzenie obowiązków i dodatkowych zleceń z samotnym ojcostwem - go doścignęła.
Potem w burdelu pojawiła się Celine. Przez kilka pierwszych spotkań wcale nie chciał zresztą poznawać jej imienia. Zignorował durny pseudonim, którym musiała się posługiwać i nazwał ją Ledą (Ledą, nie Letą, to brzmiało podobnie, ale to nie to samo), kochanicą łabędzi. Potem została samą Afrodytą i Wenus (chwilę żonglował grecką i rzymską wersją, nie mogąc się zdecydować), ale to też do niej nie pasowało. W dodatku usłyszał jak jakiś inny klient nazywa inną imieniem bogini miłości i wtedy te kilka sylab stało się sztampowe i wulgarne. Szukał zatem innego imienia, ale kto może prześcignąć Afrodytę? Może mógłby się zadowolić Heleną Trojańską, ale któregoś razu, gdy podnosił rękę aby ją spoliczkować, wyrwało mu się nagłe pytanie o jej prawdziwe imię.
Wiedziała już, jak mocno potrafił bić (udowodnił jej, od razu, że nie jest kaleką, że nie jest słaby) i pewnie dlatego odpowiedziała od razu. Cichy pisk rozbrzmiał w wygłuszonym pokoju jak najpiękniejsza melodia, Celine.
Skojarzenie z łacińskim słowem na niebo byłoby w normalnych okolicznościach zbyt banalne i innej dziewczynie wciąż szukałby mitologicznej godności, ale jej nie nazywał już inaczej, a tamtej nocy jego ręka nie zderzyła się już z jej policzkiem. Nie opuścił co prawda dłoni, ale musnął jej twarz chłodnymi palcami niemal delikatnie i pocałował ją po raz pierwszy, spijając z drżących warg słodkie sylaby i gorzki strach.
Wyminął we foyer kilku pijanych klientów, oczekujących próżno na rozrywkę – durni, niezorganizowani ludzie, poddani rozpalonej na Festiwalu Lata spontanicznej chuci. On nie był spontaniczny, on zaplanował i zarezerwował to spotkanie z odpowiednim wyprzedzeniem - Celine zdawała się w końcu oblegana - i pomimo laski mógł ich wyprzedzić, czując na sobie jedynie zimne spojrzenie jasnowłosego woźnego. Spiorunował typa karcącym wzrokiem, ktoś taki powinien być w końcu dla klientów niewidzialny. Zwykle podobny impuls pchnąłby Hectora do rozpoczęcia wizyty od ciosu laską - lubił, gdy były zaskoczone - ale dziś kulturalnie wszedł do środka i posłał Celine łagodny uśmiech. Jej słowa i pytania też mogłyby go sprowokować. Innej odpowiedziałby nie myślę o dziwkach poza burdelem, a potem upewniłby się, żeby na przyszłość milczała. Z Celine było inaczej. Brzmiała tak melodyjnie i nienachalnie, że jej słodki głos go uspokajał, choć wcale nie przychodził do Wenus by się uspokoić.
-Celine. - odezwał się cicho, gdy zamknęły się za nim drzwi i zaklęcie wygłuszające zaczęło działać. Lubił karmić się świadomością – nawet, jeśli fałszywą – że tylko on się do niej tak zwraca.
Laska stuknęła kilkakrotnie. Oparł ją o szezlong i stanął nad Celine, pozwalając jej dłoni zawisnąć na moment w powietrzu.
- Brón Trogain. – powiedział z ukłuciem dumy, lubił czuć się przy niej mądrzejszy i bardziej światowy. Nie, żeby było to trudne przy dziewczynie zamkniętej w wieży, dziewczynie, której płacono za udawanie naiwnej – ale lubił przy niej o tym zapominać. Z nią było to jakieś łatwiejsze niż przy innych.
-Tu bawię się lepiej. – przyznał otwarcie, widziała przecież, że był trzeźwy. Wiedziała, że nie tańczył.
Oplótł zimne palce na szczupłym (czy mu się zdawało, czy z każdą wizytą była coraz szczuplejsza?) przegubie, stanowczym ruchem uniósł jej przedramię do światła. Zmrużył gniewnie oczy, dostrzegając ślady siniaków. Kiedyś byłby zezłoszczony za to, że okazano takie lekceważenie dla jego pieniędzy, że nie przygotowano jej należycie, ale dziś przyczyna złości była inna.
-Kiepsko tu o was dbają. - syknął, chwytając wolną dłonią za różdżkę. -Partacze, a nie medycy. - mruknął pod nosem, choć czy powinien być zaskoczony? Prymusi nie zostawali felczerami w burdelach, nawet tych ekskluzywnych. Prymusi otwierali własną praktykę medyczną i przychodzili tutaj by się dobrze bawić. -Ten pruderyjny dekolt to też dlatego? – warknął, ewidentnie nie doceniając rozpalającej wyobraźnię stylizacji (może kiedyś by docenił), ale za to uświadomił sobie jak ostrym tonem to powiedział. -Nie martw się, nie poproszę o zniżkę. – zapewnił, zrobił tak raz z inną dziewczyną i miała potem problemy. Nie chciał, by miała problemy. -Możesz mi pokazać. – dodał łagodniej, siadając obok niej. Zawsze najpierw bił, a potem leczył, inaczej nie miałoby to żadnego sensu, ale
-Gdzie jeszcze…? – wychrypiał cicho, spoglądając na jej jasną skórę. Zwykle patrzył im prosto w oczy, ale nieświadomie unikał jej spojrzenia.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Istniały różne rodzaje bólu, a dopiero tutaj, w ciasnocie klatki zaciskającej się na gardle i wyduszającej z płuc ostatnie oddechy wolności, przekonała się, że ból fizyczny był lżejszy niż psychiczny. Nigdy wcześniej nie myślała o tym w ten sposób - że ciosy wymierzane w szale zmysłowych uniesień zaspokajających żądze będą w stanie zmazać jaskrawość myśli uparcie przylepionych do ścian czaszki. Przywdziewała w tym pomieszczeniu różne maski, dla niego była Ledą, kochanicą Zeusa skrytego pod postacią białego jak alabaster łabędzia, która kwileniem i wisterią siniaków przynosiła mu ukojenie. Hector Vale spoglądał na namalowane krwiakami dzieło i mógł wyrzucać sobie bezmiar okrucieństwa odziedziczonego po najważniejszym przodku. Uśmiechał się z kwaśną goryczą i krzywił na widok własnego odbicia w lustrze, wbijając szpilę po szpili w miękką poduszkę swojego serca. Dokładał do swojego szkieletu ciężar jej łez i wychodził stąd pełen obrzydzenia do własnych występów, otrzymawszy dokładnie to, czego oczekiwał i czego szukał. Niewykluczone, że lubiła go również właśnie dlatego: bo mogła przy nim nie myśleć o beznadziejnym położeniu, w jakim się znalazła, skoro magnetyzm bólu przyciągał i absorbował przytomność, nadając jej inny tor.
- Hectorze - odpowiedziała mu gładko, ignorując wzbierającą na dnie żołądka kwasotę, ilekroć posługiwał się jej prawdziwym imieniem. Nie powinna mu go wyjawiać, Wenus przeformowało jej tożsamość tak, by zatrzeć ślady dawnego życia, lecz tamtego dnia odpowiedź spłynęła z jej rozedrganych warg wręcz instynktownie. Jak tarcza, która w najgorszym momencie mogłaby uchronić ją przed kolejnym ciosem. Patrzyła z dołu na jego twarz bez skrępowania ani strachu, bo zdążyła się nauczyć, że lubił, kiedy nie spodziewała się wybuchu - głupiutka, pasąca się na leśnej łące sarna, którą dopadał wilk wyskakujący nagle z zarośli. Rozrywał jej ciało i wgryzał się w parujące krwią wnętrzności, patrosząc ją w imię swojej przyjemności, a kiedy orientowała się, że obleczone śliną kły zatapiały się w mięsie, na ucieczkę było już za późno. Często grali w tę grę. Hectorowi jeszcze się nie znudziła. - Brón... Trogain, tak - powtórzyła po nim z wdzięcznym uśmiechem. Uczył ją czegoś, uświadamiał, jego ego musiało pęcznieć.
Trudno powiedzieć, czy wyrwane z płuc ciche sapnięcie było prawdziwym zaskoczeniem czy może wyuczoną inscenizacją prawdziwych emocji; drgnęła na szezlongu, kiedy unosił jej rękę do światła i swoich oczu, przesuwając spojrzeniem po mlecznej skórze. Festiwal miłości zapraszał w ramiona burdelu spragnionych miłości wędrowców tak tłumnie, że pracownicy ledwo nadążali za roztaczaniem nad nimi opieki, a siniaki, które na niej widział, były pokłosiem właśnie tego. Smutnym powidokiem pogoni za pieniądzem niezależnie od dobra dziewcząt.
- Żaden z nich nie ma twojej wiedzy - westchnęła smutno, ucieknąwszy w bok spojrzeniem. Bo tego oczekiwał, prawda? To chciał usłyszeć? Szczycił się swoimi umiejętnościami, zaklęcia lecznicze zawsze skapywały ze szpicu jego różdżki z zaskakującą ją łatwością i w jej obecności chyba nie zdarzyło się jeszcze, by któreś z nich zawiodło. Zaspokojony, z opustoszałym, gasnącym żarem lędźwi, potrafił skalibrować magię podług swej woli, a przecież zwykle jej klienci z trudem znajdowali siłę na wciągnięcie spodni i zapięcie klamry paska. Wybijał się na tym tle - więc nie musiała nawet kłamać, sięgając po słowa, które mogły go zadowolić. - Nie podoba ci się? Myślałam, że to ładna sukienka. Wybrałam ją dla ciebie - przyznała i powróciła do niego wzrokiem, z niewinnością jeszcze mocniej rozmiękczającą rysy twarzy. Posłusznie obróciła potem ku niemu drugą rękę. Na wewnętrznej stronie ramienia rozkwitała plama bladej zieleni, kształtem przypominająca obręcz zaciśniętych palców. Bijące od niego ciepło sprawiało, że niemalże uwierzyła, że mogłaby mu zaufać - zapomniała się tylko na chwilę, na kilka sekund, zanim znów uderzył w nią absurd sytuacji i zdławiła w sobie tę niemądrą myśl. Obmywał ją jedynie ze śladów innego. Siniak zniknął pod wpływem magii, która przypominała rześki powiew chłodnego powietrza. Celine spojrzała na czystą skórę, po czym pochyliła się ku niemu i czubeczkiem nosa dotknęła jego policzka. - Dziękuję - szepnęła. Nie pocałowała go jednak.
Zamiast tego podniosła się z szezlonga i stanęła naprzeciw Hectora. Znalazła się pomiędzy jego nogami, zdrową kończyną i kończyną splamioną przypadłością, której nie rozumiała, a potem miękkim ruchem sięgnęła do ramiączek sukienki i powoli pociągnęła je w dół; materiał natychmiast opadł na drewniany parkiet, odsłoniwszy przed nim bezmiar jasnej skóry, panoramy, na której tworzył brutalne arcydzieło. Obok pępka po jednej stronie brzucha wspinała się szeroka plama czerwieni. Krwiak był nowy, świeższy niż siniaki, które do tej pory zaleczył, zadany siłą, która nawet w wyobrażeniu musiała boleć - i bolała. Co czuł, kiedy widział ją taką? Czy czuł cokolwiek poza zazdrością względem tego drugiego? Półwila sięgnęła do wolnej dłoni Hectora i ułożyła ją na zasinieniu, na krótką chwilę przyciskając jego palce do uwrażliwionej skóry, a ból, który momentalnie ją przeszył, sprawił, że drgnęła wyraźnie, spomiędzy rozchylonych warg wydając głośniejszy wydech. Lubił, kiedy nękało ją cierpienie - ale czy mógł czerpać z niego przyjemność, wiedząc, że nie był jego autorem? Zastanawiała się nad tym, choć wiedziała, że w tym wszystkim nie chodziło o nią, ale o niego; była więc po prostu ciekawa jego reakcji.
- Hectorze - odpowiedziała mu gładko, ignorując wzbierającą na dnie żołądka kwasotę, ilekroć posługiwał się jej prawdziwym imieniem. Nie powinna mu go wyjawiać, Wenus przeformowało jej tożsamość tak, by zatrzeć ślady dawnego życia, lecz tamtego dnia odpowiedź spłynęła z jej rozedrganych warg wręcz instynktownie. Jak tarcza, która w najgorszym momencie mogłaby uchronić ją przed kolejnym ciosem. Patrzyła z dołu na jego twarz bez skrępowania ani strachu, bo zdążyła się nauczyć, że lubił, kiedy nie spodziewała się wybuchu - głupiutka, pasąca się na leśnej łące sarna, którą dopadał wilk wyskakujący nagle z zarośli. Rozrywał jej ciało i wgryzał się w parujące krwią wnętrzności, patrosząc ją w imię swojej przyjemności, a kiedy orientowała się, że obleczone śliną kły zatapiały się w mięsie, na ucieczkę było już za późno. Często grali w tę grę. Hectorowi jeszcze się nie znudziła. - Brón... Trogain, tak - powtórzyła po nim z wdzięcznym uśmiechem. Uczył ją czegoś, uświadamiał, jego ego musiało pęcznieć.
Trudno powiedzieć, czy wyrwane z płuc ciche sapnięcie było prawdziwym zaskoczeniem czy może wyuczoną inscenizacją prawdziwych emocji; drgnęła na szezlongu, kiedy unosił jej rękę do światła i swoich oczu, przesuwając spojrzeniem po mlecznej skórze. Festiwal miłości zapraszał w ramiona burdelu spragnionych miłości wędrowców tak tłumnie, że pracownicy ledwo nadążali za roztaczaniem nad nimi opieki, a siniaki, które na niej widział, były pokłosiem właśnie tego. Smutnym powidokiem pogoni za pieniądzem niezależnie od dobra dziewcząt.
- Żaden z nich nie ma twojej wiedzy - westchnęła smutno, ucieknąwszy w bok spojrzeniem. Bo tego oczekiwał, prawda? To chciał usłyszeć? Szczycił się swoimi umiejętnościami, zaklęcia lecznicze zawsze skapywały ze szpicu jego różdżki z zaskakującą ją łatwością i w jej obecności chyba nie zdarzyło się jeszcze, by któreś z nich zawiodło. Zaspokojony, z opustoszałym, gasnącym żarem lędźwi, potrafił skalibrować magię podług swej woli, a przecież zwykle jej klienci z trudem znajdowali siłę na wciągnięcie spodni i zapięcie klamry paska. Wybijał się na tym tle - więc nie musiała nawet kłamać, sięgając po słowa, które mogły go zadowolić. - Nie podoba ci się? Myślałam, że to ładna sukienka. Wybrałam ją dla ciebie - przyznała i powróciła do niego wzrokiem, z niewinnością jeszcze mocniej rozmiękczającą rysy twarzy. Posłusznie obróciła potem ku niemu drugą rękę. Na wewnętrznej stronie ramienia rozkwitała plama bladej zieleni, kształtem przypominająca obręcz zaciśniętych palców. Bijące od niego ciepło sprawiało, że niemalże uwierzyła, że mogłaby mu zaufać - zapomniała się tylko na chwilę, na kilka sekund, zanim znów uderzył w nią absurd sytuacji i zdławiła w sobie tę niemądrą myśl. Obmywał ją jedynie ze śladów innego. Siniak zniknął pod wpływem magii, która przypominała rześki powiew chłodnego powietrza. Celine spojrzała na czystą skórę, po czym pochyliła się ku niemu i czubeczkiem nosa dotknęła jego policzka. - Dziękuję - szepnęła. Nie pocałowała go jednak.
Zamiast tego podniosła się z szezlonga i stanęła naprzeciw Hectora. Znalazła się pomiędzy jego nogami, zdrową kończyną i kończyną splamioną przypadłością, której nie rozumiała, a potem miękkim ruchem sięgnęła do ramiączek sukienki i powoli pociągnęła je w dół; materiał natychmiast opadł na drewniany parkiet, odsłoniwszy przed nim bezmiar jasnej skóry, panoramy, na której tworzył brutalne arcydzieło. Obok pępka po jednej stronie brzucha wspinała się szeroka plama czerwieni. Krwiak był nowy, świeższy niż siniaki, które do tej pory zaleczył, zadany siłą, która nawet w wyobrażeniu musiała boleć - i bolała. Co czuł, kiedy widział ją taką? Czy czuł cokolwiek poza zazdrością względem tego drugiego? Półwila sięgnęła do wolnej dłoni Hectora i ułożyła ją na zasinieniu, na krótką chwilę przyciskając jego palce do uwrażliwionej skóry, a ból, który momentalnie ją przeszył, sprawił, że drgnęła wyraźnie, spomiędzy rozchylonych warg wydając głośniejszy wydech. Lubił, kiedy nękało ją cierpienie - ale czy mógł czerpać z niego przyjemność, wiedząc, że nie był jego autorem? Zastanawiała się nad tym, choć wiedziała, że w tym wszystkim nie chodziło o nią, ale o niego; była więc po prostu ciekawa jego reakcji.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Musiał przyznać, że była spostrzegawcza. Szybciej niż inne musiała się zorientować, co lubił i jak się zachować, jako jedyna zdawała się nawet pojąć, że leczenie ciosów jest równie istotne jak ich zadawanie—analizował w samotnym salonie, gdy wskrzeszał szczegóły ich spotkań. W jej towarzystwie zapominał - lubił zapominać, bo nie zapominał przecież naprawdę, prawda? - że to wszystko tylko jej gra lub strategia na przetrwanie. Jej strach i ból były autentyczne, bezsprzecznie, ale za często czasami lubił wierzyć, że reszta też jest prawdą.
Poza tym, gdzieś pod jej maską czaiła się jakaś prawda, zgrzyt niepasujący do tego burdelu - a on przecież zawodowo zdzierał maski. Bardzo usiłował zostawić dziś pracę za sobą, a właściciele przybytku rozkoszy oraz sama srebrnowłosa bardzo skutecznie pogrzebali żywcem tamtą Celine, więc osąd był utrudniony, ale cień tej zagadki rzucał się cieniem na ich wizyty, powoli doprowadzając go do szaleństwa. Jej uśmiech raz bywał wdzięczny, tak jak powinien, ale zaraz potem stał się smutny - nie obrzydzony, nie znudzony, s m u t n y, dlaczego? Dlaczego nie umiała utrzymać tej maski?
Chwilę później wróciła do scenariusza, do sukienki wybranej specjalnie dla niego, do wszystkich formułek, których dziewczyny musiały się tu uczyć na pamięć. Tym razem nie podjął gry, ani w komplementy ani w słuchanie jej komplementów ani w prawienie własnych. Spoglądał tylko na nią z lekko zmarszczonymi brwiami, z typową dla niego przenikliwością, zbyt trzeźwo w porównaniu z innymi klientami, choć spojrzenie miał bardziej mgliste niż kiedykolwiek poza tym przybytkiem grzechu. Ona musiała spoglądać na niego równie uważnie, ciekawa jego reakcji, ciekawa własnego przetrwania, ale - być może trochę złośliwie, być może okrutnie - zachował pokerową twarz. Mogła jedynie pamiętać, że maska zadrżała gdy zwróciła się do niego imieniem, gdy Hector wybrzmiało w jej ustach tak śpiewnie, a jego usta zadrżały lekko, bo ten rodzaj zachwytu bolał.
-Żaden. - przyznał cicho, ale nie myślał o wiedzy uzdrowicielskiej.
Jeszcze cenniejsza była ta druga, ta, którą nabywał przez całe życie, odkąd opuściła go dziecięca magia pomagająca interpretować emocje innych. Zastąpił tą magię własną ekspertyzą, ale w takich chwilach jak teraz desperacko i dziecięco pragnął, by wróciła chociaż na chwilę.
-Wybrałaś ty, czy burdelmama? - wzruszył ramionami, ale tylko lekko, by nie rozproszyć się własnym gestem od precyzji zaklęć leczniczych. Rozwiewanie tej gry nie było podobne do niego, niepisane decorum burdelu kazało przecież nie wspominać o tym, że to jest burdel - a on zawsze stosował się do decorum. Nawet teraz, choć właśnie je złamał - bo nie podniósł wzroku znad leczonych sińców, pozwalając Celine umknąć spojrzeniem i może nawet umknąć od tematu burdelmamy.
-Mogę zatem ją podrzeć? Czy będę musiał dopłacić? - nie skończył się jednak droczyć, choć Celine wstała ze zwiewną gracją, choć zapach kwiatów uderzył go w nozdrza, choć perspektywa jej nagości na moment go oszołomiła. Zdołał zresztą, resztką trzeźwości, przydeptać butem opadającą na podłodze sukienkę - zdrową nogą. Ktoś inny zostawił na Celine ślady swoich palców, on zdąży przynajmniej ubrudzić ten materiał.
Wstrzymał oddech, bo była tak piękna, tak boleśnie piękna, jak porcelanowa figurka chwilę przed roztrzaskaniem się o posadzkę - ale potem otworzył szerzej oczy, bo dziś już była strzaskana, jeszcze poważniej niż sądził, nie tylko siniakami.
Kto- - spytałby z wrażenia ktoś inny, ale Hector wiedział, że takie pytanie nie przyniesie odpowiedzi, ani w gabinecie ani w burdelu. Celine zaskoczyła go zresztą, sięgnęła po jego dłoń pierwsza - aż wzdrygnął się lekko, nie lubił niespodziewanego dotyku - i przyłożyła do zranionej skóry. Słyszał, jak wciągała powietrze z bólu, ale tym razem nie przyniosło mu to satysfakcji - choć powinno.
Cofnął rękę, gwałtownie, tracąc ochotę na zabawę. Podniósł na Celine nieco rozczarowane, ostrzegawcze spojrzenie, po którym zwykle nadchodził cios - ale nie podniósł ręki.
Westchnął tylko i przytknął różdżkę do skóry, szeptając kolejne zaklęcie uzdrawiające. Mógł ją dźgnąć końcem drewna w opuchnięte miejsce, zadać ostatnią iskrę bólu przed falą ulgi, ale nie zrobił tego.
Ktoś - nie był jeszcze pewien, czy inny klient, czy właściciel burdelu, czy felczer-partacz, czy sama Celine - odebrał mu dziś ochotę na zabawę, którą planował od dawna i za którą tak ciężko zapłacił. Czoło przecięła lekka zmarszczka, milczenie przeciągało się upiornie, ale na szczęście zawsze był dobry w improwizacji, a z domu - w genach - wyniósł wiedzę o tym, że nie tylko fizyczne ciosy bolą.
-Zagrajmy dziś w coś nowego, Celine. - szepnął, podchodząc do uchylonego okna. Otworzył je szerzej, tak jakby wiatr mógł zmyć rumieńce - wstydu, gniewu? - z jego własnych policzków. -W prawdę lub wyzwanie, znasz tą zabawę? Ułatwię ci to, i zadam oba zanim wybierzesz. - odwrócił się, tyłem do parapetu i przodem do niej. Obejrzał się jeszcze przez ramię, a potem utkwił w niej przenikliwe spojrzenie.
-Gdy byłem na stażu, ktoś wyskoczył z trzeciego piętra Munga. To też jest trzecie piętro, prawda? - pytanie było retoryczne, pamiętał każdą kondygnację pieprzonych schodów. Też okupił tą wizytę bólem. -Niedoszły samobójca. Myślał, że zginie na miejscu, ale konał jeszcze przez dwie doby. Gdyby miał odrobinę więcej szczęścia, mógłbym go poskładać w całość i ocalić. Pewnie nigdy by nie chodził, ale by żył. - przechylił lekko głowę. -Wyzwanie: skocz na wolność i sprawdź ile masz szczęścia, słowiku. Prawda: powiedz mi, skąd tu się właściwie wzięłaś. Jesteś śliczna, ale kiepska z ciebie prostytutka. - nie aż tak kiepska jak mówił, na tyle dobra, by gościć w jego myślach zdecydowanie za często, ale to właśnie przez tą częstość uświadomił sobie jak bardzo jest inna - zbyt bardzo, by mógł to zignorować, nie po tym, gdybił ją ktoś inny zepsuła scenariusz jego stałej gry.
Poza tym, gdzieś pod jej maską czaiła się jakaś prawda, zgrzyt niepasujący do tego burdelu - a on przecież zawodowo zdzierał maski. Bardzo usiłował zostawić dziś pracę za sobą, a właściciele przybytku rozkoszy oraz sama srebrnowłosa bardzo skutecznie pogrzebali żywcem tamtą Celine, więc osąd był utrudniony, ale cień tej zagadki rzucał się cieniem na ich wizyty, powoli doprowadzając go do szaleństwa. Jej uśmiech raz bywał wdzięczny, tak jak powinien, ale zaraz potem stał się smutny - nie obrzydzony, nie znudzony, s m u t n y, dlaczego? Dlaczego nie umiała utrzymać tej maski?
Chwilę później wróciła do scenariusza, do sukienki wybranej specjalnie dla niego, do wszystkich formułek, których dziewczyny musiały się tu uczyć na pamięć. Tym razem nie podjął gry, ani w komplementy ani w słuchanie jej komplementów ani w prawienie własnych. Spoglądał tylko na nią z lekko zmarszczonymi brwiami, z typową dla niego przenikliwością, zbyt trzeźwo w porównaniu z innymi klientami, choć spojrzenie miał bardziej mgliste niż kiedykolwiek poza tym przybytkiem grzechu. Ona musiała spoglądać na niego równie uważnie, ciekawa jego reakcji, ciekawa własnego przetrwania, ale - być może trochę złośliwie, być może okrutnie - zachował pokerową twarz. Mogła jedynie pamiętać, że maska zadrżała gdy zwróciła się do niego imieniem, gdy Hector wybrzmiało w jej ustach tak śpiewnie, a jego usta zadrżały lekko, bo ten rodzaj zachwytu bolał.
