Pracownia
AutorWiadomość
Pracownia
Jeśli główna izba była miejscem najbardziej przytulnym, to pracownia jest najbardziej uporządkowanym. Pomieszczenie mieści się nieopodal schowka na miotły, nie jest specjalnie duże i sprawia wrażenie surowego; ściany nie są tu wygładzone i pomalowane, a zastawione szafkami, regałami, półkami i tym podobnymi przedmiotami, które albo świecą pustkami albo uginają się od specyfików i ingrediencji; trudno właściwie orzec dlaczego tak się dzieje, ale wygląda na to, że wszystko jest pod kontrolą.
Centrum stanowi stół alchemiczny i niewielkie palenisko z kociołkiem; ogień rzadko tutaj gaśnie.
Centrum stanowi stół alchemiczny i niewielkie palenisko z kociołkiem; ogień rzadko tutaj gaśnie.
Zabunkrowała się w pracowni ledwie wzeszło słońce.
Zakręciła się przy komodzie, naszykowała pierwszą porcję składników: z metalowego pudełeczka wyjęła parę okruchów kory drzewa wiggen, z koszyczka na stoliku sięgnęła po parę naprawdę ładnych borówek, a buteleczkę z ciemnego szkła opisaną jako “olej z malin” musiała sobie zdjąć z tej okropnej półki, do której dosięgała tylko wtedy, gdy stała na taborecie. Przeźroczystą fiolkę ze sproszkowanymi rogami jelenia znalazła na drewnianym statywie mieszczącym w sobie całe rzędy miejsc na probówki i tym podobne skarby. Tam też, po dłuższej chwili nieskładnego mamrotania pod nosem, znalazła pył ze skrzydełek ćmy.
Do zimnej wody wrzuciła okruchy kory i podgrzała zawartość kociołka do satysfakcjonującej temperatury. W miseczce utarła borówki, a powstałą papkę wrzuciła do mikstury dokładnie w tym samym momencie, w którym na powierzchni wykwitły pierwsze bąble. Eliksir nabrał ładnego, fioletowego odcienia, co Prima skwitowała krótkim skinieniem głową i dorzuciła szczyptę pyłku ze skrzydeł ćmy. Kiedy ciecz bulgotała sobie w świętym spokoju, Prima zajęła się czyszczeniem odpowiedniego szkła do przechowywania nowych eliksirów; przemyła fiolki w miednicy z wodą, starannie wytarła je miękką szmatką i zajrzała znów do warzonego Szkiele-Wzro. Wywar zgęstniał, migotał obiecująco, a za sprawą dodanego proszku z rogów jelenia i paru kropli oleju z nasion malin zyskał nieco na przezroczystości. Tafla załamywała światło w osobliwy sposób, a wydobywający się z wywaru dym spływał na podłogę łagodną kaskadą. Prima chwyciła za niewielką, metalową chochelkę, zainstalowała w sporej kolbie lejek, przelała zawartość kociołka i zakorkowała. No dobrze. Jeden z głowy, chociaż… ― zerknęła jeszcze do kociołka ― wyglądało na to, że płynu starczy i na drugą, pełną porcję. Sprawnie więc naszykowała kolejną kolbę, napełniła ją, a potem wyczyściła kociołek.
Pyk! W pracowni, na komodzie, wśród fiolek, probówek, kolb i pozostałych części alchemicznej aparatury pojawiła się czaszka. Puste oczodoły zaświeciły złośliwą czerwienią; Prima westchnęła ciężko.
“Ej, stara”, usłyszała w głowie. “Myślisz, że ten twój wywar by zadziałał i na mnie? Resztę ciała bym odzyskał?”
― To tak nie działa… ― odparła z wahaniem, niepewna własnego zdania w tym temacie. Technicznie rzecz ujmując: czaszka należała do większej całości, jaką był szkielet. Ale ten szkielet nie został złamany albo pęknięty, nie zniknął też na drodze uszkodzenia magicznego lub nie, więc…
Wzruszyła zrezygnowana ramionami i ustawiła ponownie kociołek na stanowisku; tym razem sięgnęła po inny zestaw ingrediencji. (Zresztą, co innego nosić czaszkę w torbie, a co innego być śledzoną przez koński szkielet). Parę świeżych jeżyn z lasu, do tego pokrzywa i paprotka zwyczajna, a tuż obok, w glinianej miseczce, leżał bezoar i parę kolców jeżozwierza potrzebnych do uwarzenia antidotum na niepowszechne trucizny. Teoretycznie nie miała w swoim spisie takiego zamówienia, ale lubiła być przygotowana na każdą okazję.
Warzenie rozpoczęła ― klasycznie już ― od zagotowania wody i dodaniu do niej bazy, którą w tym wypadku było serce. Bezoar spoczął na dnie kociołka z cichym stuknięciem, a po zamieszaniu energicznie chochelką zaczął się obijać o ścianki naczynia. Prima ujęła w dłoń niewielki zegarek na łańcuszku i choć godzinę wskazywał błędną, co dobrze liczył sekundy. Odmierzyła ich całe dwadzieścia, a następnie dodała jeżyny, pokrzywę i paprotkę, wszystko na raz, wszystko w jednym momencie. Roślinna część antidotum unosiła się chwilę na powierzchni, po czym zapadła się leniwie w głębiny wywaru; znakiem, że wszystko idzie zgodnie z planem był uzyskany w ten sposób mleczny kolor i osobliwy, mdły zapach.
W dalszej części zostały do dodania już tylko kolce ― połamała je ostrożnie w palcach i dorzuciła do wywaru. Ten strzelił cicho, zawrzał, z tafli podniosła się nagle srebrzysta mgiełka, ale eliksir zaraz się uspokoił; dogorywał jeszcze, kiedy Prima zajęła się szykowaniem kolejnych fiolek i tym razem od razu odmierzyła dwie porcje.
Znów pyknęło, czaszka zmieniła miejsce. Teraz zaległa wprost na blacie stołu alchemicznego i mogłaby przysiąc, że jej kociołek został otaksowany bardzo nieżyczliwym spojrzeniem, o ile w ogóle można powiedzieć tak o spojrzeniach rzucanych (?) przez czaszkę.
Następna partia eliksirów miała dla niej znaczenie sentymentalne; pracując w Londynie, jeszcze za lat własnej świetności, brała udział w pierwszych eksperymentach dotyczących tworzonej przez alchemikach receptury. Nie mogła sobie co prawda przypisać sukcesu jej stworzenia, ale działała z nią od samego początku i wydawało jej się, że ów przepis nie ma przed nią tajemnic.
Ze schowka przy drzwiach wydobyła skrzynkę z kwiatami i liśćmi akonitu, odstawiła ją na stołek tuż przy stole. Pokroiła muchomora na małe kawałeczki, oberwała malutkie kwiatki lawendy i przesypała je na szalkę wagi. Ilość zdawała się odpowiednia, więc odmierzyła taką samą ilość wijących się, wciąż żywych dżdżownic i dorzuciła do słoiczka z lawendą. Z szuflady wyjęła grzechoczący pojemnik z kłami węża, a z kieszeni spódnicy wyjęła kłębek owczej wełny. Ostatnim potrzebnym składnikiem była wilkołacza krew ― nie zbierała jej sama, ale zawsze jakiś znajomy wilkołak chcący zaopatrzyć się w wywar przynosił jej trochę w fiolce. W niewielkiej kasetce miała więc prawdziwą kolekcję, a każda drobna fiolka opatrzona była odpowiednią etykietą z nadanym wilkołakowi pseudonimem. Dziś postanowiła użyć “Chomika”.
Rozpoczęła procedurę warzenia standardowo, od uprażenia muchomora i zalania go letnią wodą. Musiała się skupić, bo mimo lat wprawy i doświadczenia, nie mogłaby beztrosko stwierdzić, że wywar wychodzi jej za każdym razem. Poza tym, od kiedy pojawiła się ta dziwna kometa było tylko gorzej ― eliksiry wychodziły lub nie, nawet wtedy, kiedy wszystko zrobiła w absolutnej zgodzie ze sztuką. Nie była pewna czy to efekt niepokoju i stresu, czy faktycznie doszło do zaburzenia trajektorii któregoś ciała niebieskiego; to wymagało obserwacji i obliczeń na które do tej pory nie miała czasu.
“Stara, a ty pamiętasz, że dżdżownice miały iść do wilkołaczej krwi, a nie do lawendy, nie?”
Prima zastygła wpół ruchu i zerknęła na słoiczek. Nie no, głowę by sobie dała uciąć, że…
“No i nie miałabyś już głowy, hehe. A ja wtedy wziąłbym sobie twoje ciało i nie powiem, mnie taka wizja całkiem urządza. A ciebie?”
Nie odpowiedziała. Zresztą, czaszka była stosunkowo nowym intruzem i nie mogła…
“Ej, ej, ale ranisz moje uczucia!”
…nie mogła znać się na recepturach tak, jak ona. Nie mogła, prawda?
“Żebyś się nie zdziwiła. Wiem więcej od ciebie, durna kozo.”
