Namiot rodu Rosier
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Namiot rodu Rosier
W głębi lasu, specjalnie dla zamożniejszych lub zasłużonych gości Festiwalu Miłości przygotowano luksusowe namioty. Ukryte między drzewami pozwalają na zachowanie intymności i zasłużony odpoczynek w trakcie dwutygodniowych obchodów Brón Trogain. Namiot z jasnego płótna z zewnątrz jest niewielki, ulokowany na miękkim mchu, wyciszony, tak by ze środka na zewnątrz nie wydostawały się żadne dźwięki, a zagubieni czarodzieje nie podsłuchali prywatnych rozmów jego mieszkańców. W środku wnętrze jest znacznie większe niż można przypuszczać. Podłogę zdobią kolorowe, plecione dywany, dziesiątki jedwabnych i satynowych poduszek. Nie brak także kielichów i dzbana ze świeżą wodą.
I show not your face but your heart's desire
Jego usta drgnęły w rozbawieniu, gdy Deirdre spytała, czy takiej odpowiedzi spodziewała się jego żona, wydarzenia z Wenus, poza obezwładniającą rozkoszą i widokiem nagich ciał dwóch kobiet, jawiły się przed nim jak zza ciężkiej gęstej mgły, nie wszystko pamiętał, był pijany i odurzony, nie sądził zresztą, by poza kulminacją cokolwiek mogłoby zainteresować go tam bardziej; spełnienie, którego szukał dotąd tylko w snach, spotkał na jawie, a jawa ta piękniejsza była od czegokolwiek, co najpiękniejszym słowem byłby w stanie opisać najbieglejszy poeta. Nigdy nie spodziewał się, że Evandra podejdzie do niej tak otwarcie i zechce dać mu wszystko, czego pragnął, nigdy nie spodziewał się, że poczuje się w tej rozpuście tak swobodnie, lecz gdy to czyniła zdawała mu się jeszcze doskonalszą, mniej realną, bliższa boginkom z pięknych opowieści. Uniósł spojrzenie, obserwując pieszczoty Deirdre; ją widział już w tej roli, ale przy Evandrze smakowała nią inaczej, intensywniej, wykwintniej, jeszcze bardziej kusząco. Jej dłoń sunęła po jej ciele jak wodzący na pokuszenie wąż, zbyt piękny, by odwrócić wzrok. To dopiero początek, szeptała Deirdre, i choć szeptała to w jej delikatne ucho, on czuł to drżenie własnym, przyjmując tę słodką obietnicę jak składaną jemu. Jakże pragnął - czuć częściej ich wspólne objęcia, patrzeć nawet tylko na wymieniane między nimi czułości, czy nie były idealne? Czy nie śnił teraz onirycznych marzeń, czy nie karmiły go najskrytszymi pragnieniami spaczonego umysłu? Czy lekceważący ton głosu, którym snuł swoją opowieść, zakryć mógł głód spojrzenia i reakcje złaknionego ich oddechów ciała? Święto dopiero się rozpoczęło, spędzą tu jeszcze dwa tygodnie, dwa tygodnie grzesznej i błogiej ekstazy. Czy zdradzenie Evandrze prawdy o dzieciach Deirdre mogłoby zniszczyć tę utopię? Dlaczegóż by miało? Odpychała go od siebie po ślubie, czy sądziła, że zdoła żyć w ten sposób? Evan miał rodzeństwo z silnej krwi - rodzeństwo, które będzie mu wsparciem na drodze ku wielkości. Łączący ich trójkąt trwał wbrew światu, wbrew obyczajowi, wbrew przyzwoitości, lecz Tristan wierzył, że zasadami jest tylko to, czemu zasadą on pozwalał zostać; czy to nie oni, Rycerze Walpurgii, dyktowali dziś warunki światu? Uczucie i czucie, jakie od nich otrzymywał, było przecież odpowiednią nagrodą za ryzyko, za cały trud włożony w budowę podwalin nowego wspaniałego świata, świata, który rzuci im do stóp. Jak zahipnotyzowany powiódł wzrokiem za dłonią Evandry, gdy dziecię z jego krwi przypomniało o swojej obecności. Wyciągnął dłoń przed siebie, na kilka chwil kładąc ją na dłoni Evandry, zupełnie jakby sięgał po cenny artefakt, ojcowskim instynktem też chcąc ją poczuć - jej brzemienność była niezwykłym darem, a łącząca ich magia czyniła go półprzytomnie zaintrygowanym; głowa wsparła się bokiem o wnętrze jej uda, przenosząc nań swój ciężar. Mówiła, że chciała ich więcej. A on nie chciał już mniej.
- Jesteście mi spełnieniem, jesteście serca biciem; dniem i nocą, słońcem i księżycem; i lubię, lubię patrzeć na tę skórę, krwistą gwiazdę twardniejącą; czerwień ust ospale rozwartą; powietrze w piersi wstrzymane i westchnione; i chcę, chcę sięgnąć ku rozkoszy koronie, spienionej jasnym wina gronem - Szargały nim emocje, a te miał zwyczaj przelewać na papier, chwyci za pióro po śniadaniu, dopracuje te słowa w odważny erotyk. Miłość i idea, te dwie muzy uważał za najdoskonalsze, obie były dzisiaj z nim, choć wymieniały się imionami. Twarz zsunęła się leniwie, wracając do przerwanej pieszczoty, dłoń raz jeszcze przesunęła się na jej podbrzusze, myśl, że magia rytuału miała ją ochronić, niosła niezwykłą ulgę.
- Jesteście mi spełnieniem, jesteście serca biciem; dniem i nocą, słońcem i księżycem; i lubię, lubię patrzeć na tę skórę, krwistą gwiazdę twardniejącą; czerwień ust ospale rozwartą; powietrze w piersi wstrzymane i westchnione; i chcę, chcę sięgnąć ku rozkoszy koronie, spienionej jasnym wina gronem - Szargały nim emocje, a te miał zwyczaj przelewać na papier, chwyci za pióro po śniadaniu, dopracuje te słowa w odważny erotyk. Miłość i idea, te dwie muzy uważał za najdoskonalsze, obie były dzisiaj z nim, choć wymieniały się imionami. Twarz zsunęła się leniwie, wracając do przerwanej pieszczoty, dłoń raz jeszcze przesunęła się na jej podbrzusze, myśl, że magia rytuału miała ją ochronić, niosła niezwykłą ulgę.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nigdy wcześniej nie myślała o jej relacji z Tristanem w kategorii piękna; uśmiechnęła się lekko, kryjąc ironiczne rozbawienie - toksyczna, tak, wypaczona, owszem, chora, jak najbardziej: ale piękna? Zmysłowość zasługiwała na to miano, ich splecione ciała także, Rosier był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich gościła w swym łożu, ale sama płaszczyzna uczuć wydawała się iskrzyć na drugim końcu spektrum. Pośród niegodziwości, zła i brudu. Gorzka prawda nie musiała jednak wychodzić na światło dzienne, nie dzisiaj, nie teraz, gdy rzeczywistość wydawała się jedynie przykrym snem. Odseparowanym od dusznego wnętrza namiotu nie tylko ciężarem atłasowych kotar i wyciszającymi zaklęciami, ale przede wszystkim niewinnością - naiwnością? - z jaką Evandra rozpoczęła ich ménage à trois. Albo jego świadomą część, w trójkącie żyli od wielu miesięcy, lecz dopiero teraz mogli celebrować miłosną pasję patrząc sobie śmiało w oczy. Niosło to ze sobą tyleż radości, co frustracji, ale znów: Deirdre dławiła ją w zarodku, dając porwać się beztroskiej atmosferze festiwalu, wzmocnionej rytualną magią. Otwierającą serca, tłumiącą wyrzuty sumienia, spychającą lęki gdzieś poza zasięg wzroku, umożliwiając koncentrację tylko na wspomnianym przez półwilę pięknie. Tylko to się liczyło, to - i zadowolenie Tristana, obserwowała jego twarz spomiędzy pocałunków i pieszczot, a widoczna na niej satysfakcja pomieszana z pragnieniem sprawiały, że serce Deirdre przyspieszało. Robiła to dla niego, wszystko, nieważne, czego sobie zażyczył. Mogła przynieść mu w zębach kolejną zabawkę, której później rozcięte na pół zwłoki zrzucała z klifów Białej Willi - i mogła zostać chrzestną jego dziecka, sprawując nad nim magiczną oopiekę. Kiwnęła tylko głową w niemej zgodzie, wątpiąc, by pomysł ten przetrwał próbę trzeźwego rozsądku, jakiej zapewne poddadzą go następnego dnia. To było bez znaczenia, żyli tu i teraz, zamknięci w miękkiej klatce pożądania, chcąc przedłużyć banicję z moralnego świata na jeszcze kilka godzin. Już dawno przestała słuchać rozsądku, dając w zamian porwać się syreniej pieśni. Mamiącej na tyle mocno, by nie przerwała pieszczot nawet w momencie dziecięcego przebudzenia. Powstrzymała drgnięcie - odrazy? lęku? wstydu? - tłumiąc odruch w mocniejszym pocałunku, który złożyła na karku Evandry, zęby przesunęły się po delikatnej skórze. Nie wzruszała ją świadomość rosnącego pod sercem kochanki nowego życia a samo wspomnienie brzemiennego stanu kojarzyło się jej z torturą rozciągniętą w czasie; płód zawsze traktowała jak pasożyta, pożerającego ją od środka, w wizji dziecka Rosierów towarzyszącego im w tej chwili nie było więc nic przyjemnego. Nie chciała go - a jeśli wierzyć starusze, jej - poznać, nie chciała też zbyt szybkiego rozwiązania; ten cudowny stan pomiędzy, gdy Evandra była niemal w pełni sił, krągła i kusząca, w całkowicie jej odpowiadał. Tak jak i rola, jaką miała odegrać w kolejnej odsłonie erotycznego spektaklu, tym razem skupiona w pełni na niej. Na rywalce i przyjaciółce, powierniczce i przeciwniczce, żonie i kochance - a każda z tych sprzeczności pozwalała smakować ją na nowo, głębiej, odnajdując w pocałunku głębię słodyczy. I piękna, o którym przytłumionym z pożądania tonem opowiadał on. Podążyła więc za pieszczotą słów w namiętność innego rodzaju, postanawiając uczynić ten poranek niezapomnianym. Dla każdego z nich, bliższych sobie mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.
| ztx3
| ztx3
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
9 VIII, noc
Atłasowa zasłona, chroniąca wejście w głąb namiotu, czule przesunęła się po jej plecach - zadrżała lekko, ale nie zatrzymała się nawet na moment, mocniej zaciskając skostniałe palce na przegubie ręki Marii. Pod opuszkami czuła jej rozkosznie gorący, szybki puls; esencję życia ukrytą pod delikatną skórą, nieskalaną, niewinną, czystą. Idealną - by się nią nasycić i by ją zepsuć, zapisując każdy cal wilgocią ust i szkarłatną literą pożądania. Ciała, tak, to była najłatwiejsza do zrozumienia płaszczyzna ich namiętności, lecz przecież pod tym pozornie prostymi potrzebami kryło się o wiele więcej. Więcej uczuć, doznań, pragnień. Doświadczeń pozwalających igrać ze śmiercią - lub wręcz się z nią zbratać, pojednać, spojrzeć głęboko w jasne oczy doszukując się jej odbicia w błękitnych tęczówkach. Deirdre niemal zazdrościła Tristanowi dzisiejszej ofiary, ale ich ostatnia rozmowa zraniła ją zbyt mocno, by mogła w pełni cieszyć się wspólną konsumpcją - Multon miała być więc bezinteresownym prezentem, niespodzianką zacierającą złe wrażenie, ale także zabawką, mogącą zastąpić ją choć jednej nocy. Prowadziła więc ją tuż za sobą, dalej z lekkim, uspokajającym i zarazem ujmującym uśmiechem przyklejonym do twarzy, obracając się ku blondynce tuż przed przejściem do głównej sypialni namiotu. Zza miękkiej ściany dobiegały ciche dźwięki magicznego gramofonu, mogły stłumić ich kroki, ale wątpiła, by tak było. Tego wieczoru lord nestor miał przebywać tu sam, żona powróciła na chwilę do Kent: bez wątpienia spodziewał się więc towarzystwa. Chociaż z pewnością nie tak uroczego.
