Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Aleja kupiecka
Menażeria "Niuchacz i przyjaciele"
AutorWiadomość
Menażeria "Niuchacz i przyjaciele"
O zwierzęcej obecności świadczą przede wszystkim widoczne już z ulicy zadrapania na dolnej części drzwi wejściowych, pozostawione przez pazury czworonogów cieszących się z podróży do nowych domów.
Ściany w kolorze ciemnego brązu, ciemne drewno umeblowania, wydawać by się mogło, że trudno o mniej przyjazne wnętrze - jednak wystarczy jedno spojrzenie na przesiadujące w kojcach, akwariach lub klatkach zwierzęta, by poczuć ciepło i troskę, z jaką właściciele odnoszą się do każdego ze swoich tymczasowych podopiecznych. Większość środków finansowych idzie właśnie na zwierzęta: karmy, wyposażenie, badania magiweterynaryjne, zamiast na upiększenie wnętrz.
Znaleźć tu można większość gatunków magicznej fauny, z którą poradzi sobie większość czarodziejów. Te wymagające nieco bardziej zaawansowanej wiedzy z zakresu ONMS umiejscowiono dalej od frontu, by nie zachęcać młodych, niedoświadczonych czarodziejów do namów kierowanych do rodziców. Każdy gatunek cieszy się dostosowanym do swoich potrzeb lokum - często nasączonym magicznymi właściwościami, by oferować jak najbezpieczniejsze warunki.
Na drewnianej ladzie zazwyczaj wyleguje się kuguchar o wyjątkowo oceniającym spojrzeniu, światło zapewniają świeciorki przesiadujące w wentylowanych słoiczkach podwieszonych pod sufitem, natomiast tuż za ladą można podziwiać zabezpieczony kojec niuchaczy, które niestrudzenie wodzą spojrzeniami za wymienianymi monetami. Co łaskawsi klienci oferują im czasem knuta w ramach napiwku.
Ściany w kolorze ciemnego brązu, ciemne drewno umeblowania, wydawać by się mogło, że trudno o mniej przyjazne wnętrze - jednak wystarczy jedno spojrzenie na przesiadujące w kojcach, akwariach lub klatkach zwierzęta, by poczuć ciepło i troskę, z jaką właściciele odnoszą się do każdego ze swoich tymczasowych podopiecznych. Większość środków finansowych idzie właśnie na zwierzęta: karmy, wyposażenie, badania magiweterynaryjne, zamiast na upiększenie wnętrz.
Znaleźć tu można większość gatunków magicznej fauny, z którą poradzi sobie większość czarodziejów. Te wymagające nieco bardziej zaawansowanej wiedzy z zakresu ONMS umiejscowiono dalej od frontu, by nie zachęcać młodych, niedoświadczonych czarodziejów do namów kierowanych do rodziców. Każdy gatunek cieszy się dostosowanym do swoich potrzeb lokum - często nasączonym magicznymi właściwościami, by oferować jak najbezpieczniejsze warunki.
Na drewnianej ladzie zazwyczaj wyleguje się kuguchar o wyjątkowo oceniającym spojrzeniu, światło zapewniają świeciorki przesiadujące w wentylowanych słoiczkach podwieszonych pod sufitem, natomiast tuż za ladą można podziwiać zabezpieczony kojec niuchaczy, które niestrudzenie wodzą spojrzeniami za wymienianymi monetami. Co łaskawsi klienci oferują im czasem knuta w ramach napiwku.
Świat się być może walił, ale przecież się nie zatrzymał. Dlatego chociaż wszędzie brakowało rąk do pracy, w końcu musiała wybrać się na zakupy, aby odciążyć trochę Herberta. Na całe szczęście odzyskała już swoje ubrania, toteż nie musiała wcale wychodzić na miasto w cudzych, pożyczonych, lub niemal zupełnie zniszczonych ubraniach. Dlatego postawiła na swoje dawno nie używane pomarańczowe rajstopy i zieloną sukienkę z guzikami w kształcie dyni. Ubrania nie były już najnowsze, jednak ostatnio wybierała bardziej stonowane kolory, toteż nie były wcale aż tak znoszone. Przez pas przewiesiła torbę, w której znajdowała się portmonetka z galeonami.
Plymouth było jej jednak obce. Przez większość życia mieszkała w Londynie i to miasto znała. Tuż przez Bezksiężycową Nocą często bywała na Pokątnej i dobrze wiedziała, co gdzie może znaleźć. Pomagała również jako przewodniczka, opowiadając innym o mieście. Tu zaś, w portowym mieście leżącym u ujściu Tamar, czuła się zupełnie obca.
Nie poszła więc sama. Tuż obok niej kroczył Artemis, poznany w trakcie tego feralnego dnia brat Sue, dzięki której miała przecież swoją kozę. Wprawdzie wciąż nie widziała jej od powrotu, ale była pewna, że Greta musi mieć się dobrze. Wyciągnęła z kieszeni listę zakupów zapisaną swoim czytelnym i całkiem ładnym zarazem pismem.
– Potrzebuje nici, worka nawozu z eee….drożdży? Są takie? Tak mi Herbert powiedział – wyjaśniła, spoglądając przepraszająco na młodego mężczyznę. – Poza tym potrzebujemy worka marchewek, paczkę gwoździ, nasion dyptamu, srebrnego proszku… – Gwen zmarszczyła brwi. Czy dyptam nie miał przypadkiem czegoś wspólnego z wilkołakami? Może Herbert wcale nie mówił jej prawdy co do swojego zdrowia? Och, na brodę Merlina, Gwen, po co miałby cię okłamywać, ofuknęła sama siebie, wracając do listy. – I jeszcze jakieś… sadzonki kolcokrzewu.To chyba wszystko. Gdzie możemy pójść najpierw? Jakiś sklep zielarski chyba powinien tu być…
Zamilkła na chwilę, rozglądając się po Alei. Była mniejsza, niż ulica Pokątna, jednak w dalszym ciągu powinny się na niej znajdować podstawowe sklepy, takie jak jakiś zielarski. Przecież nawet w Hogsmead były takie sklepy, a ono było zdecydowanie mniejsze, zaś w Plymouth, z tego co wiedziała, ostatnio pojawiło się sporo czarodziejów, zważając na to, że to tu przeniosło się Ministerstwo Magii.
Wtem spojrzenie Gwen zatrzymało się na menażerii, a jej serce zabiło mocniej na widok znajdującego się na wystawie pufka.
– Ale… ale najpierw wejdźmy tam. Wejdziemy, dobrze? – spytała, patrząc niepewnie na Artermisa, niepewny, czy bliźniak Sue przepada za zwierzętami tak samo, jak ona. – Och, ja idę, popatrzeć, jak chcesz, możesz zaczekać – oznajmiła, ruszając przed siebie i niezależnie od tego, czy Lovegood za nią poszedł, czy nie, już po chwili otworzyła drzwi sklepu. Zadzwonił dzwonek, a do płuc panny Grey wdarł się zapach zwierzęcego futra i odchodów, zaś do uszu wdarł się krzyk jakiegoś ptaka.
W klatkach obok wejścia znajdowały się malutkie puszki. Sklep jednak rozciągał się dalej, był wyraźnie magicznie powiększony, jak szklarnia Herberta, i wypełniony po brzegi najróżniejszymi zwierzętami. Gdyby tylko miała miejsce, aby wziąć je wszystkie…
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Artemis z chęcią zgodził się, by towarzyszyć Gwendolyn podczas jej zakupowych przygód - nie tylko z powodu chęci znalezienia odskoczni od pracy w terenie (tak przecież niepasującej do zawodu archiwisty!), ale również dlatego, że potrzebował zakupić samopiszące pióro. Było mu potrzebne właśnie podczas coraz częstszych wojaży po Wielkiej Brytanii z Dyrdymałem. Spędzając tak dużo czasu na zewnątrz, niesamowicie uciążliwym było notowanie zwyczajnym piórem. Wiatr wykradał słowa, dłoń zaczynała boleć, a sam Lovegood zamiast zamiast skupiać się na rozmówcy w trakcie wywiadów, wtykał nos w papier, starając się, by jego raporty miały ręce i nogi.
Ponadto chciał poznać Gwen nieco lepiej - ich pierwsze spotkanie nie należało do najbardziej udanych, gdyby mieli nieco mniej szczęścia, być może już by nie żyli. Należało więc celebrować przetrwanie i pozytywne konsekwencje tamtej felernej nocy, jakim była ta kiełkująca znajomość. Gdy tak spacerowali wzdłuż uliczek, Artemis skomplementował ubiór młodej malarki. Kiwał też głową, powtarzając, zupełnie niepotrzebnie, nazwy składników, których Gwen potrzebowała. Nieco zdziwiony zareaogwał na jeden z nich:
- Nasiona dyptamu? Ugryzł cię wilkołak?