-Żaden. - przyznał cicho, ale nie myślał o wiedzy uzdrowicielskiej.
Jeszcze cenniejsza była ta druga, ta, którą nabywał przez całe życie, odkąd opuściła go dziecięca magia pomagająca interpretować emocje innych. Zastąpił tą magię własną ekspertyzą, ale w takich chwilach jak teraz desperacko i dziecięco pragnął, by wróciła chociaż na chwilę.
-Wybrałaś ty, czy burdelmama? - wzruszył ramionami, ale tylko lekko, by nie rozproszyć się własnym gestem od precyzji zaklęć leczniczych. Rozwiewanie tej gry nie było podobne do niego, niepisane decorum burdelu kazało przecież nie wspominać o tym, że to jest burdel - a on zawsze stosował się do decorum. Nawet teraz, choć właśnie je złamał - bo nie podniósł wzroku znad leczonych sińców, pozwalając Celine umknąć spojrzeniem i może nawet umknąć od tematu burdelmamy.
-Mogę zatem ją podrzeć? Czy będę musiał dopłacić? - nie skończył się jednak droczyć, choć Celine wstała ze zwiewną gracją, choć zapach kwiatów uderzył go w nozdrza, choć perspektywa jej nagości na moment go oszołomiła. Zdołał zresztą, resztką trzeźwości, przydeptać butem opadającą na podłodze sukienkę - zdrową nogą. Ktoś inny zostawił na Celine ślady swoich palców, on zdąży przynajmniej ubrudzić ten materiał.
Wstrzymał oddech, bo była tak piękna, tak boleśnie piękna, jak porcelanowa figurka chwilę przed roztrzaskaniem się o posadzkę - ale potem otworzył szerzej oczy, bo dziś już była strzaskana, jeszcze poważniej niż sądził, nie tylko siniakami.
Kto- - spytałby z wrażenia ktoś inny, ale Hector wiedział, że takie pytanie nie przyniesie odpowiedzi, ani w gabinecie ani w burdelu. Celine zaskoczyła go zresztą, sięgnęła po jego dłoń pierwsza - aż wzdrygnął się lekko, nie lubił niespodziewanego dotyku - i przyłożyła do zranionej skóry. Słyszał, jak wciągała powietrze z bólu, ale tym razem nie przyniosło mu to satysfakcji - choć powinno.
Cofnął rękę, gwałtownie, tracąc ochotę na zabawę. Podniósł na Celine nieco rozczarowane, ostrzegawcze spojrzenie, po którym zwykle nadchodził cios - ale nie podniósł ręki.
Westchnął tylko i przytknął różdżkę do skóry, szeptając kolejne zaklęcie uzdrawiające. Mógł ją dźgnąć końcem drewna w opuchnięte miejsce, zadać ostatnią iskrę bólu przed falą ulgi, ale nie zrobił tego.
Ktoś - nie był jeszcze pewien, czy inny klient, czy właściciel burdelu, czy felczer-partacz, czy sama Celine - odebrał mu dziś ochotę na zabawę, którą planował od dawna i za którą tak ciężko zapłacił. Czoło przecięła lekka zmarszczka, milczenie przeciągało się upiornie, ale na szczęście zawsze był dobry w improwizacji, a z domu - w genach - wyniósł wiedzę o tym, że nie tylko fizyczne ciosy bolą.
-Zagrajmy dziś w coś nowego, Celine. - szepnął, podchodząc do uchylonego okna. Otworzył je szerzej, tak jakby wiatr mógł zmyć rumieńce - wstydu, gniewu? - z jego własnych policzków. -W prawdę lub wyzwanie, znasz tą zabawę? Ułatwię ci to, i zadam oba zanim wybierzesz. - odwrócił się, tyłem do parapetu i przodem do niej. Obejrzał się jeszcze przez ramię, a potem utkwił w niej przenikliwe spojrzenie.
-Gdy byłem na stażu, ktoś wyskoczył z trzeciego piętra Munga. To też jest trzecie piętro, prawda? - pytanie było retoryczne, pamiętał każdą kondygnację pieprzonych schodów. Też okupił tą wizytę bólem. -Niedoszły samobójca. Myślał, że zginie na miejscu, ale konał jeszcze przez dwie doby. Gdyby miał odrobinę więcej szczęścia, mógłbym go poskładać w całość i ocalić. Pewnie nigdy by nie chodził, ale by żył. - przechylił lekko głowę. -Wyzwanie: skocz na wolność i sprawdź ile masz szczęścia, słowiku. Prawda: powiedz mi, skąd tu się właściwie wzięłaś. Jesteś śliczna, ale kiepska z ciebie prostytutka. - nie aż tak kiepska jak mówił, na tyle dobra, by gościć w jego myślach zdecydowanie za często, ale to właśnie przez tą częstość uświadomił sobie jak bardzo jest inna - zbyt bardzo, by mógł to zignorować, nie po tym, gdy
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spływające z jego różdżki zaklęcia otulały ją od wewnątrz membraną przyjemnego zimna. Zawsze lubiła te momenty ulgi, bólu rozmiękczonego do łagodnego mrowienia, do echa, aż do pustki. Niesiona przez nie osłoda była jednak krótkotrwała, bo bez bólu do głosu dochodziły w niej myśli i znów marzyła tylko o tym, żeby mężczyzna taki jak Hector sięgnął po laskę i wymierzył nią ostre ciosy w odsłonięte tyły klęczących ud; dlatego zgrywali się tak harmonijnie, wbrew pozorom zaspokajając wzajemne potrzeby na głębszym niż fizyczny poziomie. Celine spodziewała się, że on również cierpiał. Nosił w sobie demony, których nie zaleczy żaden czar, mroki podobne do jej własnych, paradoksalnie mogące sprawić, że porozumieliby się lepiej, jak człowiek z człowiekiem, zamiast klient z kurwą, gdyby tylko spróbowali - ale nie po to do niej przychodził, więc nigdy nie zadała cisnącego się na usta pytania. Nie pozwoliła ciekawości zagrać pierwszych skrzypiec.
- Ja - odpowiedziała miękko, niezrażona jego oschłym dopytaniem. Tak długo, jak wybierała z sygnowanego jej imieniem (lub raczej pseudonimem scenicznym) odzienia, tak długo mogła dobierać kreacje pod wymagania regularnie odwiedzających ją klientów i tym razem nie było inaczej. Zagapiła się jedynie w tym, że nie zdążyła wpleść we włosy złoconego wieńca laurowego rzeźbionego na antyczną modłę, który wciąż spoczywał na szafce obok dużego, zaścielonego łoża. Ugrzęzła w tęsknych przemyśleniach, w ciemności wieczora roztaczanego poza prętami polerowanej diamentowej klatki, może dlatego nie mógł w pełni docenić jej skądinąd dość klasycznego dla ich gier wyboru. - Możesz zrobić co tylko zechcesz, przecież wiesz - dodała z filuternym uśmiechem wyszytym na wargach. - Możesz podrzeć sukienkę, możesz podrzeć mnie... - leniwie wzruszyła jednym ramieniem, mówiła lekko, bez strachu ani wstydu, za to nęcąco, nieświadoma jak bardzo potrzebowała teraz skupić się na czymś innym, niż na szalejącym w jej głowie huraganie; na wąskim drewnie jego podpory, na jego pięściach, na jego palcach, na jego zębach znaczących ciało ścieżką czerwieniących się śladów.
Ale nie tego od niej dziś wymagał. W jego oczach błysnęło niebezpieczne zdziwienie, zagrożenie, które zwykle zwiastowałoby nadejście uderzenia - jednak on tylko zabrał rękę, cofając palce przyciśnięte do rozległego krwiaka, które jeszcze na chwilę pozostawiły po sobie widmo dotyku, rozchodzące się w jej ciele jak okręgi na wodzie, niknące wraz z każdym calem dystansu. A potem te znajome, błękitne tęczówki rozjarzyły się czymś, czego nigdy dotąd jej nie pokazał.
Nie wierzyła. Do ostatniej chwili, pomiędzy wiązkami wibrujących dźwięków układających się w słowa, do ostatniego uderzenia serca, do ostatniego wybuchu gorąca rozżarzającego się pod płótnem policzków - nie wierzyła, że dokończy pierwszy rozdział nowej zabawy w ten sposób. Ich wspólne wieczory zawsze obfitowały w ból, jednak Hector nigdy nie był wobec niej prawdziwie okrutny, nie wymuszał szantażem dostępu za granicę, której nie powinien przekraczać żaden klient; oddzielające ich reguły stworzono przecież po coś, były tarczą utkaną z niepisanej umowy i gdy dotarła do niego waga pytania oraz padającego po nim imienia, nigdy więcej nie próbował powtarzać zgubnego procederu, prowadzącego ich przez trzęsawiska kruszejących murów. Przemoc psychiczna stosowana przez Vale'a nie sięgała tak daleko, zwykle ubrana w bardziej przewidywalne szaty, frazesy, które wyżłobiły posąg klienta i ladacznicy do ostatniej marmurowej nitki, aż nie pozostało z niego nic prócz pyłu, skąd więc wziął w sobie tę nierozsądną, wulgarną dzikość? Czy zawsze trzymał ją na dnie duszy w kagańcu, skrytą za fasadą narzuconych sobie masek? A jeśli tak, co zmieniło się akurat dziś? Nie wierzyła, żeby mógł wywołać to widok siniaków pozostawionych na niej przez innych mężczyzn. Karał w ten sposób cały dom uciech? Przekonany o braku szacunku do swojej pozycji i swojego pieniądza? Z zaskoczeniem poczuła się tak, jakby ją zdradził. Jakby coś znów bezpowrotnie traciła. Choć nie był jej winien ani grama złamanej dobroci, nie dał jej również powodu, żeby wątpić we własne bezpieczeństwo, kiedy orientowała się, że to właśnie jego odwiedziny przypadały jej na dany wieczór. Dopiero teraz, obdarta ze złudzeń, oszroniona gorejącym niedowierzaniem, zdała sobie sprawę, że na tle pozostałych klientów stał się dla niej opoką pewnego porządku, a teraz odebrano jej nawet to. Kruchą, prostą życzliwość człowieka, który po zasinieniu jej ciała w przypływie zmysłowej furii potrafił po sobie te sińce zaleczyć, łagodnym dotykiem rozmasowując ich fantomowe ślady. Zniknął za łukiem dwulicowej gry, do której tak zwinnie przeszedł, zupełnie jakby i z tego czerpał sadystyczną przyjemność.
Pewnie właśnie tak było. Odrzucił całun pozorów i zrównał się z pozostałymi gośćmi Wenus, obnażając kły ociekające śliską trucizną jątrzącą ranę, jaka drzemała w dziurze po jej wyrwanym sercu i zdezelowanej kolumnie kręgosłupa, gotów zaspokoić najpodlejsze z pragnień. Brudne, bestialskie aż do granic. Patrzyła na niego w nabrzmiałej od zdumienia ciszy - wzrokiem najpierw pustym, potem zdziwionym, a na końcu nieoczywistym. Tęczówki rozżarzyły się ogniem jej przodkiń, Hector przez moment mógł mieć wrażenie, że płomienie zamieszkałe w jej ciele zaraz wydostaną się na powierzchnię przez pory skóry i lizną wszystko, co znajdzie się w ich zasięgu. Od jego ultimatum minęło niemal całe pół minuty, nim zareagowała.
- Jezioro Łabędzie - zaczęła głosem drżącym od miriady emocji, nie drgnęła jednak ani o krok. Nie odejmowała też od niego spojrzenia, tnąc nim wizerunek Hectora z rozgorzałą, nietypową ostrością; bez wątpienia nigdy wcześniej nie otrzymał od niej takiego spojrzenia. Nie potrafiła się pohamować, już nie, bo w jej wnętrzu nagle pękła tama, zalewając ją zbyt długo duszonymi emocjami jak bezdenną otchłanią, która nadawała podejmowanej decyzji kształt. - Jest tak uwielbiane między innymi dlatego, że umiera w nim kobieta. Łabędź. Piękna, smutna księżniczka. Że wydaje z siebie ostatni oddech na oczach dziesiątek rzędów publiki. Pozbawiona miłości, zdradzona i ujarzmiona przez klątwę słabnie, wiotczeje, więdnie, piękna w swojej agonii, rozbita na skałach, a oni przeżywają i przeżywają - cedziła cicho, wręcz jadowicie. Od dawna nie miała już w sobie romantyzmu, który pozwalałby jej patrzeć na ulubiony balet z dawną niewinnością. Wenus uczyło, że nie o wielką miłość chodziło światu, tylko to, co można było z nią zrobić. W jaki sposób zniszczyć. Czuła delikatne drżenie rozchodzące się w brodzie, jednak zamiast ukorzyć się przed nim w znajomej, posłusznej manierze, zadarła podbródek trochę wyżej; Odetta przed wielkim finałem również najmocniej smagała wiatr skrzydłami. - Właśnie tego ode mnie chcesz? Ostatniego porywu serca, najgłębszego katharsis? Smaku swoich emocji, kiedy będziesz patrzył na moją skorupę? Mam zaspokoić twoją ciekawość albo sczeznąć we własnej krwi i brei wnętrzności na chodniku? - w jej oczach gotowały się wściekłe łzy, z opuszków trysnęły pierwsze iskry. Nie próbowała ich powstrzymać, to i tak nie miałoby sensu. Nic nie miało sensu - okłamywanie siebie, że jeszcze kiedyś może być normalnie nie miało sensu. Życie w tej zgniliźnie nie miało sensu. Na co czekała? Czemu tak długo zwlekała? Kłamstwa, że ktoś wreszcie ją uratuje, napotkały na swojej drodze mur rzeczywistości; półwila zagryzła dolną wargę niemalże do krwi, po czym zacisnęła dłonie w pięści. - Dobrze. Dobrze! Zagrajmy w coś nowego - tego tak naprawdę od niej chciał od początku, czyż nie? Śmierci na skałach - z tą różnicą, że nie rzuci się za nią żaden książę, żaden Zygfryd nie scałuje z krwawych ust ostatniego oddechu. Nie będzie szczęśliwego zakończenia w krainie duchów. Zgodnie z jego życzeniem dokonała wyboru, w przebłysku pojedynczego uderzenia serca myśląc, że to właśnie on pozwolił jej podjąć decyzję, z którą nosiła się od miesięcy. Powinna być mu wdzięczna. Zginie zupełnie naga, ze skórą brudną od obrzydliwych dłoni, wreszcie wolna, a Hector będzie przeżywał i przeżywał. Błyskawicznie rzuciła się do szeroko otwartego okna i wzbiła się na palce, wskakując na zimną, prześmiewczą wręcz stałość parapetu. W miasteczku w oddali zgasły już wszystkie latarnie, na ziemi pląsały migotliwe światła nocnej świątyni zmysłów, spojrzała w dół, wyobrażając sobie bezwładne, powykręcane ciało, które wypluje na posrebrzaną lunarnym blaskiem trawę breję krwi. To nie będzie koniec piękny i delikatny jak w balecie - ale nie taki rozbudziłby w nim pełne niedopowiedzeń ekscytację i zgorszenie. Nie tego chciał, zachęcając, by doprowadziła swoje życie do puenty. Ostatnie poświęcenie w imię jego perwersyjnej satysfakcji. Niech tak będzie. Czy chociaż raz uroni nad nią łzę, poczuje wyrzuty sumienia? Czy pchnięcie jej na skraj przepaści miało być epilogiem jego powieści o charakterze skażonym ojcowską toksyną? Do końca swoich dni będzie mógł wyrzucać sobie widok pięknego truchła, tak, to niewątpliwie sprawiłoby mu przyjemność, podsycając masochistyczną potrzebę karania się za odziedziczone błędy. Głęboki, szarpany oddech sprawiał, że jej pierś podrywała się i opadała w nierównej sekwencji, nie patrzyła nawet na mijanego przy okiennicy Hectora, kiedy do pierwszej dołączała drugą stopę, i nie zastanawiała się dłużej. Skoczyłaby. Skoczy.
- Ja - odpowiedziała miękko, niezrażona jego oschłym dopytaniem. Tak długo, jak wybierała z sygnowanego jej imieniem (lub raczej pseudonimem scenicznym) odzienia, tak długo mogła dobierać kreacje pod wymagania regularnie odwiedzających ją klientów i tym razem nie było inaczej. Zagapiła się jedynie w tym, że nie zdążyła wpleść we włosy złoconego wieńca laurowego rzeźbionego na antyczną modłę, który wciąż spoczywał na szafce obok dużego, zaścielonego łoża. Ugrzęzła w tęsknych przemyśleniach, w ciemności wieczora roztaczanego poza prętami polerowanej diamentowej klatki, może dlatego nie mógł w pełni docenić jej skądinąd dość klasycznego dla ich gier wyboru. - Możesz zrobić co tylko zechcesz, przecież wiesz - dodała z filuternym uśmiechem wyszytym na wargach. - Możesz podrzeć sukienkę, możesz podrzeć mnie... - leniwie wzruszyła jednym ramieniem, mówiła lekko, bez strachu ani wstydu, za to nęcąco, nieświadoma jak bardzo potrzebowała teraz skupić się na czymś innym, niż na szalejącym w jej głowie huraganie; na wąskim drewnie jego podpory, na jego pięściach, na jego palcach, na jego zębach znaczących ciało ścieżką czerwieniących się śladów.
Ale nie tego od niej dziś wymagał. W jego oczach błysnęło niebezpieczne zdziwienie, zagrożenie, które zwykle zwiastowałoby nadejście uderzenia - jednak on tylko zabrał rękę, cofając palce przyciśnięte do rozległego krwiaka, które jeszcze na chwilę pozostawiły po sobie widmo dotyku, rozchodzące się w jej ciele jak okręgi na wodzie, niknące wraz z każdym calem dystansu. A potem te znajome, błękitne tęczówki rozjarzyły się czymś, czego nigdy dotąd jej nie pokazał.
Nie wierzyła. Do ostatniej chwili, pomiędzy wiązkami wibrujących dźwięków układających się w słowa, do ostatniego uderzenia serca, do ostatniego wybuchu gorąca rozżarzającego się pod płótnem policzków - nie wierzyła, że dokończy pierwszy rozdział nowej zabawy w ten sposób. Ich wspólne wieczory zawsze obfitowały w ból, jednak Hector nigdy nie był wobec niej prawdziwie okrutny, nie wymuszał szantażem dostępu za granicę, której nie powinien przekraczać żaden klient; oddzielające ich reguły stworzono przecież po coś, były tarczą utkaną z niepisanej umowy i gdy dotarła do niego waga pytania oraz padającego po nim imienia, nigdy więcej nie próbował powtarzać zgubnego procederu, prowadzącego ich przez trzęsawiska kruszejących murów. Przemoc psychiczna stosowana przez Vale'a nie sięgała tak daleko, zwykle ubrana w bardziej przewidywalne szaty, frazesy, które wyżłobiły posąg klienta i ladacznicy do ostatniej marmurowej nitki, aż nie pozostało z niego nic prócz pyłu, skąd więc wziął w sobie tę nierozsądną, wulgarną dzikość? Czy zawsze trzymał ją na dnie duszy w kagańcu, skrytą za fasadą narzuconych sobie masek? A jeśli tak, co zmieniło się akurat dziś? Nie wierzyła, żeby mógł wywołać to widok siniaków pozostawionych na niej przez innych mężczyzn. Karał w ten sposób cały dom uciech? Przekonany o braku szacunku do swojej pozycji i swojego pieniądza? Z zaskoczeniem poczuła się tak, jakby ją zdradził. Jakby coś znów bezpowrotnie traciła. Choć nie był jej winien ani grama złamanej dobroci, nie dał jej również powodu, żeby wątpić we własne bezpieczeństwo, kiedy orientowała się, że to właśnie jego odwiedziny przypadały jej na dany wieczór. Dopiero teraz, obdarta ze złudzeń, oszroniona gorejącym niedowierzaniem, zdała sobie sprawę, że na tle pozostałych klientów stał się dla niej opoką pewnego porządku, a teraz odebrano jej nawet to. Kruchą, prostą życzliwość człowieka, który po zasinieniu jej ciała w przypływie zmysłowej furii potrafił po sobie te sińce zaleczyć, łagodnym dotykiem rozmasowując ich fantomowe ślady. Zniknął za łukiem dwulicowej gry, do której tak zwinnie przeszedł, zupełnie jakby i z tego czerpał sadystyczną przyjemność.
Pewnie właśnie tak było. Odrzucił całun pozorów i zrównał się z pozostałymi gośćmi Wenus, obnażając kły ociekające śliską trucizną jątrzącą ranę, jaka drzemała w dziurze po jej wyrwanym sercu i zdezelowanej kolumnie kręgosłupa, gotów zaspokoić najpodlejsze z pragnień. Brudne, bestialskie aż do granic. Patrzyła na niego w nabrzmiałej od zdumienia ciszy - wzrokiem najpierw pustym, potem zdziwionym, a na końcu nieoczywistym. Tęczówki rozżarzyły się ogniem jej przodkiń, Hector przez moment mógł mieć wrażenie, że płomienie zamieszkałe w jej ciele zaraz wydostaną się na powierzchnię przez pory skóry i lizną wszystko, co znajdzie się w ich zasięgu. Od jego ultimatum minęło niemal całe pół minuty, nim zareagowała.
- Jezioro Łabędzie - zaczęła głosem drżącym od miriady emocji, nie drgnęła jednak ani o krok. Nie odejmowała też od niego spojrzenia, tnąc nim wizerunek Hectora z rozgorzałą, nietypową ostrością; bez wątpienia nigdy wcześniej nie otrzymał od niej takiego spojrzenia. Nie potrafiła się pohamować, już nie, bo w jej wnętrzu nagle pękła tama, zalewając ją zbyt długo duszonymi emocjami jak bezdenną otchłanią, która nadawała podejmowanej decyzji kształt. - Jest tak uwielbiane między innymi dlatego, że umiera w nim kobieta. Łabędź. Piękna, smutna księżniczka. Że wydaje z siebie ostatni oddech na oczach dziesiątek rzędów publiki. Pozbawiona miłości, zdradzona i ujarzmiona przez klątwę słabnie, wiotczeje, więdnie, piękna w swojej agonii, rozbita na skałach, a oni przeżywają i przeżywają - cedziła cicho, wręcz jadowicie. Od dawna nie miała już w sobie romantyzmu, który pozwalałby jej patrzeć na ulubiony balet z dawną niewinnością. Wenus uczyło, że nie o wielką miłość chodziło światu, tylko to, co można było z nią zrobić. W jaki sposób zniszczyć. Czuła delikatne drżenie rozchodzące się w brodzie, jednak zamiast ukorzyć się przed nim w znajomej, posłusznej manierze, zadarła podbródek trochę wyżej; Odetta przed wielkim finałem również najmocniej smagała wiatr skrzydłami. - Właśnie tego ode mnie chcesz? Ostatniego porywu serca, najgłębszego katharsis? Smaku swoich emocji, kiedy będziesz patrzył na moją skorupę? Mam zaspokoić twoją ciekawość albo sczeznąć we własnej krwi i brei wnętrzności na chodniku? - w jej oczach gotowały się wściekłe łzy, z opuszków trysnęły pierwsze iskry. Nie próbowała ich powstrzymać, to i tak nie miałoby sensu. Nic nie miało sensu - okłamywanie siebie, że jeszcze kiedyś może być normalnie nie miało sensu. Życie w tej zgniliźnie nie miało sensu. Na co czekała? Czemu tak długo zwlekała? Kłamstwa, że ktoś wreszcie ją uratuje, napotkały na swojej drodze mur rzeczywistości; półwila zagryzła dolną wargę niemalże do krwi, po czym zacisnęła dłonie w pięści. - Dobrze. Dobrze! Zagrajmy w coś nowego - tego tak naprawdę od niej chciał od początku, czyż nie? Śmierci na skałach - z tą różnicą, że nie rzuci się za nią żaden książę, żaden Zygfryd nie scałuje z krwawych ust ostatniego oddechu. Nie będzie szczęśliwego zakończenia w krainie duchów. Zgodnie z jego życzeniem dokonała wyboru, w przebłysku pojedynczego uderzenia serca myśląc, że to właśnie on pozwolił jej podjąć decyzję, z którą nosiła się od miesięcy. Powinna być mu wdzięczna. Zginie zupełnie naga, ze skórą brudną od obrzydliwych dłoni, wreszcie wolna, a Hector będzie przeżywał i przeżywał. Błyskawicznie rzuciła się do szeroko otwartego okna i wzbiła się na palce, wskakując na zimną, prześmiewczą wręcz stałość parapetu. W miasteczku w oddali zgasły już wszystkie latarnie, na ziemi pląsały migotliwe światła nocnej świątyni zmysłów, spojrzała w dół, wyobrażając sobie bezwładne, powykręcane ciało, które wypluje na posrebrzaną lunarnym blaskiem trawę breję krwi. To nie będzie koniec piękny i delikatny jak w balecie - ale nie taki rozbudziłby w nim pełne niedopowiedzeń ekscytację i zgorszenie. Nie tego chciał, zachęcając, by doprowadziła swoje życie do puenty. Ostatnie poświęcenie w imię jego perwersyjnej satysfakcji. Niech tak będzie. Czy chociaż raz uroni nad nią łzę, poczuje wyrzuty sumienia? Czy pchnięcie jej na skraj przepaści miało być epilogiem jego powieści o charakterze skażonym ojcowską toksyną? Do końca swoich dni będzie mógł wyrzucać sobie widok pięknego truchła, tak, to niewątpliwie sprawiłoby mu przyjemność, podsycając masochistyczną potrzebę karania się za odziedziczone błędy. Głęboki, szarpany oddech sprawiał, że jej pierś podrywała się i opadała w nierównej sekwencji, nie patrzyła nawet na mijanego przy okiennicy Hectora, kiedy do pierwszej dołączała drugą stopę, i nie zastanawiała się dłużej. Skoczyłaby. Skoczy.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Był nieco bardziej szorstki niż zwykle, naginał decorum bardziej niż zwykle, ale to jej nie zraziło. Wciąż grała swoją rolę, może i nieidealnie, może i bez wieńca laurowego, ale wystarczająco dobrze - z miękkim głosem, z filuternym uśmiechem, idealną mieszanką nonszalancji i rozpusty. Była idealna i to go przerażało, ale nie była idealną prostytutką i to go pokrzepiało, bo to znaczyło, że na jej obrazie są rysy, a póki była złamana - jak on - póty nie czuł się połamany. Póki miał zagadkę do rozwiązania, póty mógł i musiał logicznie myśleć.