- Uśmiechnij się. Ładnie. Ładniej, wiem, że potrafisz. I rób wszystko, co zostanie ci polecone. Będziesz...zachwycona - poleciła jej szeptem, śmiałym gestem odgarniając długie, złote włosy w tył, na plecy Marii, by wyeksponować jej łabędzią szyję. Drugą rękę uniosła w górę, ostrzegawczo, co razem z przeszywającym spojrzeniem czarnych oczu musiało powstrzymać ewentualne pytania, padające z ust dziewczyny. Co tu robiła? Gdzie ostrze, gdzie naczynie, gdzie krew, którą tak bohatersko pragnęła wylać, by zyskać odpuszczenie grzechów? Słodka, naiwna istota: patrząc na zarumienione policzki i kusząco wilgotne oczy Deirdre niemal się wzruszyła. Ten prezent naprawdę mógł robić wrażenie. Chłodne dłonie przemknęły jeszcze przez przód sukienki dziewczyny, umiejętnie, niemal niezauważenie, rozpinając dwa górne guziki białego ubrania: na tyle, by odsłonić dekolt, ale nieprzesadnie; nie zamierzała przecież rozpakowywać niespodzianki zanim sięgnie po nią obdarowany.
Kryjący się tuż za zasłoną. Nie dała Marii przestrzeni na jakikolwiek protest, znów splotła jej dłoń z własną, drapieżnie, po czym pociągnęła ją w przód, pod zdobionym łukiem przejścia.
- Tristanie? - rzuciła w przestrzeń miękko, odgarniając kotarę, by wejść do środka przestrzeni sypialnych namiotu. Części prywatnych, zabezpieczonych zaklęciami, gwarantujących dyskrecję - i wszystkie luksusy. Dębowy barek stał otworem, część butelek ustawiono już na stole, część na szafce przy wygodnym łożu; sklepienie wisiało nisko, ale nie przytłaczająco: miejsca było tu naprawdę sporo, zmieścił się i szezlong, i wygodne sofy, o pozostałych meblach, zastawionych tacami z soczystymi owocami nie wspominając: wszystko to niemal lśniło w migoczących świecach, lewitujących gdzieniegdzie, zapewniając nastrojowe oświetlenie. - Mam coś dla ciebie - dodała melodyjnie, zdecydowanie nie śpiewnie, raczej - jak mruczący kot, chwalący się zdobyczą, którą właśnie przywlókł do swego opiekuna. Puściła nadgarstek blondynki, posyłając jej ostatnie, kojące i zachwycone zarazem spojrzenie, po czym podeszła do Rosiera, delikatnie kładąc dłoń na jego przedramieniu w geście niemal oficjalnego powitania. - Poznaj proszę tą uroczą dziewczynę - Maria. To krewna naszej drogiej Elviry. Podobno zna się na francuskiej poezji, uwierzysz? Z radością dotrzyma ci towarzystwa - obróciła się przodem ku blondynce, spoglądając na nią zachęcająco. I niekonkretnie; oczekiwała dygnięcia, ukazania wspomnianej przed momentem skrajnej radości, przedstawienia się po francusku - a może padnięcia na kolana? - Nie będę wam przeszkadzać - dorzuciła ciszej, kierując swój szept już tylko w stronę Tristana, do którego powróciła wzrokiem. Zadarła nieco głowę, chcąc uchwycić jego spojrzenie - i odpowiedzieć, bez słów, własnym. To był jej podarunek, gest przeprosin, gwarant tego, że osłodzi ewentualną gorycz i niezadowolenie różanymi ustami niewinnej zabawki. Być może - spłukując złe wspomnienia jej krwią, ta przecież potrafiła ukoić najgłębsze rany.
Atłasowa zasłona, chroniąca wejście w głąb namiotu, czule przesunęła się po jej plecach - zadrżała lekko, ale nie zatrzymała się nawet na moment, mocniej zaciskając skostniałe palce na przegubie ręki Marii. Pod opuszkami czuła jej rozkosznie gorący, szybki puls; esencję życia ukrytą pod delikatną skórą, nieskalaną, niewinną, czystą. Idealną - by się nią nasycić i by ją zepsuć, zapisując każdy cal wilgocią ust i szkarłatną literą pożądania. Ciała, tak, to była najłatwiejsza do zrozumienia płaszczyzna ich namiętności, lecz przecież pod tym pozornie prostymi potrzebami kryło się o wiele więcej. Więcej uczuć, doznań, pragnień. Doświadczeń pozwalających igrać ze śmiercią - lub wręcz się z nią zbratać, pojednać, spojrzeć głęboko w jasne oczy doszukując się jej odbicia w błękitnych tęczówkach. Deirdre niemal zazdrościła Tristanowi dzisiejszej ofiary, ale ich ostatnia rozmowa zraniła ją zbyt mocno, by mogła w pełni cieszyć się wspólną konsumpcją - Multon miała być więc bezinteresownym prezentem, niespodzianką zacierającą złe wrażenie, ale także zabawką, mogącą zastąpić ją choć jednej nocy. Prowadziła więc ją tuż za sobą, dalej z lekkim, uspokajającym i zarazem ujmującym uśmiechem przyklejonym do twarzy, obracając się ku blondynce tuż przed przejściem do głównej sypialni namiotu. Zza miękkiej ściany dobiegały ciche dźwięki magicznego gramofonu, mogły stłumić ich kroki, ale wątpiła, by tak było. Tego wieczoru lord nestor miał przebywać tu sam, żona powróciła na chwilę do Kent: bez wątpienia spodziewał się więc towarzystwa. Chociaż z pewnością nie tak uroczego.
- Uśmiechnij się. Ładnie. Ładniej, wiem, że potrafisz. I rób wszystko, co zostanie ci polecone. Będziesz...zachwycona - poleciła jej szeptem, śmiałym gestem odgarniając długie, złote włosy w tył, na plecy Marii, by wyeksponować jej łabędzią szyję. Drugą rękę uniosła w górę, ostrzegawczo, co razem z przeszywającym spojrzeniem czarnych oczu musiało powstrzymać ewentualne pytania, padające z ust dziewczyny. Co tu robiła? Gdzie ostrze, gdzie naczynie, gdzie krew, którą tak bohatersko pragnęła wylać, by zyskać odpuszczenie grzechów? Słodka, naiwna istota: patrząc na zarumienione policzki i kusząco wilgotne oczy Deirdre niemal się wzruszyła. Ten prezent naprawdę mógł robić wrażenie. Chłodne dłonie przemknęły jeszcze przez przód sukienki dziewczyny, umiejętnie, niemal niezauważenie, rozpinając dwa górne guziki białego ubrania: na tyle, by odsłonić dekolt, ale nieprzesadnie; nie zamierzała przecież rozpakowywać niespodzianki zanim sięgnie po nią obdarowany.
Kryjący się tuż za zasłoną. Nie dała Marii przestrzeni na jakikolwiek protest, znów splotła jej dłoń z własną, drapieżnie, po czym pociągnęła ją w przód, pod zdobionym łukiem przejścia.
- Tristanie? - rzuciła w przestrzeń miękko, odgarniając kotarę, by wejść do środka przestrzeni sypialnych namiotu. Części prywatnych, zabezpieczonych zaklęciami, gwarantujących dyskrecję - i wszystkie luksusy. Dębowy barek stał otworem, część butelek ustawiono już na stole, część na szafce przy wygodnym łożu; sklepienie wisiało nisko, ale nie przytłaczająco: miejsca było tu naprawdę sporo, zmieścił się i szezlong, i wygodne sofy, o pozostałych meblach, zastawionych tacami z soczystymi owocami nie wspominając: wszystko to niemal lśniło w migoczących świecach, lewitujących gdzieniegdzie, zapewniając nastrojowe oświetlenie. - Mam coś dla ciebie - dodała melodyjnie, zdecydowanie nie śpiewnie, raczej - jak mruczący kot, chwalący się zdobyczą, którą właśnie przywlókł do swego opiekuna. Puściła nadgarstek blondynki, posyłając jej ostatnie, kojące i zachwycone zarazem spojrzenie, po czym podeszła do Rosiera, delikatnie kładąc dłoń na jego przedramieniu w geście niemal oficjalnego powitania. - Poznaj proszę tą uroczą dziewczynę - Maria. To krewna naszej drogiej Elviry. Podobno zna się na francuskiej poezji, uwierzysz? Z radością dotrzyma ci towarzystwa - obróciła się przodem ku blondynce, spoglądając na nią zachęcająco. I niekonkretnie; oczekiwała dygnięcia, ukazania wspomnianej przed momentem skrajnej radości, przedstawienia się po francusku - a może padnięcia na kolana? - Nie będę wam przeszkadzać - dorzuciła ciszej, kierując swój szept już tylko w stronę Tristana, do którego powróciła wzrokiem. Zadarła nieco głowę, chcąc uchwycić jego spojrzenie - i odpowiedzieć, bez słów, własnym. To był jej podarunek, gest przeprosin, gwarant tego, że osłodzi ewentualną gorycz i niezadowolenie różanymi ustami niewinnej zabawki. Być może - spłukując złe wspomnienia jej krwią, ta przecież potrafiła ukoić najgłębsze rany.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czy nie tak prezentowały się owieczki idealne do bycia poprowadzonymi na rzeź? Opuszczona w pokorze głowa, charakterystyczna biel i ta aura niewinności — tak właśnie prezentowała się Maria, brakło jej jeszcze tylko dzwoneczka zawieszonego na szyi, aby alarmować kata o tym, że jego przyszła ofiara porusza się; może po to, by podejść bliżej, otrzeć się z czułością o obcego człowieka, któremu ufa z samej swojej natury, a może po to, aby uciec, gdy zagrożenie będzie tak blisko, że nie będzie można już odwracać od niego wzroku. Dziewczyna nie mogła spodziewać się, co ją czeka. Wciąż bowiem wierzyła, że odda po prostu (Jakże mogła myśleć, że to mogło kwalifikować się do kategorii "po prostu"? Kto o zdrowych zmysłach przyjmował takie ofiary? Na refleksje czas przyjdzie później...) ofiarę ze swojej krwi. Odejście od ludzi, skrycie się w namiocie nie wzbudzało w niej wątpliwości. Takich rzeczy nie powinni oglądać postronni, przede wszystkim przez wzgląd na reputację Namiestniczki. Maria liczyła tylko na jedno — że całe przedsięwzięcie nie będzie trwało długo, że zniesie ból z godnością. W końcu nie robiła tego dla siebie, a dla ukochanych zwierząt i równie kochanej kuzynki. Dla ich dobra.
