[sen] devil's paradise
AutorWiadomość
somewhere, in some other lifetime
i roam free
strutting down my own lane, my way, no kings, no slaves
but right now
you got me in a chokehold, headlock, blindfold, don't stop
i roam free
strutting down my own lane, my way, no kings, no slaves
but right now
you got me in a chokehold, headlock, blindfold, don't stop
Po starym, zawilgotniałym tynku w dumnej pozie wspinał się wielgachny pająk; długimi odnóżami sięgał kolejnych stopni misternie cienkiej sieci, uwikłanej trudem własnej pracy i ambicji. U szczytu wisiała walcząca o życie mucha, wierzgająca panicznie w odmętach sideł skazujących ją na bezwzględną śmierć. Tarantula łypnęła na nią wzrokiem tortur, już zaraz pożerając owada w niewolniczej formule. Kawałek po kawałku, pedantycznie i z namysłem, w wszechogarniającej atmosferze grozy. Ptasznik chełpił się swoim zwycięstwem, oszczędnie karmiąc trzewia świeżym mięsem. Zdobycz już dawno naznaczyła plecionkę zapachem krwi; martwy trupek służalczo ofiarowywał się silniejszemu, zgodnie z prawami natury. Tym właśnie była mrzonka o fantazyjnej dominacji i ślepym poddaństwie, naiwnym podleganiu rolom wyznaczanym przez instynkty. Te rządziły światem od wieków, ustawicznie wpychając całość jego skomplikowania w ramy hierarchicznego systemu. Wszystko napędzane potęgą przyczynowości i skutków, uzasadnionego łańcucha następstw, podszeptywało o nadanej odgórnie klasie. Randze, która skrupulatnie przędła nić niby przewrotnego losu, od samych narodzin, aż po ostateczny finał, gdy kostucha zwykła odbierać swych ziemskich podwładnych. Taką samą wstążką rysował się bajeczny mit jego istnienia ― powołanie do hegemonicznej pozycji. Żądza zwierzchnictwa i sukcesu pochłaniała umysł mgłą pociągającej fatamorgany; stanowczość i charyzma nie wystarczały jednak do osiągnięcia prymu, o jakim plotły mrzonki we śnie i na jawie. Omamy ogarniały ciało ilekroć do mózgu dostawała się nowina odniesionego zwycięstwa, napełniając go równomiernie satysfakcją i pychą. Narcyzm i brak pokory bywały zgubne, ale on nie obawiał się chyba ścieżki do piekła. Zupełnie jakby umiłował sobie parzące odcienie buchających żarliwie płomieni, które napędzająco kąsały kończyny. Skóra nie skrywała jednak szpetnych blizn, w istocie będąc zaskakująco miękką; podłość charakteru nie była zatem dominantą jego dziedzictwa. Pod miałkim, niekiedy niewyraźnym spojrzeniem spoczywać musiał kusiciel, krzyczący niemo o apetycie sięgającym upokorzenia. To leżało gdzieś poza pulą genów przekonujących o konturze nadczłowieka, za którego pragnął się uważać. Młodzieńcza arogancja zgaszona miała być byle słowem, albo prostym czynem, ale wyłącznie za jego zgodą. Nie tracił zatem zupełności kontroli, czuwając wciąż nad zakresem jej zemsty. Na powrót miała mu dogadzać, choć tym razem zupełnie inaczej. Pragnął jej triumfu, pragnął silnej ręki decyzyjności, może też imponującego popisu charakteru. Sprzeciw też mógł być jego świadectwem.
Milcząca statura nie zdradzała żadnej emocji, choć wnętrze gotowało się do ponownej bitwy. Wrogowie mieli takowe w prostej codzienności, istniały bowiem jako solidarny element nienormalnie angażującej koegzystencji. Z uznaniem podziwiał statyczną sylwetkę kobiecych kształtów, ukrytych pod uciskiem gorsetu sukni i powszechnego konwenansu. Egotycznie pragnął wyrwać ze środka bijące w napięciu serce ― zawładnąć nim doszczętnie, wziąć w toksycznym nawyku podległości, prawie na własność, jakby miał cokolwiek do udowodnienia. W rzeczywistości potrzeba zniewolenia wynikała jedynie ze zwierzęcego obłędu, drzemiącego głęboko zewu, tłumionego manierą temperamentu, który uciekł teraz spod dyktatury spokojnej duszy.
― Przyznaj, że mnie nienawidzisz ― polecił cicho, z uśmiechem i oczami skrzącymi ognikami przekory. Nie znosząc cierpliwości, sprowokował nieobyczajnym czynem krótkiego, zarazem jednak czułego, pocałunku. Smakował gorzko, ale i grzesznie. Uległa temu poruszeniu bliskości? Oddalił się od rozrzewnienia ciepłych warg i oczekiwał potwierdzenia. Tylko jego potrzebował w obliczu zastałego wyzwania.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wyimaginowana wersja stąpająca po nieistotnym gruzie pragnień i niewypowiedzianych przyjemności. Feerie barw przybierały kształt znajomy, nijak jednak nie dobierał się on do istoty prawdziwej, której namacalność określić można było cichym westchnięciem rozgorączkowanych walk dotyku i głosu; ujarzmioną pod skórą reakcją podprogowych odruchów milionów, namacalnych w istocie struktur. Ta walka zawsze tyczyła się głębokich, rozsianych w naturze schematów. Była odległa tejże sławetnej materii, której struktura ulegała diametralnym, niekontrolowanym na pozór zmianom, gdy faktor kształtował się zmiennymi środowiskowymi. Materia, jej niestałość, udzielała się jednak zjawiskom kształtowanym przez fakt określenia tegoż zjawiska tym terminem - obecnością, nieuniknioną w naturalnym bycie żywota - zjawiskom innym, odległym; łapom opadającym na rozgrzany kamień oczekiwań, cichym rykom rozniesionym pośród wilgotności lasu. Wśród łagodności rosy otulającej jutrzenkę swoim nienagannym wsparciem, wśród rosy śmierci dobierającej się do tkanek, niegdyś trawionych lękiem, w momencie ukojenia rozpoławianych na fragmenty wedle drżeń bólu.
Gdy ciała opadały łagodnie na chłód wiosennego runa, nadchodził czas dobitny - materii - energii za nią idącej - stawało się zadość, zęby dobierały się do fałd skóry, naturalny instynkt pozwalał ukryć ciało w potrzebie dopełnienia kręgu życia; cichy ryk rozrywał bowiem leśną gęstwinę i niósł za sobą na powrót cierpienie, gdy jedność kilku ciał stawała się odrębna, by na powrót stworzyć materię zdolną do podziału, rozwoju i ewolucji w ramach przyporządkowanych sobie ról. Samce zbliżały się do stad gotowe na niesienie przypisanej im wartości, wrota możliwości otwierały się tylko wtedy, gdy szła za tym obopólna zgoda, w każdym innym przypadku kończąc się fiaskiem. Kły przebijały strukturę skóry, rozrywając pojedyncze ścięgna przednich łap; kopyto odbijało się natrafiając na życiodajny nerw tarczkowy, odbierając jakiekolwiek szanse na przeżycie. Każdy znał swoje miejsce. I oni pragnęli je znać, tą wpojoną moralnością i konwenansami ujmę, określając porządkiem świata. Spowite bladością twarze wtapiały się w miękkość zimnej pościeli, a ciepło ciała niosło za sobą ostatnie zaciśnięcie palców na biodrach.Chciał tego, chciał tego. Milczano zaś o lekkim kołysaniu bioder i uniesieniu w rytm zaobserwowanym niegdyś pośród otaczającego świata; milczano o języku zaplatającym delikatne okręgi w dosycie namaszczenia drugiego ciała. Milczano i o tym, że niekiedy tego chcieli. Chcieli, by drobna dłoń zaplotła się wokół szyi, by zaciskiem i ruchem niosła aranżację kreowanych w myślach odruchów.
Chcieli tak, jak on chciał jej teraz - nieświadomej, wyzbytej swoich ludzkich kajdan, zgodnej z poznanym charakterem i wykreowanym jego własną analizą wyobrażeniem, w którym odbierał jej najważniejszą, ludzką cechę - indywidualność i decyzyjność. Była jego wizją, była jego pragnieniem, które posłusznie niby za odjęciem z twarzy podobizny, niosło za sobą wizję jego zamiarów, planów i myśli. Jego słów, które choć wybrzmiały kobiecym, doskonale zasłyszanym głosem, daleko miały się do pierwowzoru krojonego w odrębnej, rzeczywistej okoliczności.
― Nienawidzę. ― Wyszeptała, chwilę po tym, gdy usta - pewne siebie, dalekie niedoświadczeniu skrytemu w pierwowzorze uciechy - odsunęły się od ciepła jego warg.