Przychodził tutaj, by być kimś innym, kimś idealnym, ale fizyczność nigdy nie była odpowiedzią. Ani dla niego ani dla nikogo, kij i mięśnie nie przerażały, nawet gdyby straszył nimi ktoś inny - sprawniejszy i silniejszy.
Bał się w życiu, prawdziwie i szczerze i bezradnie, tylko jednej osoby. Tylko jednego rodzaju przemocy.
Spoglądała na niego z takim niedowierzaniemjak matka i siostra na ojca, jak, że najwyraźniej zdołał odtworzyć ten rodzaj przemocy. Swoiste opus magnum, idealne wśliźnięcie się w rolę pana Vale. Dorósł do własnych butów i przez chwilę nie dowierzał samemu, a potem dał się porwać szybszemu biciu serca i gorzkiej satysfakcji. Chciałby móc powiedzieć i uwierzyć, że już zrozumiał ten słodki narkotyk, którym była władza i wzniesienie się ponad innych - ale gdzieś pod warstwą euforii wciąż czaił się mdlący strach, zatruwający obecny sukces. Topniejący wosk, przypominający Ikarowi, że nigdy nie wzleci do słońca jak jego ojciec.
Liczył chyba na to, że lęk kiedyś zniknie, ale w głębi serca spodziewał się chyba, że to byłoby zbyt piękne. Nie spodziewał się za to żaru, z jakim spojrzy na niego Celine - tego nie było w scenariuszu przewidywanych zachowań, to nie powinno zastąpić pustki i zdziwienia, ale jej nie dręczył przecież ani latami ani z prawdziwym wyrafinowaniem.
I żaden z jego wzorców nie miał ognia we krwi.
Zabijała go wzrokiem, ale nie mógł się wycofać - ani w domu, ani w gabinecie, ani tutaj - więc również uniósł podbródek wyżej, uparcie odwzajemniając jej spojrzenie. Przestał mrugać.
-To katharsis. Jej cierpienie pozwala nam przeżyć nasze, otrząsnąć się z niego. Jak grecka tragedia, choć Antygona nie umiera na scenie. - odwzajemnił się, własną opowieścią, irytująco mądrym słowem, słowami ostrymi jak brzytwa. Podjęła grę, a dreszcz ekscytacji przemknął mu po kręgosłupie, bo choć oczekiwał strachu, to to było w jakiś sposób jeszcze lepsze. -Grecka księżniczka zostaje zamurowana żywcem, w krypcie bez okien. - prawie jak ty, nie musiał chyba tego dodawać by implikacja wybrzmiała wyraźnie w rozgrzanych zgłoskach. Nowa gra była piękna, ale Celine niespodziewanie go wyprzedziła - znając zarówno słowo katharsis, jak i jego myśli.
Zamrugał.
Czy tego właśnie chciał?
-Wystarczy, że zaspokoisz moją ciekawość. - powtórzył uparcie, jakby nie wierzył, że prawda może być aż tak trudna. Nie chciał tego przecież, chyba, na pewno, może... Chciał prawdy, chciał wydobyć ją z Celine okrutniejszą alternatywą, postawić ją przed wyborem niemożliwym.
A ona podjęła grę, podjęła iluzję wyboru, może jednak miała do tego talent, do tego burdelu, do jego gier, do jego oczekiwań - podeszła do okna, serce zabiło mu w antycypacji, a potem ścisnęło się nagle gdy zobaczył łzy i płomienie, woda i ogień, zdolne rozmyć lub spopielić iluzję, ale to wciąż tylko gra, prawda?
Dopiero, gdy postawiła stopę na parapecie, zrozumiał, że jednak nie.
Że się pomylił. Miał ją postawić przed niemożliwym wyborem, specjalnie wplótł w opowieść połamane kończyny i długą agonię, pozbawiając alternatywę jakiegokolwiek miłosierdzia i możliwości prędkiego końca. Kulawą kurwę nadal by katowali - chyba nie musiał tego mówić na głos, prawda? Sądził, że gdyby naprawdę chciała skoczyć dla siebie, to albo zrobiłaby to już dawno, albo nikt nie trzymałby jej w pokoju z oknem.
Sądził - wbrew masce, którą tutaj zakładał, wbrew osobie, którą chciał być - że nie ma w nim nic na tyle specjalnego, by skoczyła dla niego albo przez niego, by był zdolny naprawdę ją zranić. Był tylko klientem, jednym z wielu. Tym, który sprytem wydarł z niej prawdziwe imię i który lubił wmawiać sobie, że po wszystkim przytula się do niego niemalże tęsknie, ale który wiedział przecież, że po opłaconej godzinie Celine nie zaszczyca go ani jedną myślą. Że musi nim gardzić, bardzo gardzić - ale nie aż tak bardzo, by skoczyć, bo taka pogarda była zarezerwowana dla bliskich, nie dla nieznajomych. To rany od bliskich naprawdę bolały i dlatego nie sądził, że zdoła ją dziś zranić. Dlatego nie wierzył, że skoczy.
Pomylił się, a nie znosił się mylić.
Laska upadła na parkiet z głuchym hukiem, a potem upadli i oni - miał silne ramiona (i na szczęście szybsze od nóg), na tyle silne by złapać ją w talii i pociągnąć w stronę parkietu z całej siły, ale nie miał zmysłu równowagi. Uderzył plecami o podłogę, coś zapiekło go na torsie, w okolicach serca (czy jej dłonie wciąż żarzyły się ogniem?), ale nie puścił Celine - z grymasem bólu obrócił ją tylko w swoją stronę, lewe ramię wciąż zaciskając na jej talii, a prawą dłonią łapiąc za przegub.
Tym razem on zostawi siniaki.
Oddychał równie ciężko jak ona. Oczy miał szeroko otwarte, pierwszy raz tlił się w nich strach, którego nie zdołał ukryć - ale słów skruchy też nie zdołał z siebie wykrztusić.
-Wiesz, że i tak podarowałaś mi prawdę...? - wysyczał w zamian, bo strach zawsze rodził w nim złość.
Osiągnął swój cel, choć zupełnie inaczej niż zamierzał.
Gdyby była tu z własnej woli lub chęci zysku, jak inne kurwy, nigdy nie wybrałaby wyzwania.
-Aż tak się jej wstydzisz, czy aż tak się boisz...? - dodał ciszej i tym razem jego spojrzenie wydawało się puste, bez wcześniejszego okrucieństwa i bez profesjonalnej łagodności.
(Kim w końcu był, gdy nie był synem swojego ojca ani magipsychiatrą? Nikim.)
Maska opadła, ale nie był w stanie opuścić dłoni - jakby bał się, tym razem szczerze bał, że ledwo ją puści, a odfrunie. Skoczy.
Przychodził tutaj, by być kimś innym, kimś idealnym, ale fizyczność nigdy nie była odpowiedzią. Ani dla niego ani dla nikogo, kij i mięśnie nie przerażały, nawet gdyby straszył nimi ktoś inny - sprawniejszy i silniejszy.
Bał się w życiu, prawdziwie i szczerze i bezradnie, tylko jednej osoby. Tylko jednego rodzaju przemocy.
Spoglądała na niego z takim niedowierzaniem
Liczył chyba na to, że lęk kiedyś zniknie, ale w głębi serca spodziewał się chyba, że to byłoby zbyt piękne. Nie spodziewał się za to żaru, z jakim spojrzy na niego Celine - tego nie było w scenariuszu przewidywanych zachowań, to nie powinno zastąpić pustki i zdziwienia, ale jej nie dręczył przecież ani latami ani z prawdziwym wyrafinowaniem.
I żaden z jego wzorców nie miał ognia we krwi.
Zabijała go wzrokiem, ale nie mógł się wycofać - ani w domu, ani w gabinecie, ani tutaj - więc również uniósł podbródek wyżej, uparcie odwzajemniając jej spojrzenie. Przestał mrugać.
-To katharsis. Jej cierpienie pozwala nam przeżyć nasze, otrząsnąć się z niego. Jak grecka tragedia, choć Antygona nie umiera na scenie. - odwzajemnił się, własną opowieścią, irytująco mądrym słowem, słowami ostrymi jak brzytwa. Podjęła grę, a dreszcz ekscytacji przemknął mu po kręgosłupie, bo choć oczekiwał strachu, to to było w jakiś sposób jeszcze lepsze. -Grecka księżniczka zostaje zamurowana żywcem, w krypcie bez okien. - prawie jak ty, nie musiał chyba tego dodawać by implikacja wybrzmiała wyraźnie w rozgrzanych zgłoskach. Nowa gra była piękna, ale Celine niespodziewanie go wyprzedziła - znając zarówno słowo katharsis, jak i jego myśli.
Zamrugał.
Czy tego właśnie chciał?
-Wystarczy, że zaspokoisz moją ciekawość. - powtórzył uparcie, jakby nie wierzył, że prawda może być aż tak trudna. Nie chciał tego przecież, chyba, na pewno, może... Chciał prawdy, chciał wydobyć ją z Celine okrutniejszą alternatywą, postawić ją przed wyborem niemożliwym.
A ona podjęła grę, podjęła iluzję wyboru, może jednak miała do tego talent, do tego burdelu, do jego gier, do jego oczekiwań - podeszła do okna, serce zabiło mu w antycypacji, a potem ścisnęło się nagle gdy zobaczył łzy i płomienie, woda i ogień, zdolne rozmyć lub spopielić iluzję, ale to wciąż tylko gra, prawda?
Dopiero, gdy postawiła stopę na parapecie, zrozumiał, że jednak nie.
Że się pomylił. Miał ją postawić przed niemożliwym wyborem, specjalnie wplótł w opowieść połamane kończyny i długą agonię, pozbawiając alternatywę jakiegokolwiek miłosierdzia i możliwości prędkiego końca. Kulawą kurwę nadal by katowali - chyba nie musiał tego mówić na głos, prawda? Sądził, że gdyby naprawdę chciała skoczyć dla siebie, to albo zrobiłaby to już dawno, albo nikt nie trzymałby jej w pokoju z oknem.
Sądził - wbrew masce, którą tutaj zakładał, wbrew osobie, którą chciał być - że nie ma w nim nic na tyle specjalnego, by skoczyła dla niego albo przez niego, by był zdolny naprawdę ją zranić. Był tylko klientem, jednym z wielu. Tym, który sprytem wydarł z niej prawdziwe imię i który lubił wmawiać sobie, że po wszystkim przytula się do niego niemalże tęsknie, ale który wiedział przecież, że po opłaconej godzinie Celine nie zaszczyca go ani jedną myślą. Że musi nim gardzić, bardzo gardzić - ale nie aż tak bardzo, by skoczyć, bo taka pogarda była zarezerwowana dla bliskich, nie dla nieznajomych. To rany od bliskich naprawdę bolały i dlatego nie sądził, że zdoła ją dziś zranić. Dlatego nie wierzył, że skoczy.
Pomylił się, a nie znosił się mylić.
Laska upadła na parkiet z głuchym hukiem, a potem upadli i oni - miał silne ramiona (i na szczęście szybsze od nóg), na tyle silne by złapać ją w talii i pociągnąć w stronę parkietu z całej siły, ale nie miał zmysłu równowagi. Uderzył plecami o podłogę, coś zapiekło go na torsie, w okolicach serca (czy jej dłonie wciąż żarzyły się ogniem?), ale nie puścił Celine - z grymasem bólu obrócił ją tylko w swoją stronę, lewe ramię wciąż zaciskając na jej talii, a prawą dłonią łapiąc za przegub.
Tym razem on zostawi siniaki.
Oddychał równie ciężko jak ona. Oczy miał szeroko otwarte, pierwszy raz tlił się w nich strach, którego nie zdołał ukryć - ale słów skruchy też nie zdołał z siebie wykrztusić.
-Wiesz, że i tak podarowałaś mi prawdę...? - wysyczał w zamian, bo strach zawsze rodził w nim złość.
Osiągnął swój cel, choć zupełnie inaczej niż zamierzał.
Gdyby była tu z własnej woli lub chęci zysku, jak inne kurwy, nigdy nie wybrałaby wyzwania.
-Aż tak się jej wstydzisz, czy aż tak się boisz...? - dodał ciszej i tym razem jego spojrzenie wydawało się puste, bez wcześniejszego okrucieństwa i bez profesjonalnej łagodności.
(Kim w końcu był, gdy nie był synem swojego ojca ani magipsychiatrą? Nikim.)
Maska opadła, ale nie był w stanie opuścić dłoni - jakby bał się, tym razem szczerze bał, że ledwo ją puści, a odfrunie. Skoczy.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nieco bardziej szorstki byłoby ledwie niedopowiedzeniem, słodkim eufemizmem zakłamującym rzeczywistość. Rozbudził w sobie okrucieństwo i czerpał z niego pełnymi garściami, zjednoczony z pokładami bezduszności wypielęgnowanymi przez lata wyrzucania sobie podobieństwa do ojca - a Anselm Vale zdawał się odpowiedzieć na jego wezwanie i rozbrzmiał w krwi syna jak ogarnięte szaleństwem wrzenie. Ze zgrozą zaczynała rozumieć, że od początku właśnie o to chodziło. Ze spotkania na spotkanie poczynał sobie coraz śmielej, aż uwidocznił szczere zamiary i z obscenicznym sokolim wzrokiem zawisł nad nią w oczekiwaniu, spodziewając się pewnie, że wyciśnie z niej każdy szczególik o pogrzebanym życiu wolnej dziewczyny. Po co mu to było? Przecież prawda o jej historii była w tym wszystkim nieistotna, nie wpływała na jakość ich spotkań, Hector nie miał powodu sięgać po więcej, niż otrzymywał w wieczornym kontrakcie. Jego głód rozrastał się jednak jak złośliwa choroba i dziś osiągnął apogeum, z adrenaliną drapieżnika wyczekując obnażonej szyi zwierzyny.
Dramat Antygony odbił się od wyrostków jej żeber zimnym dreszczem. Podobieństwo było zbyt silne, zbyt mocno uderzało w nadgniłą tkankę serca; ją również tu zamurowano, a choć mogła wyjść przez ciężkie eleganckie drzwi i przejść się bocznymi korytarzami przeznaczonymi dla burdelowych dziewcząt, to na końcu drogi i tak nie znalazłaby wyjścia do wolności. Powietrze w Wenus wydawało się jej zatęchłe i stare, przesycone wyuzdaną wonią fizycznych igraszek i bólu, i nawet otwarte okna nie niwelowały wrażenia wczepionego w nozdrza. Trafnie, aczkolwiek nieotwarcie przyrównał ją do greckiej księżniczki, na tyle trafnie, by jej płomienie przybrały na sile. Miała wrażenie, że cała stoi już w ogniu, buchając zgubnym gorącem na każdą stronę i emanując karminowo-pomarańczową poświatą, którą w przypływie nowej buty zapragnęła wepchnąć mu w usta. Zamilcz, Hectorze. Zamilcz, zamilcz, zamilcz.
Ale on dalej mówił i z każdym jego słowem czuła się coraz gorzej.
- Sądzisz, że właśnie dla ciebie powinnam złamać panujące się zasady i narazić się na karę, której nawet ty nie byłbyś w stanie tak łatwo wyleczyć? - syknęła cicho. Każdy klient myślał o sobie jako o kliencie uprzywilejowanym, jednak w większości przypadków ich mniemanie było tak boleśnie dalekie od prawdy, że niemal im współczuła. Hector znajdował się od nich o krok dalej: znał już jej imię, ale gdyby zdradziła więcej, nie zatrzymałby się na kolejnej zdobytej informacji, tylko domagałby się następnych. W końcu obdrapałby ją z każdej maski i każdego kłamstwa zapewniających jej nową tożsamość, tylko po co? Nie obroniłby jej ani nie uwolnił. Mógłby ją wykupić, choć wątpiła, by miał tyle pieniędzy i przede wszystkim chęci, bo czym innym było odwiedzanie kurwy, kiedy miało się na to ochotę, a czym innym zapewnienie jej dachu nad głową i codziennej bliskości. Po co, po co? - Nie mogę i dobrze o tym wiesz - dodała, znał zasady, łamał je więc z premedytacją. Nie dbał o to, czy za karę skręcą jej kark lub pobiją tak mocno, by na zawsze zapamiętała lekcję, zapomni o niej kiedy tylko zamkną się za nim drzwi i jak gdyby nigdy nic Hector Vale przejdzie do swojej codzienności, obojętny na to, jaką pożogę wywołał.
A ona w tej pożodze spalała się jak ćma.
Parapet pod stopami był zimny niczym lód, w twarz uderzał ją nocny wiatr. Trzecie piętro, chwila i byłoby po wszystkim, widziała drogę prowadzącą ją w dół aż do upstrzonego trawą gruntu, o który roztrzaskałaby kości i zgniotła mięśnie, doprowadzając się do zażyczonej przez niego ruiny. Wyobrażała sobie Hectora stojącego w oknie, nonszalancko opartego o framugę, z obojętnym wyrazem twarzy spoglądającego na połamaną prostytutkę, za którą zbyt dużo zapłacił; z niezadowoleniem stwierdziłby, że przysporzyła mu trudu, bo teraz musiałby znaleźć sobie nową łabędzicę chcącą bawić się z nim w antyczną Grecję i mitologiczny oniryzm. Jedna stopa sięgała już w przepaść, kiedy poczuła ramię odgradzające ją od wolności, przyciśnięte do jej talii i pociągające ją w tył, z powrotem do klatki; zawyła - wściekle, z gorzką, makabryczną tęsknotą, z upiorną rozpaczą, bo wiedziała, że następnym razem iskra, która mogła ukrócić to podłe życie, może nie zapłonąć. Zabraknie jej odwagi i utknie tu na zawsze. Po policzkach pociekły łzy, kiedy opadali razem na podłogę, boleśnie obici o drewniany parkiet, zamiast zroszoną glebę tyle metrów w dole. Hector zamortyzował upadek, przyjmując na sobie też żar płomieni wylewających się spod jej palców i zwęglających włókna materiału koszuli tam, gdzie przyłożyła dłonie do jego piersi. Oczy Celine, którą ku sobie obrócił, były dzikie, otwarte szeroko, pełne gwałtownej furii i nieokiełznanego szaleństwa. Oczy dziewczyny, która zapomniała, że powinna być miłą i słodką prostytutką. Zsunęła wolną rękę z jego torsu i oparła ją o podłogę po boku jego głowy, po czym uniosła na niej ciężar ciała, wpatrując się w leżącego pod nią mężczyznę, w którym budziła się złość. Nie tego się spodziewałeś, Hectorze?
- Co ty zrobiłeś? - jęknęła gniewnie i jednocześnie bezsilnie, mocno przyciskając biodra do jego bioder. Była naga, on ubrany, ktoś mógłby rzec, że przywdziali zatem stosowne stroje do ról, tak często tu bywało. - Coś ty zrobił? Byłam już tak blisko, tego chciałeś - syczała z niedowierzaniem. Ona tego chciała. Nagle odważyła się uciec z obtaczających ją sideł, lecz jej tego odmówił, zupełnie jak sadysta ściągający smycz rozbiegającego się psa i wsłuchujący się w nadchodzący potem zduszony skowyt. Poruszyła się na nim, wręcz bezwiednie sunąc w przód i w tył na jego biodrach, ocierając się o szorstką fakturę spodni, choć nie wiedziała co w tej chwili chciała tym osiągnąć. Postępowała mechanicznie? Liczyła, że jeszcze mocniej go rozzłości, a wymierzony za karę cios złagodzi sztorm myśli? Chciała odzyskać miałkie poczucie kontroli nad sytuacją? Coś w niej obudził, krótkotrwały zryw ptaka, który w ostatniej desperacji próbował odlecieć i choć szarpał skrzydłami powietrze, nie potrafił wzbić się z żerdzi ani przecisnąć przez kraty. - Czego ode mnie chcesz? - sapnęła głosem zniszczonym i bezradnym. - Nie mogę ci powiedzieć. Nie każ mi. Jeśli ktoś by się dowiedział, a dowiedziałby się na pewno... - na moment odrzuciła głowę do tyłu, przez co srebrne włosy zatrzepotały i opadły na jedno ramię, odsłaniając czerwoną z emocji twarz i smukłą szyję. - Tamto życie nie istnieje - dodała z wyczuwalną gorączkowością. Celine Lovegood nie istnieje.
Dramat Antygony odbił się od wyrostków jej żeber zimnym dreszczem. Podobieństwo było zbyt silne, zbyt mocno uderzało w nadgniłą tkankę serca; ją również tu zamurowano, a choć mogła wyjść przez ciężkie eleganckie drzwi i przejść się bocznymi korytarzami przeznaczonymi dla burdelowych dziewcząt, to na końcu drogi i tak nie znalazłaby wyjścia do wolności. Powietrze w Wenus wydawało się jej zatęchłe i stare, przesycone wyuzdaną wonią fizycznych igraszek i bólu, i nawet otwarte okna nie niwelowały wrażenia wczepionego w nozdrza. Trafnie, aczkolwiek nieotwarcie przyrównał ją do greckiej księżniczki, na tyle trafnie, by jej płomienie przybrały na sile. Miała wrażenie, że cała stoi już w ogniu, buchając zgubnym gorącem na każdą stronę i emanując karminowo-pomarańczową poświatą, którą w przypływie nowej buty zapragnęła wepchnąć mu w usta. Zamilcz, Hectorze. Zamilcz, zamilcz, zamilcz.
Ale on dalej mówił i z każdym jego słowem czuła się coraz gorzej.
- Sądzisz, że właśnie dla ciebie powinnam złamać panujące się zasady i narazić się na karę, której nawet ty nie byłbyś w stanie tak łatwo wyleczyć? - syknęła cicho. Każdy klient myślał o sobie jako o kliencie uprzywilejowanym, jednak w większości przypadków ich mniemanie było tak boleśnie dalekie od prawdy, że niemal im współczuła. Hector znajdował się od nich o krok dalej: znał już jej imię, ale gdyby zdradziła więcej, nie zatrzymałby się na kolejnej zdobytej informacji, tylko domagałby się następnych. W końcu obdrapałby ją z każdej maski i każdego kłamstwa zapewniających jej nową tożsamość, tylko po co? Nie obroniłby jej ani nie uwolnił. Mógłby ją wykupić, choć wątpiła, by miał tyle pieniędzy i przede wszystkim chęci, bo czym innym było odwiedzanie kurwy, kiedy miało się na to ochotę, a czym innym zapewnienie jej dachu nad głową i codziennej bliskości. Po co, po co? - Nie mogę i dobrze o tym wiesz - dodała, znał zasady, łamał je więc z premedytacją. Nie dbał o to, czy za karę skręcą jej kark lub pobiją tak mocno, by na zawsze zapamiętała lekcję, zapomni o niej kiedy tylko zamkną się za nim drzwi i jak gdyby nigdy nic Hector Vale przejdzie do swojej codzienności, obojętny na to, jaką pożogę wywołał.
A ona w tej pożodze spalała się jak ćma.
Parapet pod stopami był zimny niczym lód, w twarz uderzał ją nocny wiatr. Trzecie piętro, chwila i byłoby po wszystkim, widziała drogę prowadzącą ją w dół aż do upstrzonego trawą gruntu, o który roztrzaskałaby kości i zgniotła mięśnie, doprowadzając się do zażyczonej przez niego ruiny. Wyobrażała sobie Hectora stojącego w oknie, nonszalancko opartego o framugę, z obojętnym wyrazem twarzy spoglądającego na połamaną prostytutkę, za którą zbyt dużo zapłacił; z niezadowoleniem stwierdziłby, że przysporzyła mu trudu, bo teraz musiałby znaleźć sobie nową łabędzicę chcącą bawić się z nim w antyczną Grecję i mitologiczny oniryzm. Jedna stopa sięgała już w przepaść, kiedy poczuła ramię odgradzające ją od wolności, przyciśnięte do jej talii i pociągające ją w tył, z powrotem do klatki; zawyła - wściekle, z gorzką, makabryczną tęsknotą, z upiorną rozpaczą, bo wiedziała, że następnym razem iskra, która mogła ukrócić to podłe życie, może nie zapłonąć. Zabraknie jej odwagi i utknie tu na zawsze. Po policzkach pociekły łzy, kiedy opadali razem na podłogę, boleśnie obici o drewniany parkiet, zamiast zroszoną glebę tyle metrów w dole. Hector zamortyzował upadek, przyjmując na sobie też żar płomieni wylewających się spod jej palców i zwęglających włókna materiału koszuli tam, gdzie przyłożyła dłonie do jego piersi. Oczy Celine, którą ku sobie obrócił, były dzikie, otwarte szeroko, pełne gwałtownej furii i nieokiełznanego szaleństwa. Oczy dziewczyny, która zapomniała, że powinna być miłą i słodką prostytutką. Zsunęła wolną rękę z jego torsu i oparła ją o podłogę po boku jego głowy, po czym uniosła na niej ciężar ciała, wpatrując się w leżącego pod nią mężczyznę, w którym budziła się złość. Nie tego się spodziewałeś, Hectorze?