Dlatego też nie wyrywała ręki, nawet jeżeli uścisk Deirdre był na tyle mocny, aby prędki puls był wyczuwalny jeszcze bardziej, niż zazwyczaj. Uchyliła głowę przed materiałem, z którego stworzony był namiot; była już w takim, podobnym, pierwszego poranka festiwalu, gdy przed zupełnym zgubieniem uratował ją nikt inny, jak Drew Macnair. I choć z zewnątrz namioty wyglądały niemalże bliźniaczo, różniły się wystrojem. Wstrzymała na chwilę oddech, spoglądając z dołu na twarz towarzyszącej jej kobiety. Wątpliwość przez moment odbiła się w jej szarozielonych oczach, taki przepych krępował, obciążał żołądek, ale Deirdre była rozsądna, prowadziła ją pierwszą i uśmiechała się uspokajająco. Do tego stopnia, że choć Maria naprawdę pragnęła spytać, co dalej, nie odważyła się na ten krok. Zamiast tego starała się wyłapać cokolwiek, co mogłoby przynieść jej ulgę. Miękkie podłoże namiotu, przyjemne dla oka kolory, wreszcie też przyciszone przez szum krwi w jej uszach dźwięki gramofonu.
Drgnęła w reakcji na niespodziewaną bliskość kobiety, próbując osiągnąć uśmiech, którego od niej wymagała. Pierwszy okazał się niewystarczający, drugi też, wreszcie spróbowała uśmiechać się tak, jak uśmiechała się do jednorożców właśnie, z pewnością siebie i ciepłem, którego teraz miała jak na lekarstwo, po które musiała sięgać jak najgłębiej w swą duszę. Nie mogła inaczej — usposobienie Deirdre było wystarczającym straszakiem, aby stłumić potencjalny bunt w zarodku. Pozwoliła jej więc odgarnąć włosy na plecy, choć najchętniej sięgnęłaby chociaż po jeden ich kosmyk, aby móc nawinąć go na palec, zrobić cokolwiek, aby uspokoić drżące ręce, drżące ciało, drżące serce. Cofnęła się w tył, gdy dłonie kobiety znalazły się na jej klatce piersiowej, odpinając dwa górne guziki; pragnęła cofnąć się dalej, poczuła przecież falę nieprzyjemnego, palącego gorąca, najpilniejszego orędownika strachu. Niestety, prędko poczuła materiał na swych plecach, nie było dokąd się cofnąć. Nigdzie w zasięgu wzroku nie widziała też czarki, sztyletu, czegokolwiek, co mogłoby pomóc w wypełnieniu jej przysięgi. Przez moment przeszło jej przez myśl, że może ekspozycja szyi i odpięcie guzików znaczyły, że Deirdre chciała upuścić jej krew z aorty szyjnej, zaraz po tym paraliżująca realizacja, że czytała już w podręczniku, że taki krwotok najczęściej był śmiercionośny, a na pewno trudny w zatamowaniu. Czy ja tutaj umrę?
Nie było czasu na zadawanie pytań. Cokolwiek miało stać się jej przeznaczeniem, może nawet finalnym, znajdowało się za kolejnym przejściem. Przełknęła ślinę z przejęciem, słysząc męskie imię. Przez umysł przebiegły jej szkolne lata, pierwsza okazja do zapoznania się z historią Tristana i Izoldy, kimkolwiek był ten człowiek, czy mógł być podobny do tragicznego bohatera? Przypomniała sobie o uśmiechu; nie chciała, aby Deirdre znów złapała ją mocniej, ścisnęła, czy może nawet szarpnęła dla upomnienia. Miała prezentować się najlepiej, jak mogła. Chyba po to, aby poznać tego człowieka. Przebywającego pośród bogactwa, którego nigdy wcześniej nie widziała. Mężczyzna nie był stary, była w tym jakaś ulga i zmieszanie równocześnie, miał ciemne włosy i ciemne oczy, wokół niego rozlewała się aura towarzysząca ludziom naprawdę ważnym. Nie mogła go rozzłościć czy rozczarować. To jedno było pewne. Nie zaprotestowała więc na nazwanie siebie czymś, próbując skupić się na utrzymaniu przyjemnego dla oka uśmiechu, odważając się zatrzymać dłużej wzrok na sylwetce mężczyzny dopiero wtedy, gdy Deirdre odeszła od niej, zajmując miejsce obok — jak się wydawało — gospodarza namiotu.
— Je m'appelle Maria. C'est un honneur de vous rencontrer. — spojrzenie kobiety wystarczyło za wszystkie instrukcje. Francuszczyzna spłynęła z jej ust naturalnie, bez angielskiego akcentu, co z miejsca mogło zdradzać, że spędziła za granicą sporą część swojego krótkiego życia. Chwyciła rąbki sukienki w palce, dygając w sposób, w jaki wyobrażała sobie, że witają się dziewczęta z lepszych i bogatszych domów od jej samej. Nie było w tym geście wiele z typowo szlacheckiego wychowania, ale za to gest prezentował się na tyle autentycznie, że nie trzeba było nawet zgadywać intencji za nim stojących. Nie do końca wiedziała, czego jeszcze można było od niej oczekiwać. Dotrzymywanie towarzystwa nie było przecież tym, po co tutaj przyszła. Lepiej było jednak poczekać na rozwój wydarzeń. Zwłaszcza, że Mericourt zdawała się szeptać coś do tego mężczyzny, ale przejęta Maria nie potrafiła domyśleć się, co było tematem ich rozmowy.
Miała jednak nadzieję, że to właśnie Tristan odbierze od niej krew i wypuści ją wolną. Może Namiestniczka nie miała czasu, aby zrobić to osobiście, wszak festiwal dalej trwał w najlepsze, może była potrzebna gdzie indziej...
Dlatego też nie wyrywała ręki, nawet jeżeli uścisk Deirdre był na tyle mocny, aby prędki puls był wyczuwalny jeszcze bardziej, niż zazwyczaj. Uchyliła głowę przed materiałem, z którego stworzony był namiot; była już w takim, podobnym, pierwszego poranka festiwalu, gdy przed zupełnym zgubieniem uratował ją nikt inny, jak Drew Macnair. I choć z zewnątrz namioty wyglądały niemalże bliźniaczo, różniły się wystrojem. Wstrzymała na chwilę oddech, spoglądając z dołu na twarz towarzyszącej jej kobiety. Wątpliwość przez moment odbiła się w jej szarozielonych oczach, taki przepych krępował, obciążał żołądek, ale Deirdre była rozsądna, prowadziła ją pierwszą i uśmiechała się uspokajająco. Do tego stopnia, że choć Maria naprawdę pragnęła spytać, co dalej, nie odważyła się na ten krok. Zamiast tego starała się wyłapać cokolwiek, co mogłoby przynieść jej ulgę. Miękkie podłoże namiotu, przyjemne dla oka kolory, wreszcie też przyciszone przez szum krwi w jej uszach dźwięki gramofonu.
Drgnęła w reakcji na niespodziewaną bliskość kobiety, próbując osiągnąć uśmiech, którego od niej wymagała. Pierwszy okazał się niewystarczający, drugi też, wreszcie spróbowała uśmiechać się tak, jak uśmiechała się do jednorożców właśnie, z pewnością siebie i ciepłem, którego teraz miała jak na lekarstwo, po które musiała sięgać jak najgłębiej w swą duszę. Nie mogła inaczej — usposobienie Deirdre było wystarczającym straszakiem, aby stłumić potencjalny bunt w zarodku. Pozwoliła jej więc odgarnąć włosy na plecy, choć najchętniej sięgnęłaby chociaż po jeden ich kosmyk, aby móc nawinąć go na palec, zrobić cokolwiek, aby uspokoić drżące ręce, drżące ciało, drżące serce. Cofnęła się w tył, gdy dłonie kobiety znalazły się na jej klatce piersiowej, odpinając dwa górne guziki; pragnęła cofnąć się dalej, poczuła przecież falę nieprzyjemnego, palącego gorąca, najpilniejszego orędownika strachu. Niestety, prędko poczuła materiał na swych plecach, nie było dokąd się cofnąć. Nigdzie w zasięgu wzroku nie widziała też czarki, sztyletu, czegokolwiek, co mogłoby pomóc w wypełnieniu jej przysięgi. Przez moment przeszło jej przez myśl, że może ekspozycja szyi i odpięcie guzików znaczyły, że Deirdre chciała upuścić jej krew z aorty szyjnej, zaraz po tym paraliżująca realizacja, że czytała już w podręczniku, że taki krwotok najczęściej był śmiercionośny, a na pewno trudny w zatamowaniu. Czy ja tutaj umrę?
Nie było czasu na zadawanie pytań. Cokolwiek miało stać się jej przeznaczeniem, może nawet finalnym, znajdowało się za kolejnym przejściem. Przełknęła ślinę z przejęciem, słysząc męskie imię. Przez umysł przebiegły jej szkolne lata, pierwsza okazja do zapoznania się z historią Tristana i Izoldy, kimkolwiek był ten człowiek, czy mógł być podobny do tragicznego bohatera? Przypomniała sobie o uśmiechu; nie chciała, aby Deirdre znów złapała ją mocniej, ścisnęła, czy może nawet szarpnęła dla upomnienia. Miała prezentować się najlepiej, jak mogła. Chyba po to, aby poznać tego człowieka. Przebywającego pośród bogactwa, którego nigdy wcześniej nie widziała. Mężczyzna nie był stary, była w tym jakaś ulga i zmieszanie równocześnie, miał ciemne włosy i ciemne oczy, wokół niego rozlewała się aura towarzysząca ludziom naprawdę ważnym. Nie mogła go rozzłościć czy rozczarować. To jedno było pewne. Nie zaprotestowała więc na nazwanie siebie czymś, próbując skupić się na utrzymaniu przyjemnego dla oka uśmiechu, odważając się zatrzymać dłużej wzrok na sylwetce mężczyzny dopiero wtedy, gdy Deirdre odeszła od niej, zajmując miejsce obok — jak się wydawało — gospodarza namiotu.