― Nienawidzę Cię. ― Pomruk, aktorsko podwyższonym tonem, niósł za sobą zmarszczone brwi, a te odnalazły jego oczy, spoglądając na pozór pełnymi emocji, roziskrzonymi i kpiącymi. Opuszki palców odnalazły materiał, wedle którego podążały ku górze. Parzyły, smukłe palce wydawały się podążać niewidzialną, rozrysowaną doskonale znanym schematem drogą, której przedsmak wieńczył się w delikatnym zaciśnięciu dłoni. Obleczona pewnością twarz zbliżyła się na powrót do niego, wydając z siebie ciche westchnięcie zadowolenia, nieukrywanego wprost entuzjazmu. ― Nienawidzę. ― Uścisk na powrót rozluźnił się i zacisnął, by oddać go torturze na powrót, ledwie sekundę przed tym, jak objęła delikatnie dolną wargę, przetrzymując ją w zawłaszczającej pieszczocie w subtelnym, acz smakującym żelazistością krwi zagryzieniu. Ciało odpuściło jednak batalię o przywłaszczenie, palce odsunęły się od charakterystycznego zarysowania materiału spodni, usta spoczęły w pełnym ulgi zagryzieniu, niosąc na sobie subtelnie obrzmienie chwilowej przyjemności. Wysmyknęła się więc spod objęcia, a korytarz niegdyś przepełniony ludźmi, teraz zdawał się stanowić opustoszały labirynt walki o to, co nienamacalne, a skąpane łuną nadchodzących chwil. Wydawała się uciekać, choć twarz spoglądała zza ramienia; podłogę stopniowo zdobiły kolejne warstwy niesionej na niej iluzji. Kolczyki, kolia, rękawiczki, torebka. But prawy, but lewy ledwie przysłonięty skrawkiem materiału - wizja wyzbyła się sukienki, która nadal opinała jej ciało. Odwróciła się, przyśpieszając nieznacznie; kroki zmierzały na ścianę, plecy nieopodal miały spotkać się z zaostrzeniem ramy obrazu. Nie potrafił go zidentyfikować. Twarz, a może dobitniej mówiąc jej kopia, wyrażała ledwie skrawki uczuć - oczy skryły się po szklistą poświatą, usta pozostawały w lekkim rozchyleniu - nie ukazywała tego, że dłonie rozrywały stopniowo drugą, identyczną na pozór sukienkę, odsłaniając stopniowo coraz większe fragment lodowatej, wyzbytej człowieczeństwa skóry.
― Przyznaj, że mnie nienawidzisz.
Gdy ciała opadały łagodnie na chłód wiosennego runa, nadchodził czas dobitny - materii - energii za nią idącej - stawało się zadość, zęby dobierały się do fałd skóry, naturalny instynkt pozwalał ukryć ciało w potrzebie dopełnienia kręgu życia; cichy ryk rozrywał bowiem leśną gęstwinę i niósł za sobą na powrót cierpienie, gdy jedność kilku ciał stawała się odrębna, by na powrót stworzyć materię zdolną do podziału, rozwoju i ewolucji w ramach przyporządkowanych sobie ról. Samce zbliżały się do stad gotowe na niesienie przypisanej im wartości, wrota możliwości otwierały się tylko wtedy, gdy szła za tym obopólna zgoda, w każdym innym przypadku kończąc się fiaskiem. Kły przebijały strukturę skóry, rozrywając pojedyncze ścięgna przednich łap; kopyto odbijało się natrafiając na życiodajny nerw tarczkowy, odbierając jakiekolwiek szanse na przeżycie. Każdy znał swoje miejsce. I oni pragnęli je znać, tą wpojoną moralnością i konwenansami ujmę, określając porządkiem świata. Spowite bladością twarze wtapiały się w miękkość zimnej pościeli, a ciepło ciała niosło za sobą ostatnie zaciśnięcie palców na biodrach.
Chcieli tak, jak on chciał jej teraz - nieświadomej, wyzbytej swoich ludzkich kajdan, zgodnej z poznanym charakterem i wykreowanym jego własną analizą wyobrażeniem, w którym odbierał jej najważniejszą, ludzką cechę - indywidualność i decyzyjność. Była jego wizją, była jego pragnieniem, które posłusznie niby za odjęciem z twarzy podobizny, niosło za sobą wizję jego zamiarów, planów i myśli. Jego słów, które choć wybrzmiały kobiecym, doskonale zasłyszanym głosem, daleko miały się do pierwowzoru krojonego w odrębnej, rzeczywistej okoliczności.
― Nienawidzę. ― Wyszeptała, chwilę po tym, gdy usta - pewne siebie, dalekie niedoświadczeniu skrytemu w pierwowzorze uciechy - odsunęły się od ciepła jego warg.
― Nienawidzę Cię. ― Pomruk, aktorsko podwyższonym tonem, niósł za sobą zmarszczone brwi, a te odnalazły jego oczy, spoglądając na pozór pełnymi emocji, roziskrzonymi i kpiącymi. Opuszki palców odnalazły materiał, wedle którego podążały ku górze. Parzyły, smukłe palce wydawały się podążać niewidzialną, rozrysowaną doskonale znanym schematem drogą, której przedsmak wieńczył się w delikatnym zaciśnięciu dłoni. Obleczona pewnością twarz zbliżyła się na powrót do niego, wydając z siebie ciche westchnięcie zadowolenia, nieukrywanego wprost entuzjazmu. ― Nienawidzę. ― Uścisk na powrót rozluźnił się i zacisnął, by oddać go torturze na powrót, ledwie sekundę przed tym, jak objęła delikatnie dolną wargę, przetrzymując ją w zawłaszczającej pieszczocie w subtelnym, acz smakującym żelazistością krwi zagryzieniu. Ciało odpuściło jednak batalię o przywłaszczenie, palce odsunęły się od charakterystycznego zarysowania materiału spodni, usta spoczęły w pełnym ulgi zagryzieniu, niosąc na sobie subtelnie obrzmienie chwilowej przyjemności. Wysmyknęła się więc spod objęcia, a korytarz niegdyś przepełniony ludźmi, teraz zdawał się stanowić opustoszały labirynt walki o to, co nienamacalne, a skąpane łuną nadchodzących chwil. Wydawała się uciekać, choć twarz spoglądała zza ramienia; podłogę stopniowo zdobiły kolejne warstwy niesionej na niej iluzji. Kolczyki, kolia, rękawiczki, torebka. But prawy, but lewy ledwie przysłonięty skrawkiem materiału - wizja wyzbyła się sukienki, która nadal opinała jej ciało. Odwróciła się, przyśpieszając nieznacznie; kroki zmierzały na ścianę, plecy nieopodal miały spotkać się z zaostrzeniem ramy obrazu. Nie potrafił go zidentyfikować. Twarz, a może dobitniej mówiąc jej kopia, wyrażała ledwie skrawki uczuć - oczy skryły się po szklistą poświatą, usta pozostawały w lekkim rozchyleniu - nie ukazywała tego, że dłonie rozrywały stopniowo drugą, identyczną na pozór sukienkę, odsłaniając stopniowo coraz większe fragment lodowatej, wyzbytej człowieczeństwa skóry.
― Przyznaj, że mnie nienawidzisz.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Niewyraźne wizje mieszały się ze sobą wzajemnie, jakby miraż rozmazanych fantazmatów. Tuż za obrazem triumfującego pająka sterczał drewniany ul leżak starej daty, pogrążony w burzy nieopanowanej rójki walczących o własny kąt pszczół. Dumna matka rozsiewała konsekwentnie feromon własnej miłości, przypominając robotnicom o własnym przywództwie; te z uwagą karmiły mleczkiem wydobywające się z komórek larwy, zawczasu wyhodowane, dla dobra osobistego i całego organizmu licznej społeczności. Każda z nich egzystowała w powtarzalnym cyklu, jako strażniczka, sprzątaczka, wreszcie ― żerująca na pyłku i nektarze roślin błonkówka. Do czasu, gdy nadchodził kres krótkiej życiowej wędrówki, a trupki owadów zajmowały licznie dennicę wielopiętrowej konstrukcji. I na powrót rola samicy dyktowała warunki przyszłości; truteń życzliwie tańczył z nią chwilę w formalnym oblocie, użyczając broni zasilającej szeregi nowej rodziny ― tego samego środka, który zabijał go natychmiastowym zawałem. Inaczej od modliszki nie więziła samca w uśmiercających sidłach; miast tego poświęcała go w imię większej sprawy, nieprzejęta zupełnie losem dogorywającego robaka. Taka już była rola mężczyzn ― służyć swoim paniom, wiernie i lojalnie, spełniając ich wybredne zachcianki, niekiedy w postawie podległej ofiary. Dziwaczne pragnienie służalczości odezwało się też w nim, wiecznie dążącym do obsesyjnej dominacji; miała go dzisiaj z niej obedrzeć, władczo i bezwzględnie, dając ujście narastającemu od tygodni napięciu instynktownej żądzy. Tylko tego prawdziwie od niej pragnął, razem z uczuciem napędzającej umysł porażki, której nie zwykł tak po prostu ulegać. Każde potknięcie miało nosić znamiona motywacji do nauki, każdy kryzys jawił się jako szansa na poznanie niezbadanych rejonów własnej duszy. Widział w niej zatem intrygujący eksperyment, nad wyraz pociągający skrywaną w odmętach umysłu ambicję; widział też równie piękną, majestatyczną kobietę, poruszającą organizm elektryzującym dotykiem i skrzącym się ognikami spojrzeniem. Obraz ciasnego gorsetu wyrywał zwinne dłonie do misternej zabawy z zasznurowanym kagańcem; myśl podpowiadała jednak rozsądne opanowanie, walkę z nienamacalną namiętnością skrywanych pod suknią kształtów. Wycedzone zalotnie nienawidzę kilkukrotnie wybrzmiewało głośnym echem tłumionej pasji; uśmiech satysfakcji wyrósł na twarzy, gdy niespiesznie pozwoliła sobie badać najwrażliwsze rejony męskiego stworzenia. Nęciła bliżej mu nieznaną łagodnością, zarazem panoszyła się stanowczością ruchów i pewnością własnego sukcesu. Miała zawładnąć nim tu i teraz, pozbywszy się zawczasu miałkiej iluzji samej siebie, zasilanej dusznym piekłem przewrotnego konwenansu. Miała królować manipulacją tu i teraz, gdy pomiędzy ciepłem wymienianych wzajemnie oddechów wyznawała o szczerze drażniącej psychozie. Nie znosili się tak bardzo, jednocześnie pragnęli w fizycznym zespoleniu; metaliczny smak krwi budził zastygłą ikrę, jednocześnie przypominając o czyhającym nań niebezpieczeństwie. Mogła jeszcze uciec, mogła zrezygnować; niecierpiący zwłoki decydował jednak za nią, zamknąwszy przemądrzałą staturę w niemym objęciu.