- Co ty zrobiłeś? - jęknęła gniewnie i jednocześnie bezsilnie, mocno przyciskając biodra do jego bioder. Była naga, on ubrany, ktoś mógłby rzec, że przywdziali zatem stosowne stroje do ról, tak często tu bywało. - Coś ty zrobił? Byłam już tak blisko, tego chciałeś - syczała z niedowierzaniem. Ona tego chciała. Nagle odważyła się uciec z obtaczających ją sideł, lecz jej tego odmówił, zupełnie jak sadysta ściągający smycz rozbiegającego się psa i wsłuchujący się w nadchodzący potem zduszony skowyt. Poruszyła się na nim, wręcz bezwiednie sunąc w przód i w tył na jego biodrach, ocierając się o szorstką fakturę spodni, choć nie wiedziała co w tej chwili chciała tym osiągnąć. Postępowała mechanicznie? Liczyła, że jeszcze mocniej go rozzłości, a wymierzony za karę cios złagodzi sztorm myśli? Chciała odzyskać miałkie poczucie kontroli nad sytuacją? Coś w niej obudził, krótkotrwały zryw ptaka, który w ostatniej desperacji próbował odlecieć i choć szarpał skrzydłami powietrze, nie potrafił wzbić się z żerdzi ani przecisnąć przez kraty. - Czego ode mnie chcesz? - sapnęła głosem zniszczonym i bezradnym. - Nie mogę ci powiedzieć. Nie każ mi. Jeśli ktoś by się dowiedział, a dowiedziałby się na pewno... - na moment odrzuciła głowę do tyłu, przez co srebrne włosy zatrzepotały i opadły na jedno ramię, odsłaniając czerwoną z emocji twarz i smukłą szyję. - Tamto życie nie istnieje - dodała z wyczuwalną gorączkowością. Celine Lovegood nie istnieje.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Tego nie ma w regulaminie. - zripostował błyskawicznie, bo nie znosił niepisanych zasad, dwuznaczności, ambiwalencji. Wszystkie zasady w domu były niepisane, Melancholy zginęła za coś o czym nie wiedział, że było złe, Leta zniknęła za coś, na co nie miała wpływu. Chociaż tutaj, chociaż tutaj musiał panować porządek, chociaż tutaj płacił za okiełznanie chaosu. -Titty opowiadała mi nawet o swoim bękarcie. - syknął złośliwie, tym razem łamiąc własną niepisaną zasadę, nigdy nie przynosił do tej sypialni wspomnienia ani wulgarnych pseudonimów innych dziewczyn. I nie prosił się o tamtą łzawą historię - dziewczyna opowiedziała ją sama, licząc chyba na napiwek. Otrzymała cios w twarz i Hector nie wrócił do niej więcej. Uderzał teraz na ślepo, odcinając się Celine za jej opór albo może chcąc go podsycić. Wydawała się teraz bardziej naga i bardziej szczera niż kiedykolwiek wcześniej, choć syczeli na siebie jak dwa wściekłe węże, a w pokoju robiło się coraz goręcej, a płomienie tańczyły wokół jej dłoni - ledwo to dostrzegał, zapatrzony chciwie w jej oczy, dwa różnokolorowe, rozżarzone węgle.
A potem przekroczyli granicę, Celine znalazła się o krok od upadku, a on znalazł się na podłodze, a na koszuli poczuł żywy ogień. Wstrzymał oddech, widząc ją inną niż kiedykolwiek wcześniej - widział już łzy jej bólu, ale tylko tego fizycznego. Teraz była bezradna, była wściekła, była dzika, była...
...gdy cofnęła rękę, bezwiednie dotknął dłonią zwęglonego materiału na koszuli, przez mgłę adrenaliny dotarł do niego ból poparzenia.
-...jesteś wilą. - szepnął ochryple, nie o taką prawdę prosił, takiej prawdy nie chciał.
Gdyby mógł myśleć trzeźwo, gdyby byli w gabinecie, wsłuchałby się w jej pretensje. Wyjaśnił, że taka decyzja nie powinna być impulsem i że nie powinna jej składać w ręce kogoś innego. Że powinna wybrać jak odejść - z honorem, pięknie, w zemście i tak dalej. Że on miał już wszystko zaplanowane i że mógłby nawet pomóc, ale nie mógłby decydować za nią. Mógłby jej doradzić, mógłby ją pocieszyć, w tym był dobry, ale...
...ale jego myśli panicznie pomknęły do samotnych wieczorów w salonie i wspomnień Celine tańczących na kartach Odysei, do tych wszystkich nocy gdy przyszedł tutaj aby podnieść na nią rękę, ale robił to delikatniej niż zwykle albo rezygnował, do tego jak szybko biło jego serce gdy leczył jej rany i do tego jak wierzył, że patrzy na niego inaczej, do tego jak śpiewnie brzmiało jej imię...
Iluzja, to wszystko iluzja. Potężna i nieludzka. Poczuł ukłucie zdrady, reklamowano ją tutaj jako najpiękniejszą, ale nie jako wilę - tak, jakby właściciele wiedzieli, że klienci powrócą tu chętniej bez tej świadomości, że wiara jest piękniejsza od prawdy. Tym razem to on patrzył na nią zaskoczony, boleśnie rozczarowany - burdelem czy nią?
Może to było jego zgubą - to, że najpierw odezwało się w nim rozczarowanie, potem żal, a dopiero później strach, który mógłby być jego tarczą. Mógłby, ale nie był.
Jej pytanie dotarło do niego jak przez mgłę, ale dotarło - z ukłuciem żalu.
-Ja... - zmarszczył lekko brwi, jakby miał problem z zebraniem myśli ani podjęciem decyzji. Nigdy nie miał problemów z jednym ani drugim. Czego od niej chciał...? -...już niczego. - zdecydował, posępnie i smutno, ale z wahaniem.-Nie mogę... nie mogę tu wrócić... - szeptał gorączkowo, w ostatnim zrywie dumy i żalu i instynktu samozachowawczego. -...jestem tu tylko dla kurew, nie robię tego dziewczynom. - rozgraniczył desperacko, ale czy ta granica miała pomóc jemu czy jej? Czy była jedynie bezpieczną barierą dla jego sumienia, które nie pozwoli mu jej karać jeśli nie była tu z własnej woli? Eskalacją jego podejrzeń? Zagadka nie była jednak jasna, Celine nie była ani kurwą ani zwykłą dziewczyną.
Nie mogę bić niewinnych dziewczyn...
...ani zakochiwać się w wilach. - przemknęło mu przez myśl boleśnie i ten ból był jego ostatnią trzeźwą myślą. Fala srebra spłynęła nad jego ramieniem, Celine tańczyła rytmicznie i coraz bliżej i coś - już nie myśl, a krótkie ukłucie strachu i instynktu samozachowawczego - kazało mu się cofnąć, ale zdążył jedynie lekko unieść się na łokciu.
Mogła dostrzec wyraźnie, przez mgnienie sekundy, jak zmarszczył lekko brwi, jak w jasnych oczach błysnął lęk, jak - chyba jeszcze przed nią - zrozumiał, co właśnie się działo. Ta realizacja musiała być straszna dla kogoś, kto przychodził tu po to aby zyskać - a nie oddać - kontrolę, ale trwała...
-Nn... - ...mgnienie sekundy, bo sylaba protestu rozpłynęła się gdy Celine znów przycisnęła lędźwie do lędźwi, kołysząc się w hipnotyzującym rytmie, gdy nachyliła się bliżej, niosąc za sobą ciepło i magię.
Po raz pierwszy w życiu nie czuł już strachu.
Możliwe, że nie czuł już niczego, niczego szczerego.
Gdy znów się odchyliła, patrzył na nią zupełnie inaczej, mgliście. Puste źrenice rozszerzyły się, wypełniając prawie całe jasne tęczówki, a w ich czerni odbijało się srebro. Inna dziewczyna mogłaby pomyśleć, że spogląda na nią z pożądaniem, ale w Wenus Celine poznała już wszystkie męskie pragnienia.
Nie poznała jedynie - jeszcze - prawdziwych granic swojej magii, magii, która nie powinna tak działać. Ból i ogień powinny go otrzeźwić, ale ten klient zawsze utożsamiał ból z przyjemnością i strach z bliskością, a jej gniew zbliżył ją do przodkiń bardziej niż kiedykolwiek, bardziej niż mogłaby się spodziewać. Magia iskrzyła, nie tylko w ogniu, a w niej całej, szukając naczynia i ofiary - czy Celine była tego świadoma? Jeśli nie, uświadomił jej to dopiero fakt, że Hector Vale jej nie słuchał i pytanie, którym się odwzajemnił i którego by nie zadał.
Nie tym tonem, pustym jak on, bo niewiele mogło w nim zostać, gdy wszędzie była Celine, Celine, Celine, Odetta dająca swoje najlepsze wystąpienie - to, które nie skończy się śmiercią księżniczki, a oklaskami dla baletnicy.
-...a ty, czego ode mnie chcesz? - ale czy był Zygfrydem, który stanie na scenie u jej boku, czy jednym z nieszczęśników, którzy znaleźli się w kręgu roztańczonych wil i nigdy nie mogli go opuścić? Dotychczas działająca intuicyjnie Celine miała ułamki sekund, by zdecydować - powściągnąć swoją magię lub ją nakierować.
A potem przekroczyli granicę, Celine znalazła się o krok od upadku, a on znalazł się na podłodze, a na koszuli poczuł żywy ogień. Wstrzymał oddech, widząc ją inną niż kiedykolwiek wcześniej - widział już łzy jej bólu, ale tylko tego fizycznego. Teraz była bezradna, była wściekła, była dzika, była...
...gdy cofnęła rękę, bezwiednie dotknął dłonią zwęglonego materiału na koszuli, przez mgłę adrenaliny dotarł do niego ból poparzenia.
-...jesteś wilą. - szepnął ochryple, nie o taką prawdę prosił, takiej prawdy nie chciał.
Gdyby mógł myśleć trzeźwo, gdyby byli w gabinecie, wsłuchałby się w jej pretensje. Wyjaśnił, że taka decyzja nie powinna być impulsem i że nie powinna jej składać w ręce kogoś innego. Że powinna wybrać jak odejść - z honorem, pięknie, w zemście i tak dalej. Że on miał już wszystko zaplanowane i że mógłby nawet pomóc, ale nie mógłby decydować za nią. Mógłby jej doradzić, mógłby ją pocieszyć, w tym był dobry, ale...
...ale jego myśli panicznie pomknęły do samotnych wieczorów w salonie i wspomnień Celine tańczących na kartach Odysei, do tych wszystkich nocy gdy przyszedł tutaj aby podnieść na nią rękę, ale robił to delikatniej niż zwykle albo rezygnował, do tego jak szybko biło jego serce gdy leczył jej rany i do tego jak wierzył, że patrzy na niego inaczej, do tego jak śpiewnie brzmiało jej imię...
Iluzja, to wszystko iluzja. Potężna i nieludzka. Poczuł ukłucie zdrady, reklamowano ją tutaj jako najpiękniejszą, ale nie jako wilę - tak, jakby właściciele wiedzieli, że klienci powrócą tu chętniej bez tej świadomości, że wiara jest piękniejsza od prawdy. Tym razem to on patrzył na nią zaskoczony, boleśnie rozczarowany - burdelem czy nią?
Może to było jego zgubą - to, że najpierw odezwało się w nim rozczarowanie, potem żal, a dopiero później strach, który mógłby być jego tarczą. Mógłby, ale nie był.
Jej pytanie dotarło do niego jak przez mgłę, ale dotarło - z ukłuciem żalu.
-Ja... - zmarszczył lekko brwi, jakby miał problem z zebraniem myśli ani podjęciem decyzji. Nigdy nie miał problemów z jednym ani drugim. Czego od niej chciał...? -...już niczego. - zdecydował, posępnie i smutno, ale z wahaniem.-Nie mogę... nie mogę tu wrócić... - szeptał gorączkowo, w ostatnim zrywie dumy i żalu i instynktu samozachowawczego. -...jestem tu tylko dla kurew, nie robię tego dziewczynom. - rozgraniczył desperacko, ale czy ta granica miała pomóc jemu czy jej? Czy była jedynie bezpieczną barierą dla jego sumienia, które nie pozwoli mu jej karać jeśli nie była tu z własnej woli? Eskalacją jego podejrzeń? Zagadka nie była jednak jasna, Celine nie była ani kurwą ani zwykłą dziewczyną.
Nie mogę bić niewinnych dziewczyn...
...ani zakochiwać się w wilach. - przemknęło mu przez myśl boleśnie i ten ból był jego ostatnią trzeźwą myślą. Fala srebra spłynęła nad jego ramieniem, Celine tańczyła rytmicznie i coraz bliżej i coś - już nie myśl, a krótkie ukłucie strachu i instynktu samozachowawczego - kazało mu się cofnąć, ale zdążył jedynie lekko unieść się na łokciu.
Mogła dostrzec wyraźnie, przez mgnienie sekundy, jak zmarszczył lekko brwi, jak w jasnych oczach błysnął lęk, jak - chyba jeszcze przed nią - zrozumiał, co właśnie się działo. Ta realizacja musiała być straszna dla kogoś, kto przychodził tu po to aby zyskać - a nie oddać - kontrolę, ale trwała...
-Nn... - ...mgnienie sekundy, bo sylaba protestu rozpłynęła się gdy Celine znów przycisnęła lędźwie do lędźwi, kołysząc się w hipnotyzującym rytmie, gdy nachyliła się bliżej, niosąc za sobą ciepło i magię.
Po raz pierwszy w życiu nie czuł już strachu.
Możliwe, że nie czuł już niczego, niczego szczerego.
Gdy znów się odchyliła, patrzył na nią zupełnie inaczej, mgliście. Puste źrenice rozszerzyły się, wypełniając prawie całe jasne tęczówki, a w ich czerni odbijało się srebro. Inna dziewczyna mogłaby pomyśleć, że spogląda na nią z pożądaniem, ale w Wenus Celine poznała już wszystkie męskie pragnienia.
Nie poznała jedynie - jeszcze - prawdziwych granic swojej magii, magii, która nie powinna tak działać. Ból i ogień powinny go otrzeźwić, ale ten klient zawsze utożsamiał ból z przyjemnością i strach z bliskością, a jej gniew zbliżył ją do przodkiń bardziej niż kiedykolwiek, bardziej niż mogłaby się spodziewać. Magia iskrzyła, nie tylko w ogniu, a w niej całej, szukając naczynia i ofiary - czy Celine była tego świadoma? Jeśli nie, uświadomił jej to dopiero fakt, że Hector Vale jej nie słuchał i pytanie, którym się odwzajemnił i którego by nie zadał.
Nie tym tonem, pustym jak on, bo niewiele mogło w nim zostać, gdy wszędzie była Celine, Celine, Celine, Odetta dająca swoje najlepsze wystąpienie - to, które nie skończy się śmiercią księżniczki, a oklaskami dla baletnicy.
-...a ty, czego ode mnie chcesz? - ale czy był Zygfrydem, który stanie na scenie u jej boku, czy jednym z nieszczęśników, którzy znaleźli się w kręgu roztańczonych wil i nigdy nie mogli go opuścić? Dotychczas działająca intuicyjnie Celine miała ułamki sekund, by zdecydować - powściągnąć swoją magię lub ją nakierować.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prychnęła, zapominając, że nie powinna robić nawet tego. Prostytutki uczono przywdziewania masek do perfekcji, jednakże Hector Vale z łatwością pokrewną oddychaniu wbijał szpile w toczone chorobą tkanki, ciekaw co odkryje pod pierwszą warstwą skóry i ile z tego będzie mógł przekuć we własną przyjemność. Zazwyczaj potrafiła mimo wszystko skrywać się przy nim za bezpiecznym woalem pozorów i półprawd, nie ryzykowała nawet czczym kłamstwem, wiedząc, że w chwili targającego ciałem cierpienia mogłaby zbyt łatwo wypuścić z rąk pamięć o tym, co wcześniej mu powiedziała - ale dziś obnażała się całkowicie, absolutnie i bezpowrotnie. Łagodne usposobienie wyostrzało się plątaniną kolców, na które nadziewał palce, spodziewając się spotkać pod opuszkami aksamitną miękkość skóry, do jakiej przywykł.
- Opowiadała ci też o swoim mężu, który wyruszył na południe Hiszpanii z wyprawą tropem mitycznych magicznych stworzeń? Albo o matce, która przywlokła ją tu za włosy, kiedy okazało się, że jej mąż przestał przysyłać pieniądze? Och, tak, Titty lubi te historie - z obrzydzeniem wypowiedziała imię niezbyt lubianej koleżanki, wulgarnej i frywolnej w swojej obscenicznej chuci. Łowiła naiwnych, życzliwych klientów na wielkie łzy i ckliwe pogłoski o smutnym życiu, jednak Celine nigdy w nie nie uwierzyła. Może dlatego, że sama Titty była wobec niej bezwzględna i szorstka, może dlatego, że raz wymierzyła półwili policzek w ogniu naszpikowanej zazdrością awantury, a może dlatego, że łatwiej było szukać wokół siebie dosięgalnych wrogów, na których skupienie się przychodziło łatwiej niż na przemykających w kuluarach cieniach wpływowych opiekunów.
Dziś dosięgalnym wrogiem stał się akurat on sam.
Zrozumienie spływało na niego w oparach woni nadwęglonego materiału, w miarowym pulsowaniu pokąsanej oparzeniem skóry, w zawieszonej nad nim dzikości ubranej w ciało młodej kobiety. W takich chwilach zawsze wydawało jej się, że jej ludzka forma zmienia się w coś upiornego, pół człowieka, a pół bestię zrodzoną z rozbujanych w tańcu płomieni. W jej głowie rozchodziły się pierścienie echa krwi; przemawiała przez nią scheda każdej wili, ich skumulowany na przestrzeni setek lat gniew, podchodzący do gardła zgnilizną nieokiełznanego temperamentu. Syknęła przez zaciśnięte zęby, gdy nazwał ją po imieniu - rozczarowany i rozgoryczony olśnieniem, które nadeszło z oszałamiającym impetem, obnażając brzydką prawdę jego cyklicznych powrotów. Żaden mężczyzna nie lubił nie czuć się panem swojego życia, a Hector, tak panicznie poszukujący kontroli, musiał nie lubić tego znacznie bardziej niż większość. Spodziewała się, że nie będzie zachwycony, gdy wreszcie pojmie z jakim kuriozum miał do czynienia, spodziewała się wściekłości i kaskady ciosów, jednego za drugim, drugiego za trzecim, aż z jasnej skóry pozostałaby tylko obita, zakrwawiona płachta, ale zamiast tego dostrzegła w nim... Rozżalenie? Zawód? Jego gniew nie wybrzmiał w przewidywalny sposób, za to uleciał z niego jak wyduszone z płuc powietrze, odbierając jej animuszu. Zaskakiwali dziś siebie nawzajem. Uwydatniali emocje, które do nich nie pasowały, odkrywali karty niestandardowych reakcji. W innych okolicznościach może uznałaby to za intrygujące, ale teraz płomienie zbyt mocno mgliły jej osąd, im bardziej on stygnął, tym bardziej ona zdawała się wściekła.
- Dziewczynom! - powtórzyła po nim niedowierzająco, z pogardliwym wstrętem. - Jesteś mądry, Hectorze, doskonale wiesz, że kurwy to też dziewczęta. Nie myślisz o tym, nie, ale to nie zmienia tego, że nimi są - warczała. Za każde takie słowo otrzymałaby baty, gdyby pokoje nie były wygłuszone, a klientom nie zapewniało się wątłej namiastki prywatności w wielkiej spelunie egzaltowanych uciech, nie zastanawiała się jednak nad tym, czy zaklęcia wciąż były stabilne. Liczyła się wyłącznie furia błyszcząca w jej oczach i to, co widziała w oczach należących do niego - albo raczej czego w nich nie widziała. Walcz ze mną, Hectorze. Uderz mnie, pozwól nie myśleć. - Kurwy to przecież nie boli, prawda? Kurwa nie ma prawa się złościć, nie może powiedzieć nie, nie odczuwa bólu, więc co stoi na przeszkodzie ją poturbować? Jest nierealna, tylko na jedną noc. Ale to czyjaś córka. Czyjaś siostra, matka. Tyle że na nie nie podnosi się ręki - błąd, niektórzy robili nawet to, ale nie brała pod uwagę marginesu o zbutwiałym moralnym kręgosłupie i kruszejącym ego, podbudowywanym sińcami pod własnym dachem. Przykra prawda pokazywała dwoistość takiego postrzegania, hipokryzję, z którą mężczyznom było po prostu wygodnie. W Wenus wyżywali się na nocnych kochankach i opróżniali lędźwie w przyjemnym cieple ciała, które udawało przyjemność, a potem wracali do małżonek i szeptali do ich ucha czułe słowa, wciąż czując w dłoniach mrowienie ciosów i wulgarnych zabaw. Nie wierzyła do tej pory, że Hector mógł być jednym z nich, wydawał się doskonale rozumieć rolę prostytutki, ale i skrywanej w sercu tożsamości kobiety, dlaczego okazało się inaczej?
Frustracja jego reakcji otwierała żyły jej magii, podjudzała, by odebrać mu ten miałki marazm sprzeciwu i tchórzostwa, jakim chciał zatuszować to, do czego ją dziś pchnął. Nie ma mowy. Kiedy z jej nadgarstków zsunęły się kajdany ułożonej kontroli, wypuściła na powierzchnię marę czającą się na ostrych krawędziach genetycznych splotów; w przypływie bezwzględności sięgnęła do przepastnych głębin czarów i wepchnęła w niego ich toksyczną słodycz, przyduszając w nim wszelką odmowę. Nie mógł odejść. Nie po tym, co jej zrobił, do czego pozwolił zatęsknić i czego jej odmówił. Teraz ona czegoś mu odmówi.
- A, a - przerwała wyrysowany na jego ustach dźwięk oporu, przyłożywszy do nich palec wskazujący. Półksiężyc paznokcia drasnął miękką dolną wargę, podczas gdy biodra falowały na biodrach, rozlewając w lędźwiach podły żar. Nie mógł już uciec - wpadł w mglistą breję pułapki, w jaką mężczyźni tacy jak on wpadali od wieków, spętany bałamutnymi sidłami, ściśnięty przez zmysłowe wnyki. Proszę bardzo, Hectorze, prawda czy wyzwanie.
Ale nie miał prawdy, której byłaby ciekawa, więc musiał poddać się wyzwaniu.
Jego pytanie otworzyło wrota okazji. Od tak dawna nie miała śmiałości chcieć, nie pozwalała sobie marzyć, że zderzenie z taką możliwością wydało jej się niemal bolesne. Gardło półwili zacisnęło się na krótką chwilę, pochwycone przez bezdenne poczucie beznadziei, zanim przypomniała sobie, że nie w dekadencji miała się teraz zatapiać, a w sposobności - pochyliła się więc ku niemu, intensywnym spojrzeniem wpatrując się w błękit jego oczu, i musnęła wargami jego wargi. Pracodawcy Wenus uznaliby to za napaść na jednego z ich stałych klientów, ale nie dbała o to, nie dowiedzą się.
- Chcę, żebyś... żebyś mnie stąd zabrał - odrealnione, niemożliwe słowa drżały na jej ustach, gdy je wypowiadała. - Raz na zawsze. Do miejsca, w którym nikt do niczego mnie już nie zmusi. Gdzieś, gdzie będziemy tylko my, gdzieś, gdzie pozwolisz mi zdecydować, czy chcę być twoja. To będzie kosztować. Ale... zrobisz to dla mnie, mimo wszystko? Uwolnisz mnie z tej klatki? - szepnęła jedwabiście, rozkosznie. Wcześniej nigdy nie odważyłaby się na takie ryzyko, ale zetknięta z widmem śmierci odrzuciła od siebie strach. Zabiją ją albo skatują, trudno, wydarzy się to, co ma się wydarzyć, Celine dowiedziała się przynajmniej, że miała w sobie wolę, żeby poderżnąć sobie gardło lub otworzyć żyły, gdyby pchnięto ją ku ostateczności - i dlatego właśnie decydowała się zajrzeć w paszczę lwa, kusząc szczęście. To kazał jej zrobić, czy nie tak było? Spróbuj szczęścia, słowiku, powiedział. Właśnie go próbowała. - Hectorze - szepnęła miękko, tkając nici półwilej magii bezwstydnie, bez pohamowania. To twoja wina, Hectorze. Ty mnie do tego zmusiłeś.
- Opowiadała ci też o swoim mężu, który wyruszył na południe Hiszpanii z wyprawą tropem mitycznych magicznych stworzeń? Albo o matce, która przywlokła ją tu za włosy, kiedy okazało się, że jej mąż przestał przysyłać pieniądze? Och, tak, Titty lubi te historie - z obrzydzeniem wypowiedziała imię niezbyt lubianej koleżanki, wulgarnej i frywolnej w swojej obscenicznej chuci. Łowiła naiwnych, życzliwych klientów na wielkie łzy i ckliwe pogłoski o smutnym życiu, jednak Celine nigdy w nie nie uwierzyła. Może dlatego, że sama Titty była wobec niej bezwzględna i szorstka, może dlatego, że raz wymierzyła półwili policzek w ogniu naszpikowanej zazdrością awantury, a może dlatego, że łatwiej było szukać wokół siebie dosięgalnych wrogów, na których skupienie się przychodziło łatwiej niż na przemykających w kuluarach cieniach wpływowych opiekunów.