Spochmurniała, ale zanim wdała się w kolejną bezsensowną dyskusję z czaszką, dorzuciła do gotującego się zalążka eliksiru kwiaty akonitu. I liście po chwili namysłu także. Potem dodała lawendę z dżdżownicami (czaszka nie skomentowała), zamieszała, dorzuciła kłębki owczej wełny i dała im naturalnie zatonąć. Dopiero kiedy to nastąpiło, wrzuciła do wywaru dwa kły węża i użyła krwi opisanej jako “Chomik”. Pamiętała tego wilkołaka, w sumie od pewnego czasu już jej nie odwiedzał. Smutno. Ciekawe co się z nim stało…
Sentymentalne rozmyślania przerwał dym. Nie niebieski, tak jak się tego spodziewała, ale jakiś dziwny, szary. I wyjątkowo cuchnący, jakby zgniłym jajem.
“No mówiłem przecież, że robale do krwi, nie do chabazi…”
Prima szybko wyrzuciła zawartość kociołka do owalnej misy i złapała za szczotkę, by wyszorować z dna dziwnie zlepione resztki.
“Następnym razem spróbuj pyłku kwiatowego i tych białych kwiatków takich, jak im tam… TO CO ŻARŁA OWCA, JAK JESZCZE TU BYŁA.”
Stokrotki?...
“No mówię przecież, nie? Stokrotki. Może poprzednie składniki były zbyt plugawe.”
Prima powstrzymała się od stwierdzenia głośno, kto tu jest plugawy.
“No wiesz? To ja do ciebie z sercem, z dobrocią… Znaczy wiesz, z tym sercem to tak metaforycznie, nie, bo ja nie mam ciała i jakby…”, czaszka gderała dalej w tle, a Prima zabrała się za kolejne podejście. Powtórzyła ruchy, zachowała kolejność, choć tym razem sięgnęła po inne składniki. Wymieniła dosłownie wszystko poza sercem, dżdżownicami i krwią wilkołaka. Były więc sugerowane przez czaszkę kwiaty stokrotki i pyłek kwiatowy, od siebie dodała kozie mleko i pióra szpaka, tego niecnoty, który u sąsiadki wyżerał czereśnie. Wywar tym razem zadymił się na czerwono i trafił do wiadra, a Prima westchnęła ciężko i ze zrezygnowaniem.
“No przecież mówiłem, że pyłek to zły pomysł. Ja nie wiem, kto cię tej alchemii tam uczył, ale wyszło mu wyjątkowo kulawo.”
― Przecież sam sugerowałeś pyłek…
“Co za potworne kalumnie! Potwarz! Oszczerstwa!”
Pokręciła głową.
― To chociaż siedź cicho i daj mi się skupić.
“Sugerujesz, że nie wychodzi ci przeze mnie?”
Prima posłała czaszce znaczące spojrzenie.
“Ty niewdzięczna kozo! To ja tu ci pomagam, sugeruję odplugawienie mieszanki, radzę, pocieszam, podpowiadam żebyś sobie wstydu nie robiła, a ty mi takie rzeczy…”
Kolejna próba, znów zmiana składników. Czaszka buntowała się w tle, gderała nader żywo, nie pozwalając jej się skupić. Wyjęła kolejną fiolkę krwi, ale prawie pomyliła ją z tą należącą do owcy, sięgnęła po wilczomlecz, ale z tego wszystkiego wysypała zawartość pojemnika na ziemię i potem musiała wszystko zbierać i układać na nowo.
Powtórzyła warzenie po raz trzeci: najpierw liście wierzby i bazowa mieszanka, potem cała reszta w postaci soku mlecznego z wilczomlecza, akonitu, dżdżownic, krwi wilkołaka, nietoperza i owcy.
“I tak nie wyjdzie. Czuję to w kościach.”
I faktycznie ― nie wyszło.
Szkiele-Wzro: udany
Antidotum na niepowszechne trucizny: udane
Wywar tojadowy: nieudany, nieudany, nieudany
zt
świeć nam żywym, świeć umarłym
Sromotna, trzykrotna porażka nad jednym i tym samym eliksirem bolała i kłuła, zwłaszcza, gdy docierało do niej jak cenny musiał być dla niektórych osób w obecnych czasach. Gdyby dopisało jej nieco więcej szczęścia, gdyby nie ta przeklęta kometa ― bo to na pewno wszystko było jej winą ― gdyby nie czaszka…
“Stara, ja tu jestem”.
Prima uniosła pokrywkę głębokiego gara i pieczołowicie umiejscowiła czaszkę w środku. Kompan, dość wyjątkowo, nie zaprotestował gdy zamykała pokrywkę, tym samym uwalniając się chwilowo od jego wiecznych uwag, narzekań i tym podobnych spraw. Ostatnio ― w zasadzie od ostatniego warzenia ― nie byli w dobrej komitywie. Dobrze im zrobi chwila odpoczynku.
Kiedy garnek spoczął na dnie kuchennej szafki, udała się do pracowni i spojrzała na rozpiskę eliksirów. Niecodzienne połączenie, ciekawe jaka jej myśl przyświecała przy zestawianiu tych eliksirów razem, ale na pewno coś musiało być na rzeczy.
Wstawiła czystą wodę w kociołku i w pierwszym ruchu doprawiła ją garścią mrówek. Równocześnie przełożyła łodygi i liście piołunu do moździerza, by zetrzeć je na zielonkawą papkę. Zanim jednak dodała ją do wywaru ― do bulgoczącej wody z mrówkami dodała kwiat stokrotki, a kiedy wywar zmienił swoją barwę, dolała dwie uncje krwi szpaka; dopiero potem w kociołku znalazła się papka z piołunu. Prima zamieszała chochlą, uważnie obserwując zmiany koloru tworzącego się eliksiru, a kiedy ten osiągnął barwę szarą, dolała pół kubka krowiego mleka. Warzone przez nią szkarłatne wybawienie nie zmieniło jednak swojej barwy ― choć powinno. Eliksir pozostał nadal szary, w dodatku zaczął dziwnie pachnieć. Prima zanurzyła opuszek palca w wywarze i posmakowała, ale nie, smak także odbiegał od wszelkich norm. Po drodze musiała więc coś sknocić, ale… co właściwie? W myśli prześledziła szlak wykonanych przez nią czynności i jedynym podejrzanym wydawało jej się mleko. Zajrzała do kubka z iskrą irytacji tlącą się w błękitnym oku i dopiła znajdującą się na dnie resztkę, mlasnęła. No tak. Zepsute.
Z westchnieniem pełnym rozczarowania własną nieuwagą opróżniła kociołek i wyszorowała go bardzo dokładnie; nie zamierzała poddać się po pierwszej porażce, zwłaszcza tak głupiej.
Kolejne warzenie rozpoczęła rozgrzaniem rogu byka nad płomieniem i dopiero wtedy umieściła go w kociołku, szybko dolewając do niego wrzącej wody. Nieustannie obserwując zawartość kociołka sięgnęła po niewielką buteleczkę z ciemnego szkła, zawierającą olejek różany, i wkropiła do wywaru parę kropel. Zawartość kociołka zawirowała zmyślnie, eliksir nabrał dobrej barwy, więc dorzuciła jeszcze zebraną w ogrodzie stonkę i żonkila. Wywar musiał nieco odpocząć, składniki powinny się dobrze ze sobą przeżreć, więc w międzyczasie zajęła się krojeniem w klastry korzenia ciemiernika, który miał stanowić serce tej mieszanki. Nie śpieszyła się, zdążyła jeszcze zaparzyć sobie do kubka nieco mięty i dopiero wtedy dorzuciła do eliksiru ostatni składnik. Wywar zabulgotał, zasyczał, puścił ze dwie bańki i w końcu ucichł, wpadając we właściwą Czyścioszkowi barwę i zapach.
Sukces.
Eliksir Rue: nieudany
Czyścioszek: udany
zt
świeć nam żywym, świeć umarłym
W przeciągu dwóch dni odwiedziło ją dwóch poważnych czarodziejów i oboje potrzebowali eliksirów; Kieran co prawda wymagał raczej bezpiecznego schronienia i możliwości odespania w świętym spokoju, ale Michael… cóż, jego prośby były o wiele bardziej złożone i trudniejsze w realizacji. Jako auror wymagał stałego dostępu do specyfików natury bojowej, a biorąc pod uwagę jego nieprzyjemną przypadłość, powinna się zaopatrzyć także w akonit. Z cieniem nadziei w sercu zajrzała do glinianego słoiczka w którym zwykle przechowywała kwiaty, ale nie. Nie rozmnożyły się w sposób magiczny, nie pojawiły się i tym samym wywaru tojadowego nie było nawet co robić, kiedy brakowało jej podstawowego składnika. Co jednak mogłoby się przydać na przyszłość?... Prima przeciągnęła zamyślonym spojrzeniem po szeregu słoiczków, fiolek, pudełek i tym podobnych rzeczy w których ukrywała wszelkiej maści ingrediencje, aż w końcu jej wzrok padł na fiolkę z włosiem akromantuli. Produkowany z tego składnika eliksir grozy sprawiał, że czarodziej wydawał się straszniejszy, a to wydawało się jak coś w sam raz dla przesłuchującego czarnoksiężników aurora.