― Nie ― zaprotestował niezłomnie, jakby na przekór oczekiwanej deklaracji. ― Nie nienawidzę ― doprecyzował po chwili wzajemnego milczenia, skwitowanego westchnieniem pełnym egzaltacji. Ulotna halucynacja zdzierała z niej zaraz ostatki krępujących sylwetkę ozdób. Sama jedna błyszczała podobnie do zdjętej z namysłem kolii, sama jedna zniewalała ekstatycznie w zaledwie przymglonym odbiciu. Jakby gwiazda na zachmurzonym niebie, szukał jej nagiej w nocy księżycowej, pełen zadumy, w bolesnym zawodzeniu. Bo choć wiła się rumiana, omdlewająca, na zasłanym bielą materacu, kusząc niewinnym wstydem nadchodzącej rozkoszy, ta nie miała nigdy nastąpić. Dzieliła ich wszakże przejrzysta szyba niezgody, niejednoznaczny romantyzm kształtowany kolorem marazmu i intymnej pustki. Ciała stały się nienormalnie lodowate, jakby pozbawione człowieczeństwa; dotyk skrzył się niepojętym brakiem zmysłowości, jakby pozbawiony reakcji na bodźce. Kobiece wargi straciły kolor i miękkość na poczet wybiegającej, skrzydlatej myśli, tętniącej zaćmieniem nieprawdy i fałszu. Autentyczność zmyła sensualną prężność aktu; seksualna fantazja ogarnęła wszechwładnie słabą jednostkę ― Igora Karkaroffa.
― Nienawidzę ― rzekł zmiennie, w przerażeniu nienormalnym omamem. Na powrót stała się ciepła, wyrazista, rzeczywista. Tafla szkła zniknęła, ciśnienie popchnęło w stronę ludzkiego podniecenia. Nie miał już nic z minionego szkicu bezwzględnego zwierzęcia. Znów czuł, dłońmi zagarniając łupieżczo krągłości kobiecego ideału; znów całował umyślnie, długo, w przerywanej wyrazem ulgi jęku. Znów palił się w intencji rychłej przyszłości obopólnej euforii.
― Nie ― zaprotestował niezłomnie, jakby na przekór oczekiwanej deklaracji. ― Nie nienawidzę ― doprecyzował po chwili wzajemnego milczenia, skwitowanego westchnieniem pełnym egzaltacji. Ulotna halucynacja zdzierała z niej zaraz ostatki krępujących sylwetkę ozdób. Sama jedna błyszczała podobnie do zdjętej z namysłem kolii, sama jedna zniewalała ekstatycznie w zaledwie przymglonym odbiciu. Jakby gwiazda na zachmurzonym niebie, szukał jej nagiej w nocy księżycowej, pełen zadumy, w bolesnym zawodzeniu. Bo choć wiła się rumiana, omdlewająca, na zasłanym bielą materacu, kusząc niewinnym wstydem nadchodzącej rozkoszy, ta nie miała nigdy nastąpić. Dzieliła ich wszakże przejrzysta szyba niezgody, niejednoznaczny romantyzm kształtowany kolorem marazmu i intymnej pustki. Ciała stały się nienormalnie lodowate, jakby pozbawione człowieczeństwa; dotyk skrzył się niepojętym brakiem zmysłowości, jakby pozbawiony reakcji na bodźce. Kobiece wargi straciły kolor i miękkość na poczet wybiegającej, skrzydlatej myśli, tętniącej zaćmieniem nieprawdy i fałszu. Autentyczność zmyła sensualną prężność aktu; seksualna fantazja ogarnęła wszechwładnie słabą jednostkę ― Igora Karkaroffa.
― Nienawidzę ― rzekł zmiennie, w przerażeniu nienormalnym omamem. Na powrót stała się ciepła, wyrazista, rzeczywista. Tafla szkła zniknęła, ciśnienie popchnęło w stronę ludzkiego podniecenia. Nie miał już nic z minionego szkicu bezwzględnego zwierzęcia. Znów czuł, dłońmi zagarniając łupieżczo krągłości kobiecego ideału; znów całował umyślnie, długo, w przerywanej wyrazem ulgi jęku. Znów palił się w intencji rychłej przyszłości obopólnej euforii.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W tymże triumfie upatrywać można było podstawy jestestwa, wprost sięgająca głębi organizmu i najdelikatniejszych struktur tworzących ciało. Składniowe rozbudzały się i wrzały, wznosząc okrzyki buntu i walki. To właśnie ona utkwiła zawiłą nic ewolucji, gdy najsilniejsze czynniki przeważały w ogólnopojętch walkach. Sztuczny twór, zwany nauką, zwany pieprzonym intelektem mówił o dominacji i recesji, to właśnie ta pierwsza miała być zapamiętana, podczas gdy obecność drugiej stanowiła zapas informacji genetycznej. W tejże grze, prowadzonej od samych początków istnienia - gdy jednokomórkowe organizmy pochłonęły te inne, tworząc z nich własne organella - nie chodziło o dominację nad każdym, a nad tymi, którzy nie byli nam konieczni do kooperacji. Natura wykształciła systemy, nauczyła pierwotne organizmy symbioz; komensalizm i mutualizm, dobór metody zależał od preferencji i to właśnie ludzie, rozwijając umysły, pozwolili sobie na takową w aspekcie większym niż banalny dobór partnera seksualnego. Oglądali i oceniali, dobierali względem nieistotnych w powieleniu materiału genetycznego cech. Pozwalali sobie na więcej, kobiece dłonie oplotły się wokół niego, by zatrzymać się w bezruchu lodowatej postawy. Kontrolował to, nawet w śnie pragnącym naturalnie przyjętych ról; to on sprawował kontrolę, podporządkowując sobie jej osobę pod wyuzdane wizje i odrealnione pragnienie bycia spętanym. Truteń umierał, niósł godny żywot dawcy następnego pokolenia - stawał się nieistotny, stawa się mgłą pod istnieniem królowej. Jego usta smakowały cierpko, w śnie pragnęła tego tylko bardziej i bardziej, choć metafory przychodziły same. Gdy królowa nie spełnia wyimaginowanych kryteriów, poplecznicy tworzą śmiercionośny twór przypominający żywą kulę nienawiści. Tłamszą ją tam, rozrywając pomniejszymi fragmentami i kłując bezlitośnie aż skona wykończona walką bez wyjścia. Już kilkadziesiąt lat później powstaje Malena, czerpiąc garściami z bogobojnych wizji ludzkości, choć w istocie opierając się na schematach narzuconych przez rozkapryszoną naturę. Imogen jego dnia uroniłaby łzę, natrafiając na ścianę niemożności; Imogen jego nocy zacisnęła mocniej dłonie i gdy powróciła z lodowatego niebytu, dobrawszy się na powrót do męskich ust, zacisnęła palce na miękkości męskich włosów, mierzwiąc delikatną skórę obecnością metalicznego błysku ozdabiającego palce. Współbrzmienie ciał dobierało się głębiej, palce zaciskały się na misternym dziele kreacji, rozkładając na czynniki pierwsze, konstrukcję fasady wyglądu. Usta po raz kolejny odsunęły się, ciepły oddech omiótł delikatność obolałej skóry, niosąc szept, wybrzmiewający w całej scenerii echem pustych korytarzy.
― Nienawidzę Cię. ― Palce splątane w misternych wiązaniach pociągnęły głowę mężczyzny, odsłaniając szyję przed krwistoczerwonymi śladami szminki. Słonawy posmak kontroli kusił kolejnymi metaforami, niosąc sznur zaciskający się wokół dłoni, który w równomiernych odstępach zaciskał się i opadał, by na powrót odciąć dopływ krwi do sprawczych struktur anatomii. Kobiece wargi zwiedzały fragment po fragmencie, rozkoszowały się delikatnością - słabością, przy niej był słaby - pozostawianych, obrzmiałych śladów lekkich i silniejszych zawłaszczeń skóry, które jeden po drugim smakowały żelazistym pragnieniem więcej. Więcej, które uwolniło jej ciało spod ucisku ubioru; więcej, które odciągnęło grabieżcze muśnięcia od sekularyzowanego terenu, pozwalając na moment przecięcia tęczówek. Odsunąwszy się, to on, otaczający ją w nieznanym nikomu kręgu polowania - zachodzący od tyłu, czający pośród flory nieoczywistej relacji - miał miejsce na dosięgnięcie nieswojego; zawłaszczenie i dosięgnięcie najczulszych punktów kobiecego, wyimaginowanego jestestwa jego złudzeń. Metaforyczny, skryty w leśnej gęstwinie krąg zacieśniał się - głosy, te kobiece głosy dobierały się do wysublimowanej struktury myśli, przodując tembrem doskonale znanym, niskim i płynnym. Tym, który go wołał; tym, w którym pozwoliłby sobie na łupieżczy taniec pośród eterycznej ułudy zainteresowanie; ale i w tym, którym teraz karmił się, gdy z gardła wysmyknęły się subtelne westchnięcia zwiastujące następujące po sobie czyny. Jego Imogen, ta tylko jego, nigdy niezawłaszczona obecnością innego, chciała więcej i o to więcej prosiła, gdy noga uwolniona spod ciężaru materiału oplotła męskie udo, a rzeczywistość wokół zmieniła się - była ułudą, jego upragniona prawda była kłamstwem i tylko to potrafił uczynić sen - na opustoszałą komnatę, w której jedynym elementem stałym były wysokie, witające rozbłysk promieni słonecznych okna. Odważysz się?