Dziś dosięgalnym wrogiem stał się akurat on sam.
Zrozumienie spływało na niego w oparach woni nadwęglonego materiału, w miarowym pulsowaniu pokąsanej oparzeniem skóry, w zawieszonej nad nim dzikości ubranej w ciało młodej kobiety. W takich chwilach zawsze wydawało jej się, że jej ludzka forma zmienia się w coś upiornego, pół człowieka, a pół bestię zrodzoną z rozbujanych w tańcu płomieni. W jej głowie rozchodziły się pierścienie echa krwi; przemawiała przez nią scheda każdej wili, ich skumulowany na przestrzeni setek lat gniew, podchodzący do gardła zgnilizną nieokiełznanego temperamentu. Syknęła przez zaciśnięte zęby, gdy nazwał ją po imieniu - rozczarowany i rozgoryczony olśnieniem, które nadeszło z oszałamiającym impetem, obnażając brzydką prawdę jego cyklicznych powrotów. Żaden mężczyzna nie lubił nie czuć się panem swojego życia, a Hector, tak panicznie poszukujący kontroli, musiał nie lubić tego znacznie bardziej niż większość. Spodziewała się, że nie będzie zachwycony, gdy wreszcie pojmie z jakim kuriozum miał do czynienia, spodziewała się wściekłości i kaskady ciosów, jednego za drugim, drugiego za trzecim, aż z jasnej skóry pozostałaby tylko obita, zakrwawiona płachta, ale zamiast tego dostrzegła w nim... Rozżalenie? Zawód? Jego gniew nie wybrzmiał w przewidywalny sposób, za to uleciał z niego jak wyduszone z płuc powietrze, odbierając jej animuszu. Zaskakiwali dziś siebie nawzajem. Uwydatniali emocje, które do nich nie pasowały, odkrywali karty niestandardowych reakcji. W innych okolicznościach może uznałaby to za intrygujące, ale teraz płomienie zbyt mocno mgliły jej osąd, im bardziej on stygnął, tym bardziej ona zdawała się wściekła.
- Dziewczynom! - powtórzyła po nim niedowierzająco, z pogardliwym wstrętem. - Jesteś mądry, Hectorze, doskonale wiesz, że kurwy to też dziewczęta. Nie myślisz o tym, nie, ale to nie zmienia tego, że nimi są - warczała. Za każde takie słowo otrzymałaby baty, gdyby pokoje nie były wygłuszone, a klientom nie zapewniało się wątłej namiastki prywatności w wielkiej spelunie egzaltowanych uciech, nie zastanawiała się jednak nad tym, czy zaklęcia wciąż były stabilne. Liczyła się wyłącznie furia błyszcząca w jej oczach i to, co widziała w oczach należących do niego - albo raczej czego w nich nie widziała. Walcz ze mną, Hectorze. Uderz mnie, pozwól nie myśleć. - Kurwy to przecież nie boli, prawda? Kurwa nie ma prawa się złościć, nie może powiedzieć nie, nie odczuwa bólu, więc co stoi na przeszkodzie ją poturbować? Jest nierealna, tylko na jedną noc. Ale to czyjaś córka. Czyjaś siostra, matka. Tyle że na nie nie podnosi się ręki - błąd, niektórzy robili nawet to, ale nie brała pod uwagę marginesu o zbutwiałym moralnym kręgosłupie i kruszejącym ego, podbudowywanym sińcami pod własnym dachem. Przykra prawda pokazywała dwoistość takiego postrzegania, hipokryzję, z którą mężczyznom było po prostu wygodnie. W Wenus wyżywali się na nocnych kochankach i opróżniali lędźwie w przyjemnym cieple ciała, które udawało przyjemność, a potem wracali do małżonek i szeptali do ich ucha czułe słowa, wciąż czując w dłoniach mrowienie ciosów i wulgarnych zabaw. Nie wierzyła do tej pory, że Hector mógł być jednym z nich, wydawał się doskonale rozumieć rolę prostytutki, ale i skrywanej w sercu tożsamości kobiety, dlaczego okazało się inaczej?
Frustracja jego reakcji otwierała żyły jej magii, podjudzała, by odebrać mu ten miałki marazm sprzeciwu i tchórzostwa, jakim chciał zatuszować to, do czego ją dziś pchnął. Nie ma mowy. Kiedy z jej nadgarstków zsunęły się kajdany ułożonej kontroli, wypuściła na powierzchnię marę czającą się na ostrych krawędziach genetycznych splotów; w przypływie bezwzględności sięgnęła do przepastnych głębin czarów i wepchnęła w niego ich toksyczną słodycz, przyduszając w nim wszelką odmowę. Nie mógł odejść. Nie po tym, co jej zrobił, do czego pozwolił zatęsknić i czego jej odmówił. Teraz ona czegoś mu odmówi.
- A, a - przerwała wyrysowany na jego ustach dźwięk oporu, przyłożywszy do nich palec wskazujący. Półksiężyc paznokcia drasnął miękką dolną wargę, podczas gdy biodra falowały na biodrach, rozlewając w lędźwiach podły żar. Nie mógł już uciec - wpadł w mglistą breję pułapki, w jaką mężczyźni tacy jak on wpadali od wieków, spętany bałamutnymi sidłami, ściśnięty przez zmysłowe wnyki. Proszę bardzo, Hectorze, prawda czy wyzwanie.
Ale nie miał prawdy, której byłaby ciekawa, więc musiał poddać się wyzwaniu.
Jego pytanie otworzyło wrota okazji. Od tak dawna nie miała śmiałości chcieć, nie pozwalała sobie marzyć, że zderzenie z taką możliwością wydało jej się niemal bolesne. Gardło półwili zacisnęło się na krótką chwilę, pochwycone przez bezdenne poczucie beznadziei, zanim przypomniała sobie, że nie w dekadencji miała się teraz zatapiać, a w sposobności - pochyliła się więc ku niemu, intensywnym spojrzeniem wpatrując się w błękit jego oczu, i musnęła wargami jego wargi. Pracodawcy Wenus uznaliby to za napaść na jednego z ich stałych klientów, ale nie dbała o to, nie dowiedzą się.
- Chcę, żebyś... żebyś mnie stąd zabrał - odrealnione, niemożliwe słowa drżały na jej ustach, gdy je wypowiadała. - Raz na zawsze. Do miejsca, w którym nikt do niczego mnie już nie zmusi. Gdzieś, gdzie będziemy tylko my, gdzieś, gdzie pozwolisz mi zdecydować, czy chcę być twoja. To będzie kosztować. Ale... zrobisz to dla mnie, mimo wszystko? Uwolnisz mnie z tej klatki? - szepnęła jedwabiście, rozkosznie. Wcześniej nigdy nie odważyłaby się na takie ryzyko, ale zetknięta z widmem śmierci odrzuciła od siebie strach. Zabiją ją albo skatują, trudno, wydarzy się to, co ma się wydarzyć, Celine dowiedziała się przynajmniej, że miała w sobie wolę, żeby poderżnąć sobie gardło lub otworzyć żyły, gdyby pchnięto ją ku ostateczności - i dlatego właśnie decydowała się zajrzeć w paszczę lwa, kusząc szczęście. To kazał jej zrobić, czy nie tak było? Spróbuj szczęścia, słowiku, powiedział. Właśnie go próbowała. - Hectorze - szepnęła miękko, tkając nici półwilej magii bezwstydnie, bez pohamowania. To twoja wina, Hectorze. Ty mnie do tego zmusiłeś.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Codziennie wytykał swoim pacjentom ich kłamstwa, ich wyparcie, ich hipokryzję. Celne ciosy sprawiały mu perwersyjną przyjemność, zupełnie jak te psychiczne ciosy w Wenus. Nie znalazł się jednak po drugiej stronie, nigdy nie odwiedził magipsychiatry (choć powinien), nigdy nie dał nikomu zbliżyć się do siebie tak naprawdę, a choć musiał być świadom własnej hipokryzji (miała rację, był na to zbyt mądry) to pozwolił sobie przynajmniej na to jedno kłamstwo, na wypieranie własnej obłudy w murach burdelu. Tutaj tożsamości były fikcją, zupełnie jak w opowieściach Titty. Tutaj dziewczyny były kurwami, ciałami, które wynajmował. Tutaj nie musiał myśleć o niczyich emocjach, córkach, ojcach, nie musiał i nie chciał myśleć o własnym sumieniu i na pewno nie o własnej matce. Ten świat był wymarzony, bo nierealny.
Niespodziewanie znalazł się jednak po drugiej stronie. Prostytutka - nie prostytutka, wila - brutalnie punktowała dziury w jego logice i ohydę jego obłudy. Jej wstręt nie był niczym, czego nie widziałby w lustrze, ale i tak bolał jakoś bardziej.
Na matki nie podnosi się ręki.
Wzdrygnął się, odruchowo wcisnął w podłogę, ale tym razem jego gesty nie współgrały z rytmem jej bioder (temu poddawał się ochoczo, niezależnie od udziału woli). Czuł się nagi, choć nie był nagi (nigdy nie zdejmował przy niej spodni, zsuwał je na tyle, by nie widziała co mu dolega).
-Nie, ja... - chodzę tu, by nie być jak własny ojciec, sama Celine mówiła przecież, że syn Titty był równie zmyślony jak jej mąż, prawda?
Prawda wyglądała jednak tak, że był tutaj jak własny ojciec, może się taki stał, a może był taki zawsze. Ba, był jeszcze gorszy, bo w swym okrucieństwie był naiwny i ślepy, zupełnie bezbronny wobec jej wstrętu i jej czaru.
Zasłużył na to - i był tego świadom i może dlatego nie mógł lub nie chciał stawić oporu. Jej dotyk palił jak ogień, zatykając mu usta, pętając wszelki protest i wolną wolę. Przymknął oczy i osunął się w ciemność, a gdy je otworzył - spoglądał już na Celine inaczej. W rozszerzonych źrenicach widziała tylko własne odbicie, a oczy są podobno zwierciadłem duszy. Tylko dla niej było już tam miejsce, magia skutecznie odepchnęła wszystko inne.
Jego usta lekko drżały, wciąż był oszołomiony pocałunkiem, na który w jakiś sposób nie zasługiwał i zarazem pragnął więcej, więcej, więcej. Pragnął jej, tu i teraz, ale magia wzniosła wokół niej tarczę zachwytu - pragnął jej łaski, pragnął się jej poddać na jej warunkach. Warunkach, które miłosiernie mu postawiła, więc w pustych oczach zatliły się ulga i radość i wdzięczność za klarowne instrukcje, bo wreszcie wiedział, jak na nią zasłużyć.
-Wykupię cię stąd, zabiorę cię stąd. - obiecał, momentalnie wchodząc w rolę rycerza, którym nie miał odwagi być na trzeźwo. Na trzeźwo pamiętałby też, że bank jest zamknięty o tej porze i że taka operacja wymaga planowania. Na szczęście Celine była piękna, dobra i mądra, więc powstrzymała go przed zbyt prędkim impulsem, zgadzając się by opłacił na razie tylko resztę nocy. Nikt już jej nie dotknie, nikt jej nie uderzy. Nazajutrz mógł w spokoju wybrać z banku oszczędności - miał je tu na jakiś ważny cel, którego teraz nie pamiętał, bo wydawał się błahy - i wziąć pożyczkę pod zastaw gabinetu. Upojony miłością, nie był równie przenikliwym rozmówcą jak zwykle, ale w burdelu i tak miał opinię ekscentryka, a przepłacił za nią na tyle, by uzyskać zgodę i nie wzbudzić podejrzeń. Może ona jeszcze w to nie dowierzała, ale on został optymistą i z radością proponował, że zabierze ją do domu, w którym nikogo nie ma. Prawie nikogo.
Walią wydawała się na tyle daleko od Wenus, by Celine mogła tam pomyśleć nad dalszymi planami. Hector nie zachowywał się jak Hector, raczej nadskakująca jej wydmuszka tamtego mężczyzny, ale w tej postaci - szarmancki, niosący jej bagaż, upewniający się co kilka minut czy jej wygodnie - wydawał się nieszkodliwy i łatwy do spławienia. Rozkaz był wyraźny, miał pozwolić jej zdecydować, więc czekał, czekał jak na szpilkach. Przez noc urok nie rozmył się wcale, podtrzymywanie działania magii nie wymagało od niej wysiłku.
Zasłużył przecież na to.
Otworzył drzwi do parterowego domu, wniósł do środka bagaże, obiecał, że możesz odpocząć w największej sypialni, najwygodniejszej (tej pustej, po żonie, rano przezornie zmienił tu pościel i uprzątnął kurze, byle Celine było jak najwygodniej), skupiony na niej i tylko na niej, a nie na krokach w korytarzu. Z niepodobnym do siebie roztargnieniem prawie zignorował ciche tato?, odwracając się do Orestesa już po tym, gdy zrobiła to Celine.
Chłopiec, o którym Celine nigdy nie słyszała (Hector oddzielał świat Wenus od rodziny bardzo starannie, nie mógłby wspomnieć o synu w tak plugawym miejscu) i którego nie miała jak ująć w swoich kalkulacjach, spoglądał na nią szeroko otwartymi oczyma, ze zdziwieniem i lękiem. Nie wiedział kim jest ta obca pani ani co robi w ich domu ani, że przeznaczone dla niego oszczędności właśnie się rozpłynęły, ale wiedział, że tata wcale nie zachowywał się jak tata. Zniknął na noc, a potem na cały dzień, jakby o nim zapomniał, jakby miał go zostawić, jak mama.
-Kim pani jest?
Chłopiec nie mógł mieć więcej niż osiem lat i na to nie zasłużył, ale czy to się liczyło?
Niespodziewanie znalazł się jednak po drugiej stronie. Prostytutka - nie prostytutka, wila - brutalnie punktowała dziury w jego logice i ohydę jego obłudy. Jej wstręt nie był niczym, czego nie widziałby w lustrze, ale i tak bolał jakoś bardziej.
Na matki nie podnosi się ręki.
Wzdrygnął się, odruchowo wcisnął w podłogę, ale tym razem jego gesty nie współgrały z rytmem jej bioder (temu poddawał się ochoczo, niezależnie od udziału woli). Czuł się nagi, choć nie był nagi (nigdy nie zdejmował przy niej spodni, zsuwał je na tyle, by nie widziała co mu dolega).
-Nie, ja... - chodzę tu, by nie być jak własny ojciec, sama Celine mówiła przecież, że syn Titty był równie zmyślony jak jej mąż, prawda?
Prawda wyglądała jednak tak, że był tutaj jak własny ojciec, może się taki stał, a może był taki zawsze. Ba, był jeszcze gorszy, bo w swym okrucieństwie był naiwny i ślepy, zupełnie bezbronny wobec jej wstrętu i jej czaru.
Zasłużył na to - i był tego świadom i może dlatego nie mógł lub nie chciał stawić oporu. Jej dotyk palił jak ogień, zatykając mu usta, pętając wszelki protest i wolną wolę. Przymknął oczy i osunął się w ciemność, a gdy je otworzył - spoglądał już na Celine inaczej. W rozszerzonych źrenicach widziała tylko własne odbicie, a oczy są podobno zwierciadłem duszy. Tylko dla niej było już tam miejsce, magia skutecznie odepchnęła wszystko inne.
Jego usta lekko drżały, wciąż był oszołomiony pocałunkiem, na który w jakiś sposób nie zasługiwał i zarazem pragnął więcej, więcej, więcej. Pragnął jej, tu i teraz, ale magia wzniosła wokół niej tarczę zachwytu - pragnął jej łaski, pragnął się jej poddać na jej warunkach. Warunkach, które miłosiernie mu postawiła, więc w pustych oczach zatliły się ulga i radość i wdzięczność za klarowne instrukcje, bo wreszcie wiedział, jak na nią zasłużyć.
-Wykupię cię stąd, zabiorę cię stąd. - obiecał, momentalnie wchodząc w rolę rycerza, którym nie miał odwagi być na trzeźwo. Na trzeźwo pamiętałby też, że bank jest zamknięty o tej porze i że taka operacja wymaga planowania. Na szczęście Celine była piękna, dobra i mądra, więc powstrzymała go przed zbyt prędkim impulsem, zgadzając się by opłacił na razie tylko resztę nocy. Nikt już jej nie dotknie, nikt jej nie uderzy. Nazajutrz mógł w spokoju wybrać z banku oszczędności - miał je tu na jakiś ważny cel, którego teraz nie pamiętał, bo wydawał się błahy - i wziąć pożyczkę pod zastaw gabinetu. Upojony miłością, nie był równie przenikliwym rozmówcą jak zwykle, ale w burdelu i tak miał opinię ekscentryka, a przepłacił za nią na tyle, by uzyskać zgodę i nie wzbudzić podejrzeń. Może ona jeszcze w to nie dowierzała, ale on został optymistą i z radością proponował, że zabierze ją do domu, w którym nikogo nie ma. Prawie nikogo.
Walią wydawała się na tyle daleko od Wenus, by Celine mogła tam pomyśleć nad dalszymi planami. Hector nie zachowywał się jak Hector, raczej nadskakująca jej wydmuszka tamtego mężczyzny, ale w tej postaci - szarmancki, niosący jej bagaż, upewniający się co kilka minut czy jej wygodnie - wydawał się nieszkodliwy i łatwy do spławienia. Rozkaz był wyraźny, miał pozwolić jej zdecydować, więc czekał, czekał jak na szpilkach. Przez noc urok nie rozmył się wcale, podtrzymywanie działania magii nie wymagało od niej wysiłku.
Zasłużył przecież na to.
Otworzył drzwi do parterowego domu, wniósł do środka bagaże, obiecał, że możesz odpocząć w największej sypialni, najwygodniejszej (tej pustej, po żonie, rano przezornie zmienił tu pościel i uprzątnął kurze, byle Celine było jak najwygodniej), skupiony na niej i tylko na niej, a nie na krokach w korytarzu. Z niepodobnym do siebie roztargnieniem prawie zignorował ciche tato?, odwracając się do Orestesa już po tym, gdy zrobiła to Celine.
Chłopiec, o którym Celine nigdy nie słyszała (Hector oddzielał świat Wenus od rodziny bardzo starannie, nie mógłby wspomnieć o synu w tak plugawym miejscu) i którego nie miała jak ująć w swoich kalkulacjach, spoglądał na nią szeroko otwartymi oczyma, ze zdziwieniem i lękiem. Nie wiedział kim jest ta obca pani ani co robi w ich domu ani, że przeznaczone dla niego oszczędności właśnie się rozpłynęły, ale wiedział, że tata wcale nie zachowywał się jak tata. Zniknął na noc, a potem na cały dzień, jakby o nim zapomniał, jakby miał go zostawić, jak mama.
-Kim pani jest?
Chłopiec nie mógł mieć więcej niż osiem lat i na to nie zasłużył, ale czy to się liczyło?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy szykował się tej nocy do złożenia jej zbroczonych sińcami odwiedzin, kiedy wspinał się po schodach na trzecie piętro najdroższych pokojów, kiedy przekraczał próg znajomych już drzwi - nie wiedział, że zbliżał się ku własnej ruinie. Nie tylko finansowej, co również psychicznej. Moment, w którym jego oczy zamgliły się membraną zauroczenia, przejaskrawił jego decyzje cudzym wyborem. Jak zakochany, merdający ogonem szczeniak uwijał się wokół jej stóp, opowiadał o czekającym na nich wspólnym życiu, wypinał pierś i prężył się jak paw, zapominając o ułomnościach, logistyce, ostrożności i własnej autonomii. Koleżanki zostawiane w kątach Wenus zwracały się do niej z fałszywą radością, gratulując tego, jak jej się poszczęściło, żadna z nich nie wiedziała bowiem do czego posunęła się Celine, by wydostać się z opinającego się na jej kościach przybytku. Nie miała nawet czego spakować. To, co ją otaczało, należało do domu uciech, Hector i na tym polu pojawił się jednak z odsieczą i kiedy miał zabrać ją stąd raz na zawsze, miał przy sobie nowe, nieskalane niczyim dotykiem odzienie. Niczyim, prócz jego własnym. Ale z tym liczyła się świadomie - gdyby nie on, jego narkotyczne wręcz podporządkowanie wyłuskujące z rozumu okruchy wątpliwości i zgniatające je na popiół, droga prowadząca poza mury burdelu byłaby usłana cierniami, może i krwią, jak dziś. Hector był jej potrzebny. Serce w jej piersi łamało się i sklejało na nowo, ilekroć tylko pomyślała o wykorzystaniu, jakiemu go poddawała; bo chociaż wybrał ją spośród dziewcząt służących nocy, to żaden zainicjowany przez niego kontrakt nie przewidywał przewracania swojego życia do góry nogami, w pogoni za zaspokojeniem jej potrzeb.
Nie lubiła go w takiej wersji, zrozumiała to szybciej, niż było jej na rękę; błogosławieństwo ostrego intelektu rozmiękczyły skowronki skarykaturyzowanego zakochania, ułudy ubranej w ładne szaty. Hector Vale zniknął pod opoką skrajnego wręcz przesadyzmu, którego nawet nie potrafiła docenić. Odpowiadała mu więc półsłówkami, unikała jego pustego spojrzenia, uciekała od dotyku, którego łaknął, on, bohater, który wydostał ją z niewoli. To właśnie zrobił, lecz powietrze poza wrotami Wenus nie przyniosło jej ulgi, kiedy zdawała sobie sprawę z obecności kroczącego obok niej wyrzutu sumienia obleczonego w mięso i kości. Ile poświęcił, żeby sfinalizować zakup? Skąd wziął na to pieniądze? Nie zadawała pytań, nie chciała wiedzieć, bała się jednak samego wyobrażenia. Wory galeonów na poczet przedwcześnie ukróconej inwestycji, dirikraka znoszącego złote jaja. Nie mogła być tania. Nikt nie oddałby jej mu za bezcen, w normalnych okolicznościach Hector zdawałby sobie z tego sprawę, ale kiedy zerkała na niego ukradkiem, kątem oka, widziała w nim jedynie sztucznie wznieconą błogość. Ani na chwilę nie zatrzymał kroku, żeby zakwestionować trzeźwość swojej decyzji i zawrócić, zamiast tego zabrał ją do walijskiego domu parterowego, gdzie przywitał ją ładny, zadbany ogród, znad którego unosiła się przyjemna woń kwiatów.
Nawet one wydawały się jej pachnieć zbyt wyraźnie, zbyt ostro, zbyt mocno. Zbyt, zbyt, zbyt. Zbyt nie tak. Drzwi zachrobotały cicho, gdy je przed nią otwierał i zapraszał do środka ich małego gniazda, miejsca, w którym już na zawsze, jeśli by zechciała, mogła być bezpieczna. Półwila rozglądała się po witającym ją holu z wyblakłym zainteresowaniem, każdy przedmiot, który Hector zgromadził pod swoim dachem, wydawał się sprawiać jej ból i przykrość. Podstemplowane urokiem zauroczenie, którym go osaczyła, nie pozwalało jej myśleć o niczym innym, gryzła ją obcość, która biła od czarodzieja, zalewała ją wzbierająca i przyduszająca od środka gorycz, której nie mogła odpędzić, i której nie odpędzi już nigdy.
Cichy, niepewny głos wybrzmiał w pomieszczeniu, sprawiając, że niemalże podskoczyła. Nic nie wspominał jej o dzieciach, nie zająknął się o synu ani słowem, tymczasem w drzwiach stał chłopiec o bladej twarzy, smutnych oczach i ciemnych włosach, obdarzony nosem i oczami swojego ojca. Chłopiec bez przeszłości i bez imienia, narodził się ledwie kilka sekund temu, boleśnie realny i zaskakująco abstrakcyjny zarazem. Ile mógł mieć lat? Jakie nosił imię? Czy w ogóle wiedział, że tego dnia ktoś obcy zjawi się w jego domu? Celine oniemiała, przez moment patrząc na siedmiolatka w niemym osłupieniu, z rozwartymi wargami, podczas gdy całe jej wnętrze eksplodowało uderzeniami winy. Upływała w niej wieczność myśli przebitych ostrzem paniki, smagały ją bez opamiętania, uderzały w ściany czaszki jak tumany morskich fal i rozbryzgiwały się na nich w huczącym szumie, sprawiając, że niemal zakręciło się jej w głowie.