Artemis również rozejrzał się po okolicy. Co dwie pary zagubionych oczu, to nie jedna, prawda? Do tej pory odwiedził Plymouth kilkukrotnie, ale niemożliwym byłoby stwierdzenie, że potrafił się tu odnaleźć. Jednak w towarzystwie przyjemnie było się pogubić, tym bardziej, że każdy z nich zjawił się w tym portowym mieście w konkretnym celu.
- Jasne, wchodźmy! Później będę potrzebował znaleźć sklep czy straganik z samopiszącymi piórami. - odpowiedział Artemis, będąc w całkiem dobrym nastroju. Zerknął na szyld z nazwą sklepu. - Sue uwielbia niuchacze, ale to prawdziwe szelmy! Pamiętam, jak kiedyś jeden taki gagatek ukradł mi sygnet, który dostałem od dziadków. Ciekawe gdzie jest teraz? Lovegoodowie mają słabość do zwierząt, ale to Sue wie o nich wszystko. Ja zachowałem tylko zamiłowanie do wszelkich istnień. O ile pamiętam to kojarzysz moją siostrę, prawda?
Wszedł do menażerii za swoją towarzyszką, niemal od początku zachwycając się tym maleńkim, egzotycznym światem zwierząt. Dzwoneczek u drzwi zadzwonił, gdy Gwen je pchnęłą, informując tym samym właścicieli, że dwoje młodych czarodziejów przekroczyło próg niuchaczowego przybytku.
Ponadto chciał poznać Gwen nieco lepiej - ich pierwsze spotkanie nie należało do najbardziej udanych, gdyby mieli nieco mniej szczęścia, być może już by nie żyli. Należało więc celebrować przetrwanie i pozytywne konsekwencje tamtej felernej nocy, jakim była ta kiełkująca znajomość. Gdy tak spacerowali wzdłuż uliczek, Artemis skomplementował ubiór młodej malarki. Kiwał też głową, powtarzając, zupełnie niepotrzebnie, nazwy składników, których Gwen potrzebowała. Nieco zdziwiony zareaogwał na jeden z nich:
- Nasiona dyptamu? Ugryzł cię wilkołak?
Artemis również rozejrzał się po okolicy. Co dwie pary zagubionych oczu, to nie jedna, prawda? Do tej pory odwiedził Plymouth kilkukrotnie, ale niemożliwym byłoby stwierdzenie, że potrafił się tu odnaleźć. Jednak w towarzystwie przyjemnie było się pogubić, tym bardziej, że każdy z nich zjawił się w tym portowym mieście w konkretnym celu.
- Jasne, wchodźmy! Później będę potrzebował znaleźć sklep czy straganik z samopiszącymi piórami. - odpowiedział Artemis, będąc w całkiem dobrym nastroju. Zerknął na szyld z nazwą sklepu. - Sue uwielbia niuchacze, ale to prawdziwe szelmy! Pamiętam, jak kiedyś jeden taki gagatek ukradł mi sygnet, który dostałem od dziadków. Ciekawe gdzie jest teraz? Lovegoodowie mają słabość do zwierząt, ale to Sue wie o nich wszystko. Ja zachowałem tylko zamiłowanie do wszelkich istnień. O ile pamiętam to kojarzysz moją siostrę, prawda?
Wszedł do menażerii za swoją towarzyszką, niemal od początku zachwycając się tym maleńkim, egzotycznym światem zwierząt. Dzwoneczek u drzwi zadzwonił, gdy Gwen je pchnęłą, informując tym samym właścicieli, że dwoje młodych czarodziejów przekroczyło próg niuchaczowego przybytku.
Nie znała Artemisa szczególnie dobrze, ale wydawał się miłym towarzyszem. Poza tym skoro pomógł jej tamtego dnia, a przy okazji był bratem Sue to nie miała powodów, aby mu nie ufać, dlatego czuła się w jego towarzystwie całkiem swobodnie. Gdy zadał pytania o wilkołactwo, Gwen natychmiast otworzyła szeroko oczy i pokręciła głową. Jeszcze tego brakowało, by ktoś zaczął plotkować, że to ona jest wilkołakiem! Albo Herbert! Miała, oczywiście, pewne podejrzenia co do niego, choć ani niezbyt pewne, ani bez żadnych większych dowodów, raczej był to więc tylko wymysł jej własnej wyobraźni, ale to nie oznaczało, że ktokolwiek miał o tym wiedzieć, a tym bardziej mówić.
— Nie, nie, mój kuzyn jest zielarzem, po prostu chce je zasadzić. Chyba coś testuje, wiesz, dla nauki. Nie znam się aż tak na tym, ale trochę mi pokazuje. Lubiłeś zielarstwo w szkole? Mi się nigdy aż tak nie podobało, ale jakbyś zobaczył szklarnię Herberta… och, jest naprawdę wyjątkowa! — Posiadanie dostępu do tak wspaniałego połączenia magii, architektury i roślin było naprawdę dobrą motywacją do tego, aby poznać się na roślinach nieco bardziej, zwłaszcza że jej kuzyn był całkiem dobrym, cierpliwym nauczycielem.
Przekrzywiła głowę, słysząc o piórze.
— Właściwie mi też by się przydało jakieś nowe — potwierdziła. Może samopiszące nie było jej aż tak potrzebne, ale zwyczajne, tanie, na pewno byłoby dobrym zakupem. Chyba powinna wziąć też jakieś po prostu do domu, nie tylko dla siebie. Och, jakie to było dziwne… Kupować coś dla kogoś w domu. Gdy mieszkała z rodzicami raczej to oni kupowali coś dla niej. To samo działo się we Francji. Potem mieszkała sama, a u Macmillanów po prawdzie miała dostęp do wszystkiego, co było jej potrzebne. Teraz zaś, dzieląc dach z Herbertem musiała myśleć też o nim i było to dla Gwen uczucie zdecydowanie nowe, choć jednocześnie zaskakująco przyjemne.
— Och, tak, Sue wie dużo, pomogła mi z moją kozą! — Chyba powinna ugryźć się w język, nie wiedziała, czy Artemis wie o zagrodzie w Oazie, a Grety przecież wciąż nie było na farmie. I właściwie panna Grey nie była pewna, czy koza powinna tam się znaleźć. — Te niuchacze… Na pewno gdzieś schował, tak, że nie znajdziesz, one tam mają. — Pokiwała głową.
Nie miała nigdy bliższej styczności z tymi stworzeniami, ale wiedziała o nich na tyle, by mówić o tym z całkiem dużą pewnością.
Weszła do środka sklepu, witając się ze sklepikarzem znajdującym się przy ladzie i siłą woli powstrzymując się przed wyciąganiem dłoni do wszystkich puszystych istotek, które mijała. Światło odbijało się od futerek wielu z nich, tworząc niezwykłe wzory. Gwen starała się chłonąć nie tylko ich obecność, ale również zapamiętywać te detale, to, jak załamują się barwy, to jak się ze sobą mieszają. Gdy tylko na nie spoglądała, w jej głowie niemal od razu pojawiały się barwy, które byłyby konieczne do naturalnego oddania ich sierści. Lata nauki malowania nie poszły w las. Panna Grey doskonale znała teorie kolorów i wiedziała, jakie barwy są potrzebne, by stworzyć obraz, na którym jej zależało.
— Herbert mówił coś o kurach, może powinnam jakieś kupić, jak myślisz? — spytała ni to siebie, ni to Artemisa. Nie ustalała tego z kuzynem, ale chyba nie miałby nic przeciwko. Nie wiedziała jednak, czy w magicznej menażerii sprzedają też takie zwyczajne zwierzęta.
Wtem dostrzegła zwierzę, które szczególnie zwróciło jej uwagę. Potężny żuk chodził w kółko na niewielkiej przestrzeni. Gwen zatrzymała się, przekrzywiając głowę. Stworzenie nie było wcale puchate i słodkie, nie zachęcało, by wyciągać w jego stronę dłoń, choć kolory na jego pancerzyku zdecydowanie zapierały dech. Jego zachowanie wyraźnie jednak sugerowało, że wielki skarabeusz nie czuje się tu wcale dobrze. Podeszła do ogrodzenia, pochylając się i marszcząc brwi.
— Z nim jest chyba coś nie tak — powiedziała, mimowolnie wywołując sprzedawcę, który odezwał się do nich ze swojego miejsca:
— Moja siostra wyniosła się z kraju, zostawiła go tutaj. I trochę nie może się biedak odnaleźć, a ja nie mam ogródka — wyjaśnił.
Gwen wzięła głęboki oddech, spoglądając na zwierzę ze współczuciem. W Anglii nie brakowało obecnie zwierząt, które spotkał taki lub gorszy los. Ludzie w pierwszej kolejności myśleli o swoich rodzinach i swoim bezpieczeństwie, za co trudno było ich winić. Ale te stworzenia też nie były przecież niczemu winne.