― Nienawidzę Cię. ― Palce splątane w misternych wiązaniach pociągnęły głowę mężczyzny, odsłaniając szyję przed krwistoczerwonymi śladami szminki. Słonawy posmak kontroli kusił kolejnymi metaforami, niosąc sznur zaciskający się wokół dłoni, który w równomiernych odstępach zaciskał się i opadał, by na powrót odciąć dopływ krwi do sprawczych struktur anatomii. Kobiece wargi zwiedzały fragment po fragmencie, rozkoszowały się delikatnością - słabością, przy niej był słaby - pozostawianych, obrzmiałych śladów lekkich i silniejszych zawłaszczeń skóry, które jeden po drugim smakowały żelazistym pragnieniem więcej. Więcej, które uwolniło jej ciało spod ucisku ubioru; więcej, które odciągnęło grabieżcze muśnięcia od sekularyzowanego terenu, pozwalając na moment przecięcia tęczówek. Odsunąwszy się, to on, otaczający ją w nieznanym nikomu kręgu polowania - zachodzący od tyłu, czający pośród flory nieoczywistej relacji - miał miejsce na dosięgnięcie nieswojego; zawłaszczenie i dosięgnięcie najczulszych punktów kobiecego, wyimaginowanego jestestwa jego złudzeń. Metaforyczny, skryty w leśnej gęstwinie krąg zacieśniał się - głosy, te kobiece głosy dobierały się do wysublimowanej struktury myśli, przodując tembrem doskonale znanym, niskim i płynnym. Tym, który go wołał; tym, w którym pozwoliłby sobie na łupieżczy taniec pośród eterycznej ułudy zainteresowanie; ale i w tym, którym teraz karmił się, gdy z gardła wysmyknęły się subtelne westchnięcia zwiastujące następujące po sobie czyny. Jego Imogen, ta tylko jego, nigdy niezawłaszczona obecnością innego, chciała więcej i o to więcej prosiła, gdy noga uwolniona spod ciężaru materiału oplotła męskie udo, a rzeczywistość wokół zmieniła się - była ułudą, jego upragniona prawda była kłamstwem i tylko to potrafił uczynić sen - na opustoszałą komnatę, w której jedynym elementem stałym były wysokie, witające rozbłysk promieni słonecznych okna. Odważysz się?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Duchota okolicznej sawanny przyćmiła nieco spostrzegawczość umysłu; wielki baobab rósł na samym środku niczego, zapewniając ostatki zbawczego cienia. Upał nadszedł jednak od razu, już zaraz, gdy słońce stanęło prawie w zenicie; na horyzoncie majaczyła daleko jeszcze jakaś licha akacja, ale z obawy o wycieńczenie trzymał się blisko napotkanego cudem drzewa. W ustach tkwiła nienormalna suchość, a powieki opadały bezwiednie, tocząc zajadłą walkę o przetrwanie. Dzicz milczała wymownie, niekiedy tylko przerywana stukotem spłoszonej impali, albo przeraźliwym wyciem czającej się na padlinę hieny. On jednak nadal żył, cierpliwie wyczekując chłodnego, mroźnego wręcz wieczora; spalone promieniami lico młodzieńca postarzało się nagle i bezwiednie, nienaturalnie szybko. Pozorna wędrówka złocistej kuli po nieboskłonie zapowiadała triumf ― koniec męczącej ducha i materię przeprawy; z satysfakcją, zarazem ociężale, podniósł się spod wysokiej adansonii, gotów przepaść w wszechogarniającym mroku pustyni. Coś wielkiego, czarnego, groźnego postanowiło jednak dorwać się do jego statury; wielki kot, przeraźliwa pantera, albo błyskawiczny w swych ruchach lampart, kąsał z wolna i krwiożerczo. Aż do ostatniego tchu, który rozmył się w obrazie mirażu przedpiekla, łącząc się z westchnieniem sensualnej uciechy. Agonię z ręki morderczego ssaka zastąpiła kolejna, mieszająca się niejasnością spojrzeń i miękkością pachnącej świeżością pościeli. Materac służalczo uginał się pod ciężarem sprzężonych w skomplikowanym kształcie ciał; rama starego łóżka skrzypiała irytująco, jakby w pragnieniu zaalarmowania całego świata o obliczu ich fatalnego grzechu. Słodko-gorzkie upojenie postępowało wraz z rozwinięciem rozmowy pozbawionej słów; elektryzujący dotyk władczo naznaczał obecnością krągłości kobiecych wdzięków; odurzony fantazją wzrok mgliście oceniał wszelkie wklęsłości i wypukłości milczącej statury. Tak trwali, od dłuższej chwili nierozsądku, w miałkiej wizji trącającego romantyzmem pozytonium; tak istnieli, na pozór blisko i razem, choć finalnie obok siebie, w rozjeździe stapiających się jednością kolei losu. Umysł tłamsiła jednak niewygodna świadomość. Iluzoryczność dobierała się do trzewi szorstką stanowczością; niedostatek rozkoszy krzyczał bezdnem pożądań. Omdlałe źrenice rozszerzyły się wigorem na oddźwięk cichego wyrazu nienawiści. Z wzmożoną zaborczością mącił przy sznurkach ciasnego gorsetu; naprzemiennie rozluźniał je i na powrót wiązał, na haju następującej gorączki czyniąc z niej podległą jego manipulacjom lalkę. Znudzony tą przekorą pozwolił wreszcie odsłonić ciekawskiemu audytorium jasną skórę smukłego tułowia własnej kukiełki. W pozie wprawnego widza napawał się powabem zdominowanej aktorki skromnego teatru; pierwszy akt nieskomplikowanej sztuki chylił się ku końcowi, świadectwem czego miały być piętrzące się, gdzieś na deskach lokalnej sceny, bezwładnie porzucone idee zdroworozsądkowego zwątpienia. Tuż obok spoczywały materiały jej cnoty, bez przejęcia zerwane ze zniewolonej odtwórczyni męskiej imaginacji. W przecudownym czarze ciała, niczym złociste wino, kipiało fałszywie życie ― złudna, pobudzająca zmysły werwa, której tragicznie pragnął skosztować.
― Powiedz to jeszcze raz ― sprowokował wyzywająco, zaciskając palce wokół łabędziej szyi, zarazem dość czule gładząc drugą dłonią lewą pierś; serce drżało, bijąc nieprawdopodobnie mocno i... głucho, jakby skamieniały zimnem kłamstwa głaz. Z przerażeniem cofnął rękę, szukając cichych westchnień oraz ciepła jej oddechu. Niema figurka mrugała zalotnie, nie lękając się spojrzenia; wygadana nimfa nie wystrzegała się słów, choć szaleńczo szukała jego warg. Niepohamowana żądza sięgała jednak dalej, ku ekstatycznej euforii, wbrew niepokojącym sygnałom, że zawładnął zaledwie efemerydą. Uzależniająco uczestniczyła w grze o spełnienie, pragnąc dotknąć nieba, albo odwrotnie, czeluści pandemonium. Jesteśmy tu po coś, ja dla ciebie, a ty dla mnie. W spokojnej zadumie sięgnął kciukiem do samego epicentrum przyjemności, kręcąc nim łagodnie, koliście, powolutku, wrzącym gęstością ciszy ruchem. Ten jego wzrok, pełny wzlotu, śniący swój ostatni sen, potem sugestywny, szybki wdech, a ona wciąż cała z lodu. Tak bardzo jej nie żal.
― Powiedz to jeszcze raz ― sprowokował wyzywająco, zaciskając palce wokół łabędziej szyi, zarazem dość czule gładząc drugą dłonią lewą pierś; serce drżało, bijąc nieprawdopodobnie mocno i... głucho, jakby skamieniały zimnem kłamstwa głaz. Z przerażeniem cofnął rękę, szukając cichych westchnień oraz ciepła jej oddechu. Niema figurka mrugała zalotnie, nie lękając się spojrzenia; wygadana nimfa nie wystrzegała się słów, choć szaleńczo szukała jego warg. Niepohamowana żądza sięgała jednak dalej, ku ekstatycznej euforii, wbrew niepokojącym sygnałom, że zawładnął zaledwie efemerydą. Uzależniająco uczestniczyła w grze o spełnienie, pragnąc dotknąć nieba, albo odwrotnie, czeluści pandemonium. Jesteśmy tu po coś, ja dla ciebie, a ty dla mnie. W spokojnej zadumie sięgnął kciukiem do samego epicentrum przyjemności, kręcąc nim łagodnie, koliście, powolutku, wrzącym gęstością ciszy ruchem. Ten jego wzrok, pełny wzlotu, śniący swój ostatni sen, potem sugestywny, szybki wdech, a ona wciąż cała z lodu. Tak bardzo jej nie żal.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Gdyby czytać tenże sen pokątnie, rysowałby się obraz lubieżnej zachłanności dwóch, młodych osób. Łaknienia bezpruderyjnych praktyk, chęci zasmakowania czegoś tak naturalnego, tak zrozumiałego dla ledwie obudzonego w dorosłości ciała. Dziewczę, w swojej własnej rzeczywistości badające grunt własnych możliwości; chłopiec, którego ciało budziło skryte weń pragnienie. Kobieta, której zmysły rozbudzały się pod naporem dotyku, a usta układały w grymasie przyjemności; mężczyzna, obdarowujący ją cząstką swojej uwagi, by po stokroć spotęgować własną przyjemność. Nieustanna walka o dominację, tą, którą ludzie zaprojektowali na przekór prawom natury; dominację, której przegrywa ten, który czuje więcej.