— Je m'appelle Maria. C'est un honneur de vous rencontrer. — spojrzenie kobiety wystarczyło za wszystkie instrukcje. Francuszczyzna spłynęła z jej ust naturalnie, bez angielskiego akcentu, co z miejsca mogło zdradzać, że spędziła za granicą sporą część swojego krótkiego życia. Chwyciła rąbki sukienki w palce, dygając w sposób, w jaki wyobrażała sobie, że witają się dziewczęta z lepszych i bogatszych domów od jej samej. Nie było w tym geście wiele z typowo szlacheckiego wychowania, ale za to gest prezentował się na tyle autentycznie, że nie trzeba było nawet zgadywać intencji za nim stojących. Nie do końca wiedziała, czego jeszcze można było od niej oczekiwać. Dotrzymywanie towarzystwa nie było przecież tym, po co tutaj przyszła. Lepiej było jednak poczekać na rozwój wydarzeń. Zwłaszcza, że Mericourt zdawała się szeptać coś do tego mężczyzny, ale przejęta Maria nie potrafiła domyśleć się, co było tematem ich rozmowy.
Miała jednak nadzieję, że to właśnie Tristan odbierze od niej krew i wypuści ją wolną. Może Namiestniczka nie miała czasu, aby zrobić to osobiście, wszak festiwal dalej trwał w najlepsze, może była potrzebna gdzie indziej...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Mruknął coś niewyraźnie, nie odejmując wzroku od rozłożonego pergaminu, gdy usłyszał głos Deirdre. Pół leżąc na miękkich barwnych poduszkach eleganckim pismem kreślił litery odważnego erotyku chwalącego wdzięki pięknej Evandry. Wzrok ku kochance odjął dopiero po chwili, gdy zapowiedziała powód, dla którego wkroczyła w to miejsce. Jak rozleniwiony kocur obejrzał się w kierunku dziewczyny, jego twarz nosiła ślady ostatnich dni, dni, w których zaznał bardzo wiele różnorodnej przyjemności i bardzo niewiele snu zarazem. Z wielkiego święta czerpał całymi garściami, odreagowując napięcie minionych miesięcy, a także nadchodzących dni, wraz z którymi - niewątpliwie - pojawią się kolejne oczekiwania Czarnego Pana, pana wielkiego, pana niezwykłego, ale i pana wymagającego i absolutnie bezlitosnego. Usta rozchyliły się w przedziwnie niepokojącym grymasie radości, a niepokój ten wynikał z kontrastu onej radości z obojętnym chłodem ciemnych - i nieprzyzwoicie przepitych - tęczówek. Nie wstał, rękawy rozchełstanej koszuli podwinięte miał aż do łokci. Zaciągnął się trzymanym między palcami kopcącym papierosem, koncentrując rozbiegane myśli.
- Zaskakująca, ale intrygująca niespodzianka - przyznał, przyglądając się młodziutkiej Marii, tym intensywniej, im dalej szły słowa Deirdre. Krewna Elviry, doprawdy niezwykłe. - To miłe, że o mnie pomyślałaś, madame Meicourt. Jestem potwornie znudzony, gdy opuszcza mnie żona. Źle znoszę samotność - wyznał z żalem, przenosząc wzrok z kochanki na podlotka, z wyraźnym zainteresowaniem. Żal krył w słowach drugie dno, ale nie było to miejsce ni czas na kontynuację tematu. Usta wygięły się finalnie w uśmiechu, który po chwili przeniósł na Czarną Orchideę, sens tego gestu mógł być czytelny tylko dla niej samej. Był ukontentowany. Milczeniem przyjął jej szept, nie odpowiadając podobną dyskrecją, zamyślony wyraz twarzy zdradzał, że rozważał jej słowa. Przyglądał się w tym czasie ukłonowi młódki, dostrzegając tak niewymuszoną grzeczność, jak brak umiejętności jej wyrażenia, odpowiedział na ten ukłon oszczędnym skinieniem głowy, wierząc jednocześnie, że samego siebie przedstawiać nie musiał. Wypuścił z ust bezgłośny śmiech, dając Deirdre przyzwolenie na odejście, ale i nie nakazując go w żaden sposób.
- Staranny i dokładny akcent - wyraził swój podziw, płynnie odpowiadając językiem własnych przodków, wpatrywał się w nią przez chwilę lepkim spojrzeniem, bezwstydnie przeniesionym na jej odsłonięty dekolt, nim dodał: - Właściwy dla urody istoty, z ust której płynie ta niezwykła melodia. Podejdź, proszę, twoje towarzystwo, jestem pewien, sprawi mi wiele przyjemności. Wypełnij mój kielich. - Puste naczynie stało przed nim, dzban z winem, o które niedookreślenie prosił, nieco dalej, też już pusty, ostry wzrok pozostał wbity w jej zagubione spojrzenie, gdy szukał u niej buty przypisywanej starszej krewniaczce. Nie wydawała się taka jak ona, witała go z pokorą przepełnioną rozsądkiem, którego na próżno szukał u znanej mu panny Multon. Uśmiechała się wdzięcznie, jak młoda panna powinna, bardzo ślicznie, od jej sylwetki nie bił niepasujący do ładnej buzi gniew. - Elvira jest moją drogą przyjaciółką, tak wiele o tobie mówiła. Zdradź mi, czy te wszystkie superlatywy były prawdziwe? - Nie była nią i niewiele rozmawiali, ale pozostały między nimi pewne rachunki do wyrównania i chyba oto naszła go myśl, w jaki sposób mógł to uczynić. Kłamstwo spłynęło z jego ust gładko, nawet nie mrugnął. - Multon to... z czym ci się kojarzy Multon, madame Mericourt, z siłą? Bardzo dobra stara czysta krew. Ciekawi mnie, jak blisko naprawdę ze sobą jesteście. - Wzrok przemknął z Deirdre z powrotem na Marię. - Będzie bardzo szczęśliwa, że mogliśmy się wreszcie poznać. - A myśl ta rozbawiła go niezmiernie, tak bardzo, że radość w istocie błysnęła w jego źrenicach. - Nie wspomniała tylko, że jej urocza krewniaczka pochodzi z Francji. Co robisz na tej ponurej i deszczowej ziemi, mademoiselle Multon? Czy nie brak ci francuskiego słońca? Widziałaś kiedyś Côte d’Azur? Mówią, że ten, kto widział Paryż, a nie widział Cassis, ten nic nie widział. - Przyglądał się jej z zainteresowaniem, spojrzeniem, które miało w sobie coś ze spojrzenia wilka przyglądającego się zaginionemu jagnięciu, a jednak na ustach widniał uśmiech, trochę leniwy, trochę arogancki, trochę zaintrygowany jej obecnością.
- Zaskakująca, ale intrygująca niespodzianka - przyznał, przyglądając się młodziutkiej Marii, tym intensywniej, im dalej szły słowa Deirdre. Krewna Elviry, doprawdy niezwykłe. - To miłe, że o mnie pomyślałaś, madame Meicourt. Jestem potwornie znudzony, gdy opuszcza mnie żona. Źle znoszę samotność - wyznał z żalem, przenosząc wzrok z kochanki na podlotka, z wyraźnym zainteresowaniem. Żal krył w słowach drugie dno, ale nie było to miejsce ni czas na kontynuację tematu. Usta wygięły się finalnie w uśmiechu, który po chwili przeniósł na Czarną Orchideę, sens tego gestu mógł być czytelny tylko dla niej samej. Był ukontentowany. Milczeniem przyjął jej szept, nie odpowiadając podobną dyskrecją, zamyślony wyraz twarzy zdradzał, że rozważał jej słowa. Przyglądał się w tym czasie ukłonowi młódki, dostrzegając tak niewymuszoną grzeczność, jak brak umiejętności jej wyrażenia, odpowiedział na ten ukłon oszczędnym skinieniem głowy, wierząc jednocześnie, że samego siebie przedstawiać nie musiał. Wypuścił z ust bezgłośny śmiech, dając Deirdre przyzwolenie na odejście, ale i nie nakazując go w żaden sposób.
- Staranny i dokładny akcent - wyraził swój podziw, płynnie odpowiadając językiem własnych przodków, wpatrywał się w nią przez chwilę lepkim spojrzeniem, bezwstydnie przeniesionym na jej odsłonięty dekolt, nim dodał: - Właściwy dla urody istoty, z ust której płynie ta niezwykła melodia. Podejdź, proszę, twoje towarzystwo, jestem pewien, sprawi mi wiele przyjemności. Wypełnij mój kielich. - Puste naczynie stało przed nim, dzban z winem, o które niedookreślenie prosił, nieco dalej, też już pusty, ostry wzrok pozostał wbity w jej zagubione spojrzenie, gdy szukał u niej buty przypisywanej starszej krewniaczce. Nie wydawała się taka jak ona, witała go z pokorą przepełnioną rozsądkiem, którego na próżno szukał u znanej mu panny Multon. Uśmiechała się wdzięcznie, jak młoda panna powinna, bardzo ślicznie, od jej sylwetki nie bił niepasujący do ładnej buzi gniew. - Elvira jest moją drogą przyjaciółką, tak wiele o tobie mówiła. Zdradź mi, czy te wszystkie superlatywy były prawdziwe? - Nie była nią i niewiele rozmawiali, ale pozostały między nimi pewne rachunki do wyrównania i chyba oto naszła go myśl, w jaki sposób mógł to uczynić. Kłamstwo spłynęło z jego ust gładko, nawet nie mrugnął. - Multon to... z czym ci się kojarzy Multon, madame Mericourt, z siłą? Bardzo dobra stara czysta krew. Ciekawi mnie, jak blisko naprawdę ze sobą jesteście. - Wzrok przemknął z Deirdre z powrotem na Marię. - Będzie bardzo szczęśliwa, że mogliśmy się wreszcie poznać. - A myśl ta rozbawiła go niezmiernie, tak bardzo, że radość w istocie błysnęła w jego źrenicach. - Nie wspomniała tylko, że jej urocza krewniaczka pochodzi z Francji. Co robisz na tej ponurej i deszczowej ziemi, mademoiselle Multon? Czy nie brak ci francuskiego słońca? Widziałaś kiedyś Côte d’Azur? Mówią, że ten, kto widział Paryż, a nie widział Cassis, ten nic nie widział. - Przyglądał się jej z zainteresowaniem, spojrzeniem, które miało w sobie coś ze spojrzenia wilka przyglądającego się zaginionemu jagnięciu, a jednak na ustach widniał uśmiech, trochę leniwy, trochę arogancki, trochę zaintrygowany jej obecnością.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie zamierzała rozwiewać wątpliwości Marii, była tylko uroczym przedmiotem, środkiem do osiągnięcia celu, przebłagalnym jagniątkiem, doprowadzonym w końcu na wyjątkowo wygodny stół ofiarny. Gdy tylko znalazła się w nieco dusznym wnętrzu namiotu, jej los został przesądzony - przypieczętowany zadowolonym i zaintrygowanym spojrzeniem Tristana. Sam nie wyglądał najlepiej, przekrwione oczy, zmęczona cera, sylwetka spowita wonią dymu i alkoholu, wszystko to nadawało prezencji złowieszczego, niepokojącego sznytu, lecz w całym tym braku schludności wibrowało coś kuszącego, wypaczonego, złego. Drapieżnego jak uśmiech szlachcica, witającego niespodziankę z ukontentowaniem. Tylko na to liczyła, tylko tego oczekiwała - uznania dla jej prezentu. Istniała niewielka szansa na to, że urocza dziewczyna mu się nie spodoba, Deirdre znała jednak gust nestora na tyle, by być niemal pewną sukcesu. Niewinna, młoda, nietknięta; jasnooka i złotowłosa, zarumieniona od emocji, biegle posługująca się językiem miłości: tak, panna Multon zasługiwała w pełni na miano podarunku idealnego.