Prima zabrała się do pracy.
Najpierw kociołek został dokładnie oczyszczony, zagotowała w nim także wodę, a potem na raz dodała wszystkie składniki: była więc belladonna, włosie akromantuli, kły węża, włos kelpi i na sam koniec pióra kukułki. Cała sztuka tego eliksiru polegała na umiejętnej manipulacji temperaturą, więc Howell skupiła się na kontroli płomienia różdżką, raz po raz podwyższając temperaturę, to ją zmniejszając, w zależności od reakcji wywaru. Po paru minutach takich zabiegów eliksir przybrał ciemną, elegancką barwę, a pomieszczenie wypełnił zapach rosy, wpadając w podręcznikowy przykład udanego warzenia. Prima rozlała ciecz do dwóch fiolek, porcja powiem wyszła podwójna, a potem zajęła się szorowaniem kociołka i obmyślaniem dalszej części pracy.
Eliksir znieczulający był jej następnym wyborem, podyktowanym troską o dobrobyt zamawiającego. Rozpoczęła warzenie od wstawienia wody, a kiedy ta osiągała pożądaną temperaturę ― na spokojnie odszukała wszystkie potrzebne ingrediencje i przyszykowała sobie ich odpowiednie ilości. Na pierwszy rzut do wrzątku trafiły okropne, przebrzydłe, rogate ślimaki, które zebrała tego ranka, tuż przed wizytą Michaela, a które bez sumienia utopiła w wodzie w ramach zemsty za zjadanie kapusty. Potem dorzuciła motyle larwy i zostawiła eliksir na kwadrans, by ten dobrze się przeżarł. Po powrocie zamieszała cztery razy chochlą w lewo i raz w prawo, wrzuciła garść borówek, odsunęła się przezornie, zanim z kociołka buchnął obłok srebrnego dymu i ostrożnie włożyła do wywaru pokrzywę i porwane płatki ciemiernika. Coś jednak było nie tak, bo rogate ślimaki nie rozpuściły się tak całkowicie, jak zakładała receptura i plan, co wychło zwiastowało niepowodzenie i… i no właśnie. Purpurowy dym buchnął Primie prosto w twarz, rozwiewając włosy i pozostawiając na skórze nieprzyjemną warstwę… czegoś, co szybko trzeba było zetrzeć. Howell złapała szmatkę i zapamiętale potarła nią twarz, jakby tym ruchem chciała dotrzeć nawet i do kości, byleby pozbyć się fioletowej sadzy.
No dobrze. Drugi eliksir nieudany, ale nie od razu Hogwart zbudowano. Wyczyściła kociołek i wywiesiła go przez okno, na długim kijku, żeby wywietrzał, a sama sięgnęła po zapasowy i ustawiła go na palenisku.
Co teraz? Prima rozejrzała się raz jeszcze po ingrediencjach. Niepowodzenie z poprzednim eliksirem nieco ją zirytowało, nie mogła powiedzieć, że nie, więc…
“Stara, ale żeby od razu taki gruby kaliber?”, zapytała czaszka, która z cichym pyknięciem pojawiła się na parapecie. “Co to będzie, jak ci za skórę zalecie ten Kieran cały albo inny frajer, do herbaty mu dolejesz?”.
Prima nie odpowiedziała, doskonale wiedząc, że tego typu dyskusje z czaszką prowadzą do jej szybkiej przegranej i przemądrzałego tonu tego, co zamieszkiwało kość. Zamiast więc dyskutować ― zabrała się do pracy. Woda zagrzała się dość szybko, a wraz z nią zagrzał się dolany na samym początku jad jadowitej tentakuli. Prima sprawnie poszatkowała muchomora i dodała go do mikstury, a następnie zmniejszyła ogień pod kociołkiem, by nie spalić wywaru. Pokroiła w drobne paski skórkę boomslanga, ale nim wrzuciła ją do kociołka ― sięgnęła po szczypczyki i wyjęła nimi kręgosłup skorpeny ze szklanego słoja i wrzuciła do eliksiru. Na zielonkawej tafli porobiły się bąble, elisir odetchnął ciężko raz czy dwa, a potem zamilkł i uspokoił się, zgodnie z przewidywaniami. Prima dodała skórkę boomslanga, zamieszała, a na sam koniec wsypała sproszkowane kły węża i zostawiła eliksir na malutkim ogniu przez godzinę, by ten doszedł do siebie i uzyskał właściwą sobie moc. Kiedy wróciła i skontrolowała zawartość kociołka, zastała tam piękny, jaskrawo różowy kolor, świadczący o pełnym sukcesie misji trucicielskiej.
Eliksir grozy: udany
Eliksir znieczulający: nieudany
Eliksir dziesięć agonii: udany
zt
świeć nam żywym, świeć umarłym
W przewietrzonej pracowni aż chciało się pracować, nawet jeśli ostatnimi dniami głównie jej myśli kręciły się wokół tej pracy, jej efektów, zamówień i możliwych ulepszeń. Choć miała już sobie odpuścić i popołudnie spędzić na pieleniu grządek w ogródku i szykowaniu się do zakończenia sezonu ogrodniczego ― wybrała siedzenie w pracowni. gdzieś w tyłu głowy kołatała jej się myśl, że znów wraca do błędnego koła pracoholizmu, że to już przecież było, że to przechodziła i doskonale zna cenę zaniedbania relacji międzyludzkich, ale… kogo teraz miała zaniedbać? Grega już nie było, a rodzinie nie chciała się zbytnio narzucać z towarzystwem ― każde z nich prowadziło swoje własne życie, miało własne problemy i zadania do wykonania. Okazjonalne odwiedziny Celine czy Susanne, nawet Elrica, były dla niej wydarzeniem bezapelacyjnie radosnym i pożądanym, ale nie mogła przecież wpatrywać się w zegarek jak sroka w gnat i oczekiwać ich przyjścia. Musiała się czymś zająć. A skoro i tak musiała się czymś zająć, to czemu by akurat nie pracą…
By zorientować się w zamówieniach, Prima wydobyła swój zaufany notes z szuflady i przekartkowała go, by odnaleźć aktualne zapiski. Przesunęła palcem po kolejnych nazwach, w myśli odrzucając te, na które nie miała obecnie ingrediencji i odkryła, że w zasadzie jest parę dość prostych pozycji, które mogłaby zrobić teraz i mieć z głowy.
Pierwszym krokiem jak zwykle było nastawienie kociołka na stanowisku i wyregulowanie różdżką odpowiednio wysokiego płomienia. Gdy naczynie ociepliło się na tyle, by wciąż można było je dotknąć i się nie opatrzyć, Prima wlała do środka uncję olejku różanego i rozprowadziła po dnie pędzlem. Następnie dodała suszone płatki lawendy i dwie laski cynamonu, zmniejszyła nieco ogień by nie przypalić składników i odczekała minutę, by te podprażyły się lekko. Dopiero potem zalała wszystko świeżym krowim mlekiem i pozwoliła miksturze dojść do wrzenia. W międzyczasie ― z zadowoleniem wdychając zapach gotującego się mleka ― wydobyła z drewnianej szkatułki włosie akromantuli i rozkruszyła je w palcach. Kiedy powierzchnię wywaru pokryły bąbelki, obsypała ją sproszkowanym włosiem i zamieszała ostrożnie drewnianą łyżką. Eliksir poprawnie zareagował na dodatek serca, zabulgotał i wypuścił z siebie cynamonowo-lawendowy obłok pary. Prima wygasiła ogień, odstawiła kociołek na parapet, by wywar bezpiecznie ostygł i przygotowała kolejny kociołek ze swojego zapasu.
Procedura początkowa wydawała się taka sama ― ustawić, rozpalić, rozgrzać ― ale to byłoby na tyle z podobieństw. W kolejnym kroku Prima zalała kociołek letnią wodą; ciecz zawrzała buntowniczo i zasyczała, ale po chwili uspokoiła się całkiem sama, bez pomocy różdżki, magii czy Boga Ojca Wszechmogącego. Do gotującej się wody trafił pył ze skrzydeł ćmy i bardzo osobliwy dodatek w postaci oczu owcy (Prima musiała bardzo uważać, by nie myśleć o biednej Hermenegildzie), a zaraz po nim sięgnęła po język kameleona. Wszystkie składniki bezpiecznie trafiły do kociołka, skryły się pod powierzchnią wody i rozpoczęły proces dysocjacji. Wiedząc doskonale, że proces ten nieco zajmie ― zajęła się przeglądaniem szufladek, pudełeczek, szkatułek, słoiczków i innych pojemników w których przechowywała ingrediencje i ze zgrozą odkryła, że brakuje jej już niemalże wszystkiego i zbliża się czas na uzupełnienie zapasów. Nie ufając własnej pamięci, sięgnęła po notes i na ostatniej stronie dokładnie wypisała wszystkie ingrediencje, które musiała uzupełnić, a także ilość słoiczków i innych pojemników, które warto byłoby kupić w celu rozszerzenia alchemicznej kolekcji.