To właśnie cierpienie było gestem natury osłabiającym najsilniejszego drapieżnika pośród wszystkich. Osłabiała silne gatunki przywiązaniem, złośliwą kurwą jej ponoć taktycznej gry, w której łączenie się w pary - odbierane kulturowo jako obiekt najpiękniejszego zjawiska - niosło najgorsze pokłosie obdarzonych tym zjawiskiem stworzeń. Gdy łabędź w parze umierał, drugi niekiedy zdychał na zawał serca, idący za lękiem o otoczenie. Małpy niosły pokłosie emocji, które zdołały nazywać - żałosny ryk roznosił się po dżungli, pragnienie zemsty polegało na gorylich barkach. Bociany porzucały zescalone gniazdo, bądź wykazywały wrażenie stanów depresyjnych, w których rozpościerały skrzydła na wzniesionym domostwie, pozwalając chorobotwórczo dobrać się kroplom deszczu do delikatnej skóry. Cierpienie szło niepojętne, gdy walczy się tak dlugo - oddaje całego siebie, bowiem to męska rzesza osobników składa bogobojne ofiary samicom - a traci, niekiedy w niezrozumiały dla nierozwiniętego mózgu sposób. I to cierpienie, dojmujący ból rozrywający mięsień sercowy, sięga dalej, gdy się owe powódki rozumie. Zaczerpywała powietrze i puszczała, zagryzając zęby w bezdechu zaciskających się sznurków. Zęby wgryzają się w kark, dzioby zaczepiają o pióra - gdy krwawi, jest już jego. Pierdolone pragnienie przywłaszczenia.
Gdy ciała tańczą w jedności, gdy przeciągły jęk wysmykuje się spod czerwonych warg, a głowa osuwa w stronę łopatek, rysując pejzaż zachodzącego słońca na nieboskłonie ofiarowanych dóbr. Gdy oczy, obleczone znaną po skroś zielenią wydawały się żywsze z każdą sekundą półtrwania między jawą a snem. Pragnął jej taką, jaką malował w samoocenie, podświadomość podsuwała jednak korelacje zdarzeń, które rysowały obraz łagodzący kontrolowany układ niosących pragnienie części ciała. Spojrzenie zalęgło delikatnością, ręce zacisnęły się na plecach, dobijając rytm idący za otrzymywaną pieszczotą. Gdy szczupłe biodra wiły się w nieprzepędzonym pragnieniu dopełnienia, gdy klatka unosiła w groźbie rozerwania kośćca przez niezrozumiale rozpędzone bicie serca. Chciała więcej, choć nie chciała tego wcale. Pragnęła, szepcząc jego imię w przeciągłym jęku rozlewającej się przyjemności. Ale on chciał jej innej - nie sromotnie wprost cnotliwej, pogrążonej w niewinności z dogłębnego, nieznanego mu lęku. Chciał ognia, który trawił jej dłonie. Chciał dłoni, które podążyły do fałd oblepiającego go materiału, dobierając się do żaru spowijającego skórę. Noga oplotła męskie biodra, unosząc łagodnie ciało, które w zachłanności rogu obfitości, objęły na powrót skąpane rozognioną skórę męskich warg kobiecymi ustami, łagodząc wyostrzone zmysły.
Atak nastąpił niepostrzeżenie, jednolita skóra lwicy tkwiła w pustynnych odcieniach otaczającej flory. Kobiece ciało spoczęło na męskim, obejmując rozlewającym się weń gorącem całą scenerię snu. Dłoń podążyła do męskiego braku, unosząc plecy wraz z jej własną zmianą pozycji, w której obleczone zachłannością ciało kołysało się łagodnie na epicentrum jego przyjemności. Objęła subtelnie dolną wargę, by szept rozerwał idąca euforię na wpół.
Nienawidzę Cię. Zdała się szeptać.
Nienawidzę Cię. Gdy wsparta pomocą dłoni, podarowała mu to, czego chciał. Gdy twarz skryła się w zagłębieniu jego szyi, tuląc do bliskości skrytego połowicznie pod odzieniem ciała. W delikatnym kołysaniu kobiecych bioder; w cieple otaczającym jego ciało. W spojrzeniu, które podniosło się do jego oczu, obdarzając obrazem feerii barw otrzymywanego spełnienia. Rozchylone usta pozwoliły na przeciągły pomruk, palce wezbrały pomiędzy swoją strukturę delikatność skóry pleców. Oddechy z rozchylonych warg jednoczyły się i mieszały.
Nienawidzę Cię.
Ponoć.
To właśnie cierpienie było gestem natury osłabiającym najsilniejszego drapieżnika pośród wszystkich. Osłabiała silne gatunki przywiązaniem, złośliwą kurwą jej ponoć taktycznej gry, w której łączenie się w pary - odbierane kulturowo jako obiekt najpiękniejszego zjawiska - niosło najgorsze pokłosie obdarzonych tym zjawiskiem stworzeń. Gdy łabędź w parze umierał, drugi niekiedy zdychał na zawał serca, idący za lękiem o otoczenie. Małpy niosły pokłosie emocji, które zdołały nazywać - żałosny ryk roznosił się po dżungli, pragnienie zemsty polegało na gorylich barkach. Bociany porzucały zescalone gniazdo, bądź wykazywały wrażenie stanów depresyjnych, w których rozpościerały skrzydła na wzniesionym domostwie, pozwalając chorobotwórczo dobrać się kroplom deszczu do delikatnej skóry. Cierpienie szło niepojętne, gdy walczy się tak dlugo - oddaje całego siebie, bowiem to męska rzesza osobników składa bogobojne ofiary samicom - a traci, niekiedy w niezrozumiały dla nierozwiniętego mózgu sposób. I to cierpienie, dojmujący ból rozrywający mięsień sercowy, sięga dalej, gdy się owe powódki rozumie. Zaczerpywała powietrze i puszczała, zagryzając zęby w bezdechu zaciskających się sznurków. Zęby wgryzają się w kark, dzioby zaczepiają o pióra - gdy krwawi, jest już jego. Pierdolone pragnienie przywłaszczenia.
Gdy ciała tańczą w jedności, gdy przeciągły jęk wysmykuje się spod czerwonych warg, a głowa osuwa w stronę łopatek, rysując pejzaż zachodzącego słońca na nieboskłonie ofiarowanych dóbr. Gdy oczy, obleczone znaną po skroś zielenią wydawały się żywsze z każdą sekundą półtrwania między jawą a snem. Pragnął jej taką, jaką malował w samoocenie, podświadomość podsuwała jednak korelacje zdarzeń, które rysowały obraz łagodzący kontrolowany układ niosących pragnienie części ciała. Spojrzenie zalęgło delikatnością, ręce zacisnęły się na plecach, dobijając rytm idący za otrzymywaną pieszczotą. Gdy szczupłe biodra wiły się w nieprzepędzonym pragnieniu dopełnienia, gdy klatka unosiła w groźbie rozerwania kośćca przez niezrozumiale rozpędzone bicie serca. Chciała więcej, choć nie chciała tego wcale. Pragnęła, szepcząc jego imię w przeciągłym jęku rozlewającej się przyjemności. Ale on chciał jej innej - nie sromotnie wprost cnotliwej, pogrążonej w niewinności z dogłębnego, nieznanego mu lęku. Chciał ognia, który trawił jej dłonie. Chciał dłoni, które podążyły do fałd oblepiającego go materiału, dobierając się do żaru spowijającego skórę. Noga oplotła męskie biodra, unosząc łagodnie ciało, które w zachłanności rogu obfitości, objęły na powrót skąpane rozognioną skórę męskich warg kobiecymi ustami, łagodząc wyostrzone zmysły.
Atak nastąpił niepostrzeżenie, jednolita skóra lwicy tkwiła w pustynnych odcieniach otaczającej flory. Kobiece ciało spoczęło na męskim, obejmując rozlewającym się weń gorącem całą scenerię snu. Dłoń podążyła do męskiego braku, unosząc plecy wraz z jej własną zmianą pozycji, w której obleczone zachłannością ciało kołysało się łagodnie na epicentrum jego przyjemności. Objęła subtelnie dolną wargę, by szept rozerwał idąca euforię na wpół.
Nienawidzę Cię. Zdała się szeptać.
Nienawidzę Cię. Gdy wsparta pomocą dłoni, podarowała mu to, czego chciał. Gdy twarz skryła się w zagłębieniu jego szyi, tuląc do bliskości skrytego połowicznie pod odzieniem ciała. W delikatnym kołysaniu kobiecych bioder; w cieple otaczającym jego ciało. W spojrzeniu, które podniosło się do jego oczu, obdarzając obrazem feerii barw otrzymywanego spełnienia. Rozchylone usta pozwoliły na przeciągły pomruk, palce wezbrały pomiędzy swoją strukturę delikatność skóry pleców. Oddechy z rozchylonych warg jednoczyły się i mieszały.
Nienawidzę Cię.
Ponoć.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Duszone miesiącami, w norweskiej dziczy, instynkty obudziły się wrzaskiem w samym środku cywilizacji, pośród setek zerkających sugestywnie kobiet, dojrzewających dziewcząt, bezwstydnych rozpustnic. Szalejące wewnątrz hormony dawały o sobie znać nad wyraz często, jako nienormalne preludium dorosłości, albo dziwaczny ukłon w stronę drzemiących głęboko fantazji. Jej wymysły dzierżone były przez władzę doświadczonej traumy i przestarzały, konserwatywny konwenans hermetycznego środowiska nadętej szlachty; wznoszone na piedestał dziewictwo było jednak iluzoryczną wydmuszką, bo salonowa przestrzeń słynęła przecież z dyskretnych orgii. Dużo bardziej kontrowersyjnych od konwencjonalnej, zgoła jeszcze chłopięcej żądzy, która rozkwitać miała wraz z wielością sposobności. Pozór zdradzać się mógł jednak zatrważającym umysły brakiem typowości ― a przecież wszystko to, co odbiegało od powszechnie zaakceptowanych standardów, dudniło zarazem echem gorszącego skandalu. Ile w tym krótkim, sensualnym uniesieniu było faktycznego grzechu? Ile w tym sprzężeniu ciał było realnie hulaszczego nierządu?