Powitała lorda z należną uprzejmością, melodyjnie, z pokorą poddając się mało subtelnym oględzinom. - Mam nadzieję, że panna Multon umili lordowi ten wieczór na wszystkie możliwe sposoby - zapewniła gładko, ostatni raz przenosząc spojrzenie na stojąca pośrodku wyłożonego tkaninami pomieszczenia dziewczynę. Jej wzrok był lagodniejszy niż dotychczas, chociaż ciągle stanowczy. Już nie musiała jej rozkazywać, los dziewczęcia znalazł się w rękach najwspanialszego z czarodziejów, a ona, Deirdre, była już tu zbędna. - Multon? Kojarzy mi się z niesubordynacją. Przesadną butą, którą należy skutecznie i intensywnie ukrócić - odpowiedziała jeszcze szczerze, bez złości; wierzyła w poprawę Elviry, w to, że zdoła odzyskać utracone zaufanie. Ofiara z najbliższej krewnej mogła pomóc jej w ustaleniu odpowiednich priorytetów. A choć nie wiedziała dokładnie, co roi się w przesiąkniętym niemoralnością umyśle Tristana, to mogła podejrzewać, że ta noc będzie lekcją nie tylko dla Marii. Ostatni raz musnęła dłonią ramię mężczyzny, skinęła mu też z szacunkiem głową, po czym ruszyła ku materiałom przesłaniającym wyjście z namiotu.
- Bądź posłuszna - a twe błędy zostaną wybaczone - szepnęła jeszcze do Multon, miękko, czule; nie wiedziała, czy ta niewinna istota przetrwa rozpoczynającą się dopiero noc, ale niezależnie od bolesnego wyniku: jej grzechy miały zostać odkupione. Wolała, by stało się to jak największym, krwawym kosztem, lecz nie ona miała decydować o życiu dziewczyny. Składała je przecież w ofierze, ufna i pewna, że Rosier obudzi się kolejnego poranka zadowolony.
Wychodząc, obejrzała się przez ramię tylko raz, nie mówiąc nic więcej. Nie musiała pytać, widziała wilczy, głodny uśmiech, rozświetlający zmęczoną twarz Tristana - i filigranową sylwetkę Marii, w półcieniu namiotu wyglądającą jeszcze bardziej jak drżąca figurka pochwalna, mająca wkrótce roztrzaskać się o kamienny stół ofiarny. Rozlewając wokół siebie nie tylko krew, ale i spełnienie.
| dei zt
Powitała lorda z należną uprzejmością, melodyjnie, z pokorą poddając się mało subtelnym oględzinom. - Mam nadzieję, że panna Multon umili lordowi ten wieczór na wszystkie możliwe sposoby - zapewniła gładko, ostatni raz przenosząc spojrzenie na stojąca pośrodku wyłożonego tkaninami pomieszczenia dziewczynę. Jej wzrok był lagodniejszy niż dotychczas, chociaż ciągle stanowczy. Już nie musiała jej rozkazywać, los dziewczęcia znalazł się w rękach najwspanialszego z czarodziejów, a ona, Deirdre, była już tu zbędna. - Multon? Kojarzy mi się z niesubordynacją. Przesadną butą, którą należy skutecznie i intensywnie ukrócić - odpowiedziała jeszcze szczerze, bez złości; wierzyła w poprawę Elviry, w to, że zdoła odzyskać utracone zaufanie. Ofiara z najbliższej krewnej mogła pomóc jej w ustaleniu odpowiednich priorytetów. A choć nie wiedziała dokładnie, co roi się w przesiąkniętym niemoralnością umyśle Tristana, to mogła podejrzewać, że ta noc będzie lekcją nie tylko dla Marii. Ostatni raz musnęła dłonią ramię mężczyzny, skinęła mu też z szacunkiem głową, po czym ruszyła ku materiałom przesłaniającym wyjście z namiotu.
- Bądź posłuszna - a twe błędy zostaną wybaczone - szepnęła jeszcze do Multon, miękko, czule; nie wiedziała, czy ta niewinna istota przetrwa rozpoczynającą się dopiero noc, ale niezależnie od bolesnego wyniku: jej grzechy miały zostać odkupione. Wolała, by stało się to jak największym, krwawym kosztem, lecz nie ona miała decydować o życiu dziewczyny. Składała je przecież w ofierze, ufna i pewna, że Rosier obudzi się kolejnego poranka zadowolony.
Wychodząc, obejrzała się przez ramię tylko raz, nie mówiąc nic więcej. Nie musiała pytać, widziała wilczy, głodny uśmiech, rozświetlający zmęczoną twarz Tristana - i filigranową sylwetkę Marii, w półcieniu namiotu wyglądającą jeszcze bardziej jak drżąca figurka pochwalna, mająca wkrótce roztrzaskać się o kamienny stół ofiarny. Rozlewając wokół siebie nie tylko krew, ale i spełnienie.
| dei zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pierwszy raz widziała kogoś o twarzach takich, którymi poszczycić się mogli sir Rosier i madame Mericourt — choć tą drugą miała wątpliwą przyjemność poznać jeszcze wcześniej. Niemniej jednak ich lica nosiły ślady, smugi niemalże, czegoś, co wykraczało daleko poza zrozumienie, nie mówiąc już o akceptacji, dziewczęcia, które całe swe dotychczasowe życie przeżyło w czystości. Możliwe, że nigdy nie zrozumie kolorów, które występowały na ich twarze tylko dlatego, że nie była taka jak oni; może była zbyt ograniczona albo wręcz przeciwnie — w samym swoim sercu rozumiała zbyt wiele, aby nawet myśleć o przekroczeniu pewnych granic. Niezależnie od tego, prawdą było, że wiele wysiłku włożyła w to, aby nie cofnąć się w tył, gdy tylko dostrzegła uśmiech rozchylonych warg. Nie powinna się bać uśmiechniętych mężczyzn, a momentami to właśnie ten grymas ściskał jej serce w żelaznym uścisku strachu mocniej i pewniej, niż czerwona, ognista złość. To pewnie całokształt — nieprzyjemne okoliczności pojawienia się w namiocie, krępująca obecność madame Mericourt, której miała się przypodobać, wielka persona w rozchełstanej koszuli trzymająca papierosa. Musiała wziąć głębszy wdech.
Ale nie odważyła się, nie, gdy wydawało jej się, że była oceniana, ale nie w sposób, w jaki oceniane są uczennice z poczynionych postępów. Czuła się bardziej, jakby weszła w buty gospodarnego zwierzęcia, może owieczki właśnie, tej z dzwoneczkiem, jeszcze nie prowadzonej na rzeź, ale już prezentowanej kupcowi, od którego wyroku zależy jej życie lub śmierć. Nie była jeszcze w pełni świadoma tego, w jakim położeniu się znalazła, umyślnie próbowała przekierować swoje myśli na łatwiejsze tory, jaśniejsze przestrzenie. Z pomocą przyszedł jej sam sir Rosier, podsuwając słowa o samotności wynikłej z braku — pewnie ukochanej — żony przy boku.
Wargi drgnęły w szerszym uśmiechu, naturalniejszym, a przez to z pewnością przyjemniejszym dla oka. Mogła to zrobić. Dotrzymać mu towarzystwa, sprawić, żeby jeden wieczór nie przebiegł mu samotnie. Pisał coś, gdy weszły do środka, może list do swojej żony, w którym wyrażał swą tęsknotę, tym głębszą, im więcej czasu upływało mu z daleka od niej. Tacy ludzie nie mogli być przecież źli, miłość — ta prawdziwa i tęskniąca — zmieniała nawet beznadziejne przypadki samozwańczych socjopatów. A Maria całą sobą wierzyła, że kto kochał jednego człowieka, mógł kochać cały świat.