Do eliksiru wróciła mniej-więcej po kwadransie i od razu zamieszała; wywar wyszedł gładki, fakturę miał aksamitną i nie dostrzegała żadnych nierozpuszczonych grudek, więc dorzuciła jeszcze żądło mantykory i blekot. Tym razem reakcja była gwałtowna, w kociołku zawrzało, zabulgotało, naczynie zatrzęsło się wściekle, ale Howell niespecjalnie się tym przejęła. Reakcja eliksiru była jej doskonale znana, a póki wywar nie przeżerał dna kociołka ― wszystko było w porządku. Zresztą, nie minęła nawet minuta, a miniaturowa burza ustała, prezentując jej piękny, lisi odcień pomarańczu, co odebrała jako ostateczne potwierdzenie zakończenia procedury.
Po przestudzeniu obu wywarów i rozlaniu ich do fiolek, zabrała się za kolejną pozycję na liście. Umyty i wyszorowany kociołek trafił na swoje stałe stanowisko, płomień pląsał pod dnem, woda w środku powoli nabierała temperatury. Prima naszykowała wcześniej wszystkie potrzebne jej składniki i jako pierwsze do wody trafiły szczurze jelita. Nie był to jej ulubiony składnik, ale zawarte w nich magicząstęczki dobrze wpływały na konsystencję eliksiru byka, więc ― mimo odrazy malującej się na twarzy ― postanowiła być dzielna. By nie musieć zbyt długo patrzeć na dryfujące w wywarze krwawe frędzle, dorzuciła garść sowich piór i dwie garści kopru włoskiego, a potem energicznie zamieszała i wyregulowała płomień pod kociołkiem. Kiedy początkowa fala obrzydzenia minęła, dodała także ― zgodnie ze sztuką alchemiczną ― sproszkowany róg byka i róg garboroga. Oba składniki były jednak dość oporne i eliksir należało pozostawić na dłużej, choć nie bez opieki, więc zajęła się szykowaniem zestawu dla Michaela. Powiedział, że weźmie wszystkie eliksiry bojowe i takie, które “mogą się przydać”, więc pozostawił jej nieco pola do interpretacji. Wybrała zatem ze swojego zbioru antidotum na niepowszechne trucizny, Kameleona, Czyścioszka oraz eliksir grozy i umieściła je w drewnianym stojaczku wbudowanym w skrzynkę. Każda fiolka otrzymała odpowiedni opis na skrawku papieru, a każdy z tych skrawków przytroczyła do szklanych szyjek naczyń z pomocą sznurka. Naszykowała dodatkowe fiolki z nieco grubszego szkła na eliksir byka, przelała gotowy i ostygnięty eliksir do środka; jedną z nich umieściła w skrzyneczce. Gdy posprzątała pracownię, umieściła skrzynkę na dnie wiklinowego koszyka na zakupy i okryła kolorowym płótnem ― nikt w końcu nie musiał wiedzieć co niesie. Wystosowała także krótką notkę do Michaela wraz ze wskazaniem odpowiedniego miejsca spotkania i godziny, by wręczyć mu eliksiry osobiście. W dzisiejszych czasach nie można było ryzykować posyłania eliksirów sową albo krukiem.
Spotkali się więc w umówionym miejscu i w umówionym czasie, eliksiry trafiły do rąk własnych, a Prima ― choć miała już przecież nie pracować i wrócić do ogrodu ― zaczęła się zastanawiać, czy ta skórka boomslanga nie wyglądałaby lepiej w kociołku niż w słoiku…
Eliksir słodkiego snu: udany
Kameleon: udany
Eliksir byka: udany
Przekazuję Michaelowi: antidotum na niepowszechne trucizny (x1), Czyścioszka (x1), eliksir grozy (x1), Kameleona (x1), eliksir byka (x1)
|zt
świeć nam żywym, świeć umarłym
Trochę odkładała wykonanie tego eliksiru, głównie dlatego, że wywoływał on dość sprzeczne emocje. Jako osoba bezdzietna i bezpłodna, Prima nie marzyła o niczym tak bardzo, jak marzyła o dziecku. Swoim, z jej krwi, z krwi Grega, wyczekanym i pożądanym. Nie byłaby w stanie przyjąć czegoś tak strasznego jak szkarłatne wybawienie, ale też rozumiała, że życie pisze różne scenariusze i bywają przypadki w których rosnący pod sercem owoc nie jest wynikiem miłości, a głębokiej przemocy i niepewnych czasów. Nie chciała zagłębiać się we własne myśli i wspomnienia w tej kwestii ― wtedy, w tamtej cuchnącej jamie w której przetrzymywali więźniów, błogosławiła własną ułomność ciała i dziękowała bogom za to, że nigdy nie będzie musiała się zmagać z podobnym dylematem.
Nieco rozstrojona, uznała, że za Rue zabierze się potem, a teraz uwarzy zdecydowanie mniej emocjonalny eliksir. Zaczęła standardowo, od zagotowania wody i naszykowania odpowiednich składników. Rogate ślimaki ― żywe, a jakże ― trafiły do kociołka jako pierwsze. Prima nadal toczyła z nimi wojnę, a pojmanych jeńców pokazowo wrzucała do swoich wywarów przy otwartym oknie, tak, by wszystkie ślimacze jednostki dokładnie zaobserwowały co czeka je jeśli będą kontynuować tę wojnę i nie zostawią jej ogródka w spokoju.
Śmierdzący napar ze ślimaków doprawiła pyłem ze skrzydeł ćmy i imbirem, a w moździerzu utarła czarne jagody. Gdy wywar zabulgotał, dodała ciemną papkę i zamieszała, a następnie odczekała kwadrans, nim dodała oblepiającą ścianki fiolki ropę czyrakobulwy. W reakcji na nowy składnik eliksir zasyczał, na jego powierzchni urósł wielki bąbel, jakby sama ciecz nagle wyhodowała sobie ropne pęcherze. Nie było to pożądane zjawisko i Prima uniosła krótko brwi, z niezadowoleniem orientując się, że jej wcześniejsze rozstrojenie poskutkowało pogorszeniem jakości wywaru. Eliksir miał zbyt bladą barwę, w dalszym ciągu tworzył także pęcherze i bąbelki, ale po krótkich testach na sobie samej upewniła się, że działanie jest zachowane, choć zdecydowanie słabsze niż być powinno. Z westchnieniem pełnym rozczarowania odstawiła kociołek na bok, by ciecz dobrze przestygła, a potem rozlała ją do dwóch fiolek.
Trudny moment nadszedł szybciej niż by się tego spodziewała, ale wyciągając składniki z szafek i szuflad, Prima już postanowiła, że nie będzie dłużej nad tym myśleć i po prostu odsunęła od siebie emocje, skupiła się na czystej recepturze. Okoliczności, skutki, to nie było ważne. Liczyła się jedynie sztuka alchemiczna; trucizna była w końcu wymagająca i trudna.
Zaczęła od utarcia korzenia asfodelusa i wymieszania go z połączoną krwią kozy, owcy i byka. Nie było to najprzyjemniejsze zajęcie, nie było także najczystsze, ale nie bała ubrudzić sobie dłoni. Mieszanka trafiła do lodowatej wody, co stanowiło pewną odmianę, odstępstwo od normy; niewielu alchemików o tym wiedziało, a jeszcze mniej potrafiło przyrządzić Rue w ten sposób. Wolną dłonią ujęła różdżkę i pilnowała, by zawartość kociołka pozostała zimna, a nawet lekko się ścięła. Rozrzedzona krew powoli sklejała się w szkarłatne kryształki, drobiny korzenia wirowały w cieczy, błyskając raz po raz bladością koloru. Prima zostawiła na moment mieszankę i szczypczykami ujęła grubą, spętaną bawełnianą nicią, wiązkę piołunu. Tą lekko opaliła nad niewielkim płomieniem, pilnując, by roślina nie została zniszczona, a jedynie uwolniła nieco swoich właściwości. Tak naszykowany składnik zanurzyła w eliksirze ruchem płynnym i pewnym, choć nie gwałtownym. Mieszanka zasyczała wściekle, strzeliła na boki; Prima szybko przestawiła kociołek nad płomień i zaczęła intensywnie mieszać, pilnując, by każda z ingrediencji poddała się działaniu magii i uległa rozłożeniu. Po jakimś czasie wywar stał się idealnie klarowny, jakby trzymała w naczyniu ciepłą wodę, a nie śmiertelną truciznę, tym samym potwierdzając poprawność uwarzenia. Dla pewności Prima nabrała kropelkę wywaru na czubek palca i dotknęła go językiem, a wybitnie gorzki smak nie pozostawiał wątpliwości. Eliksir Rue, szkarłatne wybawienie, trafił do swojej fiolki.
Eliksir uspokajający: połowicznie udany
Eliksir Rue: udany
|zt
świeć nam żywym, świeć umarłym
Do pracowni weszła z dziwnym nastawieniem, wciąż rozchwiana po wydarzeniach minionej nocy. Szczęśliwie, jej chata nie ucierpiała za bardzo, a cenne ingrediencje pochowane w skrytkach i szufladkach były całe, ale ― jakby na przekór sytuacji ― chciała udowodnić sobie samej, że to nic takiego. Że przeżyła już jeden koniec świata podczas Bezksiężycowej Nocy, a teraz przeżyła drugi. Nieco straszniejszy co prawda i bardziej niepokojący, ale to jeszcze nie powód do paniki i porzucenia stanowiska pracy.