— Nie, nie, mój kuzyn jest zielarzem, po prostu chce je zasadzić. Chyba coś testuje, wiesz, dla nauki. Nie znam się aż tak na tym, ale trochę mi pokazuje. Lubiłeś zielarstwo w szkole? Mi się nigdy aż tak nie podobało, ale jakbyś zobaczył szklarnię Herberta… och, jest naprawdę wyjątkowa! — Posiadanie dostępu do tak wspaniałego połączenia magii, architektury i roślin było naprawdę dobrą motywacją do tego, aby poznać się na roślinach nieco bardziej, zwłaszcza że jej kuzyn był całkiem dobrym, cierpliwym nauczycielem.
Przekrzywiła głowę, słysząc o piórze.
— Właściwie mi też by się przydało jakieś nowe — potwierdziła. Może samopiszące nie było jej aż tak potrzebne, ale zwyczajne, tanie, na pewno byłoby dobrym zakupem. Chyba powinna wziąć też jakieś po prostu do domu, nie tylko dla siebie. Och, jakie to było dziwne… Kupować coś dla kogoś w domu. Gdy mieszkała z rodzicami raczej to oni kupowali coś dla niej. To samo działo się we Francji. Potem mieszkała sama, a u Macmillanów po prawdzie miała dostęp do wszystkiego, co było jej potrzebne. Teraz zaś, dzieląc dach z Herbertem musiała myśleć też o nim i było to dla Gwen uczucie zdecydowanie nowe, choć jednocześnie zaskakująco przyjemne.
— Och, tak, Sue wie dużo, pomogła mi z moją kozą! — Chyba powinna ugryźć się w język, nie wiedziała, czy Artemis wie o zagrodzie w Oazie, a Grety przecież wciąż nie było na farmie. I właściwie panna Grey nie była pewna, czy koza powinna tam się znaleźć. — Te niuchacze… Na pewno gdzieś schował, tak, że nie znajdziesz, one tam mają. — Pokiwała głową.
Nie miała nigdy bliższej styczności z tymi stworzeniami, ale wiedziała o nich na tyle, by mówić o tym z całkiem dużą pewnością.
Weszła do środka sklepu, witając się ze sklepikarzem znajdującym się przy ladzie i siłą woli powstrzymując się przed wyciąganiem dłoni do wszystkich puszystych istotek, które mijała. Światło odbijało się od futerek wielu z nich, tworząc niezwykłe wzory. Gwen starała się chłonąć nie tylko ich obecność, ale również zapamiętywać te detale, to, jak załamują się barwy, to jak się ze sobą mieszają. Gdy tylko na nie spoglądała, w jej głowie niemal od razu pojawiały się barwy, które byłyby konieczne do naturalnego oddania ich sierści. Lata nauki malowania nie poszły w las. Panna Grey doskonale znała teorie kolorów i wiedziała, jakie barwy są potrzebne, by stworzyć obraz, na którym jej zależało.
— Herbert mówił coś o kurach, może powinnam jakieś kupić, jak myślisz? — spytała ni to siebie, ni to Artemisa. Nie ustalała tego z kuzynem, ale chyba nie miałby nic przeciwko. Nie wiedziała jednak, czy w magicznej menażerii sprzedają też takie zwyczajne zwierzęta.
Wtem dostrzegła zwierzę, które szczególnie zwróciło jej uwagę. Potężny żuk chodził w kółko na niewielkiej przestrzeni. Gwen zatrzymała się, przekrzywiając głowę. Stworzenie nie było wcale puchate i słodkie, nie zachęcało, by wyciągać w jego stronę dłoń, choć kolory na jego pancerzyku zdecydowanie zapierały dech. Jego zachowanie wyraźnie jednak sugerowało, że wielki skarabeusz nie czuje się tu wcale dobrze. Podeszła do ogrodzenia, pochylając się i marszcząc brwi.
— Z nim jest chyba coś nie tak — powiedziała, mimowolnie wywołując sprzedawcę, który odezwał się do nich ze swojego miejsca:
— Moja siostra wyniosła się z kraju, zostawiła go tutaj. I trochę nie może się biedak odnaleźć, a ja nie mam ogródka — wyjaśnił.
Gwen wzięła głęboki oddech, spoglądając na zwierzę ze współczuciem. W Anglii nie brakowało obecnie zwierząt, które spotkał taki lub gorszy los. Ludzie w pierwszej kolejności myśleli o swoich rodzinach i swoim bezpieczeństwie, za co trudno było ich winić. Ale te stworzenia też nie były przecież niczemu winne.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Widząc niepewną reakcję Gwendolyn na słowa o ugryzieniu przez wilkołaka, Artemis uśmiechnął się i uniósł dłonie w uspokajającym geście. Zapewnił, że tylko żartował. Żadne plotki nie miały szans się rozprzestrzenić - po pierwsze dlatego, że Lovegood nie słynął z bycia plotkarzem, w żadnym razie nie żył dla sensacji. Po drugie dlatego, że i on, i Gwen nie obracali się we wspólnych kręgach. Nie było więc powodów do niepokoju - dziewczyna mogła czuć się w towarzystwie nowego znajomego swobodnie.
Artemis wsłuchiwał się w historię o jej kuzynie - dowiedział się o nim już więcej niż o samej Gwendolyn.
- Lubiłem zielarstwo, ale nigdy się na nim szczególnie nie skupiałem. Dziś, poza takimi podstawami jak wykorzystanie dyptamu, nie wiem naprawdę nic. Zapominalstwo jest straszne. Ja z kolei byłem jednym z tych zapalonych nudziarzy, którzy uwielbiali historię magii. - Artemis zaśmiał się krótko, drapiąc się po szyi. - Mieszkasz z Herbertem? Wspaniała sprawa, że uczy cię co nieco o ziołach - korzystaj z tego jak najwięcej! Nigdy nie wiadomo, kiedy będziemy musieli użyć podobnych umiejętności. Powiedziałaś sporo o swoim kuzynie, a ja właściwie nie wiem nic o tobie. Czym się zajmujesz?
Artemis kierował swoje słowa do Gwen znad długiego akwarium, w którym spacerowały ozdobne homary. Wspinały się na skałki lub na siebie nawzajem. Artemis zerknął na tabliczkę informacyjną - widniała na niej itrygująca nazwa: Langustnik Ladaco. Wedle opisu był to gatunek niejadalny, hodowany zwykle dla kwestii estetycznych. Czasami również po to, aby sprowadzić na kogoś długą serię niepowodzień - ukąszenie tego homara powodowało siedmiodniowego pecha. Interesujące stworzenia! Może powinien sprawić takiego swojej siostrze? Nie po to, by miała pecha, skądże, a po to, by otaczała się pięknymi stworzeniami! Ach, może następnym razem, wszak monety nie brzęczały w artemisowych kieszeniach zbyt wyraźnie.
- To jak stąd wyjdziemy, możemy poszukać sklepu z piórami. - zaproponował, odrywając wzrok od langustników. Spojrzał pytająco na Gwen.
- Czy wie pan, gdzie możemy zaopatrzyć się w przybory do pisania?
Zwrócił się teraz do sprzedawcy, który prowadził "Niuchacza i przyjaciół" od wielu lat. Znał wiele interesujących zakątków Plymouth, dzieląc się nimi chętnie ze swoją klientelą. Pomógł im z chęcią. Wyjął spod swojej lady postrzępioną mapę miasta, położył ją przed sobą i wskazał grubym palcem jeden z punktów.
- My jesteśmy tu, jeśli pójdziecie prosto, o tutaj, miniecie sklep z tiarami. To wtedy skręcacie w prawo i macie pióra! Magiczne, niemagiczne, wszystkie.
Artemis podziękował za wyjaśnienie, oczywiście w sekundę zapominając połowę trasy do kolejnego sklepu.
- Bierz kuraka, dlaczego nie? - odparł Artemis, nieco niepewny, czy to pytanie faktycznie skierowane było do niego. Nie wiedział absolutnie nic o ich domu i potrzebach. Ale posiadanie kurczaka zawsze na plus, prawda?
Podszedł do Gwendolyn, stawiając długaśne kroki, zaintrygowany żuczym znaleziskiem. Faktycznie, sporawej wielkości owad wydawał się być skołowany. Kręcił się i kręcił. Błyszał w przytłumionym świetle Menażerii.
- Może znalazłby miejsce w szklarni lub w ogródku u was? - zapytał Artemis, widząc jak nawiązuje się naturalna więź między młodą czarownicą, a żukiem.
Artemis wsłuchiwał się w historię o jej kuzynie - dowiedział się o nim już więcej niż o samej Gwendolyn.
- Lubiłem zielarstwo, ale nigdy się na nim szczególnie nie skupiałem. Dziś, poza takimi podstawami jak wykorzystanie dyptamu, nie wiem naprawdę nic. Zapominalstwo jest straszne. Ja z kolei byłem jednym z tych zapalonych nudziarzy, którzy uwielbiali historię magii. - Artemis zaśmiał się krótko, drapiąc się po szyi. - Mieszkasz z Herbertem? Wspaniała sprawa, że uczy cię co nieco o ziołach - korzystaj z tego jak najwięcej! Nigdy nie wiadomo, kiedy będziemy musieli użyć podobnych umiejętności. Powiedziałaś sporo o swoim kuzynie, a ja właściwie nie wiem nic o tobie. Czym się zajmujesz?