Tym większa była jej radość i ulga, gdy usłyszała odpowiedź w płynnej francuszczyźnie. Nie zawsze tak było, ale przez lata spędzone we Francji znacznie prościej przychodziła jej rozmowa właśnie w tym języku. Angielski przy magii francuskiego wydawał się miałki i nijaki, pozbawiony niuansów, momentami nawet prostacki, ale może wiązało się to z jej niezbyt zamożnym pochodzeniem. Elvira zapewne, zwłaszcza przez swoją matkę, miała lepsze wrażenie odnośnie ojczystej mowy. Blondynka pochyliła głowę, dziękując tym samym za komplement, zarówno względem akcentu, jak i własnej urody, chociaż tego drugiego właściwie się nie spodziewała. I choć czuła, że spojrzenie, którym obdarzył ją arystokrata, było jakieś inne, nie potrafiła jeszcze tej inności nazwać; łatwiej było ją zignorować, przynajmniej na jakiś czas. Zbliżyła się zatem, posłusznie i miękko, z uważnością typową dla osób, które znaczną część swego życia uczyły się być cicho i nie rzucać się w oczy. — Postaram się zrobić wszystko, aby was nie rozczarować, sir — odpowiedziała, gdy chwyciła pusty kielich w dłoń, ostrożnie, jakby bała się, że jeden nieodpowiedni ruch sprawi, że popsuje naczynie; druga chwyciła pusty dzban. Na moment odwróciła wzrok w kierunku madame Mericourt, czy była z niej zadowolona? Czy miała jeszcze jakieś wskazówki, już na odchodne? Nie zdążyła poruszyć się z miejsca, gdy padło imię jej krewniaczki, tej, dla której dobra w ogóle zdecydowała się przełamać swój strach i dotrzeć do madame Mericourt. Teraz sir Rosier mówił, że był przyjacielem Elviry, doszczętnie już burząc wszelkie mury wątpliwości narosłe po niekonwencjonalnym zachowaniu namiestniczki Londynu. I choć przez jej słowa właśnie zdawała się zatrzymać w przerażeniu, w następnej chwili, pod wpływem kolejnych słów Tristana, twarz Marii rozjaśniła się od radosnego uśmiechu; skoro mężczyzna ten był przyjacielem jej kuzynki — co więcej, słyszał o niej! — nie mógł uczynić jej krzywdy. Elvira nie przyjaźniłaby się z kimś, kto mógłby uczynić krzywdę Marii, tak często powtarzała, jak wiele dla niej znaczy. — Jeżeli powiedziała wam, że pochodzę z Francji, poczynić musiała białe kłamstwo — zaczęła, cofając się do tyłu, choć cały czas pozostawiała zwrócona przodem do tej nietypowej pary; uczono ją, nawet w domu, że do ważnych ludzi nie wolno było nigdy stawać tyłem, to było zdecydowanie niegrzeczne. Krok za krokiem zyskiwała coraz większą perspektywę, aż wreszcie — gdzieś w kąciku oka — dostrzegła bliźniacze do przyniesionego naczynie, choć tym razem wypełnione winem. Odłożyła na moment kielich na stół, aby następnie przelać wino z jednego naczynia do drugiego, ostrożnie, bez uronienia nawet jednej kropli. Nim ruszyła w powrotną podróż przez namiot, dosłyszała pożegnalny szept madame Mericourt, w którego trakcie z trudem utrzymała wcześniejszą, łagodną mimikę. Kobieta ta miała prawdziwy dar do wzbudzania w jej sercu strachu, ale lord Tristan Rosier wydawał się być jej przeciwieństwem. — Urodziłam się tutaj, sir, na tej ponurej i deszczowej ziemi. Mój papa zdecydował, że powinnam odebrać nauki w Akademii Beauxbatons — tłumaczyła płynnie, chwytając kielich w jedną rękę, drugą zaś zbierając ze stołu dzban z winem. Gdy powróciła na wcześniejsze miejsce, odłożyła dzban z winem w miejsce poprzedniego, aby następnie kielich chwycić w obie dłonie. Dopiero tak, na ugiętych kolanach i usłużnie pochylona, podarowała go mężczyźnie. — Im dłużej jestem w Anglii, tym częściej myślę, że był to błąd. Łatwo jest zakochać się we Francji, tęsknić za nią i jej lazurowymi wodami, za zamkiem z bajek i snów. W następnej chwili z kolei wdzięczna jestem papie, że dał mi szansę poznać miejsca, których moi rówieśnicy nie mogą sobie nawet wyobrazić — westchnęła wreszcie, najwyraźniej przejęta tą małą dygresją do żywego; dzięki niej także wreszcie zdobyła się na odwagę, aby wznieść spojrzenie w ciemne tęczówki mężczyzny, pchana do tego przede wszystkim ciekawością — czy rozumiał jej tęsknotę? Czy mógł czuć ją tak samo intensywnie, jak ona sama? — Côte d’Azur podobało mi się znacznie bardziej od stolicy. Może dlatego, że nie byliśmy tam wystarczająco długo, abym mogła dostrzec mankamenty, które w Paryżu są jak na wyciągnięcie ręki...
Ale nie odważyła się, nie, gdy wydawało jej się, że była oceniana, ale nie w sposób, w jaki oceniane są uczennice z poczynionych postępów. Czuła się bardziej, jakby weszła w buty gospodarnego zwierzęcia, może owieczki właśnie, tej z dzwoneczkiem, jeszcze nie prowadzonej na rzeź, ale już prezentowanej kupcowi, od którego wyroku zależy jej życie lub śmierć. Nie była jeszcze w pełni świadoma tego, w jakim położeniu się znalazła, umyślnie próbowała przekierować swoje myśli na łatwiejsze tory, jaśniejsze przestrzenie. Z pomocą przyszedł jej sam sir Rosier, podsuwając słowa o samotności wynikłej z braku — pewnie ukochanej — żony przy boku.
Wargi drgnęły w szerszym uśmiechu, naturalniejszym, a przez to z pewnością przyjemniejszym dla oka. Mogła to zrobić. Dotrzymać mu towarzystwa, sprawić, żeby jeden wieczór nie przebiegł mu samotnie. Pisał coś, gdy weszły do środka, może list do swojej żony, w którym wyrażał swą tęsknotę, tym głębszą, im więcej czasu upływało mu z daleka od niej. Tacy ludzie nie mogli być przecież źli, miłość — ta prawdziwa i tęskniąca — zmieniała nawet beznadziejne przypadki samozwańczych socjopatów. A Maria całą sobą wierzyła, że kto kochał jednego człowieka, mógł kochać cały świat.
Tym większa była jej radość i ulga, gdy usłyszała odpowiedź w płynnej francuszczyźnie. Nie zawsze tak było, ale przez lata spędzone we Francji znacznie prościej przychodziła jej rozmowa właśnie w tym języku. Angielski przy magii francuskiego wydawał się miałki i nijaki, pozbawiony niuansów, momentami nawet prostacki, ale może wiązało się to z jej niezbyt zamożnym pochodzeniem. Elvira zapewne, zwłaszcza przez swoją matkę, miała lepsze wrażenie odnośnie ojczystej mowy. Blondynka pochyliła głowę, dziękując tym samym za komplement, zarówno względem akcentu, jak i własnej urody, chociaż tego drugiego właściwie się nie spodziewała. I choć czuła, że spojrzenie, którym obdarzył ją arystokrata, było jakieś inne, nie potrafiła jeszcze tej inności nazwać; łatwiej było ją zignorować, przynajmniej na jakiś czas. Zbliżyła się zatem, posłusznie i miękko, z uważnością typową dla osób, które znaczną część swego życia uczyły się być cicho i nie rzucać się w oczy. — Postaram się zrobić wszystko, aby was nie rozczarować, sir — odpowiedziała, gdy chwyciła pusty kielich w dłoń, ostrożnie, jakby bała się, że jeden nieodpowiedni ruch sprawi, że popsuje naczynie; druga chwyciła pusty dzban. Na moment odwróciła wzrok w kierunku madame Mericourt, czy była z niej zadowolona? Czy miała jeszcze jakieś wskazówki, już na odchodne? Nie zdążyła poruszyć się z miejsca, gdy padło imię jej krewniaczki, tej, dla której dobra w ogóle zdecydowała się przełamać swój strach i dotrzeć do madame Mericourt. Teraz sir Rosier mówił, że był przyjacielem Elviry, doszczętnie już burząc wszelkie mury wątpliwości narosłe po niekonwencjonalnym zachowaniu namiestniczki Londynu. I choć przez jej słowa właśnie zdawała się zatrzymać w przerażeniu, w następnej chwili, pod wpływem kolejnych słów Tristana, twarz Marii rozjaśniła się od radosnego uśmiechu; skoro mężczyzna ten był przyjacielem jej kuzynki — co więcej, słyszał o niej! — nie mógł uczynić jej krzywdy. Elvira nie przyjaźniłaby się z kimś, kto mógłby uczynić krzywdę Marii, tak często powtarzała, jak wiele dla niej znaczy. — Jeżeli powiedziała wam, że pochodzę z Francji, poczynić musiała białe kłamstwo — zaczęła, cofając się do tyłu, choć cały czas pozostawiała zwrócona przodem do tej nietypowej pary; uczono ją, nawet w domu, że do ważnych ludzi nie wolno było nigdy stawać tyłem, to było zdecydowanie niegrzeczne. Krok za krokiem zyskiwała coraz większą perspektywę, aż wreszcie — gdzieś w kąciku oka — dostrzegła bliźniacze do przyniesionego naczynie, choć tym razem wypełnione winem. Odłożyła na moment kielich na stół, aby następnie przelać wino z jednego naczynia do drugiego, ostrożnie, bez uronienia nawet jednej kropli. Nim ruszyła w powrotną podróż przez namiot, dosłyszała pożegnalny szept madame Mericourt, w którego trakcie z trudem utrzymała wcześniejszą, łagodną mimikę. Kobieta ta miała prawdziwy dar do wzbudzania w jej sercu strachu, ale lord Tristan Rosier wydawał się być jej przeciwieństwem. — Urodziłam się tutaj, sir, na tej ponurej i deszczowej ziemi. Mój papa zdecydował, że powinnam odebrać nauki w Akademii Beauxbatons — tłumaczyła płynnie, chwytając kielich w jedną rękę, drugą zaś zbierając ze stołu dzban z winem. Gdy powróciła na wcześniejsze miejsce, odłożyła dzban z winem w miejsce poprzedniego, aby następnie kielich chwycić w obie dłonie. Dopiero tak, na ugiętych kolanach i usłużnie pochylona, podarowała go mężczyźnie. — Im dłużej jestem w Anglii, tym częściej myślę, że był to błąd. Łatwo jest zakochać się we Francji, tęsknić za nią i jej lazurowymi wodami, za zamkiem z bajek i snów. W następnej chwili z kolei wdzięczna jestem papie, że dał mi szansę poznać miejsca, których moi rówieśnicy nie mogą sobie nawet wyobrazić — westchnęła wreszcie, najwyraźniej przejęta tą małą dygresją do żywego; dzięki niej także wreszcie zdobyła się na odwagę, aby wznieść spojrzenie w ciemne tęczówki mężczyzny, pchana do tego przede wszystkim ciekawością — czy rozumiał jej tęsknotę? Czy mógł czuć ją tak samo intensywnie, jak ona sama? — Côte d’Azur podobało mi się znacznie bardziej od stolicy. Może dlatego, że nie byliśmy tam wystarczająco długo, abym mogła dostrzec mankamenty, które w Paryżu są jak na wyciągnięcie ręki...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Przyglądał jej się intensywnie, o chwilę zbyt długo, by uznać to wciąż za grzeczne, gdy obiecała zrobić wszystko, aby go nie rozczarować, wargi drgnęły z rozbawieniem, gdy zastanawiał, się czy rozumiała, co właśnie powiedziała. Była bardzo młoda, trudno było mu sobie wyobrazić Elvirę równie niewinną, co to dziewczę, choć dostrzegał podobieństwo urody. Zaśmiał się, gdy Deirdre odpowiedziała na jego pytanie o skojarzenie z nazwiskiem, choć podczas tego śmiechu patrzył na Marię, butą, którą należy intensywnie ukrócić, mógłby zabawić się z tą dziewczyną - ratowała ją tu i teraz tylko czysta krew. Odebrał od dziewczyny kielich wina, przyzwyczajony do ceremoniału nie zwracając większej uwagi na jej służalcze gesty - nie był przyzwyczajony do innych i innych się z jej strony nie spodziewał, o ile tylko nie wdała się w krewną mocniej, niż wydawało się pierwotnie. Dobrze mówiła po francusku, nie podniósł się z leżącej pozycji, gdy objaśniała kwestię swojego pochodzenia.