- Och, cześć - jej głos zadrżał lekko, rozważała, czy nie zbliżyć się do niego bardziej, jednak nogi nie pozwoliły jej na więcej niż krok. - Nazywam się Celine i jestem przyjaciółką twojego... taty - ostatnie słowo nosiło w sobie znamiona pytania zamiast stwierdzenia. - A ty jak masz na imię? - spytała. W jej sercu wciąż rozpierała się naiwna nadzieja, że to może syn jego krewnego, którym zajmował się pod nieobecność rodzica, lecz podobieństwo dzielone pomiędzy Orestesem a Hectorem było zbyt oczywiste, by mogła je ignorować. Znów kątem oka spojrzała na Hectora, jakby chciała się w tym upewnić - i chociaż na twarzy chłopca odcisnęły się ślady matczynego odbicia, bladły one w zestawieniu z cechami odziedziczonymi po przystojnym, rzeźbionym z antycznego marmuru ojcu. Nie spodobało jej się to, co wyczytała w oczach magipsychiatry, nie spodobało to, do czego pchał go jej urok. Przyprowadził do domu obcą kobietę, dziwkę, wilę, chociaż to tego chłopca powinien bronić przed takimi jak ona. Świat dziecka był zbyt delikatny i zbyt wrażliwy, zrozumiała, że wygodna wolność u boku Hectora właśnie wysunęła się jej z dłoni. Nie mogłaby mu tego zrobić. Nie jemu, a Orestesowi. Grzechy ojców nie przechodziły na synów, nie zawinił jej, ani razu jej nie uderzył, nie wykorzystywał do zaspokajania wulgarnych żądz, był czysty i niewinny. Potrzebował rodzica. Nie marionetki, którą Celine będzie pociągać za sznurki, tylko dojrzałego i odpowiedzialnego mężczyzny mogącego pokazać mu drogę ku dorosłości. Żar bólu rozlał się w jej piersi, w oczach błysnęły migoczące niemocą łzy. - Przyszłam w odwiedziny - zapewniła chłopca z wymuszonym, czułym uśmiechem, po czym odwróciła się do niego plecami, bokiem stojąc do znajdującego się tuż obok Hectora.
Vale mógł poczuć, jak oplatające go nici niespodziewanie znikają; zamieniały się w strzępy, a potem w pył, który tchnienie powietrza rozwiało z jego rzęs, wyzwoliwszy rozum spod spowitego słodyczą jarzma. Efekt czaru wili zaczynał blednąć. Świadomość własnego ja wracała do niego z każdym oddechem, z każdym uderzeniem serca, i choć bała się tego, co miało nastąpić, przyszłości, która ją czekała, nie mogła postąpić inaczej.
- Dziękuję, że mnie uwolniłeś - szepnęła do niego tak cicho, by słowa pozostały poza zasięgiem Orestesa, przeznaczone wyłącznie dla jednej pary uszu. Wydawało jej się, że drży. - Pozwól, że teraz ja cię uwolnię. To moja decyzja. Nasze drogi nie biegną w jednym kierunku, Hectorze, tylko się rozwidlają; myślałam, że może będzie inaczej, ale... Ty swoją pójdziesz dalej z synem - a dokąd pójdzie ona? Gdzie się podzieje, co będzie jeść? Nieistotne, nie myślała o tym, wyswobadzając jego rozum z mgiełki obsesyjnego zauroczenia; Celine uśmiechnęła się gorzko i dotknęła jego ramienia, zdobywając się na odwagę, by spojrzeć mu w oczy, mimo wstydu. - Przepraszam - wydusiła cicho; trawiący ją płomień, wypełniający dotychczas aż po brzegi, zamarzł na krawędziach ciała, pozostawiwszy po sobie nic innego, jak pustkę. Zanim zdążyłby ją powstrzymać, uciekła ku drzwiom, wpadając w ramiona świata rozjarzonego blaskiem popołudniowego słońca; tej samej nocy w piaski plaży wsiąknął karmin wylewający się z otwartych żył. Hector Vale zwrócił jej wolność - lecz to nie wystarczyło, nie tak, jak powinno. Umierała jednak wolna, pod smużkami blasku księżyca, w mokrej sukience lepiącej się do ciała, z wilgotnymi włosami i bladą twarzą, półleżąc na słonej plaży, a jej myśli ciągnęły ku bezkresowi horyzontu - i ku Hectorowi.
Nie lubiła go w takiej wersji, zrozumiała to szybciej, niż było jej na rękę; błogosławieństwo ostrego intelektu rozmiękczyły skowronki skarykaturyzowanego zakochania, ułudy ubranej w ładne szaty. Hector Vale zniknął pod opoką skrajnego wręcz przesadyzmu, którego nawet nie potrafiła docenić. Odpowiadała mu więc półsłówkami, unikała jego pustego spojrzenia, uciekała od dotyku, którego łaknął, on, bohater, który wydostał ją z niewoli. To właśnie zrobił, lecz powietrze poza wrotami Wenus nie przyniosło jej ulgi, kiedy zdawała sobie sprawę z obecności kroczącego obok niej wyrzutu sumienia obleczonego w mięso i kości. Ile poświęcił, żeby sfinalizować zakup? Skąd wziął na to pieniądze? Nie zadawała pytań, nie chciała wiedzieć, bała się jednak samego wyobrażenia. Wory galeonów na poczet przedwcześnie ukróconej inwestycji, dirikraka znoszącego złote jaja. Nie mogła być tania. Nikt nie oddałby jej mu za bezcen, w normalnych okolicznościach Hector zdawałby sobie z tego sprawę, ale kiedy zerkała na niego ukradkiem, kątem oka, widziała w nim jedynie sztucznie wznieconą błogość. Ani na chwilę nie zatrzymał kroku, żeby zakwestionować trzeźwość swojej decyzji i zawrócić, zamiast tego zabrał ją do walijskiego domu parterowego, gdzie przywitał ją ładny, zadbany ogród, znad którego unosiła się przyjemna woń kwiatów.
Nawet one wydawały się jej pachnieć zbyt wyraźnie, zbyt ostro, zbyt mocno. Zbyt, zbyt, zbyt. Zbyt nie tak. Drzwi zachrobotały cicho, gdy je przed nią otwierał i zapraszał do środka ich małego gniazda, miejsca, w którym już na zawsze, jeśli by zechciała, mogła być bezpieczna. Półwila rozglądała się po witającym ją holu z wyblakłym zainteresowaniem, każdy przedmiot, który Hector zgromadził pod swoim dachem, wydawał się sprawiać jej ból i przykrość. Podstemplowane urokiem zauroczenie, którym go osaczyła, nie pozwalało jej myśleć o niczym innym, gryzła ją obcość, która biła od czarodzieja, zalewała ją wzbierająca i przyduszająca od środka gorycz, której nie mogła odpędzić, i której nie odpędzi już nigdy.
Cichy, niepewny głos wybrzmiał w pomieszczeniu, sprawiając, że niemalże podskoczyła. Nic nie wspominał jej o dzieciach, nie zająknął się o synu ani słowem, tymczasem w drzwiach stał chłopiec o bladej twarzy, smutnych oczach i ciemnych włosach, obdarzony nosem i oczami swojego ojca. Chłopiec bez przeszłości i bez imienia, narodził się ledwie kilka sekund temu, boleśnie realny i zaskakująco abstrakcyjny zarazem. Ile mógł mieć lat? Jakie nosił imię? Czy w ogóle wiedział, że tego dnia ktoś obcy zjawi się w jego domu? Celine oniemiała, przez moment patrząc na siedmiolatka w niemym osłupieniu, z rozwartymi wargami, podczas gdy całe jej wnętrze eksplodowało uderzeniami winy. Upływała w niej wieczność myśli przebitych ostrzem paniki, smagały ją bez opamiętania, uderzały w ściany czaszki jak tumany morskich fal i rozbryzgiwały się na nich w huczącym szumie, sprawiając, że niemal zakręciło się jej w głowie.
- Och, cześć - jej głos zadrżał lekko, rozważała, czy nie zbliżyć się do niego bardziej, jednak nogi nie pozwoliły jej na więcej niż krok. - Nazywam się Celine i jestem przyjaciółką twojego... taty - ostatnie słowo nosiło w sobie znamiona pytania zamiast stwierdzenia. - A ty jak masz na imię? - spytała. W jej sercu wciąż rozpierała się naiwna nadzieja, że to może syn jego krewnego, którym zajmował się pod nieobecność rodzica, lecz podobieństwo dzielone pomiędzy Orestesem a Hectorem było zbyt oczywiste, by mogła je ignorować. Znów kątem oka spojrzała na Hectora, jakby chciała się w tym upewnić - i chociaż na twarzy chłopca odcisnęły się ślady matczynego odbicia, bladły one w zestawieniu z cechami odziedziczonymi po przystojnym, rzeźbionym z antycznego marmuru ojcu. Nie spodobało jej się to, co wyczytała w oczach magipsychiatry, nie spodobało to, do czego pchał go jej urok. Przyprowadził do domu obcą kobietę, dziwkę, wilę, chociaż to tego chłopca powinien bronić przed takimi jak ona. Świat dziecka był zbyt delikatny i zbyt wrażliwy, zrozumiała, że wygodna wolność u boku Hectora właśnie wysunęła się jej z dłoni. Nie mogłaby mu tego zrobić. Nie jemu, a Orestesowi. Grzechy ojców nie przechodziły na synów, nie zawinił jej, ani razu jej nie uderzył, nie wykorzystywał do zaspokajania wulgarnych żądz, był czysty i niewinny. Potrzebował rodzica. Nie marionetki, którą Celine będzie pociągać za sznurki, tylko dojrzałego i odpowiedzialnego mężczyzny mogącego pokazać mu drogę ku dorosłości. Żar bólu rozlał się w jej piersi, w oczach błysnęły migoczące niemocą łzy. - Przyszłam w odwiedziny - zapewniła chłopca z wymuszonym, czułym uśmiechem, po czym odwróciła się do niego plecami, bokiem stojąc do znajdującego się tuż obok Hectora.
Vale mógł poczuć, jak oplatające go nici niespodziewanie znikają; zamieniały się w strzępy, a potem w pył, który tchnienie powietrza rozwiało z jego rzęs, wyzwoliwszy rozum spod spowitego słodyczą jarzma. Efekt czaru wili zaczynał blednąć. Świadomość własnego ja wracała do niego z każdym oddechem, z każdym uderzeniem serca, i choć bała się tego, co miało nastąpić, przyszłości, która ją czekała, nie mogła postąpić inaczej.
- Dziękuję, że mnie uwolniłeś - szepnęła do niego tak cicho, by słowa pozostały poza zasięgiem Orestesa, przeznaczone wyłącznie dla jednej pary uszu. Wydawało jej się, że drży. - Pozwól, że teraz ja cię uwolnię. To moja decyzja. Nasze drogi nie biegną w jednym kierunku, Hectorze, tylko się rozwidlają; myślałam, że może będzie inaczej, ale... Ty swoją pójdziesz dalej z synem - a dokąd pójdzie ona? Gdzie się podzieje, co będzie jeść? Nieistotne, nie myślała o tym, wyswobadzając jego rozum z mgiełki obsesyjnego zauroczenia; Celine uśmiechnęła się gorzko i dotknęła jego ramienia, zdobywając się na odwagę, by spojrzeć mu w oczy, mimo wstydu. - Przepraszam - wydusiła cicho; trawiący ją płomień, wypełniający dotychczas aż po brzegi, zamarzł na krawędziach ciała, pozostawiwszy po sobie nic innego, jak pustkę. Zanim zdążyłby ją powstrzymać, uciekła ku drzwiom, wpadając w ramiona świata rozjarzonego blaskiem popołudniowego słońca; tej samej nocy w piaski plaży wsiąknął karmin wylewający się z otwartych żył. Hector Vale zwrócił jej wolność - lecz to nie wystarczyło, nie tak, jak powinno. Umierała jednak wolna, pod smużkami blasku księżyca, w mokrej sukience lepiącej się do ciała, z wilgotnymi włosami i bladą twarzą, półleżąc na słonej plaży, a jej myśli ciągnęły ku bezkresowi horyzontu - i ku Hectorowi.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przeprosiny Celine nie wybrzmiały należycie, a to, że zdołała spojrzeć mu w oczy nic nie zmieniło. Czy można przeprosić prawdziwie kogoś kto śpi lub pogrążonego w malignie? (Zastanawiać się będzie Hector nad jej łóżkiem, bo to nad nieprzytomną półwilą wybrzmią słowa, które nie przejdą mu przez gardło gdy Celine się obudzi). Miłosiernie poskromiła swoją magię, lecz gorączka nie ustała przecież w sekundę. Wciąż toczyła go choroba, choć więzy pętające jego umysł w teorii opadły. Żegnając go wiedziała, że kiedyś przebudzi się ze snu, ale nie teraz. Nie spojrzała mu w oczy, nie jemu. Pożegnało ją mgliste i puste spojrzenie tego, którego usłużne zakochanie tak ją drażniło. Tego, który wykupił ją z Wenus i który zapomniał przy niej o jedynym dziecku (zanim spytała Orestesa o jego imię mogła usłyszeć jak Hector formułuje pierwszą sylabę "od" zbyt ostrym i chłodnym tonem; kazałby mu odejść gdyby nie powstrzymał go jej głos) i który nie był prawdziwym Hectorem Vale.
Ostatni rozkaz i własne kalectwo powstrzymało go jeszcze na chwilę, pozwalając jej zbiec na plażę. Wystawić twarz do popołudniowego słońca i skryć się w mroku nocy. To nocą łabędź przemieniał się w księżniczkę, to w świetle księżyca znalazł Odettę Zygfryd.
Jeśli nie chciała być nigdy znaleziona, powinna była odpłynąć wcześniej. Rzucić się w głęboką toń, która skryje ją na zawsze. Nie czekać, aż upływające godziny rozmyją jej urok i obedrą oswobodzoną ofiarę z resztek posłuszeństwa.
Podobno śmierć z wykrwawienia można porównać do zaśnięcia. Celine budziła się długo i łagodnie, w przebłyskach świadomości i błyskach zaklęć. Słyszała przyciszone głosy, damski i męski i dziecięcy. Słyszała cichy szept, bliżej siebie, ale nie była w stanie wyłowić sensu słów. Brzmiały jakby ktoś za coś przepraszał albo o coś prosił. Za kurtyną rzęs widziała śmiertelnie bladą twarz i lęk w jasnoniebieskich oczach. Potem lęk ustąpił przenikliwości, a oczy stały się podkrążone ze zmęczenia.
Gdy całkowicie odzyskała przytomność, znów były inne. Hector Vale piorunował ją lodowatym spojrzeniem. Zacisnął mocno usta i pokazał jej trzy palce, ale nie spytał, czy je widzi. Wystarczyło mu, że zogniskowała na nich wzrok.
-Moja siostra wie, czym jesteś. - czym, nie kim. Potomkinią potworów, mącących ludziom w głowach. -O wszystkim wie. - trochę skłamał, nie wiedziała co konkretnie robił w burdelu. W Wenus zaleczył przecież stare siniaki Celine i rzuciła na niego zły urok zanim dorobiła się nowych. -i będzie sprawdzać, czy jestem sobą. Pamiętaj o tym, zanim czegokolwiek spróbujesz. - wycedził, powoli, żeby dotarło. Nie był dumny z tego, że prosi Letę o pomoc, ale wiedział, że kobiety są odporne na urok półwil, a siostra była jedyną kobietą, której ufał.
Szarpnął Celine za przegub, niedelikatnie podnosząc go do góry i zaczął powoli rozwijać bandaż na jej lewym przedramieniu. Przesiąkał krwią. Odłożył różdżkę poza zasięg jej rąk.
-Chciałaś ze mnie zakpić? Umrzeć dopiero, ogołociwszy mnie z oszczędności? - syczał, ogniskując roziskrzone spojrzenie na bandażu. -Rozumiałbym, gdybyś uciekła. - parsknął. -Nie okradłaś mnie, a niewinne dziecko. Życzyłbym ci, żebyś o tym pamiętała zanim następnym razem spróbujesz - wyrzucał z siebie słowa prędko i gniewnie, początkowo nie sprawdzając, czy nadąża. Dopiero teraz na nią spojrzał, zmuszając usta do drwiącego uśmiechu. -ale już nie spróbujesz. - cisnął stary bandaż na ziemię, sięgnął po różdżkę. -Ferula. - Celine miała ledwie sekundę by zerknąć na czerwone szramy, bo zaraz zakryły je nowe bandaże, świeże i czyste. -Wiesz, gdzie prawie nikt ze stażystów na magipsychiatri nie chciał mieć dyżurów? - zapytał powoli, jak kot bawiący się z myszą, ale zarazem pilnował, by nie dać jej dojść do słowa. -Na oddziale dla niedoszłych samobójców. Trzeba było ich pilnować, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wyczerpująca, niewdzięczna praca, ale często zgłaszałem się na ochotnika - początkowo tylko dlatego, by nie bywać w domu i nie spędzać nocy z młodą żoną, ale szybko zrozumiał, że... -i lubiłem to i byłem w tym dobry. Nawet świetny. Nauczyłem się wszystkiego, co uniemożliwi ci ponowną próbę, a im bardziej będziesz zdesperowana, tym mniej przyjemne będą środki zapobiegawcze. Nie miałaś w Wenus kaftanów bezpieczeństwa, hm? - puścił jej przegub i odsunął głośno krzesło, jakby jej dotyk parzył.
-Dlaczego? - zwykle pytał o to pacjentów łagodniejszym tonem, zwykle patrzył im wtedy prosto w oczy, ale od niej odwrócił wzrok. Nie chciał widzieć jej różnokolorowych tęczówek ani srebrnych włosów ani twarzy upiornie pięknej nawet po tym, jak znalazła się na granicy śmierci. Merlinie, straciła tyle krwi, a i tak był bledszy od niej.
Nie chciał na nią patrzeć, bo nie mógł tego pragnąć.
Jedyne intensywne i czyste uczucie jakiego w życiu doświadczył było magią, bzdurą, fikcją. Nie był wtedy sobą, ale pamiętał przecież wszystko. Wiedział, że nigdy nie czuł czegoś takiego. Że jest niezdolny poczuć coś takiego. Może powinien jej dziękować za możliwość doświadczenia tych chwil. Jakaś jego część kusiła, by doświadczył ich znowu, ale gorzka prawda o sobie bolała. Uspokoił już Orestesa, powiedział, że źle się poczuł i że to się nie powtórzy, ale lęk w jego oczach też bolał.
Bolała też pamięć o tym, jak zachowywała się ona. Jak odpowiadała półsłówkami na jego żałosne wyznania, jak unikała jego spojrzenia i dotyku, jak prędko uciekła - od niego, z jego domu, od perspektywy życia - jakby śmierć była lepsza niż perspektywa spędzenia z nim kolejnej chwili.
Próbował ją obwiniać, ale doskonale wiedział, że samemu ją sprowokował, że to jego wina. Rozumiał, czemu sięgnęła po wolność w taki sposób i czemu chciała uciec od niego jak najprędzej, ale zupełnie nie rozumiał dlaczego chciała umrzeć, choć mogła po prostu zniknąć z oczu wszystkich, którzy ją pamiętali. Sięgnąć po urok jeszcze raz i jeszcze raz, by zaspokoić swoje potrzeby i móc uciekać dalej zanim stanie na nogi. Mogłaby nawet ogołocić go z pozostałych mu galeonów i to za nie zacząć nowe życie. Nie wiedział, czemu wybrała perspektywę śmierci, a niewiedza i lęk zawsze rodziły w nim gniew.
Ostatni rozkaz i własne kalectwo powstrzymało go jeszcze na chwilę, pozwalając jej zbiec na plażę. Wystawić twarz do popołudniowego słońca i skryć się w mroku nocy. To nocą łabędź przemieniał się w księżniczkę, to w świetle księżyca znalazł Odettę Zygfryd.
Jeśli nie chciała być nigdy znaleziona, powinna była odpłynąć wcześniej. Rzucić się w głęboką toń, która skryje ją na zawsze. Nie czekać, aż upływające godziny rozmyją jej urok i obedrą oswobodzoną ofiarę z resztek posłuszeństwa.
Podobno śmierć z wykrwawienia można porównać do zaśnięcia. Celine budziła się długo i łagodnie, w przebłyskach świadomości i błyskach zaklęć. Słyszała przyciszone głosy, damski i męski i dziecięcy. Słyszała cichy szept, bliżej siebie, ale nie była w stanie wyłowić sensu słów. Brzmiały jakby ktoś za coś przepraszał albo o coś prosił. Za kurtyną rzęs widziała śmiertelnie bladą twarz i lęk w jasnoniebieskich oczach. Potem lęk ustąpił przenikliwości, a oczy stały się podkrążone ze zmęczenia.
Gdy całkowicie odzyskała przytomność, znów były inne. Hector Vale piorunował ją lodowatym spojrzeniem. Zacisnął mocno usta i pokazał jej trzy palce, ale nie spytał, czy je widzi. Wystarczyło mu, że zogniskowała na nich wzrok.
-Moja siostra wie, czym jesteś. - czym, nie kim. Potomkinią potworów, mącących ludziom w głowach. -O wszystkim wie. - trochę skłamał, nie wiedziała co konkretnie robił w burdelu. W Wenus zaleczył przecież stare siniaki Celine i rzuciła na niego zły urok zanim dorobiła się nowych. -i będzie sprawdzać, czy jestem sobą. Pamiętaj o tym, zanim czegokolwiek spróbujesz. - wycedził, powoli, żeby dotarło. Nie był dumny z tego, że prosi Letę o pomoc, ale wiedział, że kobiety są odporne na urok półwil, a siostra była jedyną kobietą, której ufał.
Szarpnął Celine za przegub, niedelikatnie podnosząc go do góry i zaczął powoli rozwijać bandaż na jej lewym przedramieniu. Przesiąkał krwią. Odłożył różdżkę poza zasięg jej rąk.
-Chciałaś ze mnie zakpić? Umrzeć dopiero, ogołociwszy mnie z oszczędności? - syczał, ogniskując roziskrzone spojrzenie na bandażu. -Rozumiałbym, gdybyś uciekła. - parsknął. -Nie okradłaś mnie, a niewinne dziecko. Życzyłbym ci, żebyś o tym pamiętała zanim następnym razem spróbujesz - wyrzucał z siebie słowa prędko i gniewnie, początkowo nie sprawdzając, czy nadąża. Dopiero teraz na nią spojrzał, zmuszając usta do drwiącego uśmiechu. -ale już nie spróbujesz. - cisnął stary bandaż na ziemię, sięgnął po różdżkę. -Ferula. - Celine miała ledwie sekundę by zerknąć na czerwone szramy, bo zaraz zakryły je nowe bandaże, świeże i czyste. -Wiesz, gdzie prawie nikt ze stażystów na magipsychiatri nie chciał mieć dyżurów? - zapytał powoli, jak kot bawiący się z myszą, ale zarazem pilnował, by nie dać jej dojść do słowa. -Na oddziale dla niedoszłych samobójców. Trzeba było ich pilnować, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wyczerpująca, niewdzięczna praca, ale często zgłaszałem się na ochotnika - początkowo tylko dlatego, by nie bywać w domu i nie spędzać nocy z młodą żoną, ale szybko zrozumiał, że... -i lubiłem to i byłem w tym dobry. Nawet świetny. Nauczyłem się wszystkiego, co uniemożliwi ci ponowną próbę, a im bardziej będziesz zdesperowana, tym mniej przyjemne będą środki zapobiegawcze. Nie miałaś w Wenus kaftanów bezpieczeństwa, hm? - puścił jej przegub i odsunął głośno krzesło, jakby jej dotyk parzył.
-Dlaczego? - zwykle pytał o to pacjentów łagodniejszym tonem, zwykle patrzył im wtedy prosto w oczy, ale od niej odwrócił wzrok. Nie chciał widzieć jej różnokolorowych tęczówek ani srebrnych włosów ani twarzy upiornie pięknej nawet po tym, jak znalazła się na granicy śmierci. Merlinie, straciła tyle krwi, a i tak był bledszy od niej.
Nie chciał na nią patrzeć, bo nie mógł tego pragnąć.
Jedyne intensywne i czyste uczucie jakiego w życiu doświadczył było magią, bzdurą, fikcją. Nie był wtedy sobą, ale pamiętał przecież wszystko. Wiedział, że nigdy nie czuł czegoś takiego. Że jest niezdolny poczuć coś takiego. Może powinien jej dziękować za możliwość doświadczenia tych chwil. Jakaś jego część kusiła, by doświadczył ich znowu, ale gorzka prawda o sobie bolała. Uspokoił już Orestesa, powiedział, że źle się poczuł i że to się nie powtórzy, ale lęk w jego oczach też bolał.
Bolała też pamięć o tym, jak zachowywała się ona. Jak odpowiadała półsłówkami na jego żałosne wyznania, jak unikała jego spojrzenia i dotyku, jak prędko uciekła - od niego, z jego domu, od perspektywy życia - jakby śmierć była lepsza niż perspektywa spędzenia z nim kolejnej chwili.
Próbował ją obwiniać, ale doskonale wiedział, że samemu ją sprowokował, że to jego wina. Rozumiał, czemu sięgnęła po wolność w taki sposób i czemu chciała uciec od niego jak najprędzej, ale zupełnie nie rozumiał dlaczego chciała umrzeć, choć mogła po prostu zniknąć z oczu wszystkich, którzy ją pamiętali. Sięgnąć po urok jeszcze raz i jeszcze raz, by zaspokoić swoje potrzeby i móc uciekać dalej zanim stanie na nogi. Mogłaby nawet ogołocić go z pozostałych mu galeonów i to za nie zacząć nowe życie. Nie wiedział, czemu wybrała perspektywę śmierci, a niewiedza i lęk zawsze rodziły w nim gniew.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świadomość wracała do niej w płachtach urywanych wzorów, w miękkich przebłyskach światła łaskoczącego niemrawo unoszące się rzęsy, w oddechu szumiącym w płucach, przetaczającym się długim echem przez korytarze całego ciała. Ból promieniował w niej rzadko, zdawało jej się, że czuła zaledwie palenie rozchodzące się wzdłuż przedramion, zupełnie jakby ktoś zatlił w niej płomień świecy i pozwolił mu tańczyć. Sen pozwalał jej jeszcze tego nie czuć - gorzkiego posmaku rozpaczy i zawodu, tak trudniejszych do zaakceptowania niż drapiące wrażenie szkła wbitego w skórę i mięso. Gdzieś wokół niej melodie wygrywały przydymione głosy, odległe, przypominające szepty duchów wydobywające się z leśnych gęstwin, zamiast słowa wypowiadane przez prawdziwych, żyjących ludzi. Tembr kobiety był wzburzony i surowy, przecinał powietrze z łatwością ostrza, którym przeciągnęła wcześniej po kończynach, otwierając żyły i zwracając krwi wolność; łagodny głosik dziecka czasem wychylał się z ciszy, rzadziej jednak niż pozostałe. Pośród nich słyszała też niższy, wyraźniejszy dźwięk, znajome brzmienie męskich strun nadających frazesom jeszcze niezrozumiałą przygrywkę. Wszyscy oni znajdowali się za grubym murem, gdzieś daleko, tak bardzo daleko. A ona? Zamknięta w czterech ścianach nieprzytomnej samotni w końcu czuła się spokojna. Płynęła z bezdennym czarnym nurtem nieistnienia, który prowadził ją donikąd. Umarła, mając wokół siebie inne zagubione w czyśćcu dusze, które zmierzały do ostatecznego przeznaczenia, do limbo, w którym więcej nie będą cierpieć.