Artemis kierował swoje słowa do Gwen znad długiego akwarium, w którym spacerowały ozdobne homary. Wspinały się na skałki lub na siebie nawzajem. Artemis zerknął na tabliczkę informacyjną - widniała na niej itrygująca nazwa: Langustnik Ladaco. Wedle opisu był to gatunek niejadalny, hodowany zwykle dla kwestii estetycznych. Czasami również po to, aby sprowadzić na kogoś długą serię niepowodzień - ukąszenie tego homara powodowało siedmiodniowego pecha. Interesujące stworzenia! Może powinien sprawić takiego swojej siostrze? Nie po to, by miała pecha, skądże, a po to, by otaczała się pięknymi stworzeniami! Ach, może następnym razem, wszak monety nie brzęczały w artemisowych kieszeniach zbyt wyraźnie.
- To jak stąd wyjdziemy, możemy poszukać sklepu z piórami. - zaproponował, odrywając wzrok od langustników. Spojrzał pytająco na Gwen.
- Czy wie pan, gdzie możemy zaopatrzyć się w przybory do pisania?
Zwrócił się teraz do sprzedawcy, który prowadził "Niuchacza i przyjaciół" od wielu lat. Znał wiele interesujących zakątków Plymouth, dzieląc się nimi chętnie ze swoją klientelą. Pomógł im z chęcią. Wyjął spod swojej lady postrzępioną mapę miasta, położył ją przed sobą i wskazał grubym palcem jeden z punktów.
- My jesteśmy tu, jeśli pójdziecie prosto, o tutaj, miniecie sklep z tiarami. To wtedy skręcacie w prawo i macie pióra! Magiczne, niemagiczne, wszystkie.
Artemis podziękował za wyjaśnienie, oczywiście w sekundę zapominając połowę trasy do kolejnego sklepu.
- Bierz kuraka, dlaczego nie? - odparł Artemis, nieco niepewny, czy to pytanie faktycznie skierowane było do niego. Nie wiedział absolutnie nic o ich domu i potrzebach. Ale posiadanie kurczaka zawsze na plus, prawda?
Podszedł do Gwendolyn, stawiając długaśne kroki, zaintrygowany żuczym znaleziskiem. Faktycznie, sporawej wielkości owad wydawał się być skołowany. Kręcił się i kręcił. Błyszał w przytłumionym świetle Menażerii.
- Może znalazłby miejsce w szklarni lub w ogródku u was? - zapytał Artemis, widząc jak nawiązuje się naturalna więź między młodą czarownicą, a żukiem.
W międzyczasie, gdy Gwendolyn snuła się po menażerii, próbując zakupić wszystkie składniki, które miała na swojej liście, Artemis wyszedł na miasto w celu zakupienia przyrządów do pracy. Dzwoneczek przy wyjściowych drzwiach znowu zadzwonił, informując o jego wyjściu - Lovegood zapewnił swoją towarzyszkę, że wróci za parę chwil. Właściciel "Niuchacza i przyjaciół" za pomocą swojej wiekowej mapy wyjaśnił, gdzie znajdzie się sklep z przyrządami do pisania. Lovegood, mając pamięć historyka, bez problemu odnalazł właściwy adres.
Sklep z piórami wciśnięty był w róg zacienionej uliczki. Szyld z oczywistych powodów prezentował pióro, które szkicowało wzburzone fale. Była to ciekawa wizja, metafora tego, że słowa, obok magii i tężyzny fizycznej, były siłą, które mogą wpływać na świat. Ładne, pomyślał Artemis, wchodząc do sklepu.
Pracowniczka sklepu przedstawiła się jako wnuczka właścicielki i zdawała się być absolutnie znudzoną wszystkim, co ją otaczało. Siedziała z głową opartą na swojej dłoni, podczas gdy drugą ręką bawiła się złotą monetą. Raz po raz zerkała to na Artermisa, to na innego klienta - starszego dziadka w cylindrze, który mruczał coś o słabnącej jakości przyrządów papierniczych.
- Potrzebuję samopiszącego pióra. Czy możesz polecić mi coś, co nada się do pracy w terenie?
Artemisowi chodziło oczywiście o przeprowadzanie wywiadów z mieszkańcami Wielkiej Brytanii. Praca archiwisty przerodziła się w ostatnim czasie w dziwaczną hybrydę detektywistycznych przygód, dziennikarstwa i w nieco mniejszej dawce klasycznej archiwizacji. Dyrdymał był wciąż głodny - jego lewitująca księga potrzebowała danych, domagała się dokumentacji wszystkiego, nad czym pracował.
Młoda pracowniczka sklepu postawiła przed nim dwa nieco pogniecione pudełka. W każdym z nich spoczywało pióro - jedno o złotawym odcieniu, drugie klasyczne, bielsze. Gdy Lovegood zapytał o różnicę tych dwóch, dziewczyna wzruszyła ramionami. Cena była taka sama, ale bez wątpienia pochodziły od innego ptactwa.
- Nie powiem panu. Babcia mówi, że oba nie postrzępią się od wiatru. Nie ma jej teraz, poszła do uzdrowiciela - cierpi na podagrę.
Artemis z uśmiechem kiwnął głową - może nie dowiedział się niczego o właściwościach samopiszących piór, ale przynajmniej poznał medyczną kartotekę właścicielki sklepu.
- Biorę to złotawe. Ufam, że będzie mi służyć. W razie co mogę zwrócić, prawda?
Sprzedawczyni pokiwała twierdząco głową. Modliła się w duchu, by wszyscy opuścili sklep i zostawili ją w spokoju.
Artemis zapłacił, a wtedy ona za pomocą swojej różdżki obudziła pióro. To zawirowało w powietrzu i podleciało do Artemisa.
- Musi pan podpisać się swoim nazwiskiem na pergaminie. Wtedy pióro zapamięta, że do pana należy. - poinstruowała go dziewczyna, podsuwając kawałek nadpalonego papieru.
Artemis posłusznie wykonał zadanie i z uśmiechem schował pióro najpierw do pudełka, a następnie do torby, którą miał ze sobą.
- Pięknie dziękuję! Ostatnie pytanie - aparat fotograficzny, gdzie mogę taki kupić?
Dziewczyna westchnęła, ale widać było od razu, że właśnie w Plymouth dorastała. Korzystając z miejscowych, nieoficjalnych nazw przecznic, poleciła mu trzeci tego dnia sklep, który miał odwiedzić. Dojście do centrum, w którym znajdowało się stoisko z aparatami, zajęło mu zaledwie kilka minut. Tam uciął życzliwą pogawędkę z miłośnikami fotografowania - wyjaśnił im, że sam jest laikiem i musi pstrykać zdjęcia do pracy. Dokumentacja, miejsca zbrodni, wnętrza i zewnętrza. Ci wyjaśniali mu z radością, jak korzystać ze światła, wspominali o różnych ustawieniach sprzętu, którym był zainteresowany. Tego popołudnia trzymał w swych dłoniach kilkanaście różnych aparatów kompaktowych. Musiał zaufać ekspedientom, że dany model nie zawiedzie w pracy archiwisty.
Następnie tą samą drogą wrócił do Gwendolyn. Szedł żwawo, bo nie chciał, by czuła się osamotniona. Wszak zaprosiła go na wspólne zakupy głównie dla towarzystwa.
Artemis radował z powodu nowo zakupionego sprzętu - samopiszące pióro i aparat fotograficzny! Wspaniała sprawa - pierwszy raz od dawna pozwolił sobie na takie ekstrawagancje. Bieda naznaczała jego życie, ale nie przekroczyła jeszcze krytycznego punktu.
Sklep z piórami wciśnięty był w róg zacienionej uliczki. Szyld z oczywistych powodów prezentował pióro, które szkicowało wzburzone fale. Była to ciekawa wizja, metafora tego, że słowa, obok magii i tężyzny fizycznej, były siłą, które mogą wpływać na świat. Ładne, pomyślał Artemis, wchodząc do sklepu.
Pracowniczka sklepu przedstawiła się jako wnuczka właścicielki i zdawała się być absolutnie znudzoną wszystkim, co ją otaczało. Siedziała z głową opartą na swojej dłoni, podczas gdy drugą ręką bawiła się złotą monetą. Raz po raz zerkała to na Artermisa, to na innego klienta - starszego dziadka w cylindrze, który mruczał coś o słabnącej jakości przyrządów papierniczych.
- Potrzebuję samopiszącego pióra. Czy możesz polecić mi coś, co nada się do pracy w terenie?
Artemisowi chodziło oczywiście o przeprowadzanie wywiadów z mieszkańcami Wielkiej Brytanii. Praca archiwisty przerodziła się w ostatnim czasie w dziwaczną hybrydę detektywistycznych przygód, dziennikarstwa i w nieco mniejszej dawce klasycznej archiwizacji. Dyrdymał był wciąż głodny - jego lewitująca księga potrzebowała danych, domagała się dokumentacji wszystkiego, nad czym pracował.