- Kiedy zatem zwiedzałaś kraj, mademoiselle Multon? Czy ojciec podróżował z tobą po Francji po roku szkolnym? Beuxbatons to także moje alma mater, z nostalgią wspominam ten czas. Chmurna Anglia nie zachwyca, gdy pozna się piękno kontynentu, lecz czy można nazwać to błędem? Ptaszyna taka jak ty wzlecieć może jeszcze nie raz? Być może będzie ci jeszcze pisany odlot do Paryża - zastanowił się, przyglądając się jej twarzy, z ciekawością, dokonania Elviry - mimo jej dyskusyjnej reputacji - otwierały wiele drzwi również przed jej młodziutką kuzynką, a z jej uroczą urodą nie będzie jej trudno o absztyfikanta z Francji. Wsparł rozleniwioną głowę o poduszkę, przekręcając się na plecy - i mocno zaciągnął się papierosem, wypuszczając przed siebie gęsty szary dym - druga dłoń, wygięta w bok, nie upuściła kielicha wypełnionego alkoholem. Na kilka chwil zamknął oczy, walcząc ze zbyt mocnym odurzeniem. Korzystał z tego święta w pełni, zawieszenie broni dawało mu czas, w którym mogło odpocząć nie tylko ciało - ale przede wszystkim umysł. - To ciekawe, jakie Paryż ma mankamenty? - spytałł lekko, nie mógł tego wiedzieć, ale młody wiek wykluczał dłuższe doświadczenia. Nawet, jeśli spędziła we francuskiej stolicy każde lato, jako dziecko nie mogła poznać uroków tego miasta. - Montmartre, Boulevard de Clichy, ach, tak, i plac Pigalle, przede wszystkim plac Pigalle. Byłaś w tych miejscach, mademoiselle? - Ton jego głosu dźwięczał rozbawieniem, czuł, że znał odpowiedź. Pociągnął łyk wina, nim odstawił kielich na bok i wyciągnął ramię w tył, za poduszki, póki nie wyczuł pod palcami tomiku poezji, uniósł go, kładąc przed sobą - i przez chwilę kartkował z nonszalanckim roztargnieniem. - Najwięcej tam poetów i artystów. Madame Mericourt napomknęła, że pojmujesz piękno francuskiej poezji. Kogo doceniłabyś najmocniej, gdybyś mogła wybrać nie więcej, jak trzy nazwiska? - Postawiłby na nudny klasycyzm, ale być może za tą pozorną nieśmiałością kryło się coś więcej. Wiedział, że w sercach cichych dziewcząt często działo się więcej, niż chciały lub potrafiły powiedzieć światu. - Nie mógłbym zmarnować takiego potencjału, pomówmy o poezji. Poznaję ostatnio francuską artystkę, której wiersze trudno mi pojąć przez odmienną perspektywę, Joyce Mansour. To kobieta, ja, jak zapewne zauważyłaś, jestem mężczyzną. Spróbujesz mi powiedzieć, co czuła, gdy to pisała? - spytał, zakończywszy kartkowanie stronic pozostawił otwartym go na jednym z wielu erotyków odważnej poetki. - Przeczytaj najpierw, chcę to usłyszeć twoim głosem - polecił, przekazując jej tomik.
Wiersz nosił tytuł Kryzys.
Niech ma pierś cię prowokuje
Chcę twojego gniewu
Chcę widzieć, jak szerzy się czerń twoich źrenic
A twoje policzki zapadają się i bledną
Chcę twoich spazmów
Zginiesz skruszony moimi udami
Moje pragnienia umrą na żyznej glebie
Twojego bezwstydnego ciała
- Kiedy zatem zwiedzałaś kraj, mademoiselle Multon? Czy ojciec podróżował z tobą po Francji po roku szkolnym? Beuxbatons to także moje alma mater, z nostalgią wspominam ten czas. Chmurna Anglia nie zachwyca, gdy pozna się piękno kontynentu, lecz czy można nazwać to błędem? Ptaszyna taka jak ty wzlecieć może jeszcze nie raz? Być może będzie ci jeszcze pisany odlot do Paryża - zastanowił się, przyglądając się jej twarzy, z ciekawością, dokonania Elviry - mimo jej dyskusyjnej reputacji - otwierały wiele drzwi również przed jej młodziutką kuzynką, a z jej uroczą urodą nie będzie jej trudno o absztyfikanta z Francji. Wsparł rozleniwioną głowę o poduszkę, przekręcając się na plecy - i mocno zaciągnął się papierosem, wypuszczając przed siebie gęsty szary dym - druga dłoń, wygięta w bok, nie upuściła kielicha wypełnionego alkoholem. Na kilka chwil zamknął oczy, walcząc ze zbyt mocnym odurzeniem. Korzystał z tego święta w pełni, zawieszenie broni dawało mu czas, w którym mogło odpocząć nie tylko ciało - ale przede wszystkim umysł. - To ciekawe, jakie Paryż ma mankamenty? - spytałł lekko, nie mógł tego wiedzieć, ale młody wiek wykluczał dłuższe doświadczenia. Nawet, jeśli spędziła we francuskiej stolicy każde lato, jako dziecko nie mogła poznać uroków tego miasta. - Montmartre, Boulevard de Clichy, ach, tak, i plac Pigalle, przede wszystkim plac Pigalle. Byłaś w tych miejscach, mademoiselle? - Ton jego głosu dźwięczał rozbawieniem, czuł, że znał odpowiedź. Pociągnął łyk wina, nim odstawił kielich na bok i wyciągnął ramię w tył, za poduszki, póki nie wyczuł pod palcami tomiku poezji, uniósł go, kładąc przed sobą - i przez chwilę kartkował z nonszalanckim roztargnieniem. - Najwięcej tam poetów i artystów. Madame Mericourt napomknęła, że pojmujesz piękno francuskiej poezji. Kogo doceniłabyś najmocniej, gdybyś mogła wybrać nie więcej, jak trzy nazwiska? - Postawiłby na nudny klasycyzm, ale być może za tą pozorną nieśmiałością kryło się coś więcej. Wiedział, że w sercach cichych dziewcząt często działo się więcej, niż chciały lub potrafiły powiedzieć światu. - Nie mógłbym zmarnować takiego potencjału, pomówmy o poezji. Poznaję ostatnio francuską artystkę, której wiersze trudno mi pojąć przez odmienną perspektywę, Joyce Mansour. To kobieta, ja, jak zapewne zauważyłaś, jestem mężczyzną. Spróbujesz mi powiedzieć, co czuła, gdy to pisała? - spytał, zakończywszy kartkowanie stronic pozostawił otwartym go na jednym z wielu erotyków odważnej poetki. - Przeczytaj najpierw, chcę to usłyszeć twoim głosem - polecił, przekazując jej tomik.
Wiersz nosił tytuł Kryzys.
Niech ma pierś cię prowokuje
Chcę twojego gniewu
Chcę widzieć, jak szerzy się czerń twoich źrenic
A twoje policzki zapadają się i bledną
Chcę twoich spazmów
Zginiesz skruszony moimi udami
Moje pragnienia umrą na żyznej glebie
Twojego bezwstydnego ciała
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Oczywiście, że nie rozumiała tego, na co się godziła. Co ściągała na swoją głowę, szyję, barki, ramiona, całe ciało, na palcach stóp kończąc. Przez to ciało właśnie płynął nienaruszalny prąd nadziei. Nadziei, że jakoś to będzie, że wszystko się ułoży, że cokolwiek, co miało się zaraz stać — będzie warte spokoju ducha i bezpieczeństwa, które miało za tym wszystkim podążyć. Trudno było wytrzymać spojrzenie Tristana, nie tylko przez wzgląd na jego lordowski status, ale przede wszystkim przez pewność siebie, którą emanował. Siła ta zdawała się wypełniać szczelnie namiot, wypierając przy tym wszystkie cząstki powietrza; Maria pochyliła więc głowę, w braku kontaktu wzrokowego odnajdując szczątki wygody. Bo przecież nie swobody, z każdą mijającą sekundą czuła, jak ciężar sytuacji ciąży jej na ramionach, wpijając tylko mocniej w miejsce, w którym przystanęła, nie śmiąc nawet zająć miejsca siedzącego bez wyraźnego wskazania, czy też pozwolenia.