Zaledwie tyle, by nakarmić tlenem tlący się łagodnością żar. Zaledwie tyle, by chwilowo wzbudzić mord gorejącego płomienia. Zaledwie tyle, by zwyciężyć w surrealistycznym sporze o dominację.
Zjadane z wolna ciało dogorywało w dobiegającym końca upale pustyni; zaraz wskrzesiło się jednak na nowo, w końcowej wędrówce sennego mirażu. Wylądował pośrodku mitycznej, śnieżnej zamieci, gdzie przegrzanie ustąpiło nagle dojmującemu mrozowi. Trwoga w duszy wywołała mimowolne drganie kończyn; biała fatamorgana majaczyła niewyraźnie w chaosie wszechwładnej przyrody. Zaraz puch opadł jednak bezwładnie, ramiona przykryło grube futro, w rękach wyrosła prowizoryczna broń ― nijaka artyleria w postaci lichej dzidy, którą winien trafić w bijące spokojem serce majestatycznego renifera. Stał nieopodal, podziwiał śnieżne krajobrazy i ogrom lodowców, beztroski i bynajmniej niegotowy wciąż na śmierć. On z namysłem opanował niestabilność umysłu i materii, wycelował sprytnie, zupełnie nie po ludzku; ostry grot długiej włóczni był zwiastunem ostatniego oddechu wielgachnego zwierzęcia. Karibu powzięło ucieczkę, bo cios nieprecyzyjnie zranił połacie tamtejszej statury; wiedziony strużką cieknącej posoki rozpoczął marsz. By zdobyć upolowane trofeum, by rozkoszować się jego mięsem, wreszcie ― by dumnie przetrwać ostatni obraz postępującej fikcji. Ten rozmył się jednak bez uczczenia świadomości o przyszłości własnego losu, zostawiwszy myśli w istnym apogeum spragnienia. Rozczarowanie uleczyła jednak naga, kołysząca się w namiętności sylwetka. Satysfakcjonująca w przyjętej uległości, zarazem pojąca podjętą inicjatywą, rozpływającą się taktownie w mroku narastającej napięciem rozkoszy. Całkiem czule i całkiem też bezdusznie dzielili się wzajemnie bliskością, westchnieniem, niemym opętaniem kończyn i pragnień. Pozwolił jej rządzić, pozwolił jej sobą zawładnąć; pozytonium zmysłów skrępowała pociągającym zespoleniem, symultanicznie pobudzanym i porzucanym. W ekstatycznym zamgleniu podziwiał przysłonięte ciężarem powiek, jasnozielone tęczówki, ciepło czerwonych, pełnych warg, kojące zew krwi objęcie miękkością skóry, wreszcie ― wyczekiwaną od dawna jedność, skwitowaną wspólnotą wrażliwych stworzeń męskiego i kobiecego bytu. Euforycznie wyszeptywała imię, frenetycznie mamrotała o nienawiści, namiętnie dyszała obliczem zadowolenia. Złaknione ego pragnęło więcej, rozpoczęta rozgrywka domagała się godnej kontynuacji; stanowczo objął zatem dłońmi smukłą talię, wcześniej podniósłszy się jeszcze z przyjemności przydymionego objęcia; bez zbędnej pruderii zniewolił ją w drastycznym ucisku. Zdecydowane spojrzenie lustrowało teraz eksponowany wypięciem tył ud i powab układającej się w klepsydrę ramy pleców, na powrót kontynuując zbieżność intymnych ruchów. Tam i nazad, do góry i do dołu, spokojnie i szybko. Kciukiem prawej ręki przytrzymywał przy sobie krągłości jasnej skóry, lewą zgarniał w całość kosmyki złocistych włosów, najpierw delikatnie, potem mocniej, obłędem aktu unosząc dumnie jej podbródek. Potem objął surowo łabędzią szyję, pochylił się do przodu, pocałował krótko. Rozmazaną w kąciku pomadkę starł przeciągłym ruchem opuszka, już zaraz zezwalając, by spoczęła w egzaltacji na materacu. To jeszcze nie koniec, to jeszcze nie wszystko. Palec znowu sięgnął najwrażliwszego punktu, sunąc koliście w bezdnie jej emocjonalnej eskalacji. Obopólne spełnienie czyhało już gdzieś za rogiem, o ile prawdziwość jawy nie przytłoczy finału rozczarowaniem.
Bo kochał się przecież z cudownym urojeniem, nieprawdziwą zjawą, nieosiągalną utopią. A te bywały dręcząco ulotne i kłamliwe.
Zaledwie tyle, by nakarmić tlenem tlący się łagodnością żar. Zaledwie tyle, by chwilowo wzbudzić mord gorejącego płomienia. Zaledwie tyle, by zwyciężyć w surrealistycznym sporze o dominację.
Zjadane z wolna ciało dogorywało w dobiegającym końca upale pustyni; zaraz wskrzesiło się jednak na nowo, w końcowej wędrówce sennego mirażu. Wylądował pośrodku mitycznej, śnieżnej zamieci, gdzie przegrzanie ustąpiło nagle dojmującemu mrozowi. Trwoga w duszy wywołała mimowolne drganie kończyn; biała fatamorgana majaczyła niewyraźnie w chaosie wszechwładnej przyrody. Zaraz puch opadł jednak bezwładnie, ramiona przykryło grube futro, w rękach wyrosła prowizoryczna broń ― nijaka artyleria w postaci lichej dzidy, którą winien trafić w bijące spokojem serce majestatycznego renifera. Stał nieopodal, podziwiał śnieżne krajobrazy i ogrom lodowców, beztroski i bynajmniej niegotowy wciąż na śmierć. On z namysłem opanował niestabilność umysłu i materii, wycelował sprytnie, zupełnie nie po ludzku; ostry grot długiej włóczni był zwiastunem ostatniego oddechu wielgachnego zwierzęcia. Karibu powzięło ucieczkę, bo cios nieprecyzyjnie zranił połacie tamtejszej statury; wiedziony strużką cieknącej posoki rozpoczął marsz. By zdobyć upolowane trofeum, by rozkoszować się jego mięsem, wreszcie ― by dumnie przetrwać ostatni obraz postępującej fikcji. Ten rozmył się jednak bez uczczenia świadomości o przyszłości własnego losu, zostawiwszy myśli w istnym apogeum spragnienia. Rozczarowanie uleczyła jednak naga, kołysząca się w namiętności sylwetka. Satysfakcjonująca w przyjętej uległości, zarazem pojąca podjętą inicjatywą, rozpływającą się taktownie w mroku narastającej napięciem rozkoszy. Całkiem czule i całkiem też bezdusznie dzielili się wzajemnie bliskością, westchnieniem, niemym opętaniem kończyn i pragnień. Pozwolił jej rządzić, pozwolił jej sobą zawładnąć; pozytonium zmysłów skrępowała pociągającym zespoleniem, symultanicznie pobudzanym i porzucanym. W ekstatycznym zamgleniu podziwiał przysłonięte ciężarem powiek, jasnozielone tęczówki, ciepło czerwonych, pełnych warg, kojące zew krwi objęcie miękkością skóry, wreszcie ― wyczekiwaną od dawna jedność, skwitowaną wspólnotą wrażliwych stworzeń męskiego i kobiecego bytu. Euforycznie wyszeptywała imię, frenetycznie mamrotała o nienawiści, namiętnie dyszała obliczem zadowolenia. Złaknione ego pragnęło więcej, rozpoczęta rozgrywka domagała się godnej kontynuacji; stanowczo objął zatem dłońmi smukłą talię, wcześniej podniósłszy się jeszcze z przyjemności przydymionego objęcia; bez zbędnej pruderii zniewolił ją w drastycznym ucisku. Zdecydowane spojrzenie lustrowało teraz eksponowany wypięciem tył ud i powab układającej się w klepsydrę ramy pleców, na powrót kontynuując zbieżność intymnych ruchów. Tam i nazad, do góry i do dołu, spokojnie i szybko. Kciukiem prawej ręki przytrzymywał przy sobie krągłości jasnej skóry, lewą zgarniał w całość kosmyki złocistych włosów, najpierw delikatnie, potem mocniej, obłędem aktu unosząc dumnie jej podbródek. Potem objął surowo łabędzią szyję, pochylił się do przodu, pocałował krótko. Rozmazaną w kąciku pomadkę starł przeciągłym ruchem opuszka, już zaraz zezwalając, by spoczęła w egzaltacji na materacu. To jeszcze nie koniec, to jeszcze nie wszystko. Palec znowu sięgnął najwrażliwszego punktu, sunąc koliście w bezdnie jej emocjonalnej eskalacji. Obopólne spełnienie czyhało już gdzieś za rogiem, o ile prawdziwość jawy nie przytłoczy finału rozczarowaniem.