Młoda pracowniczka sklepu postawiła przed nim dwa nieco pogniecione pudełka. W każdym z nich spoczywało pióro - jedno o złotawym odcieniu, drugie klasyczne, bielsze. Gdy Lovegood zapytał o różnicę tych dwóch, dziewczyna wzruszyła ramionami. Cena była taka sama, ale bez wątpienia pochodziły od innego ptactwa.
- Nie powiem panu. Babcia mówi, że oba nie postrzępią się od wiatru. Nie ma jej teraz, poszła do uzdrowiciela - cierpi na podagrę.
Artemis z uśmiechem kiwnął głową - może nie dowiedział się niczego o właściwościach samopiszących piór, ale przynajmniej poznał medyczną kartotekę właścicielki sklepu.
- Biorę to złotawe. Ufam, że będzie mi służyć. W razie co mogę zwrócić, prawda?
Sprzedawczyni pokiwała twierdząco głową. Modliła się w duchu, by wszyscy opuścili sklep i zostawili ją w spokoju.
Artemis zapłacił, a wtedy ona za pomocą swojej różdżki obudziła pióro. To zawirowało w powietrzu i podleciało do Artemisa.
- Musi pan podpisać się swoim nazwiskiem na pergaminie. Wtedy pióro zapamięta, że do pana należy. - poinstruowała go dziewczyna, podsuwając kawałek nadpalonego papieru.
Artemis posłusznie wykonał zadanie i z uśmiechem schował pióro najpierw do pudełka, a następnie do torby, którą miał ze sobą.
- Pięknie dziękuję! Ostatnie pytanie - aparat fotograficzny, gdzie mogę taki kupić?
Dziewczyna westchnęła, ale widać było od razu, że właśnie w Plymouth dorastała. Korzystając z miejscowych, nieoficjalnych nazw przecznic, poleciła mu trzeci tego dnia sklep, który miał odwiedzić. Dojście do centrum, w którym znajdowało się stoisko z aparatami, zajęło mu zaledwie kilka minut. Tam uciął życzliwą pogawędkę z miłośnikami fotografowania - wyjaśnił im, że sam jest laikiem i musi pstrykać zdjęcia do pracy. Dokumentacja, miejsca zbrodni, wnętrza i zewnętrza. Ci wyjaśniali mu z radością, jak korzystać ze światła, wspominali o różnych ustawieniach sprzętu, którym był zainteresowany. Tego popołudnia trzymał w swych dłoniach kilkanaście różnych aparatów kompaktowych. Musiał zaufać ekspedientom, że dany model nie zawiedzie w pracy archiwisty.
Następnie tą samą drogą wrócił do Gwendolyn. Szedł żwawo, bo nie chciał, by czuła się osamotniona. Wszak zaprosiła go na wspólne zakupy głównie dla towarzystwa.
Artemis radował z powodu nowo zakupionego sprzętu - samopiszące pióro i aparat fotograficzny! Wspaniała sprawa - pierwszy raz od dawna pozwolił sobie na takie ekstrawagancje. Bieda naznaczała jego życie, ale nie przekroczyła jeszcze krytycznego punktu.
Gwen wcale nie zgodziłaby się z tym, że nie obracali się w tych samych kręgach. Sue wspierała przecież Zakon, podobnie jak ona sama. Lovegoodowie mieszkali zaś w Ruderze, domu Bertiego Botta, domu Johnnatana — choć nie bywała tam aż tak znowu często, to miejsce było przecież jej bliskie. Tak samo, jak bliska stała się jej Dolina Godryka, którą odwiedzała regularnie przez wzgląd na mieszkających w niej Tonksów oraz Leśną Lecznicę. Zresztą, społeczność czarodziejów nie była przecież szczególnie duża, a teraz, przez wojnę i trawiące Anglie podziały, zdawała się jeszcze mniejsza.
— Naprawdę? Profesor Binns cię nie zanudzał? — Przekrzywiła delikatnie głowę, czekając na odpowiedź. Większość uczniów nie przepadała za jego lekcjami i Gwen wcale nie zaliczała się do wyjątków. Pamiętała co prawda nieco ze szkoły, część wiedzy zdobyła pracując w muzeum, czy po prostu rozmawiając z innymi czarodziejami, jednak w murach Hogwartu uczyła się tylko tego, co było konieczne do zaliczenia tego przedmiotu. Czyżby Artemis miał zupełnie inne zdanie na temat nauczyciela?
Słysząc pytanie na swój temat, wzruszyła ramionami.
— Teraz właściwie niewiele — stwierdziła, gryząc się w język, nim zaczęła opowiadać o swojej nieobecności. Nie było sensu, aby wszystkim o tym rozpowiadać. — Maluje. Chociaż teraz bardziej pomagam Herbertowi i… właściwie… nie wiem. Pracujesz w Ministerstwie, prawda? Myślisz, że mogą tam szukać kogoś, kto potrafi rysować? — spytała, nie oczekując jednak, że Artemis pomoże jej znaleźć jakieś stabilne źródło własnego utrzymania.
Artemis naprawdę zbyt mało o nich wiedział, by pomóc Gwen podjąć decyzję. Gdyby była tu Kerstin… Ona pewnie byłaby w stanie pomóc jej nieco bardziej. Przyjaciółka była jednak bardziej zajęta od Gwen, praca w Lecznicy nie była wcale prosta i zabranie jej na nieistotne zakupy graniczyło z cudem. Pannie Grey brakowało czasów, kiedy młode dziewcżęta i kobiety mogły po prostu nimi być, zamiast przejmować się każdego dnia sytuacją w kraju, bliskimi i wiecznym brakiem galeonów, które ledwo wystarczały na przeżycie.
Kiwała głową, słysząc słowa chłopaka, a gdy wyszedł, porozmawiała jeszcze chwilę z właścicielem menażerii. Okazało się, że faktycznie ma tu też kilka kur. Nie było to duże stadko, ale na początek powinny wystarczyć, prawda? Jej wzrok cały czas jednak wracał do stojącego w zagrodzie żuka. Nie miała pojęcia, co kuzyn stwierdziłby na taki zakup, ale z drugiej strony zwierzak wyraźnie potrzebował większej przestrzeni, a zielarzowi na pewno przyda się pomoc.
W końcu podjęła decyzję i gdy Artemis znów wszedł do wnętrza sklepu, malarka właśnie płaciła mężczyźnie.
— O, jesteś! — powiedziała, gdy tylko go dostrzegła. — Kupiłeś aparat? Też mam swój, kiedyś mój… mój przyjaciel mnie nauczył podstaw. To jak malarstwo, tylko światłem — powiedziała po prostu, wracając wzrokiem do mężczyzny, który właśnie wydał jej resztę. Podziękowała, dając znać Lovegoodowi, aby poszedł z nią jeszcze na chwilę w głąb sklepu.
— Herbertowi się pewnie to nie spodoba… przynajmniej nie od razu, ale… kupiłam tego żuka — przyznała się, czerwieniąc się nieznacznie. — Ale naprawdę mieli tu kilka kur, zobacz, tam są! — wskazała na stadko w zagrodzie o podobnej wielkości, co zagroda żuka. — Są jeszcze młode, ale już zaczęły składać jaja. Zobacz na tę, jak jej się pióra błyszczą — Wskazała na najciemniejszą, brązową kurę. — Tylko trzeba je będzie jakoś nazwać… i żuka też.— Pochyliła się, wyciągając rękę w stronę ptaków, które jednak postanowiły zupełnie ją zignorować.
— Naprawdę? Profesor Binns cię nie zanudzał? — Przekrzywiła delikatnie głowę, czekając na odpowiedź. Większość uczniów nie przepadała za jego lekcjami i Gwen wcale nie zaliczała się do wyjątków. Pamiętała co prawda nieco ze szkoły, część wiedzy zdobyła pracując w muzeum, czy po prostu rozmawiając z innymi czarodziejami, jednak w murach Hogwartu uczyła się tylko tego, co było konieczne do zaliczenia tego przedmiotu. Czyżby Artemis miał zupełnie inne zdanie na temat nauczyciela?
Słysząc pytanie na swój temat, wzruszyła ramionami.
— Teraz właściwie niewiele — stwierdziła, gryząc się w język, nim zaczęła opowiadać o swojej nieobecności. Nie było sensu, aby wszystkim o tym rozpowiadać. — Maluje. Chociaż teraz bardziej pomagam Herbertowi i… właściwie… nie wiem. Pracujesz w Ministerstwie, prawda? Myślisz, że mogą tam szukać kogoś, kto potrafi rysować? — spytała, nie oczekując jednak, że Artemis pomoże jej znaleźć jakieś stabilne źródło własnego utrzymania.
Artemis naprawdę zbyt mało o nich wiedział, by pomóc Gwen podjąć decyzję. Gdyby była tu Kerstin… Ona pewnie byłaby w stanie pomóc jej nieco bardziej. Przyjaciółka była jednak bardziej zajęta od Gwen, praca w Lecznicy nie była wcale prosta i zabranie jej na nieistotne zakupy graniczyło z cudem. Pannie Grey brakowało czasów, kiedy młode dziewcżęta i kobiety mogły po prostu nimi być, zamiast przejmować się każdego dnia sytuacją w kraju, bliskimi i wiecznym brakiem galeonów, które ledwo wystarczały na przeżycie.