A lista zamówień na dziś była bardzo długa.
Bez zbędnej zwłoki zabrała się za pracę. Kociołek wyfrunął z komody pod ścianą i wylądował na palenisku. Potem standardowo: woda ― poczekać aż zabulgocze ― pokrojony korzeń ciemiernika, sproszkowany blekot, chaber i zamieszać. Kwadrans z zegarkiem w ręku, cztery razy chochlą w lewo, raz w prawo, następnie odłamek rogu byka i pióra dudka, zamieszać i…
…i uciec z pracowni, bo smród był tak niewyobrażalny, że nie dało się żyć. Prima wybiegła do kuchni, pootwierała okna, obwiązała twarz kuchenną szmatką i tak zabezpieczona wróciła do pracowni. Jednym ruchem różdżki skłoniła okna do otwarcia się, a kociołek wyfrunął na zewnątrz, na specjalnie przygotowany na takie ewentualności pieniek, i spoczął tam w ramach kary.
Co się stało? Dlaczego eliksir, tak przyjemny jak Czyścioszek, zachował się tak brzydko, mimo dodania prawidłowych ingrediencji? Wiedziała, że stosowanie sproszkowanego chabra, a nie płatków, nie należy do standardowych praktyk, ale na Chorsa, robiła to już wiele razy i wszystko było w jak najlepszym porządku. Zresztą, sama odkryła ten sposób, jeszcze w szkole, na zajęciach dodatkowych z eliksirów.
― Co u licha… ― mruknęła pod nosem i zabrała się za oglądanie pozostałości po użytych ingrediencjach. Róg byka wyglądał solidnie, porządnie, blekot także. Kropelki soku pozostałe po krojeniu korzenia w smaku były dobre, pióra dudka także prezentowały się w porządku. A chabrowy proszek ― Prima ostrożnie złapała szklany pojemniczek z ingrediencją w szczypce i uniosła pod światło ― …chaber był dziwny. Pod światło zauważyła, że we wnętrzu pojemnika, pomiędzy drobinami proszku, kłębi się dziwny, czarny dym. Zmrużyła oczy, założyła wiszące na łańcuszku okulary i przyjrzała mu się bliżej, uważniej. W życiu nie widziała czegoś takiego.
Kierowana dziwną obawą, zajrzała do szufladki i ze zgrozą odkryła tam cienistą smugę i migotliwy pył. Wystraszona, odskoczyła od komody, upuściła szklany pojemnik, ten roztrzaskał się w drobny mak i złapała leżącą nieopodal patelnię, gotowa bronić się przed tym, co zalęgło się w jej szufladzie, ale na szczęście nic z niej nie wypełzło. Zaniepokojona Prima rozpoczęła gorączkowe sprzątanie i sprawdzanie ingrediencji sąsiadujących ze składowiskiem proszku z chabra i odkryła parę nieprzyjemnych niespodzianek. Bardzo nieprzyjemnych i bardzo kosztownych.
Zrezygnowana i przybita, jak najdalej od podejrzanej komody, przywołała do siebie zapasowy kociołek i wróciła do pracy. Wiedziała, że dobrane wcześniej składniki były dobre, praktyka także, zatem powtórzyła warzenie Czyścioszka. Użyła pokrojonego korzenia ciemiernika, blekotu, chaber zamieniła na liście melisy, dodała także róg byka i pióra białego gołębia, zastępując tym samym wyrzucone wcześniej zapasy dudkowych piór, które leżały tuż obok szufladki z chabrami. Eliksir tym razem zachował się prawidłowo, a okruch satysfakcji zdołał częściowo rozwiać ponure myśli i zmartwienia alchemiczki.
Następne na liście było Memento, dziwna trucizna, o niepokojącym działaniu, ale najwidoczniej potrzebna. Nie zagłębiając się dłużej w prawdziwe powody tego zamówienia, Prima zabrała się do pracy. Podążając ścieżką utartych nawyków, najpierw naszykowała wszystkie ingrediencje i przemyła kociołek z poprzedniej mieszanki, zagotowała wodę. Potem przystąpiła do dodawania składników: pierwsze w kotle znalazło się serce, w tym wypadku odłamki ludzkiej kości, którą dostała od Rogera. Do dziś nie spytała skąd ją wytrzasnął i w jakich okolicznościach, ale chyba ― tak ostatecznie ― wolała nie wiedzieć. Następnie dodała kolce róży i ususzoną belladonnę ― w tym stanie wykazywała silniejsze właściwości niż w pierwotnej postaci ― a gdy eliksir zabulgotał i zmienił barwę, dodała także pióra kukułki podzielone na dwie partie i całość oprószyła pyłem ze skrzydeł ćmy.
Zamówienia na kadzidła nie były częste, a tworzenie ich było wyjątkowo odprężające. Widząc na swojej rozpisce, że rozchodzi się o leczniczą wersję z żywicą galbanum, Prima aż uśmiechnęła się pod nosem i zabrała znów do pracy. Wymagane zioła (płatki ciemiernika, białą szałwię, wetiwerię, tymianek) zmieszała ze sobą w dużej misce, a potem zalała to lekko podgrzaną żywicą galbanum i zaczęła formować masę w odpowiedni kształt.
Po wykonaniu kadzidła zrobiła sobie krótką przerwę na napar miętowy, a potem zabrała się za przeglądanie kolejnej szafki i segregowaniem podejrzanych, potencjalnie skażonych ingrediencji. Te, które jej się nie podobały, odkładała na bok, chcąc i tak spróbować, zobaczyć, czy coś z tego będzie, czy może jednak nie. Oglądając wyselekcjonowane ingrediencje westchnęła ciężko w duchu, bowiem przed sobą miała same ważne składniki, do równie ważnych i bardzo cennych eliksirów.
Felix Felicis miał doprawdy pogiętą recepturę, a lata wprawy w warzeniu go dawały jej niewielką przewagę, która niestety nie zaowocowała tym razem. Bazując na własnych doświadczeniach, sądziła, że jeśli poodcina skażone ciemnym pyłem kawałki kwiatu paproci, to coś z tego będzie, ale była w błędzie. Ledwie dodała do kociołka krew jednorożca i rzeczony kwiat, a wszystko wzięło w łeb. Znów zaczęło śmierdzieć, pod sufitem skłębił się czarny dym, nic przyjemnego. Tym razem Prima jednak nie spanikowała, zachowała zimną krew i po prostu pozbyła się nieudanej mieszanki, starając się przy tym nie myśleć o straconych ingrediencjach.
Kolejne warzenie, które w głębi ducha już skazała na porażkę, obejmowało wywar tojadowy. Skażenie kwiatu akonitu bolało ją nawet bardziej niż składniki do Felixa, bo wywar miał realny wpływ na czyiś komfort psychiczny, na bezpieczeństwo podczas pełni. Z ciężkim sercem podjęła się próby, ale gdy tylko akonit dotknął tafli mieszanki złożonej z blekotu i belladonny, stało się dokładnie to samo, co przy pierwszym Czyścioszku i Felixie. Reszty pomocniczych składników nawet nie dodawała, po prostu pozbyła się nieudanego eliksiru i opuściła pracownię.
Musiała odpocząć.
Czyścioszek: nieudany
Czyścioszek: udany
Memento: udane
Kadzidło lecznicze: udane
Felix Felicis: nieudany
Wywar tojadowy: nieudany
|zt
świeć nam żywym, świeć umarłym
W pracowni pachniało słońcem. Przez otwarte okno co jakiś czas wpadały zbłąkane pszczoły buszujące po ogrodzie, a wraz z nimi wpadał także wiatr przynosząc ze sobą kolejne zapachy. Żywica, świeże igliwie, mokra ściółka zwiastująca pojawienie się grzybów. Letni czas powoli chylił się ku końcowi, zwiastuny jesieni coraz śmielej objawiały się w przyrodzie.
Prima zaciągnęła się zapachem powietrza, powoli zawiązała w pasie zapaskę. Zapowiadał się piękny dzień i choć miała mnóstwo pracy, tak już wiedziała, że gdy tylko upora się z eliksirami – resztę czasu spędzi w ogrodzie. Może dokończy nawet tę zabawną książkę o zwyczajach leśnych zwierząt? Albo sprawdzi czy kopyto Stokrotki już wróciło do normy; nie upilnowała go ostatnim razem, okład z ziół się rozmemłał i rozpadł nim lecznicze właściwości pokonały zrogowaciałą tkankę.