Bo kochał się przecież z cudownym urojeniem, nieprawdziwą zjawą, nieosiągalną utopią. A te bywały dręcząco ulotne i kłamliwe.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jakże bolesne było doświadczenie rujnującej umysłowość krzywdy, której piętno karmiło ją u podnóża Pitryloki. Rozdarta pomiędzy niemą prośbę o spełnienie naturalnych instynktów a ochronę niesionej w praojcowskim wychowaniu kurtuazji. Rozdarta między ciało opięte suknią, ledwie uniesione piersi układające się w lubieżną ofertę nie do odrzucenia - miała być towarem, atrakcyjną wizualizacją możliwości, jakie ofiarował złożony podpis. Mieli jej pragnąć, gdy włosy portowej dziwki nabierały w wyobrażeniach odcieni srebra. Mieli jej pragnąć, by zawłaszczającą sobie dłonią, przyciągnąć ciało do siebie i uzmysłowić entourage, czyje nasienie ma splamić jej wepchniętą niemalże otoczkę czystości. Nie dlatego, że była kobietą - dlatego, że to było jej naturalnym usposobieniem, którego smugi prowadziły gładko w odmęty kuszenia. Dlaczego, że taką rolę przybrała, w półwilej krwi odnajdując pokłady własnych pragnień. Kontroli, chciała kontroli, która teraz uzyskała, wkradając się do jego zmysłów - będąc na nim, kosztując upadku własnych granic. Nieświadoma wygranej, nieświadoma przegranej. Niewinna, to ponoć. Rozpustna w wizji zgubionych emocji, czułości zaklętej w przebrzydłych słowach, które zwykli wypowiadać głęboko eksplorując granice rozsądku i wytrzymałości - sukienki ukazywały coraz więcej, spojrzenie wędrowało coraz pewniej i tylko granica ideałów zacierała się, gdy tęczówki przecinały się w bliźniaczym zrozumieniu. W tym śnie, jego śnie, tkwili bowiem razem mimo niewiedzy rodzącej się w leżącym kojąco ciele kobiety. Tkwili razem, gdy teraz dręczona niepokojem, otuliła ciało skryte halką dodatkową warstwą kołdry; razem, gdy przychodził do jej snów, a uniesiony tułów odszukiwał szklanki z wodą dzierżącej miejsce na stoliku nocnym. Pojedyncze krople wody wędrowały w szlak za palcami jego wyobraźni, nie pozwalając jej zaznać spokoju, a dłoń wędrowała po rozgrzanym ciele z zaciekawieniem własnych odruchów.
Pysk opadał na przemoczone deszczem buty gospodarza. Posiwiała broda poszukiwała bliskości, którą odnajdowała w cuchnącej alkoholem posturze. Smak krwi pozostawał, pisk roznosił się po okolicznej wsi - była drobnym psem, niezdolnym by uciec od zdziczałej watahy odpadków ludzkiej odpowiedzialności. A gdy jego noga na powrót uderzyła jednolitą strukturę, ból powracał ze zdojoną siłą - sceneria cierpienia matczynych potrzeb wracała na piedestał, pisk obumarłych przed miesiącami szczeniąt roznosił się w głosie nawołującym do ukazania zębów. Ale nie karmi się ręki, która cię karmi - powraca się potulnie, nadstawia drugi policzek. Spogląda zza rogu pokoju w dormitorium na to, jak gładzi rękę wspólnej przyjaciółki. Jak twarz rozświetlają dołeczki, jak oczy zachodzą mgłą po spożyciu alkoholu. Ogląda się spektakl wyższości, w której jego dłoń na powrót zaciska się na nadgarstku, ciągnąc we władczym geście nastoletnie ciało; błaga o wybaczenie, błaga o zbawienie. Więc zęby się ukazują, więc palce wbijają piekący żar w błękitne zarysowania żył. I słyszy się tylko krzyk, i słyszy się tylko pogardę.
Igorze. Głęboki, przeciągły jęk wypadł spod rozciągniętego gardła, gdy pokaz dominacji posiadł resztkę jej sprawczości. Plecy wygięte w łuk, dołeczki Wenus naśladują wbite w kark zęby. Mocniej, bo to przecież pragnął słyszeć. Mocniej, bo wyimaginowana wersja idealizowanego pierwowzoru nie znała granic - nie znała bólu, nie znała bólu idącego w kobiecym ciele. Mocniej, gdy włosy oplatały męskie palce, gładząc miękkością jedwabiu skórę. Mocniej, gdy sięgnął wreszcie epicentrum doznań, opasając błogością idące wzdłuż pleców dreszcze - oddech przyśpieszył więc niekontrolowanie, mięśnie nóg drżały w otrzymywanym halucynogenie, przeciągły jęk na powrót rozdarł szatę niepewności. Do tego bowiem była idealna - do tego, by cieszyć. By podziwiać rozchylone wargi, sycić się słonawym smakiem, rżnąć i kochać, pieprzyć i pieścić. Cokolwiek miałby zapragnąć, jej wyobrażenie wyzbyte człowieczeństwa było wykreowane po to, by mu służyć; by w klękach zasmakować umniejszającej to ponoć miłości, by na leżąco dominować w zaciskających się na włosach palcach. Nieważne ile razy odtrącona, ile razy skrzywdzona - skomląc, krwawiąc, płacząc. Miała powrócić, ułożyć głowę na udzie i nie gryźć ręki, która ją karmi.
Mocniej.
Pysk opadał na przemoczone deszczem buty gospodarza. Posiwiała broda poszukiwała bliskości, którą odnajdowała w cuchnącej alkoholem posturze. Smak krwi pozostawał, pisk roznosił się po okolicznej wsi - była drobnym psem, niezdolnym by uciec od zdziczałej watahy odpadków ludzkiej odpowiedzialności. A gdy jego noga na powrót uderzyła jednolitą strukturę, ból powracał ze zdojoną siłą - sceneria cierpienia matczynych potrzeb wracała na piedestał, pisk obumarłych przed miesiącami szczeniąt roznosił się w głosie nawołującym do ukazania zębów. Ale nie karmi się ręki, która cię karmi - powraca się potulnie, nadstawia drugi policzek. Spogląda zza rogu pokoju w dormitorium na to, jak gładzi rękę wspólnej przyjaciółki. Jak twarz rozświetlają dołeczki, jak oczy zachodzą mgłą po spożyciu alkoholu. Ogląda się spektakl wyższości, w której jego dłoń na powrót zaciska się na nadgarstku, ciągnąc we władczym geście nastoletnie ciało; błaga o wybaczenie, błaga o zbawienie. Więc zęby się ukazują, więc palce wbijają piekący żar w błękitne zarysowania żył. I słyszy się tylko krzyk, i słyszy się tylko pogardę.
Igorze. Głęboki, przeciągły jęk wypadł spod rozciągniętego gardła, gdy pokaz dominacji posiadł resztkę jej sprawczości. Plecy wygięte w łuk, dołeczki Wenus naśladują wbite w kark zęby. Mocniej, bo to przecież pragnął słyszeć. Mocniej, bo wyimaginowana wersja idealizowanego pierwowzoru nie znała granic - nie znała bólu, nie znała bólu idącego w kobiecym ciele. Mocniej, gdy włosy oplatały męskie palce, gładząc miękkością jedwabiu skórę. Mocniej, gdy sięgnął wreszcie epicentrum doznań, opasając błogością idące wzdłuż pleców dreszcze - oddech przyśpieszył więc niekontrolowanie, mięśnie nóg drżały w otrzymywanym halucynogenie, przeciągły jęk na powrót rozdarł szatę niepewności. Do tego bowiem była idealna - do tego, by cieszyć. By podziwiać rozchylone wargi, sycić się słonawym smakiem, rżnąć i kochać, pieprzyć i pieścić. Cokolwiek miałby zapragnąć, jej wyobrażenie wyzbyte człowieczeństwa było wykreowane po to, by mu służyć; by w klękach zasmakować umniejszającej to ponoć miłości, by na leżąco dominować w zaciskających się na włosach palcach. Nieważne ile razy odtrącona, ile razy skrzywdzona - skomląc, krwawiąc, płacząc. Miała powrócić, ułożyć głowę na udzie i nie gryźć ręki, która ją karmi.