A potem się zbudziła.
I spokój, który towarzyszył jej przez ostatni czas, prysnął.
Na tle popołudniowego słońca wpadającego przez okno, sylwetka Hectora w pierwszej chwili wydawała jej się niewyraźną, czarną plamą atramentu rozlaną na nowiuśkim pergaminie. Srogość jego słów otworzyła ją na świat, który przecież bardzo, tak bardzo pragnęła opuścić; z początku nie była pewna, czy jego głos był realny, lecz gdy wzrok stopniowo się wyostrzał, z niedowierzaniem odkryła, że naprawdę siedział na krawędzi łóżka i piorunował ją bezlitosnym spojrzeniem, obdzierającym ją z prywatności własnego ja jak nóż, który zamierzał zedrzeć z niej życie. Był zły, kipiał gniewem, który osiadł mu na ramionach, niby ciężki, zimowy płaszcz obszyty futrem wokół kołnierza. Wie czym jesteś, nie silił się nawet udawać, że była równym mu człowiekiem, zwykłą czarownicą. Nie tłamsił w sobie urazy, którą spostrzegła w nim wraz z pierwszymi oddechami świadomości, zresztą nie był chyba zdolny do wybaczenia, nie takiej potwarzy, takiej kpiny, takiego ubliżenia. Zemsta była zbyt kusząca.
Unieruchomiona głębokim niedowierzaniem i ciężarem jego wzroku, syknęła, lub raczej pisnęła bezwolnie, gdy chwycił przegub jej nadgarstka i szarpnął gojącą się ręką ku sobie, dłonią, która nagle wydawała się jej szorstka i zimna, zdejmując pokryte zaschniętą czerwienią bandaże. Patrzyła na ten ruch, na to, jak jasna tkanina rozwijała się, ukazując długą, pionową szramę, bo łatwiej było patrzeć na akt swojej nieudolności, niż w jego oczy. Miał rację. Ogołociła ich z pieniędzy, wykorzystała go, lecz nawet to jej nie usatysfakcjonowało. Poświęcił przyszłość finansową swojego dziecka, żeby wydobyć kurwę z burdelu, po czym ta porzuciła go bez słowa już pierwszego dnia rzekomo wspólnego życia. Obraz niewinnej twarzy jego syna wrócił do jej myśli i mocno zacisnęła powieki, jakby w ten sposób próbując odgrodzić się od zastanego teraz, ale głos Hectora wciąż drążył w niej nadgniłe korytarze, nie pozwoliwszy odetchnąć. Wytykał każde uchybienie, kreśląc szare barwy przyszłości. Wypełniał ją wyłącznie lament. Los odbierał jej każdą namiastkę harmonii, sadystycznie utrzymując ją przy życiu przez jego ręce i jego decyzyjność. Zadrżała, odwracając głowę w bok, choć nie patrzyła na niego, spowita ciemnością zastaną w zamkniętych oczach.
- T-tak teraz będzie? - zapytała chrapliwie, w jej gardle rozgościła się suchość. Nie poprosiła jednak o wodę, nie miała ani prawa, ani ochoty prosić o cokolwiek. - Uwolniłeś mnie, żeby samemu stać się mi kajdanami? Zamieniłeś jedną torturę na drugą, klatkę na kaftan? Biłeś mnie, łamałeś, wpychałeś swoją ciekawość w moją duszę, ale nigdy nie byłeś prawdziwie okrutny - szepnęła, próbując cofnąć rękę, którą owijał bandażem, ze skądinąd naiwną nadzieją, że będzie mogła obrócić się na łóżku, jak najdalej od niego, plecami do jego twarzy, rozczarowanej i bezlitosnej. Jej ciało, niestety, nie było w stanie mu się przeciwstawić, była jeszcze na to za słaba, ledwie wracająca do królestwa żywych. Pomimo skrajnego zmęczenia, rozgoryczenie szpikowało ją butą, nie bała się więc obnażyć prawdziwych myśli, czy mogło przecież stać się już cokolwiek gorszego niż to, co się wydarzyło? - Dlaczego - powtórzyła po nim bezsilnie, gorzko, kuląc się w sobie. Każda minuta podkreślała pulsujący w kończynach ból. - Naprawdę nie wiesz? Nie domyślasz się? Nie trafiłam do Wenus z własnej woli. Niektóre dziewczyny kończą tam przez ostateczność, nie chcą żyć w ten sposób, ale nie widzą dla siebie alternatywy. Ale ja nie byłam na takim rozdrożu. Ja... - nigdy wcześniej o tym nie mówiła, w jej gardle zastygła gula. - Mnie zmuszono. Sprzedano mnie tam. Zniszczyli mnie, zniszczyli to, kim byłam, zniszczyli to, kim mogłam być, i każdego dnia... Modliłam się o siłę, żeby z tym wszystkim skończyć. Pomogłeś mi, wysłałeś impuls. A teraz nawet tego już nie mam. Zabrałeś mi to - łzawe tony uderzyły w pięciolinię ścianek przełyku, otwarła oczy, z rozżaleniem odnajdując jego spojrzenie. Koszmar, w którym tkwiła, pozbawił ją innych perspektyw, pozwolono jej odejść z domu uciech dopiero gdy ktoś uiścił za nią zapłatę w postaci stabilnej przyszłości własnego dziecka. Tyle była warta. Życie za życie. Nie była jednak w stanie uszanować tego poświęcenia i skoczyła w przepaść przy pierwszej okazji, zraniła go, zmusiła do nienawiści, a on od zawsze nienawiścią się rozkoszował; półwila skuliła się w sobie w pozycji embrionalnej, na boku, a srebrne włosy rozlały się po poduszce, częściowo przykrywając niezdrowo bladą twarz. W zetknięciu z myślami pulsującymi frustracją i rozpaczą, łatwo było jej ignorować piekący, ostry ból w pełni rezonujący już od rozcięć widocznych na przedramionach. - Nie chciałam skrzywdzić twojego dziecka. Ani ciebie - przyznała cicho, jej ramiona zadrżały, kołdra przysłaniająca ciało wydawała się ciężka i przytłaczająca, jak kaftan, w którym chciał ją zamknąć. - Ja tylko... Po prostu... - chciałabym wrócić do domu, ale nie miała już domu, nie miała nawet rodziny, w której mogłaby znaleźć oparcie. Był tylko on. Było to łóżko, z którego nie miała siły wstać, i był głos, który smagał ją jak bicz kary wymierzanej za niesubordynację. - Już nie mogłam tego znieść - znów przymknęła powieki; bicia, wykorzystywania, gróźb, manipulacji, ciągle lepiących się do niej dłoni, spoconych ciał, pod którymi miała wić się w udawanej przyjemności. Czy kiedykolwiek by to zrozumiał? - Oddam ci te pieniądze, wszystkie... - szepnęła, czując rozdzierającą ją na strzępy rozpacz. Jak miałaby to zrobić? Suma, którą za nią zapłacił, była większa niż wszelkie monety, jakie razem widziała w życiu. Zrujnował się, wiedziony za nos przez fałszywą, ulotną miłostkę; klatka na kaftan, jedna otchłań na drugą. Zawsze z nim u boku, z jednonocnym oprawcą i wieloletnim ciemiężcą. Tym Hector Vale będzie dla niej już na zawsze?
A potem się zbudziła.
I spokój, który towarzyszył jej przez ostatni czas, prysnął.
Na tle popołudniowego słońca wpadającego przez okno, sylwetka Hectora w pierwszej chwili wydawała jej się niewyraźną, czarną plamą atramentu rozlaną na nowiuśkim pergaminie. Srogość jego słów otworzyła ją na świat, który przecież bardzo, tak bardzo pragnęła opuścić; z początku nie była pewna, czy jego głos był realny, lecz gdy wzrok stopniowo się wyostrzał, z niedowierzaniem odkryła, że naprawdę siedział na krawędzi łóżka i piorunował ją bezlitosnym spojrzeniem, obdzierającym ją z prywatności własnego ja jak nóż, który zamierzał zedrzeć z niej życie. Był zły, kipiał gniewem, który osiadł mu na ramionach, niby ciężki, zimowy płaszcz obszyty futrem wokół kołnierza. Wie czym jesteś, nie silił się nawet udawać, że była równym mu człowiekiem, zwykłą czarownicą. Nie tłamsił w sobie urazy, którą spostrzegła w nim wraz z pierwszymi oddechami świadomości, zresztą nie był chyba zdolny do wybaczenia, nie takiej potwarzy, takiej kpiny, takiego ubliżenia. Zemsta była zbyt kusząca.
Unieruchomiona głębokim niedowierzaniem i ciężarem jego wzroku, syknęła, lub raczej pisnęła bezwolnie, gdy chwycił przegub jej nadgarstka i szarpnął gojącą się ręką ku sobie, dłonią, która nagle wydawała się jej szorstka i zimna, zdejmując pokryte zaschniętą czerwienią bandaże. Patrzyła na ten ruch, na to, jak jasna tkanina rozwijała się, ukazując długą, pionową szramę, bo łatwiej było patrzeć na akt swojej nieudolności, niż w jego oczy. Miał rację. Ogołociła ich z pieniędzy, wykorzystała go, lecz nawet to jej nie usatysfakcjonowało. Poświęcił przyszłość finansową swojego dziecka, żeby wydobyć kurwę z burdelu, po czym ta porzuciła go bez słowa już pierwszego dnia rzekomo wspólnego życia. Obraz niewinnej twarzy jego syna wrócił do jej myśli i mocno zacisnęła powieki, jakby w ten sposób próbując odgrodzić się od zastanego teraz, ale głos Hectora wciąż drążył w niej nadgniłe korytarze, nie pozwoliwszy odetchnąć. Wytykał każde uchybienie, kreśląc szare barwy przyszłości. Wypełniał ją wyłącznie lament. Los odbierał jej każdą namiastkę harmonii, sadystycznie utrzymując ją przy życiu przez jego ręce i jego decyzyjność. Zadrżała, odwracając głowę w bok, choć nie patrzyła na niego, spowita ciemnością zastaną w zamkniętych oczach.
- T-tak teraz będzie? - zapytała chrapliwie, w jej gardle rozgościła się suchość. Nie poprosiła jednak o wodę, nie miała ani prawa, ani ochoty prosić o cokolwiek. - Uwolniłeś mnie, żeby samemu stać się mi kajdanami? Zamieniłeś jedną torturę na drugą, klatkę na kaftan? Biłeś mnie, łamałeś, wpychałeś swoją ciekawość w moją duszę, ale nigdy nie byłeś prawdziwie okrutny - szepnęła, próbując cofnąć rękę, którą owijał bandażem, ze skądinąd naiwną nadzieją, że będzie mogła obrócić się na łóżku, jak najdalej od niego, plecami do jego twarzy, rozczarowanej i bezlitosnej. Jej ciało, niestety, nie było w stanie mu się przeciwstawić, była jeszcze na to za słaba, ledwie wracająca do królestwa żywych. Pomimo skrajnego zmęczenia, rozgoryczenie szpikowało ją butą, nie bała się więc obnażyć prawdziwych myśli, czy mogło przecież stać się już cokolwiek gorszego niż to, co się wydarzyło? - Dlaczego - powtórzyła po nim bezsilnie, gorzko, kuląc się w sobie. Każda minuta podkreślała pulsujący w kończynach ból. - Naprawdę nie wiesz? Nie domyślasz się? Nie trafiłam do Wenus z własnej woli. Niektóre dziewczyny kończą tam przez ostateczność, nie chcą żyć w ten sposób, ale nie widzą dla siebie alternatywy. Ale ja nie byłam na takim rozdrożu. Ja... - nigdy wcześniej o tym nie mówiła, w jej gardle zastygła gula. - Mnie zmuszono. Sprzedano mnie tam. Zniszczyli mnie, zniszczyli to, kim byłam, zniszczyli to, kim mogłam być, i każdego dnia... Modliłam się o siłę, żeby z tym wszystkim skończyć. Pomogłeś mi, wysłałeś impuls. A teraz nawet tego już nie mam. Zabrałeś mi to - łzawe tony uderzyły w pięciolinię ścianek przełyku, otwarła oczy, z rozżaleniem odnajdując jego spojrzenie. Koszmar, w którym tkwiła, pozbawił ją innych perspektyw, pozwolono jej odejść z domu uciech dopiero gdy ktoś uiścił za nią zapłatę w postaci stabilnej przyszłości własnego dziecka. Tyle była warta. Życie za życie. Nie była jednak w stanie uszanować tego poświęcenia i skoczyła w przepaść przy pierwszej okazji, zraniła go, zmusiła do nienawiści, a on od zawsze nienawiścią się rozkoszował; półwila skuliła się w sobie w pozycji embrionalnej, na boku, a srebrne włosy rozlały się po poduszce, częściowo przykrywając niezdrowo bladą twarz. W zetknięciu z myślami pulsującymi frustracją i rozpaczą, łatwo było jej ignorować piekący, ostry ból w pełni rezonujący już od rozcięć widocznych na przedramionach. - Nie chciałam skrzywdzić twojego dziecka. Ani ciebie - przyznała cicho, jej ramiona zadrżały, kołdra przysłaniająca ciało wydawała się ciężka i przytłaczająca, jak kaftan, w którym chciał ją zamknąć. - Ja tylko... Po prostu... - chciałabym wrócić do domu, ale nie miała już domu, nie miała nawet rodziny, w której mogłaby znaleźć oparcie. Był tylko on. Było to łóżko, z którego nie miała siły wstać, i był głos, który smagał ją jak bicz kary wymierzanej za niesubordynację. - Już nie mogłam tego znieść - znów przymknęła powieki; bicia, wykorzystywania, gróźb, manipulacji, ciągle lepiących się do niej dłoni, spoconych ciał, pod którymi miała wić się w udawanej przyjemności. Czy kiedykolwiek by to zrozumiał? - Oddam ci te pieniądze, wszystkie... - szepnęła, czując rozdzierającą ją na strzępy rozpacz. Jak miałaby to zrobić? Suma, którą za nią zapłacił, była większa niż wszelkie monety, jakie razem widziała w życiu. Zrujnował się, wiedziony za nos przez fałszywą, ulotną miłostkę; klatka na kaftan, jedna otchłań na drugą. Zawsze z nim u boku, z jednonocnym oprawcą i wieloletnim ciemiężcą. Tym Hector Vale będzie dla niej już na zawsze?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przez myśl przemknęło mu, czy nie chwycił jej ręki zbyt mocno, ale potrafiła stłumić syk bólu nawet wtedy, gdy w Wenus naprawdę chciał być brutalny. Musiał ją raczej zaskoczyć albo musiała bać się jego, a nie tego, co teraz jej robił. Zacisnął usta w wąską kreskę, uparcie udając, że nie słyszał jej reakcji.
Najroztropniej byłoby gdyby milczała, gdyby obydwoje zamilkli, ale musiała się odezwać, a on musiał wytknąć jej dziury logiczne.
-Uwolniłem? - parsknął, odpychając od siebie zarówno gorzkie podejrzenie, że to kolejna jej manipulacja, jak i drażniącą go ulgę na myśl, że pozostała w niej wola walki. -Sądzisz, że to byłem ja? - wykrzywił kpiąco usta, podniósł rękę do serca. -"Zaopiekuję się tobą, Celine." - powtórzył z karykaturalną emfazą słowa tamtego Hectora, wypowiadane tamtej nocy żarliwie, naiwnie, żałośnie. Teraz prawie wypluł jej imię. -Tego chciałaś? Trzeba ci zmienić bandaże, to w gruncie rzeczy opieka. - syczał, przydepnąwszy stary, porzucony na podłogę bandaż butem. -Sama się uwolniłaś. Wykorzystałaś tylko - mnie -moje pieniądze. Długie godziny rozwiązywania cudzych problemów i długie lata edukacji, bo w przeciwieństwie do arystokratów dla których rozkładałaś nogi, mnie nic nigdy nie spadło z nieba. - poza majątkiem ojca po tym, jak stary Vale spadł ze schodów.
Jedno słowo zdołało go rozjuszyć, a co dopiero kilka zdań. Pobladł ze złości, słuchając o tym jak Celine interpretuje obecną sytuację, jak chce przemówić do jego sumienia. Gdyby mógł myśleć trzeźwo, musiałby przyznać, że akurat teraz myślała całkiem logicznie, ale...
-...nigdy mnie nie znałaś. - wszedł w jej słowo. Niech myśli, że jest okrutny, niech myśli co chce. Skoro przypisała mu takie zamiary, to duma nie pozwalała mu zaprzeczać ani się tłumaczyć.
Puścił tylko jej dłoń, ale najpierw dokończył bandażowanie. Prawdę mówiąc, spodziewał się, że Celine odsunie się pod ścianę i zamknie w sobie, ale zdołała zaskoczyć go odpowiedzią. Tym razem jej nie przerywał, choć mógł to zrobić od razu - i ukrócić jej cierpienie.
Słuchał w milczeniu, do końca.
-Domyśliłem się już wtedy, gdy prawie wyskoczyłaś. - skwitował, zniżając głos do szeptu - po to, by nie mogła wyczytać emocji z jego tonu. -Dlatego powiedziałem, że już nie wrócę. Chodzę... chodziłem - teraz nie miał na to pieniędzy -do dziwek. - właściwie, po co jej to tłumaczył? Znów się na siebie zezłościł, szczególnie, że napotkał jej szklisty wzrok.
-Myślisz, że wzruszą mnie twoje łzy? - warknął gwałtowniej niż zamierzał, bo problem w tym, że sprawiły mu dyskomfort. Odwrócił wzrok, a gdy znów na nią spojrzał, uciekła już spojrzeniem i ciałem. Skuliła się w sobie, choć nadal nie udzieliła mu satysfakcjonującej go odpowiedzi.
-Rozumiem, czemu sięgnęłaś po wolność. - wycedził w końcu. -Ale nie, czemu poszukiwałaś śmierci nawet nie skosztowawszy też wolności. - brzmiał jakby był wścibski, ale skoro miał poskładać jej psychikę na tyle by ukrócić kolejne próby - to musiał wiedzieć.
Mimo, że na jakimś poziomie wiedział. Wiedział i jej zazdrościł i rozumiał jej rozczarowanie. Też pragnął ciemności i nicości, odkąd pamiętał - ale nie mógł zostawić ani Victora ani Lety, a gdy dali mu do zrozumienia, że już go nie potrzebują (że nigdy go nie potrzebowali?), to pojawił się Orestes.
Orestes, o którym Celine mówiła teraz boleśnie bezosobowo.
"Twojego dziecka." No tak, tak musi być jej łatwiej. Nie znać jego imienia.
-Orestes, ma na imię Orestes. - syknął, to nie byle jakie dziecko, to nigdy nie było byle jakie dziecko. -Jego zmarła matka była zwykłą kurwą choć nigdy nie pracowała w burdelu, a przez - inną kurwę, ale wiedział już, że Celine już nie była -moją słabość do kurew nie pozostało mu już nic. - wyrzucił z siebie z goryczą, mimo, że jej głos słabł. Powinien zostawić ją w spokoju, powinna być mu obojętna, tak byłoby prościej...
...oddam ci te pieniądze?
Wciąż potrafiła go zaskoczyć. Doprowadzić do zimnej furii. Jedno i drugie.
Nie chciał jej pieniędzy, czuł się winny - ale to nie mogło mu przejść przez gardło.
-Ach, tak? Jak mi je oddasz, Celine? - wyrwało mu się w zamian, a gdy już się rozpędził - nie mógł przestać. -Wymyśliłaś już plan, czy mam zrobić to za ciebie? Zabrać cię z powrotem do Wenus, zwrócić z potrąceniem kosztów za nowe blizny? - był w stanie sprawić, żeby zniknęły całkowicie, ale nie musiała o tym wiedzieć. -A może zaprosić tutaj kilku twoich stałych klientów? Czy może myślisz, że twoje serce można spieniężyć na kilka działek śnieżki? Oświecę cię, właściciele Wenus też o tym pomyśleli i zażądali za ciebie o wiele więcej niż wartość kilku działek śnieżki. - wyliczał, niezależnie od tego jak bardzo się kuliła i jak bardzo chciała uciec, bo nie mogła uciec od jego głosu. Miał sadystyczną nadzieję, że każda z tych opcji kwitnie szkarłatem niepokoju w jej bujnej wyobraźni. -Czy może chcesz to po prostu odpracować, w kilkanaście lat i oddawać je w ratach? Bo widzisz, taki szczodry plan trochę kłóci się z tym, że podcięłaś sobie żyły. - zakończył na jednym wydechu, a laska głośno uderzyła o parkiet. Wstał, zostawiając ją tym myślom i poszedł w drugi kąt pomieszczenia.
Wrócił po chwili, której potrzebuje kaleka na kilkanaście kroków.
-Pij. - jego dłoń i szklanka z wodą zawisły gdzieś na wysokości skrzyżowanych dłoni Celine. -Bo pod moją nieobecność nie zostawię ci szkła. - dodał, motywując ją groźbą.
Wbił wzrok w biel ściany, byle jak najdalej od jej żałosnej miny i smutnych oczu i srebrnych włosów.
-Póki zamierzasz się zabić, będziesz moją... pacjentką, ale nie więźniem. - nie jestem t a k i, ale tego jej nie udowodni. Nawet ta obietnica zabrzmiała słabo, z cichą rezygnacją, a nie przekonaniem. -Gdy cię stamtąd zabierałem powiedzieli, że masz na nazwisko Lovegood. - jego znaczenie wydawało się ironiczne. -To prawda? - upewnił się. -Masz dokąd wrócić? - przywykł do chronicznego bólu i nie może przyśpieszać leczenia kosztem jej zdrowia, ale nie mógł opędzić się od myśli, że jemu będzie łatwiej jeśli Celinę zniknie z jego życia jak najszybciej.
Najroztropniej byłoby gdyby milczała, gdyby obydwoje zamilkli, ale musiała się odezwać, a on musiał wytknąć jej dziury logiczne.
-Uwolniłem? - parsknął, odpychając od siebie zarówno gorzkie podejrzenie, że to kolejna jej manipulacja, jak i drażniącą go ulgę na myśl, że pozostała w niej wola walki. -Sądzisz, że to byłem ja? - wykrzywił kpiąco usta, podniósł rękę do serca. -"Zaopiekuję się tobą, Celine." - powtórzył z karykaturalną emfazą słowa tamtego Hectora, wypowiadane tamtej nocy żarliwie, naiwnie, żałośnie. Teraz prawie wypluł jej imię. -Tego chciałaś? Trzeba ci zmienić bandaże, to w gruncie rzeczy opieka. - syczał, przydepnąwszy stary, porzucony na podłogę bandaż butem. -Sama się uwolniłaś. Wykorzystałaś tylko - mnie -moje pieniądze. Długie godziny rozwiązywania cudzych problemów i długie lata edukacji, bo w przeciwieństwie do arystokratów dla których rozkładałaś nogi, mnie nic nigdy nie spadło z nieba. - poza majątkiem ojca po tym, jak stary Vale spadł ze schodów.
Jedno słowo zdołało go rozjuszyć, a co dopiero kilka zdań. Pobladł ze złości, słuchając o tym jak Celine interpretuje obecną sytuację, jak chce przemówić do jego sumienia. Gdyby mógł myśleć trzeźwo, musiałby przyznać, że akurat teraz myślała całkiem logicznie, ale...
-...nigdy mnie nie znałaś. - wszedł w jej słowo. Niech myśli, że jest okrutny, niech myśli co chce. Skoro przypisała mu takie zamiary, to duma nie pozwalała mu zaprzeczać ani się tłumaczyć.
Puścił tylko jej dłoń, ale najpierw dokończył bandażowanie. Prawdę mówiąc, spodziewał się, że Celine odsunie się pod ścianę i zamknie w sobie, ale zdołała zaskoczyć go odpowiedzią. Tym razem jej nie przerywał, choć mógł to zrobić od razu - i ukrócić jej cierpienie.
Słuchał w milczeniu, do końca.
-Domyśliłem się już wtedy, gdy prawie wyskoczyłaś. - skwitował, zniżając głos do szeptu - po to, by nie mogła wyczytać emocji z jego tonu. -Dlatego powiedziałem, że już nie wrócę. Chodzę... chodziłem - teraz nie miał na to pieniędzy -do dziwek. - właściwie, po co jej to tłumaczył? Znów się na siebie zezłościł, szczególnie, że napotkał jej szklisty wzrok.
-Myślisz, że wzruszą mnie twoje łzy? - warknął gwałtowniej niż zamierzał, bo problem w tym, że sprawiły mu dyskomfort. Odwrócił wzrok, a gdy znów na nią spojrzał, uciekła już spojrzeniem i ciałem. Skuliła się w sobie, choć nadal nie udzieliła mu satysfakcjonującej go odpowiedzi.