Kiwała głową, słysząc słowa chłopaka, a gdy wyszedł, porozmawiała jeszcze chwilę z właścicielem menażerii. Okazało się, że faktycznie ma tu też kilka kur. Nie było to duże stadko, ale na początek powinny wystarczyć, prawda? Jej wzrok cały czas jednak wracał do stojącego w zagrodzie żuka. Nie miała pojęcia, co kuzyn stwierdziłby na taki zakup, ale z drugiej strony zwierzak wyraźnie potrzebował większej przestrzeni, a zielarzowi na pewno przyda się pomoc.
W końcu podjęła decyzję i gdy Artemis znów wszedł do wnętrza sklepu, malarka właśnie płaciła mężczyźnie.
— O, jesteś! — powiedziała, gdy tylko go dostrzegła. — Kupiłeś aparat? Też mam swój, kiedyś mój… mój przyjaciel mnie nauczył podstaw. To jak malarstwo, tylko światłem — powiedziała po prostu, wracając wzrokiem do mężczyzny, który właśnie wydał jej resztę. Podziękowała, dając znać Lovegoodowi, aby poszedł z nią jeszcze na chwilę w głąb sklepu.
— Herbertowi się pewnie to nie spodoba… przynajmniej nie od razu, ale… kupiłam tego żuka — przyznała się, czerwieniąc się nieznacznie. — Ale naprawdę mieli tu kilka kur, zobacz, tam są! — wskazała na stadko w zagrodzie o podobnej wielkości, co zagroda żuka. — Są jeszcze młode, ale już zaczęły składać jaja. Zobacz na tę, jak jej się pióra błyszczą — Wskazała na najciemniejszą, brązową kurę. — Tylko trzeba je będzie jakoś nazwać… i żuka też.— Pochyliła się, wyciągając rękę w stronę ptaków, które jednak postanowiły zupełnie ją zignorować.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Och, oczywiście, że mnie zanudzał! Pamiętam, że momentami byłem bliski płaczu z frustracji, tak sprawnie zabijał wszystkie fascynujące historie swoim monotonnym gadaniem - odpowiedział Artemis, zanosząc się charakterystycznym śmiechem. Ten potrafił jednoczyć ludzi w dobrym nastroju. Przyjazne nastawienie Lovegooda pozwoliło mu przejść przez życieniemal bez tworzenia wrogich relacji. Wspomnienia nauczyciela-zjawy zaś były mieszanką nostalgii za odkrywaniem swojej pasji początkującego historyka oraz ogromnej ulgi, że zajęcia z historii magii już są za nim. - Mimo wszystko jestem mu bardzo wdzięczny. Dzięki Binnsowi nabyłem nie tylko wiedzę o przeszłości, ale też dodatkową, a może i praktyczniejszą umiejętność - stałem się po prostu żelaźnie cierpliwy. Odporny na martwotę jego słów. Chociaż ciężko go o martwotę oskarżać, w końcu był martwy... chociaż czy profesor w ogóle wiedział, że był duchem? Pomyśl tylko jaką niesamowitą istotą jest. Czasem nie wsłuchiwałem się w jego słowa, a analizowałem niego samego. Duchy są fascynujące. Pamiętam też, że po zajęciach z historii biegłem od razu do klubu pojedynków - musiałem zająć czymś głowę, która wręcz puchła od znużenia. Albo byłem po prostu zły, że coś, co uwielbiam było tak fatalnie prowadzone.
Artemis z uśmiechem wykonał trzy ruchy ręką, jakoby ciskał ofensywnymi zaklęciami. Na dziedzińcu, gdzie często zbierali się chętni do bitki, spędzał całe godziny, zarówno jako uczestnik pojedynków, jak i sędzia. Często zastawał ich zachód słońca lub poirytowani prefekcji.
Dzięki tym pozalekcyjnym aktywnościom Artemis stawał się coraz lepszy w sztuce uroków i zaklęć defensywnych. Nadpalone szaty, siniaki, wybite barki i wszelkie poparzenia nosił z dumą, gdy tylko udało mu się zwyciężyć. To poświęcenie jakby nie współgrało z naturą Artemisa, który unikał bezsensownej przemocy.
- A ty, Gwen? Lubiłaś okładać innych na arenie?
Lovegood zamyślił się dłuższą chwilę, chcąc pomóc swojej koleżance z pracą. Brak stałego dochodu musiał ciążyć Gwendolyn na sercu. Artemis krążył po sklepie z rękoma założonymi za plecami i lekko pochylony obserwował zwierzyniec. Myślał i myślał, słysząc, że jego towarzyszka znalazła się w podbramkowej sytuacji. Paradoksalnie w czasach wojny jak nigdy potrzebowano rąk do pracy, a jednocześnie z cudem graniczyło znalezienie zajęcia, do którego było się stworzonym. Na pewno malarstwo można wykorzystać w praktyczny sposób w pracach Ministerstwa... być może przy tworzeniu map wpływów Zakonu Feniksa i Rycerzy? Dynamika wojny i jej wpływ na granice kraju wymagała ciągłej aktualizacji danych. Podzielił się swoim pomysłem na głos, zerkając pytająco na swoją towarzyszkę.
- Nie ma to nic wspólnego z kreatywnym malarstwem... ale pewnikiem znalazłyby się jakieś zlecenia.
Gdy wrócił ze swoich zakupów, uniósł oba przedmioty i z szerokim uśmiechem pokazał je Gwendolyn. W oczach błysnęło niczym niezmącone zadowolenie - pierwszy raz od bardzo dawna zdecydował się na kupienie czegoś nowego. Był podekscytowany - zarówno aparat, jak i pióro znacząco ułatwią mu wykonywanie pracy.
- O jakim przyjacielu mówisz? To ktoś, kogo mogę znać?
Artemis podszedł do zagrody z kurami, które rzucały swoje niespokojne spojrzenia. Zastanowił się nad imionami, chowając swój nowy sprzęt do papierowej torby.
- Po jakimś czasie pewnie będzie ich jeszcze więcej. Co ty na to, by nazywać każdą od waluty mugolskich pieniędzy? Peso, Dinar, Lempira... to piękne imiona, na pewno znajdziesz jeszcze kilka cudownych!Z tego co kojarzę to wiesz całkiem sporo o mugolach, prawda? A ten żuk na pewno będzie miał się lepiej u was, niż tutaj. Rozbłyśnie nowym blaskiem!
Artemis z uśmiechem wykonał trzy ruchy ręką, jakoby ciskał ofensywnymi zaklęciami. Na dziedzińcu, gdzie często zbierali się chętni do bitki, spędzał całe godziny, zarówno jako uczestnik pojedynków, jak i sędzia. Często zastawał ich zachód słońca lub poirytowani prefekcji.
Dzięki tym pozalekcyjnym aktywnościom Artemis stawał się coraz lepszy w sztuce uroków i zaklęć defensywnych. Nadpalone szaty, siniaki, wybite barki i wszelkie poparzenia nosił z dumą, gdy tylko udało mu się zwyciężyć. To poświęcenie jakby nie współgrało z naturą Artemisa, który unikał bezsensownej przemocy.
- A ty, Gwen? Lubiłaś okładać innych na arenie?
Lovegood zamyślił się dłuższą chwilę, chcąc pomóc swojej koleżance z pracą. Brak stałego dochodu musiał ciążyć Gwendolyn na sercu. Artemis krążył po sklepie z rękoma założonymi za plecami i lekko pochylony obserwował zwierzyniec. Myślał i myślał, słysząc, że jego towarzyszka znalazła się w podbramkowej sytuacji. Paradoksalnie w czasach wojny jak nigdy potrzebowano rąk do pracy, a jednocześnie z cudem graniczyło znalezienie zajęcia, do którego było się stworzonym. Na pewno malarstwo można wykorzystać w praktyczny sposób w pracach Ministerstwa... być może przy tworzeniu map wpływów Zakonu Feniksa i Rycerzy? Dynamika wojny i jej wpływ na granice kraju wymagała ciągłej aktualizacji danych. Podzielił się swoim pomysłem na głos, zerkając pytająco na swoją towarzyszkę.
- Nie ma to nic wspólnego z kreatywnym malarstwem... ale pewnikiem znalazłyby się jakieś zlecenia.
Gdy wrócił ze swoich zakupów, uniósł oba przedmioty i z szerokim uśmiechem pokazał je Gwendolyn. W oczach błysnęło niczym niezmącone zadowolenie - pierwszy raz od bardzo dawna zdecydował się na kupienie czegoś nowego. Był podekscytowany - zarówno aparat, jak i pióro znacząco ułatwią mu wykonywanie pracy.
- O jakim przyjacielu mówisz? To ktoś, kogo mogę znać?