Pierwsza w kolejności była prosta trucizna, której moc objawiała się w dolegliwościach żołądkowych. Prima rozpaliła ogień pod kociołkiem średniej wielkości i zabrała niewielki koszyczek, oddaliła się do przepastnej komody kryjącej w sobie mnogość roślinnych ingrediencji. Przejrzała szufladki, wydobyła z nich parę pudełeczek i kolejno przełożyła do koszyczka składniki. Najpierw – rzecz jasna – sam muchomor. Piękny okaz, zebrany całkiem niedawno, sprawnie zblanszowany i ususzony, stanowił prawdziwą bombę alchemicznych esencji. Kolejna była belladonna, a raczej jej liście. Dość sztywne w dotyku, z doświadczenia Primy wynikało, że na tak słabą truciznę wystarczą całe dwie sztuki. Oba surowce spoczęły w koszyczku, czarownica przesunęła się do innej szafki, przejrzała kolejne szuflady. Wyjęła z drewnianego pudełka dwa żądła mantykory (jedno miało przydać jej się w kolejnym eliksirze), za pomocą szczypczyków wyjęła także kolec jeżowca, a na sam koniec sięgnęła po zestaw fiolek i uzupełniła koszyk naczynkiem wypełnionym krwią byka. Tak przygotowana wróciła do stołu alchemicznego, spokojnie rozłożyła składniki, a gdy woda zabulgotała – wrzuciła do kociołka zblanszowanego muchomora, liście belladonny i kolec jeżowca. Następnie zamieszała, odczekała kwadrans i dodała jedno żądło mantykory do spółki z krwią byka. Mikstura zgęstniała, buchnęła obłokiem czerwono-zielonej pary, odstraszając przy tym biedną pszczołę. Prima rozgoniła dym dłonią, zamieszała, przelała miksturę do przezroczystego naczynka o wysokich ściankach, zbadała osadzanie się trucizny na szkle. Wszystko prezentowało się w jak najlepszym porządku, zatem przelała wywar do dwóch niskich fiolek i odstawiła je na bok – przed zakorkowaniem musiały przestygnąć.
Wymieniła kociołek na miedziany, zdecydowanie mniejszy i wybrała się po kolejne składniki do szafek. Tym razem w planie znajdował się trujący eliksir kurczący – kolejna niespecjalnie szkodliwa trucizna, której efekt wydawał się Primie całkiem zabawny. Z ususzonych pęków ziół i kwiatów zebranych na blacie komody wybrała wiązki rdestu ptasiego i szafranu, a ze znajdującej się wyżej półki ściągnęła słoik pełen ślicznych piór rudzika. Z szafy znów wyjęła stojak pełen probówek, wybrała fiolkę zawierającą krew nietoperza i krótkim ruchem różdżki rozpaliła pod kociołkiem. Tym razem nie używała wody – w trakcie lat pracy i eksperymentowania z recepturami odkryła, że trujący eliksir kurczący zdecydowanie lepiej objawia swoje działanie w postaci skondensowanej. Bazą była zatem krew z fiolki, nie wodny rozpuszczalnik.
Z zegarmistrzowską precyzją odczekała dokładnie minutę, nim skruszyła do kociołka suszony rdest i szafran. Rośliny szybko wypuściły esencję zapachu, ta wypełniła pracownię, niewidoczną smugą wydostała się do ogrodu. W kolejnym kroku ostrożnie odkorkowała fiolkę z krwią nietgoperza i oblała nią podprażone zioła. Krótki ruch różdżki wystarczył by zniwelować płomień praktycznie do zera, a gdy tylko poczuła pierwsze nuty smrodu spalonej krwi – dodała pióro rudzika i rozbite młotkiem żądło mantykory. Obserwowała, jak składniki topią się w reakcji alchemicznej, ale nie ingerowała – proces musiał zajść naturalnie, mieszanie tylko rozwarstwiłoby masę.
Gdy trucizna dojrzewała, Prima zaczęła wyjmować kolejne składniki. Przed nią znajdowało się wyzwanie w postaci Veritaserum; eliksir wyjątkowo skomplikowany i trudny, posiadający doprawdy pogiętą recepturę. Doskonale pamiętała, jak wizja warzenia tego eliksiru przerażała ją na stażu, jak posiłkowała się każdą pomocą naukową – wspomnienia stanowiły miłe, nostalgiczne tło dla dzisiejszego doświadczenia. Serum Prawdy było może i skomplikowane, ale nie wykraczało poza zasięg jej umiejętności. Ba, na przestrzeni lat nawet udało jej się udoskonalić recepturę, poczynić własne obserwacje i notatki.
Zanim zabrała się do kolejnego warzenia, doprowadziła sprawę z trującym eliksirem kurczącym do końca: po przestygnięciu i połączeniu składników ostrożnie zamieszała masę patyczkiem i rozporcjowała ją chochlą do dwóch małych kolb. Kociołek – tak jak ten poprzedni – odstawiła na bok, później zajmie się nimi wszystkimi zbiorczo.
Na palnik trafiło kolejne naczynie – tym razem mocne, żeliwne, Prima uzupełniła je paroma kubkami wody i w atmosferze pełnego skupienia przystąpiła do pracy.
Na pierwszy ogień, zaraz po zagotowaniu wody, rzuciła liście mięty i pokrzywę; to właśnie ich ekstrakt podbijał magiczne właściwości wywaru, odpowiednie wygotowanie ziół było kluczowe. Gdy zawartość kociołka bulgotała stałym rytmem, Prima zaopatrzyła się w kolejne zapasy z szafek. Musiała mieć wszystko pod ręką, idealnie odmierzone i równie idealnie dorzucone, liczył się czas, liczyło tempo.
Ostrożnie wyłowiła cedzakiem wygotowane zioła i odłożyła je na bok, do glinianego naczynia. Do ekstraktu dodała liście moly i pył ze skrzydeł ćmy, znów zagotowała, uważnie obserwując jak wywar z lekkiego, zielonkawego koloru przechodzi w przezroczysty, jakby okraszony srebrem. Ostrożnie musnęła wywar łyżeczką, wydobyła odrobinę na sztućcu i zamoczyła w niej opuszkę palca, roztarła eliksir pomiędzy palcami. Drobiny pyłku były wciąż wyczuwalne, zatem wszystko przebiegało zgodnie z założeniami. Zostawiła kociołek na kwadrans, korzystając ze znanej sobie sztuczki; chwila odpoczynku dla eliksiru tak skomplikowanego działała prawdziwe cuda. Podobnie jak z drożdżami – gdy zostawiło się je w odpowiednich warunkach puchły i rosły jak szalone.
Czas upłynął prędko, nadeszła pora na resztę ingrediencji. Do wywaru dodała dwa pawie pióra w towarzystwie pazura hipogryfa i z zadowoleniem obserwowała, jak eliksir rozpuszcza je w srebrną maź, która płynnie połączyła się z cieczą. Na tym etapie serum wciąż nie przypominało swojej prawdziwej postaci – było przezroczyste, ale naznaczone drobinami srebra. Tafla eliksiru bulgotała raz po raz, puszczała wypełnione gazem bąble, tym samym pozbywając się skupionego w mieszance zapachu. Prima ostrożnie zamieszała, obsypała wierzch szczyptą popiołu feniksa. Szary pył gładko zanurzył się w eliksirze, zaabsorbował srebrzysty połysk, pozostawiając eliksir bez żadnej barwy. Prima znów nabrała nieco cieczy na łyżeczkę, a po przestudzeniu posmakowała wywaru. Wciąż nosił w sobie esencję ziołowego smaku, ale wyraźne nuty pokrzywy i mięty obiecywały sukces. Na sam koniec dodała z powrotem wcześniej usunięte zioła – pokrzywa i mięta rozpadły się na bezbarwną materię, scaliły z cieczą.
Przez następne 28 dni Prima doglądała eliksiru codziennie w trzech wyznaczonych sobie porach. Codziennie dosypywała także szczyptę popiołu, by w końcowym efekcie uzyskać Veritaserum pierwszorzędnej jakości; bezbarwne, bezwonne, łudząco przypominające wodę.
Wywar z muchomora: udany
Trujący eliksir kurczący: udany
Veritaserum: udane, krytyczny sukces
|zt
świeć nam żywym, świeć umarłym
Pani Lovegood powiedziała, że pomoże każdemu chętnemu Zakonnikowi z przygotowaniem eliksirów na nadchodzące misje. Cecil wziął sobie tę obietnicę do serca. Całą noc po spotkaniu spędził na czytaniu swoich starych podręczników do eliksirów chcąc jak najlepiej przygotować się do wyjaśniania czego on w ogóle potrzebuje. Jeszcze zanim opuścił Króliczą Łapkę nieśmiało poprosił ją o informację, jak do niej trafić. Wtedy nie do końca jeszcze rozumiał, co znaczyło, że "ścieżka była niepokojąca, ale ma się nie przejmować błędnymi ognikami, bo swoich nie ruszają". Co gorsza, większość trasy przez ciemną puszczę musiał pokonać pieszo. Zrozumiał przynajmniej, co oznaczało ostrzeżenie pani Primy. Prawą dłoń zaciskał kurczowo na różdżce aż pobielały mu knykcie i podskakiwał na każdy, nawet najcichszy dźwięk z czego przynajmniej trzy wywołał sam swoim zbyt mało ostrożnym skradaniem. W torbie, pieczołowicie zamknięty spoczywał niezwykle drogi składnik na eliksir, który sobie wymarzył. Ale nie ma co uprzedzać faktów, bo Caradog właśnie przebył przerażający las bez żadnego uszczerbku na zdrowiu i dotarł do tabliczki "naprawdę wolałabym, żebyś nie przychodził". Zatrzymał się przed nią, bezradnie rozglądając wkoło jakby licząc na to, że któryś z ogników powie mu, co ma robić. Czy miał tu stać? Trzeba było wysłać sowę. Nawet pomyślał o tym, że to może być dobry pomysł, ale nie chciał pani Lovegood przeszkadzać bardziej niż to konieczne, poza tym rozmawiali o eliksirach wczoraj, a Cecil nie chciał zrazić do siebie żadnego z Zakonników wysyłając im na głowę Alkmenę*. Przyszedł tu więc bez dodatkowej zapowiedzi, ale może jednak był to błąd? Chciał się nawet wycofać, ale przecież obiecał chłopakom, że przyniesie eliksiry, nie mógł ich tak zawieść. Wziął głęboki wdech i ryzykując wściekłość i alchemiczki, i ogników, które przestaną traktować go jak swojego, podszedł do drzwi i zapukał. Oddech wypuścił dopiero, kiedy drzwi się otworzyły, a wraz z nim, z Caradoga wyleciały wszystkie słowa, które pieczołowicie przygotował w głowie jako powitanie.