-Rozumiem, czemu sięgnęłaś po wolność. - wycedził w końcu. -Ale nie, czemu poszukiwałaś śmierci nawet nie skosztowawszy też wolności. - brzmiał jakby był wścibski, ale skoro miał poskładać jej psychikę na tyle by ukrócić kolejne próby - to musiał wiedzieć.
Mimo, że na jakimś poziomie wiedział. Wiedział i jej zazdrościł i rozumiał jej rozczarowanie. Też pragnął ciemności i nicości, odkąd pamiętał - ale nie mógł zostawić ani Victora ani Lety, a gdy dali mu do zrozumienia, że już go nie potrzebują (że nigdy go nie potrzebowali?), to pojawił się Orestes.
Orestes, o którym Celine mówiła teraz boleśnie bezosobowo.
"Twojego dziecka." No tak, tak musi być jej łatwiej. Nie znać jego imienia.
-Orestes, ma na imię Orestes. - syknął, to nie byle jakie dziecko, to nigdy nie było byle jakie dziecko. -Jego zmarła matka była zwykłą kurwą choć nigdy nie pracowała w burdelu, a przez - inną kurwę, ale wiedział już, że Celine już nie była -moją słabość do kurew nie pozostało mu już nic. - wyrzucił z siebie z goryczą, mimo, że jej głos słabł. Powinien zostawić ją w spokoju, powinna być mu obojętna, tak byłoby prościej...
...oddam ci te pieniądze?
Wciąż potrafiła go zaskoczyć. Doprowadzić do zimnej furii. Jedno i drugie.
Nie chciał jej pieniędzy, czuł się winny - ale to nie mogło mu przejść przez gardło.
-Ach, tak? Jak mi je oddasz, Celine? - wyrwało mu się w zamian, a gdy już się rozpędził - nie mógł przestać. -Wymyśliłaś już plan, czy mam zrobić to za ciebie? Zabrać cię z powrotem do Wenus, zwrócić z potrąceniem kosztów za nowe blizny? - był w stanie sprawić, żeby zniknęły całkowicie, ale nie musiała o tym wiedzieć. -A może zaprosić tutaj kilku twoich stałych klientów? Czy może myślisz, że twoje serce można spieniężyć na kilka działek śnieżki? Oświecę cię, właściciele Wenus też o tym pomyśleli i zażądali za ciebie o wiele więcej niż wartość kilku działek śnieżki. - wyliczał, niezależnie od tego jak bardzo się kuliła i jak bardzo chciała uciec, bo nie mogła uciec od jego głosu. Miał sadystyczną nadzieję, że każda z tych opcji kwitnie szkarłatem niepokoju w jej bujnej wyobraźni. -Czy może chcesz to po prostu odpracować, w kilkanaście lat i oddawać je w ratach? Bo widzisz, taki szczodry plan trochę kłóci się z tym, że podcięłaś sobie żyły. - zakończył na jednym wydechu, a laska głośno uderzyła o parkiet. Wstał, zostawiając ją tym myślom i poszedł w drugi kąt pomieszczenia.
Wrócił po chwili, której potrzebuje kaleka na kilkanaście kroków.
-Pij. - jego dłoń i szklanka z wodą zawisły gdzieś na wysokości skrzyżowanych dłoni Celine. -Bo pod moją nieobecność nie zostawię ci szkła. - dodał, motywując ją groźbą.
Wbił wzrok w biel ściany, byle jak najdalej od jej żałosnej miny i smutnych oczu i srebrnych włosów.
-Póki zamierzasz się zabić, będziesz moją... pacjentką, ale nie więźniem. - nie jestem t a k i, ale tego jej nie udowodni. Nawet ta obietnica zabrzmiała słabo, z cichą rezygnacją, a nie przekonaniem. -Gdy cię stamtąd zabierałem powiedzieli, że masz na nazwisko Lovegood. - jego znaczenie wydawało się ironiczne. -To prawda? - upewnił się. -Masz dokąd wrócić? - przywykł do chronicznego bólu i nie może przyśpieszać leczenia kosztem jej zdrowia, ale nie mógł opędzić się od myśli, że jemu będzie łatwiej jeśli Celinę zniknie z jego życia jak najszybciej.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był naczyniem, w którym wzbierał rozwodniony gniew; bulgocząca substancja przelewała się przez ścianki i sączyła przez strzaskane rysy w starej porcelanie, podbijając wewnętrzną błonę źrenic pulsującą, niebezpieczną czerwienią - jak krew, jej krew, która wcześniej wsiąkała w piasek. Jednego w swoim życiu, jak rozumiała, obawiał się i nienawidził najbardziej, utraty kontroli. Czy nie tego doświadczył zeszłej nocy? Zeszłej dla niej, nie była nawet pewna ile czasu upłynęło od chwili, kiedy sięgnęła po ostro zakończoną muszlę i rozharatała nią skórę, wyłamując tym samym pręty więżącej ją fizycznej klatki. Gdyby przenieść je na płótno, jego wzburzenie przybrałoby chyba impresjonistyczną kompozycję punktów o różnej kolorystycznej tonacji, symbolizujących złość, rozgoryczenie, niedowierzanie, wyrzuty sumienia, irytację i wreszcie też lęk, szepczący w jego głowie jak niechciane brzęczenie natrętnej muchy, której nie mógł od siebie odgonić żadnym machnięciem dłoni. I we wszystkim tym miał rację; zasłużyła sobie na takie traktowanie, nie miała prawa oczekiwać, że będzie dla niej mniej okrutny, zresztą nie do tego przywykła na przestrzeni ostatnich miesięcy. Lecz nawet kiedy odwiedzał ją tylko po to, by przycisnąć zelówką jej kark do ziemi, nie akcentował jej imienia w ten sposób. Z tak bezmierną nienawiścią, jakby każda z trudem wypracowana iskra sympatii zanikła w tym jednym momencie, gdy zostawiła go samego z cierpkim smakiem konsekwencji bycia opuszczonym przez kobietę, za którą zapłacił przyszłością swojego dziecka. Jej pierś ćmiła dziwnym, tępym bólem, nie byłaby w stanie od razu spojrzeć mu w oczy i, prócz brzmienia uwag, zetknąć się jeszcze z wyrazistym portretem zjeżonego Hectora. Dlatego słuchała. Słuchała mlaśnięć ciała, w które wbijał gwoździe ostrych słów, słuchała podkreślonego wykorzystania, uzmysłowienia, że poza burdelem był innym człowiekiem niż w jego pozbawionych ograniczeń światku. Zamknęła się za ściągniętymi w dół powiekami, ale jego głos przebijał się nawet przez zasłonę ciemności. Był wszędzie. W każdym calu jej istnienia, w każdym przezroczystym włóknie duszy. Niemalże wyczuwała na języku gorycz, którą emanował Hector, byłaby zdolna jej posmakować bez przyciśnięcia do niego ust. Nadzieja na to, że Vale zostawi ją szybko, zdegustowany samym jej widokiem, okazała się nie tylko naiwna, ale też płonna; nie odszedł, a ona była zbyt zmęczona, by dłużej skrywać swoją prawdę.
Domyślił się. Dlatego chciał odejść. Bo łatwiej byłoby nie przykładać więcej ręki do jej cierpienia i udawać, że nigdy nie brał w tym udziału, że inne były chętne, więc można było je krzywdzić.
- A domyśliłeś się, że nagły brak twojego patronatu, albo zmiana dziewczyny, stałyby się powodem do kary? - syknęła, ośmielona wzbierającym w niej gniewem, który odbijał złość Hectora, jakby stała się zwierciadłem rysującym mglisty obraz jego własnego oblicza. Ich położenie, rzecz jasna, nie było równe. Nadwyrężyła go, oszukała, wykorzystała, potraktowała jak ubraną w ludzkie szaty skrytkę bankową, którą mogłaby wykupić prawo do wolnej śmierci. - Rozczarowała go, nie spełniała jego oczekiwań, obraziła go, na pewno mu uchybiła, więc teraz popamięta, tak by powiedzieli. Żadna zmiana nie zostaje nieodnotowana, a większość z nich boli - wyłuszczyła mu impulsywnie, ignorując fakt, że rozgrzewająca ją od środka gorycz jednocześnie wysysała każdy powracający do niej wcześniej oddech sił. Po alabastrowych policzkach skapywały łzy, lecz zdała sobie sprawę z ich istnienia dopiero na dźwięk zadanego przez niego pytania. Uniosła wtedy jedną z dłoni do bladej, wilgotnej skóry i otarła ją delikatnie, zbierając lśniącą warstewkę na opuszkach dwóch palców, które uniosła potem na linię swojego wzroku; widziała bandaże oplatające przedramię, te, których jeszcze nie zdążył zmienić, a zatem naznaczone smugą zaschniętej czerwieni. Rany musiały się otwierać mimo sprawnie rzucanych zaklęć leczniczych, może znaleziono ją zbyt późno, by zagwarantować łatwe wyzdrowienie? Może cięła zbyt głęboko?
Skuliła się potem, uciekała, uciekała od jego warknięć, od jego srogości, od jego rozżalenia.
- Myślałam, że ty wszystko rozumiesz. Ludzie za to ci płacą - szepnęła, zanim zdołałaby ugryźć się w język. Może pozwolenie mu na odnalezienie odpowiedzi byłoby bezpieczniejsze, za daleko jednak zabrnęli, by nagle zamykała przed nim drzwi. - Śmierć jest wolnością. Łatwiejszą, spokojniejszą, bez bólu i tęsknot. Bez koszmarów, które wychyliłyby nosy z cienia. W niej... Czekają ludzie, których inaczej nie da się już zobaczyć - wyrzuciła z siebie na długim, odrętwiającym wydechu.
Teraz rozumiesz? Nigdy mnie nie znałeś, Hectorze.
Ja ciebie również nigdy nie znałam.
Nigdy nie powiedziałeś mi o Orestesie. Jego imię nadało kwitnącej w jej sercu winie nowej głębi, sprawiło, że przez ciało przetoczył się bezsilny spazm rozpaczy szarpiącej za czułe struny niezaspokojonego pragnienia: och, gdyby tylko umarła, nie musiałaby mierzyć się ze zgliszczami rzeczywistości pozostawionej za plecami. Teraz jednak te zgliszcza ją dogoniły, przedstawiając swoją tożsamość, pamiętała słodką twarz kilkuletniego chłopca, który z przestrachem przyglądał się blondwłosej lafiryndzie wprowadzonej do jego domu przez ojca, któremu powinien ufać i który powinien troszczyć się o jego bezpieczeństwo. Nie pozostało mu nic, z jej piersi uleciał pogrążony w rozpaczy szloch, przycisnęła do ust drżące dłonie, chcąc w ten sposób stłumić łzy.
- Przepraszam - jęknęła cicho, spazmatycznie, lecz te słowa nie dotarłyby do dziecka, któremu była je winna. Co zresztą mogłyby zmienić? Rozlanego mleka nie sposób zagonić z powrotem do rozbitego kubka, przeprosinami nie zawróci biegu rzeki. - Przepraszam - łkała, Orestes, Orestes, Orestes, jej myśli niczym zdarta płyta odtwarzały to imię bezustannie, ile by dała, by cofnąć czas - te słowa zamarły jej na języku, nim je wypowiedziała, wiedziała bowiem co usłyszy. W okrutnych, ostrych słowach podkreśliłby, że nie miała takiej mocy, a synowi wyrzuty sumienia byle kurwy nie przyniosą stabilizacji w nadchodzących latach.
Przyciśnięte do warg dłonie przesunęły się bliżej uszu w mizernej próbie zduszenia jego tyrady, chwytając między palce pukle srebrnych włosów. Właściwie każdy sposób na oddanie pieniędzy, o jakim mówił Hector, byłby dobry, lepszy niż ich obecne położenie, ta pułapka bez ścian, podłogi i sufitu, zawieszona w czarnej, beznadziejnej przestrzeni.
- Zabierz m-mnie z powrotem - zgodziła się drżąco, słabo, bo choć serce pękało jej na tysiące odłamków odbijających blask promieni zachodzącego powoli słońca, wiedziała, że właśnie tak będzie lepiej. Nie dla niej, lecz dla Orestesa i jego ojca. - Może nie odzyskasz w-wszystkiego, ale odkupią mnie, na pew-no odkupią, i Orestes o niczym się nie dowie. Będzie... będzie bezpieczny - szczęśliwy, spokojny, z Hectorem, który wyniesie z tej sytuacji lekcję na resztę życia i nigdy więcej nie postawi ponad nim żadnej kobiety, nawet pomimo czarów zszytych z aurami półwil. Bała się, Merlinie, bardzo bała się tego, co stanie się z nią po zwróceniu do Wenus niesatysfakcjonującego towaru, bała się sińców i nastawionych później złamań, ale nie będzie to gorsze niż codzienne spoglądanie na twarz przygnębionego, niewinnego dziecka. Walcząc z napływającą doń histerią, nie zauważyła, że Hector podniósł się z miejsca i przysunął do niej szklankę, dopiero jego polecenie wyrwało ją z otępienia i sprawiło, że otworzyła oczy, napotykając zbawiennie pyszną ciecz, po którą tak łatwo mogłaby sięgnąć. Podniosła się na łokciu, wyciągnęła rękę w kierunku naczynia, opierając na jego ściance opuszkę wskazującego palca, po czym nagle, owładnięta dzikim żalem, wytrąciła kubek z jego rąk. Szkło roztrzaskało się na podłodze, a woda otuliła drewniane panele. - Przestań - warknęła chrapliwie, z ogniem gorejącym w różnokolorowych tęczówkach. - Nie bądź dla mnie miły. Nie przeciągaj tego. Zabierz mnie tam, weź mnie do Wenus, odzyskaj pieniądze. I nie myśl o mnie więcej. O tym, czy chcę żyć, czy nie. Zostaw to za sobą - zostaw mnie za sobą. Jednakże przywołane przez niego nazwisko sprawiło, że oniemiała; zastygła z szeroko otwartymi oczyma, jakby przed sobą ujrzała ducha, tak dawno nie słyszała już tego nazwiska. Płomienie przygasły, aż nie pozostało po nich nic prócz sadzy osadzającej się na rzęsach, skroplonej pod postacią dwóch zagubionych, nieświadomie uronionych łez. Pokręciła powoli głową, nie miała już nikogo. - Zabili mojego ojca - szepnęła, zrobili to, choć niczym nie zawinił. Podniosła się powoli do pozycji siedzącej i podciągnęła kolana pod brodę, opierając plecy o zagłówek, i na chwilę dłuższą niż eony zatopiła w milczeniu. Pamięć udręczonej, wychudłej twarzy nigdy nie rozmyła się ze wspomnień, w ostatnich momentach swojego życia Egerton był brudny, zmęczony i zniszczony. I wciąż, mimo to, ją kochał. Wciąż miał nadzieję, że Celine Lovegood uda się uciec. - To niczego nie zmienia, ale... Gdybym tylko wiedziała, że masz syna... - urwała, pokręciwszy lekko głową. - Naprawdę miałam nadzieję, że coś z tego utkamy, kiedy opadną opary uroku i znów staniesz się sobą, Hectorze. Odkładałam w czasie decyzję o życiu i śmierci, ale potem zobaczyłam jego twarz, te duże, błyszczące oczy, i wiedziałam... Że zniszczyłam zbyt wiele. Że mogłabym odebrać dziecku mądrego ojca, tak jak mi odebrano mojego, po prostu inaczej - wypływające z niej słowa były ciche i szczere. Objęła kolana rękoma, bandaże dotykające skóry łydki wydawały się szorstkie, nieprzyjemne, cisi heroldowie przegranej i cudzego problemu, który z owej przegranej wychynął. Naiwnie liczyła na próbę u boku Hectora, dając sobie czas, by zasmakować wolności i ocenić, czy to jej pragnęła, czy może jednak śmierć miała okazać się słodsza, bardziej kusząca; na tle pozostałych regularnych klientów, Vale paradoksalnie był jej najbliższy i najmniej okrutny. Lubiła łasić się do niego w masochistycznej manierze, gdy kończył ekscesy ciosów i następujących po nich medycznych zaklęć, sądziła też, że życie u boku kogoś inteligentnego i uczonego mogło być inspirujące. Ale teraz? - A żadne dziecko na to nie zasłużyło.
Domyślił się. Dlatego chciał odejść. Bo łatwiej byłoby nie przykładać więcej ręki do jej cierpienia i udawać, że nigdy nie brał w tym udziału, że inne były chętne, więc można było je krzywdzić.
- A domyśliłeś się, że nagły brak twojego patronatu, albo zmiana dziewczyny, stałyby się powodem do kary? - syknęła, ośmielona wzbierającym w niej gniewem, który odbijał złość Hectora, jakby stała się zwierciadłem rysującym mglisty obraz jego własnego oblicza. Ich położenie, rzecz jasna, nie było równe. Nadwyrężyła go, oszukała, wykorzystała, potraktowała jak ubraną w ludzkie szaty skrytkę bankową, którą mogłaby wykupić prawo do wolnej śmierci. - Rozczarowała go, nie spełniała jego oczekiwań, obraziła go, na pewno mu uchybiła, więc teraz popamięta, tak by powiedzieli. Żadna zmiana nie zostaje nieodnotowana, a większość z nich boli - wyłuszczyła mu impulsywnie, ignorując fakt, że rozgrzewająca ją od środka gorycz jednocześnie wysysała każdy powracający do niej wcześniej oddech sił. Po alabastrowych policzkach skapywały łzy, lecz zdała sobie sprawę z ich istnienia dopiero na dźwięk zadanego przez niego pytania. Uniosła wtedy jedną z dłoni do bladej, wilgotnej skóry i otarła ją delikatnie, zbierając lśniącą warstewkę na opuszkach dwóch palców, które uniosła potem na linię swojego wzroku; widziała bandaże oplatające przedramię, te, których jeszcze nie zdążył zmienić, a zatem naznaczone smugą zaschniętej czerwieni. Rany musiały się otwierać mimo sprawnie rzucanych zaklęć leczniczych, może znaleziono ją zbyt późno, by zagwarantować łatwe wyzdrowienie? Może cięła zbyt głęboko?
Skuliła się potem, uciekała, uciekała od jego warknięć, od jego srogości, od jego rozżalenia.
- Myślałam, że ty wszystko rozumiesz. Ludzie za to ci płacą - szepnęła, zanim zdołałaby ugryźć się w język. Może pozwolenie mu na odnalezienie odpowiedzi byłoby bezpieczniejsze, za daleko jednak zabrnęli, by nagle zamykała przed nim drzwi. - Śmierć jest wolnością. Łatwiejszą, spokojniejszą, bez bólu i tęsknot. Bez koszmarów, które wychyliłyby nosy z cienia. W niej... Czekają ludzie, których inaczej nie da się już zobaczyć - wyrzuciła z siebie na długim, odrętwiającym wydechu.
Teraz rozumiesz? Nigdy mnie nie znałeś, Hectorze.
Ja ciebie również nigdy nie znałam.
Nigdy nie powiedziałeś mi o Orestesie. Jego imię nadało kwitnącej w jej sercu winie nowej głębi, sprawiło, że przez ciało przetoczył się bezsilny spazm rozpaczy szarpiącej za czułe struny niezaspokojonego pragnienia: och, gdyby tylko umarła, nie musiałaby mierzyć się ze zgliszczami rzeczywistości pozostawionej za plecami. Teraz jednak te zgliszcza ją dogoniły, przedstawiając swoją tożsamość, pamiętała słodką twarz kilkuletniego chłopca, który z przestrachem przyglądał się blondwłosej lafiryndzie wprowadzonej do jego domu przez ojca, któremu powinien ufać i który powinien troszczyć się o jego bezpieczeństwo. Nie pozostało mu nic, z jej piersi uleciał pogrążony w rozpaczy szloch, przycisnęła do ust drżące dłonie, chcąc w ten sposób stłumić łzy.
- Przepraszam - jęknęła cicho, spazmatycznie, lecz te słowa nie dotarłyby do dziecka, któremu była je winna. Co zresztą mogłyby zmienić? Rozlanego mleka nie sposób zagonić z powrotem do rozbitego kubka, przeprosinami nie zawróci biegu rzeki. - Przepraszam - łkała, Orestes, Orestes, Orestes, jej myśli niczym zdarta płyta odtwarzały to imię bezustannie, ile by dała, by cofnąć czas - te słowa zamarły jej na języku, nim je wypowiedziała, wiedziała bowiem co usłyszy. W okrutnych, ostrych słowach podkreśliłby, że nie miała takiej mocy, a synowi wyrzuty sumienia byle kurwy nie przyniosą stabilizacji w nadchodzących latach.
Przyciśnięte do warg dłonie przesunęły się bliżej uszu w mizernej próbie zduszenia jego tyrady, chwytając między palce pukle srebrnych włosów. Właściwie każdy sposób na oddanie pieniędzy, o jakim mówił Hector, byłby dobry, lepszy niż ich obecne położenie, ta pułapka bez ścian, podłogi i sufitu, zawieszona w czarnej, beznadziejnej przestrzeni.
- Zabierz m-mnie z powrotem - zgodziła się drżąco, słabo, bo choć serce pękało jej na tysiące odłamków odbijających blask promieni zachodzącego powoli słońca, wiedziała, że właśnie tak będzie lepiej. Nie dla niej, lecz dla Orestesa i jego ojca. - Może nie odzyskasz w-wszystkiego, ale odkupią mnie, na pew-no odkupią, i Orestes o niczym się nie dowie. Będzie... będzie bezpieczny - szczęśliwy, spokojny, z Hectorem, który wyniesie z tej sytuacji lekcję na resztę życia i nigdy więcej nie postawi ponad nim żadnej kobiety, nawet pomimo czarów zszytych z aurami półwil. Bała się, Merlinie, bardzo bała się tego, co stanie się z nią po zwróceniu do Wenus niesatysfakcjonującego towaru, bała się sińców i nastawionych później złamań, ale nie będzie to gorsze niż codzienne spoglądanie na twarz przygnębionego, niewinnego dziecka. Walcząc z napływającą doń histerią, nie zauważyła, że Hector podniósł się z miejsca i przysunął do niej szklankę, dopiero jego polecenie wyrwało ją z otępienia i sprawiło, że otworzyła oczy, napotykając zbawiennie pyszną ciecz, po którą tak łatwo mogłaby sięgnąć. Podniosła się na łokciu, wyciągnęła rękę w kierunku naczynia, opierając na jego ściance opuszkę wskazującego palca, po czym nagle, owładnięta dzikim żalem, wytrąciła kubek z jego rąk. Szkło roztrzaskało się na podłodze, a woda otuliła drewniane panele. - Przestań - warknęła chrapliwie, z ogniem gorejącym w różnokolorowych tęczówkach. - Nie bądź dla mnie miły. Nie przeciągaj tego. Zabierz mnie tam, weź mnie do Wenus, odzyskaj pieniądze. I nie myśl o mnie więcej. O tym, czy chcę żyć, czy nie. Zostaw to za sobą - zostaw mnie za sobą. Jednakże przywołane przez niego nazwisko sprawiło, że oniemiała; zastygła z szeroko otwartymi oczyma, jakby przed sobą ujrzała ducha, tak dawno nie słyszała już tego nazwiska. Płomienie przygasły, aż nie pozostało po nich nic prócz sadzy osadzającej się na rzęsach, skroplonej pod postacią dwóch zagubionych, nieświadomie uronionych łez. Pokręciła powoli głową, nie miała już nikogo. - Zabili mojego ojca - szepnęła, zrobili to, choć niczym nie zawinił. Podniosła się powoli do pozycji siedzącej i podciągnęła kolana pod brodę, opierając plecy o zagłówek, i na chwilę dłuższą niż eony zatopiła w milczeniu. Pamięć udręczonej, wychudłej twarzy nigdy nie rozmyła się ze wspomnień, w ostatnich momentach swojego życia Egerton był brudny, zmęczony i zniszczony. I wciąż, mimo to, ją kochał. Wciąż miał nadzieję, że Celine Lovegood uda się uciec. - To niczego nie zmienia, ale... Gdybym tylko wiedziała, że masz syna... - urwała, pokręciwszy lekko głową. - Naprawdę miałam nadzieję, że coś z tego utkamy, kiedy opadną opary uroku i znów staniesz się sobą, Hectorze. Odkładałam w czasie decyzję o życiu i śmierci, ale potem zobaczyłam jego twarz, te duże, błyszczące oczy, i wiedziałam... Że zniszczyłam zbyt wiele. Że mogłabym odebrać dziecku mądrego ojca, tak jak mi odebrano mojego, po prostu inaczej - wypływające z niej słowa były ciche i szczere. Objęła kolana rękoma, bandaże dotykające skóry łydki wydawały się szorstkie, nieprzyjemne, cisi heroldowie przegranej i cudzego problemu, który z owej przegranej wychynął. Naiwnie liczyła na próbę u boku Hectora, dając sobie czas, by zasmakować wolności i ocenić, czy to jej pragnęła, czy może jednak śmierć miała okazać się słodsza, bardziej kusząca; na tle pozostałych regularnych klientów, Vale paradoksalnie był jej najbliższy i najmniej okrutny. Lubiła łasić się do niego w masochistycznej manierze, gdy kończył ekscesy ciosów i następujących po nich medycznych zaklęć, sądziła też, że życie u boku kogoś inteligentnego i uczonego mogło być inspirujące. Ale teraz? - A żadne dziecko na to nie zasłużyło.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
[SEN] Iść w ogień z tobą raz po raz
Szybka odpowiedź