Artemis podszedł do zagrody z kurami, które rzucały swoje niespokojne spojrzenia. Zastanowił się nad imionami, chowając swój nowy sprzęt do papierowej torby.
- Po jakimś czasie pewnie będzie ich jeszcze więcej. Co ty na to, by nazywać każdą od waluty mugolskich pieniędzy? Peso, Dinar, Lempira... to piękne imiona, na pewno znajdziesz jeszcze kilka cudownych!Z tego co kojarzę to wiesz całkiem sporo o mugolach, prawda? A ten żuk na pewno będzie miał się lepiej u was, niż tutaj. Rozbłyśnie nowym blaskiem!
Zaśmiała się, słysząc potwierdzenie z ust Artemisa. Cóż, zdecydowanie Lovegood musiał mieć w sobie wiele samozaparcia, skoro był tym tak zainteresowany. Gdy opowiadał, poczuła ukłucie dawno zakopanej tęsknoty. Coś w chłopaku, jego ciekawość świata i swoboda mówienia o zainteresowaniach przypominała mu Artura. Nieszczęśliwe zauroczenie z którego mimo wszystko szybko się wyleczyli wydawała jej się teraz tylko odległym wspomnieniem. Gdyby jednak żyli w innym świecie, gdyby Longbottom nie należał do bogatego rodu, gdyby nie był żonaty… Gdyby wszystko ułożyło się inaczej, czy mogliby być razem? Nie miała pojęcia, co działo się z nim ostatnio, wolała nie pytać. Wolała też nie myśleć, dlatego odsunęła od siebie smętne myśli, próbując skupić się na tym, co działo się tu i teraz.
– Właściwie… nie wiem, czy wiedział. Może trzeba byłoby się go o to zapytać – rzekła zamyślonym tonem. – Tylko teraz to pewnie nie będzie proste. Ale myślę, że nawet jeśli z Hogwartu zostaną ruiny, profesor i tak pojawi się na lekcji na czas. – Kwinęła głową, potwierdzając swoje słowa.
Gdy Artemis zaczął mówić o pojedynkach, Gwen wzruszyła ramionami.
– Nie, nie, wtedy kompletnie się tym nie interesowałam. Jakoś… wydawało mi się, że to mi się nigdy nie przyda. Nie byłam w tym zła, tak mi się przynajmniej wydaje, ale nie miałam pamięci do zaklęć. Nawet miałam zeszyt w którym wszystkie zapisywałam, bo gubiłam w pamięci inkantacje. Ale jak wróciłam do Anglii… no bo, pewnie nie wiesz, zaraz po szkole mieszkałam we Francji, dołączyłam do Klubu Pojedynków. Wiesz, klimat nie był już wtedy najlepszy, a przez moje pochodzenie… lepiej umieć się bronić. Zresztą, dalej bym chciała, ale za bardzo nie ma kto mnie teraz uczyć.
Wcześniej bardzo pomagał jej Michael czy inni aurorzy, ale od dłuższego czasu ich nie widziała. Poza tym unikała wracania myślami do Tonksa jeszcze bardziej, niż do Longbottoma. Brat jej najlepszej przyjaciółki nie powinien być przecież, nigdy, obiektem jej westchnień. A jednak.
– Jeśli tylko będę mogła w czymś pomóc, choćby w tym, daj znać. Kiedyś zaproponowałam swoją pomoc przy tworzeniu portretów pamięciowych…to taka technika mugolska… ale nie pomyślałam, że mamy przecież myślodsiewnie. – Nie dało się ukryć, że w niektórych dziedzinach magia zabierała artystom pracę. A przynajmniej jej część.
Kiwnęła głową.
– Johnatan mieszkał w Ruderze. Ale ostatnio chyba go tam nie było, prawda? Ty się tam dopiero wprowadziłeś? – zapytała niepewnie. Nie wiedziała zbyt dużo o bliźniaku jasnowłosej czarownicy.
Gdy usłyszała propozycje imion dla kur, twarz panny Grey rozjaśnił uśmiech. Zaśmiała się radośnie.
– Niech będzie! Ta tutaj wygląda mi na Peso, ta jasna może być Dinar, a ciemna Lempira. Dla czarodziejów pewnie to brzmi jak jakieś zaklęcia. I mam nadzieję, szkoda mi tego skarabeusza… Oby tylko nie obciął przypadkiem nogi Betty, bo na pewno będzie się chciała z nim bawić. Betty to mój pies – mówiła, podchodząc do zagrody skarabeusza. Ściszyła głos: – Myślisz, że właściciel menażerii pozwoli nam je tu zostawić jeszcze na chwilę? Musiałabym zrobić te pozostałe zakupy…
– Właściwie… nie wiem, czy wiedział. Może trzeba byłoby się go o to zapytać – rzekła zamyślonym tonem. – Tylko teraz to pewnie nie będzie proste. Ale myślę, że nawet jeśli z Hogwartu zostaną ruiny, profesor i tak pojawi się na lekcji na czas. – Kwinęła głową, potwierdzając swoje słowa.
Gdy Artemis zaczął mówić o pojedynkach, Gwen wzruszyła ramionami.
– Nie, nie, wtedy kompletnie się tym nie interesowałam. Jakoś… wydawało mi się, że to mi się nigdy nie przyda. Nie byłam w tym zła, tak mi się przynajmniej wydaje, ale nie miałam pamięci do zaklęć. Nawet miałam zeszyt w którym wszystkie zapisywałam, bo gubiłam w pamięci inkantacje. Ale jak wróciłam do Anglii… no bo, pewnie nie wiesz, zaraz po szkole mieszkałam we Francji, dołączyłam do Klubu Pojedynków. Wiesz, klimat nie był już wtedy najlepszy, a przez moje pochodzenie… lepiej umieć się bronić. Zresztą, dalej bym chciała, ale za bardzo nie ma kto mnie teraz uczyć.
Wcześniej bardzo pomagał jej Michael czy inni aurorzy, ale od dłuższego czasu ich nie widziała. Poza tym unikała wracania myślami do Tonksa jeszcze bardziej, niż do Longbottoma. Brat jej najlepszej przyjaciółki nie powinien być przecież, nigdy, obiektem jej westchnień. A jednak.
– Jeśli tylko będę mogła w czymś pomóc, choćby w tym, daj znać. Kiedyś zaproponowałam swoją pomoc przy tworzeniu portretów pamięciowych…to taka technika mugolska… ale nie pomyślałam, że mamy przecież myślodsiewnie. – Nie dało się ukryć, że w niektórych dziedzinach magia zabierała artystom pracę. A przynajmniej jej część.
Kiwnęła głową.
– Johnatan mieszkał w Ruderze. Ale ostatnio chyba go tam nie było, prawda? Ty się tam dopiero wprowadziłeś? – zapytała niepewnie. Nie wiedziała zbyt dużo o bliźniaku jasnowłosej czarownicy.
Gdy usłyszała propozycje imion dla kur, twarz panny Grey rozjaśnił uśmiech. Zaśmiała się radośnie.
– Niech będzie! Ta tutaj wygląda mi na Peso, ta jasna może być Dinar, a ciemna Lempira. Dla czarodziejów pewnie to brzmi jak jakieś zaklęcia. I mam nadzieję, szkoda mi tego skarabeusza… Oby tylko nie obciął przypadkiem nogi Betty, bo na pewno będzie się chciała z nim bawić. Betty to mój pies – mówiła, podchodząc do zagrody skarabeusza. Ściszyła głos: – Myślisz, że właściciel menażerii pozwoli nam je tu zostawić jeszcze na chwilę? Musiałabym zrobić te pozostałe zakupy…
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Słowa Gwendolyn o profesorze Binnsie spacerującym po ruinach Hogwartu w poszukiwaniu sali, gdzie mógłby zanudzać nieistniejących uczniów, zrobiły na Artemisie niemałe wrażenie. Zamyślony zgubił się pośród gruzowisk swojej wyobraźni. Milczał dłuższą chwilę, patrząc na owady, pajęczaki, ptaki - zdawał się jednak ich nie dostrzegać. Menażeria zastąpiona została Hogwartem, jego pozostałościami. Podążał za historykiem-zjawą, poruszony obrazem zniszczeń, nie tak dalekim przecież od rzeczywistego zagrożenia. Szkoła mogła zostać zniszczona, jak każdy inny budynek, stracona, jak każde inne życie. Artemis kiwał głową na słowa swojej towarzyszki o Klubie Pojedynków, ale nie zareagował w konkretny sposób. Potrzebował chwili, by wylądować z powrotem w swoich butach, w codzienności, w której był z Gwendolyn na zakupach.
- Jutro będę w Ministerstwie, podpytam i oczywiście dam znać. Zrobię co w mojej mocy. Ale mam nadzieję, że finansowo dajesz sobie radę? Hm? W razie co dawaj proszę znać, musimy trzymać się razem.
Uśmiechnął się uspokajająco, teraz już zupełnie obecny.