- Dzień dobry, pani Lovegood. Rozmawialiśmy wczoraj, w Króliczej Łapce o eliksirach. Czytałem o nich trochę i wydaje mi się, że będziemy potrzebowali eliksiru kociej zwinności, udało mi się zdobyć włosie mantykory, bo podręcznik eliksirów dla zaawansowanych Horacego Slughrona mówił, że to niezbędny składnik, mam go ze sobą w torbie. W książce nie pisali nic, że trzeba go specjalnie przechowywać, więc mam nadzieję, że jest w porządku. Nie chcę pani przeszkadzać.
Caradog wreszcie umilkł. Ale to dlatego, że skończyło mu się w płucach powietrze, a nie słowa na języku. Przerażony jednak strumieniem świadomości, który wylał na w zasadzie obcą kobietę, sięgnął od razu do torby po włosie mantykory, przekazując je komuś, kto miał nadzieję wiedział, co się z nim robiło. Nieważne bowiem, ile Cecil zdążył przez noc przeczytać stron, z pewnością było to za mało by uwarzyć coś tak prostego jak lek na katar, a co dopiero bardziej skomplikowane rzeczy. Popatrzył też przy tym na Primę wzrokiem nieco błagalnym, nieco przepraszającym. Sam do końca nie wiedział, która z emocji w nim obecnie dominowała, zmartwienie, że się jej narzuca, czy też strach, że nie zdobędzie niezbędnych w ich misji środków i przez to całkowicie zawiodą. Obie wydawały się równie przerażające.
| Przekazuję Primie włosie mantykory
*imię sowy
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miniony wieczór – a także część nocy – minęła jej na skrobaniu ścian z pozostałości po eksplozji dwóch kociołków. Nie była to łatwa sprawa, nie była to lekka praca, nawet jeśli pomagał jej w tym Elric. Prima zatem od samego rana czuła się niewyspana i zestresowana; widmo zapowiedzianej przez lorda ministra misji wiązało jej żołądek w supeł, a ognik odwagi ze spotkania jakby przygasł i zmarniał.
Każdemu chętnemu udzieliła wskazówek jak dotrzeć do chaty. Przestrzegła przed ognikami, przed bagnem, przed dybukiem, przed gubiącymi się drzewami, a i tak miała wrażenie, że stanie się coś złego, jakby niezależnie od jej starań i chęci. Sytuacji wcale nie poprawiała obecność czaszki – znaleziona przed rokiem na nagrobku za chatą, ewidentnie należąca do konia, do tego gadającą – demon – albo duch? – zamieszkujący kościec nie przebierał w złośliwościach, dokazywał i dogryzał. Puste oczodoły płonęły szkarłatnym światłem, a odbijający się w jej umyśle obcy głos przypominał skrzypienie wieka trumny. Tylko ona słyszała te wszystkie komentarze, tylko do niej ten przedziwny twór przemawiał, a Prima wciąż nie miała pojęcia dlaczego.
Akurat siedziała przy stole w kuchni, przeglądała alchemiczne notatki, gdy rozległo się pukanie. Wraz z nim w powietrzu rozległo się ciche, puste puknięcie, a na stole zmaterializowała się czaszka. Oczodoły ponownie zapłonęły, gdzieś na skraju jej myśli zaciążyła obca świadomość.
Otworzyła drzwi z miną godną lepszej sprawy.
Ej, stara, rozległ się głos czaszki w jej głowie. Co to za frajer?
Prima zignorowała niematerialnego intruza i uśmiechnęła się nerwowo w stronę młodzieńca. Pamiętała go ze spotkania. Pamiętała także jego towarzyszy i powierzoną im misję. Londyn, czy tak? Wzdrygnęła się.
– Ojej. – Potok słów nieco ją przytłoczył; kącik ust zadrgał nerwowo. – Wszystko z włosiem w porządku, to wytrzymały materiał, nie tak łatwo go–...
Ja nie wiem, coraz młodsze te bęcwały. Co to za bubel? Przecież on w życiu włosia mantykory nie widział!
Prima odkaszlnęła w dłoń i przesunęła się w drzwiach, zaprosiła Caradoga gestem do środka. Wnętrze chaty prezentowało się raczej skromnie; sień przechodziła w kuchnię, a z kuchni prowadziło przejście do kolejnych pomieszczeń. Pod belkami wisiały pęki suszonych ziół, a w palenisku wesoło trzaskały płomienie. W powietrzu unosił się zapach naparu z mięty.
– Napijesz się może czegoś? Droga pewnie dała ci nieco w kość, hm? Obcy nie chodzą tą ścieżką… obcy jej nie znają. Czasem jednak to nie ludzie są największym niebezpieczeństwem, które można spotkać w puszczy takiej jak ta.
Co za strata wody.
Prima z ukosa spojrzała na znajdującą się na stole czaszkę. Czerwień w oczodole na moment zniknęła, a czarownica podziękowała w duchu wszelkim bogom, że tylko ona widzi i słyszy to szaleństwo. Może powinna zapytać o radę któregoś aurora? Kieran? Michael? Brendan? Justine?...
Czaszka tajemniczo umilkła.
– Włosia, jeśli dobrze pójdzie, starczy nam na dwie porcje – wyjaśniła łagodnie, gładząc szorstki pęczek opuszką palca – was jest trójka, prawda? Macie dodatkowy eliksir w zanadrzu? Czy któryś z was rezygnuje? – Po chwili dotarło do niej jak to brzmi. – Z eliksiru rzecz jasna.
Każdemu chętnemu udzieliła wskazówek jak dotrzeć do chaty. Przestrzegła przed ognikami, przed bagnem, przed dybukiem, przed gubiącymi się drzewami, a i tak miała wrażenie, że stanie się coś złego, jakby niezależnie od jej starań i chęci. Sytuacji wcale nie poprawiała obecność czaszki – znaleziona przed rokiem na nagrobku za chatą, ewidentnie należąca do konia, do tego gadającą – demon – albo duch? – zamieszkujący kościec nie przebierał w złośliwościach, dokazywał i dogryzał. Puste oczodoły płonęły szkarłatnym światłem, a odbijający się w jej umyśle obcy głos przypominał skrzypienie wieka trumny. Tylko ona słyszała te wszystkie komentarze, tylko do niej ten przedziwny twór przemawiał, a Prima wciąż nie miała pojęcia dlaczego.
Akurat siedziała przy stole w kuchni, przeglądała alchemiczne notatki, gdy rozległo się pukanie. Wraz z nim w powietrzu rozległo się ciche, puste puknięcie, a na stole zmaterializowała się czaszka. Oczodoły ponownie zapłonęły, gdzieś na skraju jej myśli zaciążyła obca świadomość.
Otworzyła drzwi z miną godną lepszej sprawy.
Ej, stara, rozległ się głos czaszki w jej głowie. Co to za frajer?
Prima zignorowała niematerialnego intruza i uśmiechnęła się nerwowo w stronę młodzieńca. Pamiętała go ze spotkania. Pamiętała także jego towarzyszy i powierzoną im misję. Londyn, czy tak? Wzdrygnęła się.
– Ojej. – Potok słów nieco ją przytłoczył; kącik ust zadrgał nerwowo. – Wszystko z włosiem w porządku, to wytrzymały materiał, nie tak łatwo go–...
Ja nie wiem, coraz młodsze te bęcwały. Co to za bubel? Przecież on w życiu włosia mantykory nie widział!
Prima odkaszlnęła w dłoń i przesunęła się w drzwiach, zaprosiła Caradoga gestem do środka. Wnętrze chaty prezentowało się raczej skromnie; sień przechodziła w kuchnię, a z kuchni prowadziło przejście do kolejnych pomieszczeń. Pod belkami wisiały pęki suszonych ziół, a w palenisku wesoło trzaskały płomienie. W powietrzu unosił się zapach naparu z mięty.