Mocniej.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Z piersi wyrwało się ciche westchnienie rozkosznego uznania, z serca uleciała już jakakolwiek myśl rozsądku; pragnął jej tak bardzo, pragnął posiąść ją całą, dla siebie, osobiście, w geście egzaltowanego podziwu. Jak dobrze odgrywała dziś swoją rolę, w tym miernym fantazmacie, w tym okrutnie przyjemnym mirażu przeplatających się wzajemnością ciał. Jak skutecznie potrafiła doprowadzić do wrzenia krew w tym niemym tańcu, w tym frenetycznym błogostanie. Niech to nie kończy się już nigdy, niech to trwa już tak na zawsze i naprawdę; garściami czerpał z ostatków osobistej ekstazy, napawając się z wolna wprowadzającą w oniemiałość sylwetką, blond miękkością włosów, elektryzującą zmysły skórą młodej kochanki. Tych miał do tej pory już kilka, żadna nie zdołała jednak wprawić go w stan podobnego opętania, zarzuciwszy nań sidła drzemiącej głęboko płciowości. Żadna nie wdzięczyła się też w jego szarych tęczówkach analogicznym szałem; choć iluzoryczna, choć podobna przelewającej się przez palce mgle, stymulowała każdy skrawek męskiego istnienia. Tak po prostu, jakby władcza dyktatorka, wyniszczająca powoli modliszka, albo inny obraz niewieściej siły, zmanipulowała chłopięcą ikrą, zabawiła się ukrywaną od tygodni mrzonką. Pachniała nienormalnie słodko i mocno, trochę przyniesionym znikąd słońcem, trochę duchotą intensywnie balsamicznego piżma. Wyglądała nienormalnie dobrze, niczym teatralna laleczka, uformowana wprawną ręką uzdolnionego warsztatem rzemieślnika; wszystko takie zgrabne, harmonijnie symetryczne, jak u antycznej rzeźby trącającej ideałem. Szerokie biodra, wąskie ramiona, pełny biust, czerwień rozrzewnionych pocałunkami warg; wymowne milczenie zastygło pośród symultanicznych ruchów tej swawolnej, sycącej uczty. W bladym światełku migoczących świec pozytonium somatycznych kształtów rzucało cień adekwatnej jedności. Dawno już porzucił wspaniałomyślne dotykanie u szczytu kobiecości, jakby egoistycznie toczył bój jedynie o osobistą eksplozję przeżyć. Świadomość cieszyłaby się pewnie na widok omdlewającej z upojenia figury, miast tego preferował oddać się ostateczności ichniejszego aktu. Dramat ten wykwitł w umyśle narcystycznego mężczyzny, unikającego intelektualnych dialogów i przesady spisanych na marginesie didaskaliów; liczyła się wyłącznie sceneria, precyzyjny dobór aktorów, jego pozorna dominacja, jego ekstatyczne spełnienie. Mniejszym znaczeniem rysowały się na deskach tutejszego teatru jej doznania, jej pragnienia, jej ciche, nienazwane głosem pasje. Szeptała w polocie imaginacji jego imię, istniała w wspólnocie ciał, pozwalała docierać się w bezsłownej rozmowie. Jak blisko czyhało gdzieś nań wyczekiwane w niecierpliwości ujście euforii; jak blisko był już kresu drżącego finału! Zwieńczeniem całości miało być zapalczywe pogładzenie rumianych policzków, potem despotyczne ujęcie w ciasnym ucisku tej jasnej, łabędziej szyi, domagającej się powietrza, domagającej się już końca. Nie mógł wiedzieć, że gdzieś daleko majaczyła reminiscencja doznanej krzywdy obrzydliwego gwałtu; nie mógł wiedzieć, że w całej swojej, zupełnie nieszlacheckiej, nieskromności dekoltów tkwiła prawda o odebranej siłą i przed laty czystości. Być może wiedza ta powstrzymałaby go przed apatyczną perwersją, być może nie śniłby o niej teraz w tak uwłaczającej godności intencji; instynktów nie dało się jednak oszukać, a ona w swojej półwilej posturze zagarniała dla siebie całą obszerność otaczającego świata. Byle kiwnięcie głowy przynosiło kolejnych amantów, byle kokieteryjny uśmiech odbierał im wszystkim umysły; padło i na niego, nierozważnie obscenicznego, prymitywnego dzikusa, przypadkiem wyrwanego nie tak wcale dawno z odizolowanych od cywilizacji lasów zimnej Norwegii. Odpuścił dłoń z jej krtani, gdy jęknęła trwogą i pożarem ducha; tak też sam doświadczył kojącej ulgi dogodzenia, plugawiąc arystokratyczne wnętrze ziarnem indywidualnych genów. Na twarzy wykwitł szeroki szkic triumfu. Że na ten krótki moment była tu z nim, dla niego i tylko niego, że z nieskrywanym zaangażowaniem rozpieściła go swoją obecnością. W geście porządnego oblubieńca powinien teraz zgrabnie obdarzyć ją tym samym, równie pożądliwie sięgając epicentrum jej stworzenia.
Ale on był, w istocie, kiepskim kochankiem, więc wybudził się prędko z matni fałszywego kłamstwa, orientując się zaraz w tej przebrzydłej frustracji, rozgorączkowany i dojmująco rozjątrzony.
To był t y l k o sen.
zt
Ale on był, w istocie, kiepskim kochankiem, więc wybudził się prędko z matni fałszywego kłamstwa, orientując się zaraz w tej przebrzydłej frustracji, rozgorączkowany i dojmująco rozjątrzony.
To był t y l k o sen.
zt
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mara, której ujście miało być daleko poza wyobrażeniami nocnych zakamarków. Mara, która stanowiła odpowiedź organizmu na toczące się w nim batalie, jakie niosły się krok po kroku w złaknionym niemoralności umyśle.
Ta właśnie mara prysła, niczym czar, niczym marzenie ściętej głowy, którego nigdy nie będzie w stanie dosięgnąć. Mógł pragnąć więcej, ale to więcej nigdy nie miało dostąpić niesnasek męskich wizji - nie miało już nigdy powrócić, nie miało karmić go ułudą tego, co pragną i mieć nie mógł. Sny miały jednak to do siebie, że opadający z jabłoni zakazany owoc nie wyglądał nieapetycznie nawet, gdy dosięgnął ludzkiej obecności - nadgryziony, nadal lśnił smakowicie, kusząco, poruszająco zmysły. To podbijało jego cenę, wprost bezcenność, o której wszystkie inne mogły marzyć w swoich naiwnych, czczych staraniach o uwagę - ale czy sama materia w postaci idealnej, gładkiej skóry znała swoją cenę?
Miała zniknąć, rozpłynąć się i zażegnać twór wyobraźni - substytut, ledwie podróbkę podrzędnych kobiet, które miał kiedyś mieć. Podarowała mu ostatnie westchnięcia, podarowała ciało prężące się pod dotykiem nienamacalnych dłoni; lgnęła i uciekała, tworząc wizerunek rozpuszczający się słodyczą po zmysłach. I tak, za odjęciem różdżki niemalże, zniknęła. Nie wracała, bo wracać nie miała - nawet jeśli by śnił, co wydawało się absolutnie naturalnym, to nigdy na powrót nie będzie śnił tej samej ścieżki, tej samej porcelanowej sylwetki, której idealna klepsydra zdobić mogłaby obrazy dzierżone w galeriach najwybitniejszej sztuki. Każde mrugnięcie skutkowało pożegnaniem, każde pożegnanie zwiastowało zagładę pragnącego więcej umysłu - potwór wracał pod łóżko, dłoń chowała się za zagłówek łóżka, nie sięgając już po czuprynę śpiącego. Nastawał nowy dzień, wyzbyty wyższości obcowania z nią, obdarzony ledwie szarym marazmem zwykłych, niewiele oferujących. I mógł śnić, śnić chociażby przez całe swoje życie. Wracać do niej, gdy to inne ciało tkwiłoby obok, wracać do niej, gdy pierwowzór dzieliło ze stwórcą ledwie kilka milimetrów między podążającymi obok ramionami. Mógł wracać.
Ale gdy już się budził, a ciało rozciągało się w ostatnich dawkach upragnionego snu, to nadchodziła jedna, szczególnie gorzka myśl, której gorycz pozwalała wstąpić do krainy świętych. Przynosiła ból, być może ledwie odczuwalne nienasycenie - brak, którego nigdy nikt nie mógłby wypełnić, nie spełniając idealnej struktury zarysowanych pragnień. Nikt nigdy nie będzie wypowiadał jego imienia perfekcyjnie aksamitnym głosem, nikt nigdy nie będzie smakował równie słodko i sycił spojrzenie kobiecą, perfekcyjnie namacalną w wyważonej krągłości sylwetką.
Nikt nigdy.
I ja też nigdy nie będę.
Nienawidzę Cię. Ta właśnie mara prysła, niczym czar, niczym marzenie ściętej głowy, którego nigdy nie będzie w stanie dosięgnąć. Mógł pragnąć więcej, ale to więcej nigdy nie miało dostąpić niesnasek męskich wizji - nie miało już nigdy powrócić, nie miało karmić go ułudą tego, co pragną i mieć nie mógł. Sny miały jednak to do siebie, że opadający z jabłoni zakazany owoc nie wyglądał nieapetycznie nawet, gdy dosięgnął ludzkiej obecności - nadgryziony, nadal lśnił smakowicie, kusząco, poruszająco zmysły. To podbijało jego cenę, wprost bezcenność, o której wszystkie inne mogły marzyć w swoich naiwnych, czczych staraniach o uwagę - ale czy sama materia w postaci idealnej, gładkiej skóry znała swoją cenę?
Miała zniknąć, rozpłynąć się i zażegnać twór wyobraźni - substytut, ledwie podróbkę podrzędnych kobiet, które miał kiedyś mieć. Podarowała mu ostatnie westchnięcia, podarowała ciało prężące się pod dotykiem nienamacalnych dłoni; lgnęła i uciekała, tworząc wizerunek rozpuszczający się słodyczą po zmysłach. I tak, za odjęciem różdżki niemalże, zniknęła. Nie wracała, bo wracać nie miała - nawet jeśli by śnił, co wydawało się absolutnie naturalnym, to nigdy na powrót nie będzie śnił tej samej ścieżki, tej samej porcelanowej sylwetki, której idealna klepsydra zdobić mogłaby obrazy dzierżone w galeriach najwybitniejszej sztuki. Każde mrugnięcie skutkowało pożegnaniem, każde pożegnanie zwiastowało zagładę pragnącego więcej umysłu - potwór wracał pod łóżko, dłoń chowała się za zagłówek łóżka, nie sięgając już po czuprynę śpiącego. Nastawał nowy dzień, wyzbyty wyższości obcowania z nią, obdarzony ledwie szarym marazmem zwykłych, niewiele oferujących. I mógł śnić, śnić chociażby przez całe swoje życie. Wracać do niej, gdy to inne ciało tkwiłoby obok, wracać do niej, gdy pierwowzór dzieliło ze stwórcą ledwie kilka milimetrów między podążającymi obok ramionami. Mógł wracać.
Ale gdy już się budził, a ciało rozciągało się w ostatnich dawkach upragnionego snu, to nadchodziła jedna, szczególnie gorzka myśl, której gorycz pozwalała wstąpić do krainy świętych. Przynosiła ból, być może ledwie odczuwalne nienasycenie - brak, którego nigdy nikt nie mógłby wypełnić, nie spełniając idealnej struktury zarysowanych pragnień. Nikt nigdy nie będzie wypowiadał jego imienia perfekcyjnie aksamitnym głosem, nikt nigdy nie będzie smakował równie słodko i sycił spojrzenie kobiecą, perfekcyjnie namacalną w wyważonej krągłości sylwetką.
Nikt nigdy.
I ja też nigdy nie będę.
zt.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
[sen] devil's paradise
Szybka odpowiedź