- Ach, sama wiesz, jak to jest z artystami. W świecie bez magii mają się równie kiepsko, co u nas. Mam nadzieję, że nadejdzie czas, gdy dostaną tyle uznania i uwagi, na jakie zasługują.
Artemis kiwnął przecząco głową na słowa o Jonathanie. Nie zjawił się w progu Rudery już jakiś czas. Gdzie się podziewał?
- Nie dawał znać? - dopytał nieco zaniepokojony. - Mieszkam już tam jakiś czas... sprowadziłem się tam razem z Sue. Co chwilę jest coś do naprawienia, ten dom doprawdy żyje własnym życiem. Och, masz psa? Jaka rasa?Gdzie wy trzymacie ten cały zwierzyniec?
Artemis dodał również, że nie będzie problemu z zostawieniem nowych towarzyszy na jakiś czas. Z uśmiechem podszedł do właściciela Niuchacza i zagaił w tej sprawie. Mężczyzna machnął ręką w stronę drzwi i odparł:
- Gnajcie dzieciaki, gdzie was oczy poniosą, te gagatki są tu już tak długo, że nie zbawi ich, jeśli poczekają te kilka godzin dłużej. Wracajcie, gdy będziecie gotowi, zwierzęta są wasze. Mam otwarte do dziewiątej.
Artemis zerknął pytająco na Gwen. Choć sam nie miał już nic więcej do kupienia - samopiszące pióro i aparat znacznie nadwyrężyły jego budżet. Był jednak gotów towarzyszyć swojej znajomej w dalszej podróży po Plymouth.
/zt
- Jutro będę w Ministerstwie, podpytam i oczywiście dam znać. Zrobię co w mojej mocy. Ale mam nadzieję, że finansowo dajesz sobie radę? Hm? W razie co dawaj proszę znać, musimy trzymać się razem.
Uśmiechnął się uspokajająco, teraz już zupełnie obecny.
- Ach, sama wiesz, jak to jest z artystami. W świecie bez magii mają się równie kiepsko, co u nas. Mam nadzieję, że nadejdzie czas, gdy dostaną tyle uznania i uwagi, na jakie zasługują.
Artemis kiwnął przecząco głową na słowa o Jonathanie. Nie zjawił się w progu Rudery już jakiś czas. Gdzie się podziewał?
- Nie dawał znać? - dopytał nieco zaniepokojony. - Mieszkam już tam jakiś czas... sprowadziłem się tam razem z Sue. Co chwilę jest coś do naprawienia, ten dom doprawdy żyje własnym życiem. Och, masz psa? Jaka rasa?Gdzie wy trzymacie ten cały zwierzyniec?
Artemis dodał również, że nie będzie problemu z zostawieniem nowych towarzyszy na jakiś czas. Z uśmiechem podszedł do właściciela Niuchacza i zagaił w tej sprawie. Mężczyzna machnął ręką w stronę drzwi i odparł:
- Gnajcie dzieciaki, gdzie was oczy poniosą, te gagatki są tu już tak długo, że nie zbawi ich, jeśli poczekają te kilka godzin dłużej. Wracajcie, gdy będziecie gotowi, zwierzęta są wasze. Mam otwarte do dziewiątej.
Artemis zerknął pytająco na Gwen. Choć sam nie miał już nic więcej do kupienia - samopiszące pióro i aparat znacznie nadwyrężyły jego budżet. Był jednak gotów towarzyszyć swojej znajomej w dalszej podróży po Plymouth.
/zt
Gwen zauważyła, że spojrzenie Artemisa jakby uciekło na chwilę, zniknęło, zanurzając się w innej rzeczywistości. Pozwoliła mu na to, zwłaszcza że właśnie jedna z kur zaczęła dziobać jej rękaw. Właśnie odsuwała rękę, kiedy Lovegood odezwał się ponownie.
– Dziękuję. Nie, nie martw się, radzimy sobie całkiem dobrze. Jak nie maluje to pomagam Herbertowi przy gospodarstwie, zawsze jest co robić, a ludzie potrzebują ziół. – Ich lecznicze właściwości i nie tylko były obecnie ekstremalnie potrzebne alchemikom i uzdrowicielom. W czasach, kiedy ingrediencje były tak trudno dostępne, szklarnia Grey’ów działała na pełnych obrotach, zwłaszcza że na szczęście nie ucierpiała w trakcie kosmicznej tragedii. Gwen naprawdę nie mogła narzekać; po prostu wciąż czuła, że robiła zbyt mało.
Pokiwała głową w podzięce za słowa na temat artystów, nie znajdując jednak odpowiednich słów. Czasem lepiej więc było zachować milczenie. Na myśl o Johnatanie jednak jej mina ponownie się zachmurzyła.
– Nie, pisałam, ale nic nie odpowiedział… Ale to Johnatan, on czasem tak ma, więc mam nadzieję, że no… że nic mu nie jest, po prostu. – Bojczuk wydawał się niezniszczalny, mimo wszystkich swoich dziwactw. Skoro nie dawał znaku życia, mógł być w alkoholowym ciągu, lub w czymś gorszym, lecz wciąż mógł być żywy. Albo po prostu wypłynął gdzieś w morze, nie zdziwiłaby się… Oby tylko był bezpieczny.
Skupiona na przyjacielu, na pytanie o psa odpowiedziała z mniejszym entuzjazmem, niż zazwyczaj:
– Nie wiem, nie znam się na rasach… ale jest duża. No na farmie, mamy trochę miejsca. – Uśmiechnęła się grzecznie w stronę Artemisa.
Nadszedł czas, aby zostawić na chwilę zwierzęta i zrobić pozostałe zakupy z listy. Gwen podniosła się od kur, rzuciła pożegnalne spojrzenie w stronę skarabeusza. Nie miała pojęcia, jak Herbert zareaguje, ale miała nadzieję, że tylko się ucieszy. Pomoc w nawożeniu na pewno mu się przyda, a trzy kury może nie wyżywią ich wszystkich, ale zawsze to jakiś początek. Szczególnie że wydawały się całkiem sympatyczne. A jak Herbertowi uda się już zbudować zagrodę to może naprawdę poprosi go, by przyprowadził z Oazy Gretę? Cudownie byłoby ją znowu zobaczyć; może nie spędziła z nią zbyt wiele czasu, ale koza chwyciła ją za serce od pierwszego wejrzenia i malarka musiała przyznać sama przed sobą że naprawdę za nią tęskniła.
| zt
– Dziękuję. Nie, nie martw się, radzimy sobie całkiem dobrze. Jak nie maluje to pomagam Herbertowi przy gospodarstwie, zawsze jest co robić, a ludzie potrzebują ziół. – Ich lecznicze właściwości i nie tylko były obecnie ekstremalnie potrzebne alchemikom i uzdrowicielom. W czasach, kiedy ingrediencje były tak trudno dostępne, szklarnia Grey’ów działała na pełnych obrotach, zwłaszcza że na szczęście nie ucierpiała w trakcie kosmicznej tragedii. Gwen naprawdę nie mogła narzekać; po prostu wciąż czuła, że robiła zbyt mało.
Pokiwała głową w podzięce za słowa na temat artystów, nie znajdując jednak odpowiednich słów. Czasem lepiej więc było zachować milczenie. Na myśl o Johnatanie jednak jej mina ponownie się zachmurzyła.
– Nie, pisałam, ale nic nie odpowiedział… Ale to Johnatan, on czasem tak ma, więc mam nadzieję, że no… że nic mu nie jest, po prostu. – Bojczuk wydawał się niezniszczalny, mimo wszystkich swoich dziwactw. Skoro nie dawał znaku życia, mógł być w alkoholowym ciągu, lub w czymś gorszym, lecz wciąż mógł być żywy. Albo po prostu wypłynął gdzieś w morze, nie zdziwiłaby się… Oby tylko był bezpieczny.
Skupiona na przyjacielu, na pytanie o psa odpowiedziała z mniejszym entuzjazmem, niż zazwyczaj:
– Nie wiem, nie znam się na rasach… ale jest duża. No na farmie, mamy trochę miejsca. – Uśmiechnęła się grzecznie w stronę Artemisa.
Nadszedł czas, aby zostawić na chwilę zwierzęta i zrobić pozostałe zakupy z listy. Gwen podniosła się od kur, rzuciła pożegnalne spojrzenie w stronę skarabeusza. Nie miała pojęcia, jak Herbert zareaguje, ale miała nadzieję, że tylko się ucieszy. Pomoc w nawożeniu na pewno mu się przyda, a trzy kury może nie wyżywią ich wszystkich, ale zawsze to jakiś początek. Szczególnie że wydawały się całkiem sympatyczne. A jak Herbertowi uda się już zbudować zagrodę to może naprawdę poprosi go, by przyprowadził z Oazy Gretę? Cudownie byłoby ją znowu zobaczyć; może nie spędziła z nią zbyt wiele czasu, ale koza chwyciła ją za serce od pierwszego wejrzenia i malarka musiała przyznać sama przed sobą że naprawdę za nią tęskniła.
| zt
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Menażeria "Niuchacz i przyjaciele"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Aleja kupiecka