– Napijesz się może czegoś? Droga pewnie dała ci nieco w kość, hm? Obcy nie chodzą tą ścieżką… obcy jej nie znają. Czasem jednak to nie ludzie są największym niebezpieczeństwem, które można spotkać w puszczy takiej jak ta.
Co za strata wody.
Prima z ukosa spojrzała na znajdującą się na stole czaszkę. Czerwień w oczodole na moment zniknęła, a czarownica podziękowała w duchu wszelkim bogom, że tylko ona widzi i słyszy to szaleństwo. Może powinna zapytać o radę któregoś aurora? Kieran? Michael? Brendan? Justine?...
Czaszka tajemniczo umilkła.
– Włosia, jeśli dobrze pójdzie, starczy nam na dwie porcje – wyjaśniła łagodnie, gładząc szorstki pęczek opuszką palca – was jest trójka, prawda? Macie dodatkowy eliksir w zanadrzu? Czy któryś z was rezygnuje? – Po chwili dotarło do niej jak to brzmi. – Z eliksiru rzecz jasna.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Caradog nie mógł usłyszeć mówiącej do Primy czaszki. Nie zdawał sobie więc sprawy z ilości szczęścia, jakie go spotkało, bo nieuprzejme komentarze sarkastycznej kości mogłyby być ostatnim uderzeniem w jego nadwyrężone nerwy, które ostatecznie by go ich pozbawiło. Życie Cecila, nie licząc dwóch zalążków chaosu w postaci Marcela i Jamesa, było bardzo spokojnym życiem. Ułożonym, bez specjalnych zaskoczeń i niespodziewanych zwrotów akcji. O aresztowaniach czytał tylko w książkach i gazetach, a szalonych pościgach konnych czy na miotłach brał udział jedynie jako siedmiolatek, z kawałkiem kija między nogami, który w zależności od dnia był rączym wierzchowcem bądź najnowszym modelem Komety. A teraz ruszał na misję zleconą mu przez Ministra Podziemnego Ministerstwa Magii. Sekretną, tajną misję, od której mogły zależeć losy wojny. Ryzykował życiem i zdrowiem w celu, którego sam nawet do końca nie rozumiał, choć wiedział, że popierał go całym sercem. A najgorsze w tym wszystkim było to, że żeby przeżyć zaplanowaną wyprawę, musiał udać się do czarownicy, która wypełniała wszystkie wymogi do nazwania jej wiedźmą z lasu, w dodatku mieszkała na końcu ścieżki, która na każdym kroku mówiła mu żeby nią nie szedł, a wreszcie przed domem kazała mu raz jeszcze zawrócić. A on mimo wszystko dotarł do domu czarownicy i zasypywał ją swoim bełkotem.
- To dobrze. Tak. Bardzo. Dziękuję - poczuł prawdziwą ulgę, kiedy okazało się, że włosie mantykory nie uległo uszkodzeniu. A poczułby jeszcze większą, gdyby wiedział, że nie słyszy czaszki. Ale nie wiedział. Ulga była więc umiarkowana.
Niepewnie wszedł do środka uśmiechając się blado, wciąż nie do końca przekonany, że się nie narzuca.
- Dziękuję bardzo, nie chcę pani przeszkadzać - odparł bez podawania odpowiedzi na propozycję herbaty - naprawdę - dodał, kiedy kobieta wspomniała o ścieżce. Zastanowił się przez chwilę.
- To prawda, ludzie chyba wyjątkowo martwili mnie najmniej podczas podróży - wymamrotał.
Podążył wzrokiem za spojrzeniem kobiety i dostrzegł wreszcie leżącą na stole, milczącą czaszkę. Wzdrygnął się lekko na jej widok. I nie potrzebował do tego nawet świecących czerwonych oczu. Było coś niepokojącego w podobnych ozdobach i Cecil wcale nie czuł się dobrze z faktem, że obserwowały go puste oczodoły. Nawet jeśli nie wiedział, jak dokładnie mogły go widzieć.
- Tak, trójka. Marcelius, James i ja - potwierdził odzyskując nieco rezonu. Na to pytanie przynajmniej znał odpowiedź. Gorzej z kolejnym. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, że pani Lovegood sugeruje mu by zrezygnował z misji, że może lepiej byłoby gdyby się nie wygłupiał i wrócił do swojego spokojnego, nudnego życia, w którym najbardziej ekscytującym elementem jest odrobina octu w sałatce z majonezem.
- Chłopaki... - zająknął się. - To znaczy Marcelius i James mają jeszcze eliksiry. Nie wiemy do końca jak podzielimy się zadaniami i co będziemy musieli robić i pomyślałem, że możemy mieć coś na wszelki wypadek. Marcel jest akrobatą, pewnie sam by sobie świetnie poradził, ale... - urwał. Bo może, i tym razem myśl ta pochodziła tylko i wyłącznie od niego, rzeczywiście powinien odpuścić. Czy on w ogóle był przyjaciołom na tej misji potrzebny? Przecież świetnie sobie zawsze radzili bez niego, będzie im tylko zawadzał, nieważne, ile eliksirów wypije przed czy w trakcie.
- Chciałbym się też na coś przydać, dlatego... - niezgrabnie wskazał rękami przekazane włosie mantykory, zdobywając się na dawkę szczerości, której jeszcze chwilę wcześniej nie chciał przyznać nawet przed sobą. Spróbował zamaskować swoją niepewność uśmiechem, nie powinien przecież przyznawać się do swojej niekompetencji. Przypomniał sobie słowa Marcela ze spotkania, musiał udawać, że wie co robi i że jest na miejscu, na którym być powinien. Szczególnie przed swoją pierwszą misją. Spróbował nadać swojej twarzy wyraz zdeterminowania zamiast zagubienia, z marnym jednak efektem. Był jak otwarta księga, wszystkie jego wewnętrzne rozterki rozgrywały się w jego nieco zbyt szeroko otworzonych oczach, które co jakiś czas wracały do niepokojącej czaszki umieszczonej na stole.
- To dobrze. Tak. Bardzo. Dziękuję - poczuł prawdziwą ulgę, kiedy okazało się, że włosie mantykory nie uległo uszkodzeniu. A poczułby jeszcze większą, gdyby wiedział, że nie słyszy czaszki. Ale nie wiedział. Ulga była więc umiarkowana.
Niepewnie wszedł do środka uśmiechając się blado, wciąż nie do końca przekonany, że się nie narzuca.
- Dziękuję bardzo, nie chcę pani przeszkadzać - odparł bez podawania odpowiedzi na propozycję herbaty - naprawdę - dodał, kiedy kobieta wspomniała o ścieżce. Zastanowił się przez chwilę.
- To prawda, ludzie chyba wyjątkowo martwili mnie najmniej podczas podróży - wymamrotał.
Podążył wzrokiem za spojrzeniem kobiety i dostrzegł wreszcie leżącą na stole, milczącą czaszkę. Wzdrygnął się lekko na jej widok. I nie potrzebował do tego nawet świecących czerwonych oczu. Było coś niepokojącego w podobnych ozdobach i Cecil wcale nie czuł się dobrze z faktem, że obserwowały go puste oczodoły. Nawet jeśli nie wiedział, jak dokładnie mogły go widzieć.
- Tak, trójka. Marcelius, James i ja - potwierdził odzyskując nieco rezonu. Na to pytanie przynajmniej znał odpowiedź. Gorzej z kolejnym. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, że pani Lovegood sugeruje mu by zrezygnował z misji, że może lepiej byłoby gdyby się nie wygłupiał i wrócił do swojego spokojnego, nudnego życia, w którym najbardziej ekscytującym elementem jest odrobina octu w sałatce z majonezem.
- Chłopaki... - zająknął się. - To znaczy Marcelius i James mają jeszcze eliksiry. Nie wiemy do końca jak podzielimy się zadaniami i co będziemy musieli robić i pomyślałem, że możemy mieć coś na wszelki wypadek. Marcel jest akrobatą, pewnie sam by sobie świetnie poradził, ale... - urwał. Bo może, i tym razem myśl ta pochodziła tylko i wyłącznie od niego, rzeczywiście powinien odpuścić. Czy on w ogóle był przyjaciołom na tej misji potrzebny? Przecież świetnie sobie zawsze radzili bez niego, będzie im tylko zawadzał, nieważne, ile eliksirów wypije przed czy w trakcie.
- Chciałbym się też na coś przydać, dlatego... - niezgrabnie wskazał rękami przekazane włosie mantykory, zdobywając się na dawkę szczerości, której jeszcze chwilę wcześniej nie chciał przyznać nawet przed sobą. Spróbował zamaskować swoją niepewność uśmiechem, nie powinien przecież przyznawać się do swojej niekompetencji. Przypomniał sobie słowa Marcela ze spotkania, musiał udawać, że wie co robi i że jest na miejscu, na którym być powinien. Szczególnie przed swoją pierwszą misją. Spróbował nadać swojej twarzy wyraz zdeterminowania zamiast zagubienia, z marnym jednak efektem. Był jak otwarta księga, wszystkie jego wewnętrzne rozterki rozgrywały się w jego nieco zbyt szeroko otworzonych oczach, które co jakiś czas wracały do niepokojącej czaszki umieszczonej na stole.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pracownia
Szybka odpowiedź