— W świątecznej przerwie, sir. Podróżowaliśmy zorganizowaną grupą pod opieką naszych szkolnych opiekunów — odpowiedziała, gdy tylko przerwa między zdaniami wypowiadanymi przez Tristana zrobiła się dostrzegalna na tyle, aby zminimalizować ryzyko wejścia mu w słowo. Szarozielone spojrzenie uniosło się nieco wyżej, momentalnie omiotło wzrokiem sylwetkę leżącego mężczyzny; nie spodziewała się chyba, że będzie wciąż zajmował taką pozycję, nawet z winem w ręku. — Mój ojciec niestety był zbyt chory na podobne podróże, a i przez chorobę nie mieliśmy zbyt wiele pieniędzy — wyznanie nie przyszło prosto, gardło ścisnęło się gdzieś w połowie zdania, ale zmusiła się do skończenia myśli, do parcia naprzód. Palący gorąc wstydu obejmował we władanie najpierw czubki uszu, później koniec nosa, aby ostatecznie opanować także jasne policzki. Wstydziła się biedy, w której dorastała, zwłaszcza w szkole. Widziała przecież, że uczące się tam dzieci w większości dostawały nowe podręczniki i mundurki szyte na miarę, nie zaś kupione po obniżonej cenie, używane, a następnie poddane krawieckim obróbkom przez mamę. Czy lord Rosier będzie ją traktował gorzej, skoro jej rodzina popadła w ubóstwo? Skłamałaby, mówiąc, że się tego nie obawiała. — Czy jest coś, co najbardziej zapadło wam w pamięć z czasów spędzonych w Akademii? — spytała bez namysłu, dopiero później rozchylając lekko wargi w zaskoczeniu własną głupotą. Pochyliła głowę jeszcze mocniej, nie powinna zadawać takich pytań, właściwie nie powinna robić niczego niepytaną i nieproszoną. Palce splotły się nerwowo ze sobą, na bieli materiału sukienki. — Przepraszam, nie powinnam była pytać. Po prostu... Powrót myślami do szkoły, choć nie skończyłam jej bardzo dawno, zawsze wprawia mnie w dobry nastrój... — zasługiwał na wyjaśnienia, nie tylko dlatego, że tak nakazywało wychowanie. Była prostą dziewczyną, nie potrafiła prowadzić rozmowy tak, jak robiły to damy, czy nawet bardziej wykształcone dziedziczki bogatych rodzin. Starała się jednak, ze wszystkich sił, sprawić, aby nie zanudzić, czy co gorsza, nie zezłościć sir Rosiera. Jej oczy otworzyły się szerzej, gdy wspomniał o odlocie do Paryża. Nim odpowiedziała, musiała zebrać się w sobie, nie drgnąć nawet na drażniącą nos chmurę dymu, którą wypuścił z ust. Zamknięte oczy lorda były jednak dobrą okazją, aby przyjrzeć się mu dokładniej. Był naprawdę przystojny, ciemnowłosy, twarz znaczyły mu już zmarszczki, ale najbardziej chyba martwiły oznaki zmęczenia, które odnalazła na jego twarzy. Cóż, to wszystko pewnie przez lordowskie obowiązki, to ciężki kawałek chleba. — Wszystkie te miejsca, które lord wymienił, są z pewnością piękne i zapierają dech w piersiach — zaczęła ostrożnie, drobny uśmiech uformował się na jej wargach, gdy wspomniany został plac Pigalle — Mi dane było zobaczyć tylko plac Pigalle. Gdyby tylko odjąć wzrok od piękna zabytków, prędko można dostrzec to, jak bardzo kontrastują z resztą miasta. Zatrzymaliśmy się w piątej dzielnicy, niedaleko Saint-Marceau. Może to wina miejsca, a może miejscowych, ale nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałam podobnych zachowań... Może poza ilustracjami wczesnego Dubouta — oboje byli absolwentami szkoły, która ponad wszystko pragnęła rozwinąć w swych uczniach talent nie tylko magiczny, ale również zmysł, czy też smak sztuki. Nie spodziewała się, żeby dzieła Alberta Dubouta znajdowały się gdzieś w orbicie zainteresowań mężczyzny, ale gotowa była się przyjemnie zaskoczyć. W milczeniu słuchała jego słów dalej, niemo przytakując na słowa o madame Mericourt; sama przecież podzieliła się z nią tą informacją. — Victor Hugo, Paul Verlaine, Marceline Desbordes-Valmore — odpowiedziała od razu, na jednym oddechu, przepełniona napięciem oczekiwania na werdykt, na ocenę swoich wyborów. Pierwsze dwa były bezpiecznymi wyborami, obaj panowie zapisali się w historii francuskiej poezji wystarczająco jasno i wyraźnie, aby blask ich talentu dostrzeżony został również w Anglii, niemniej jednak dobór madame Desbordes-Valmore był dla Marii wyborem szczególnym, prywatnym, w pewnym sensie obnażającym jej prywatne zdanie o poezji, jej personalną wrażliwość. Wstrzymała jednakże oddech, gdy począł mówić o poezji, o artystce, o kobiecie zamykającej swą wrażliwość w słowach poezji. Nie słyszała takiego nazwiska, ale ufnie przejęła tomik poezji w dłonie, spodziewając się odnaleźć tam wyznania ściskające niewieście serca. — Spróbuję — odpowiedziała, wzrok nie spoczął jeszcze na kartach tomiku. Gdy to się jednak stało, palce poruszyły się po okładce, spłoszone niespodziewanym. Obiecała jednak, że zrobi wszystko. Przeczytać wiersz, na głos. Podzielić się interpretacją. To nie były przecież ciężkie zadania.
— Kryzys — zaczęła od tytułu, ostrożnie, ledwie na ułamek sekundy przenosząc spojrzenie na leżącego przed nią lorda. — Niech ma pierś cię prowokuje, chcę twojego gniewu, chcę widzieć, jak szerzy się czerń twoich źrenic — zaczęła cicho, niemalże szeptem, z każdym kolejnym wersem czując, że coraz bardziej odrywa się — odrywa siebie — od tego, co czytała. Na moment stała się przecież Joyce Mansour — tylko tak mogła ją zrozumieć, bo nie przeszkadzały jej w interpretacji drżące dłonie, płytki oddech i rumiane policzki. — A twoje policzki zapadają się i bledną. Chcę twoich spazmów, zginiesz skruszony moimi udami. Moje pragnienia umrą na żyznej glebie Twojego bezwstydnego ciała — im dalej, tym czytała szybciej, bardziej niecierpliwie. Nie marnowała czasu na wdechy i wydechy, komponując je ze słowami, które krzyczały swą nagłością, krzyczały głodem ciała i duszy, poszukiwały sposobu, na ulecenie, bo czekały zamknięte w tomiku zdecydowanie zbyt długo. Gdy skończyła, znów uniosła wzrok, niepewnie, czekając jego reakcji. Czy dobrze poradziła sobie w tym zadaniu? Czy może właśnie ściągnęła na siebie jego gniew? Nie miała odwagi zamknąć tomiku, słowa Kryzysu stały się więc jej świadkiem, towarzyszyć jej miały jeszcze przez jakiś czas, przez dyskusję o tym, co czuła poetka, gdy pisała wiersz. — Ze słów... Ze słów bije desperacja, sir — mówiła napowietrzonym szeptem, jasnoróżowe wargi drżały w przejęciu, ale wydawała się pewna swej interpretacji. — Podmiot liryczny wstydzi się jej, próbuje ukryć ją pod płaszczykiem fałszywej siły, dominacji — erotyk był odważny, ale podobnej odwagi nie brakowało przecież w poezji kontynentalnej, zwłaszcza tej francuskiej. Maria czytała wcześniej tomiki o podobnej tematyce, jeden z nich, kupiony z trzeciej ręki, trzymała wciąż w kuferku przy łóżku, prawie jak pamiątkę. — Mamy także do czynienia z inwersją drapieżnika i ofiary. Bliskość przedstawiana jako walka nie traci nic ze swojego piękna, ale... Chroni przed obowiązkiem przyznania się do swych pragnień. Bo ona... Ona wyraźnie chce być posiadana. Chce wiedzieć, jaką ma moc, do czego może doprowadzić. Bo chce, żeby to posiadanie było jej decyzją. Jej... kochanek... Wydaje się, że wcześniej nie zwracał na nią uwagi tak, jak chciała. Może karał ją za coś, a teraz ona chce ukarać jego, złamać jego wolę. Z drugiej strony, może to jej wola właśnie się łamie? — tomik poezji w dłoniach drżał już zauważalnie, ale Maria miała jeszcze coś do powiedzenia. — Cały wiersz oparty jest na zmysłach. Na wzroku, na dotyku, słuchu. Nawet końcowa śmierć pragnień wcale śmiercią nie jest. To... spełnienie. Nie koniec.
— W świątecznej przerwie, sir. Podróżowaliśmy zorganizowaną grupą pod opieką naszych szkolnych opiekunów — odpowiedziała, gdy tylko przerwa między zdaniami wypowiadanymi przez Tristana zrobiła się dostrzegalna na tyle, aby zminimalizować ryzyko wejścia mu w słowo. Szarozielone spojrzenie uniosło się nieco wyżej, momentalnie omiotło wzrokiem sylwetkę leżącego mężczyzny; nie spodziewała się chyba, że będzie wciąż zajmował taką pozycję, nawet z winem w ręku. — Mój ojciec niestety był zbyt chory na podobne podróże, a i przez chorobę nie mieliśmy zbyt wiele pieniędzy — wyznanie nie przyszło prosto, gardło ścisnęło się gdzieś w połowie zdania, ale zmusiła się do skończenia myśli, do parcia naprzód. Palący gorąc wstydu obejmował we władanie najpierw czubki uszu, później koniec nosa, aby ostatecznie opanować także jasne policzki. Wstydziła się biedy, w której dorastała, zwłaszcza w szkole. Widziała przecież, że uczące się tam dzieci w większości dostawały nowe podręczniki i mundurki szyte na miarę, nie zaś kupione po obniżonej cenie, używane, a następnie poddane krawieckim obróbkom przez mamę. Czy lord Rosier będzie ją traktował gorzej, skoro jej rodzina popadła w ubóstwo? Skłamałaby, mówiąc, że się tego nie obawiała. — Czy jest coś, co najbardziej zapadło wam w pamięć z czasów spędzonych w Akademii? — spytała bez namysłu, dopiero później rozchylając lekko wargi w zaskoczeniu własną głupotą. Pochyliła głowę jeszcze mocniej, nie powinna zadawać takich pytań, właściwie nie powinna robić niczego niepytaną i nieproszoną. Palce splotły się nerwowo ze sobą, na bieli materiału sukienki. — Przepraszam, nie powinnam była pytać. Po prostu... Powrót myślami do szkoły, choć nie skończyłam jej bardzo dawno, zawsze wprawia mnie w dobry nastrój... — zasługiwał na wyjaśnienia, nie tylko dlatego, że tak nakazywało wychowanie. Była prostą dziewczyną, nie potrafiła prowadzić rozmowy tak, jak robiły to damy, czy nawet bardziej wykształcone dziedziczki bogatych rodzin. Starała się jednak, ze wszystkich sił, sprawić, aby nie zanudzić, czy co gorsza, nie zezłościć sir Rosiera. Jej oczy otworzyły się szerzej, gdy wspomniał o odlocie do Paryża. Nim odpowiedziała, musiała zebrać się w sobie, nie drgnąć nawet na drażniącą nos chmurę dymu, którą wypuścił z ust. Zamknięte oczy lorda były jednak dobrą okazją, aby przyjrzeć się mu dokładniej. Był naprawdę przystojny, ciemnowłosy, twarz znaczyły mu już zmarszczki, ale najbardziej chyba martwiły oznaki zmęczenia, które odnalazła na jego twarzy. Cóż, to wszystko pewnie przez lordowskie obowiązki, to ciężki kawałek chleba. — Wszystkie te miejsca, które lord wymienił, są z pewnością piękne i zapierają dech w piersiach — zaczęła ostrożnie, drobny uśmiech uformował się na jej wargach, gdy wspomniany został plac Pigalle — Mi dane było zobaczyć tylko plac Pigalle. Gdyby tylko odjąć wzrok od piękna zabytków, prędko można dostrzec to, jak bardzo kontrastują z resztą miasta. Zatrzymaliśmy się w piątej dzielnicy, niedaleko Saint-Marceau. Może to wina miejsca, a może miejscowych, ale nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałam podobnych zachowań... Może poza ilustracjami wczesnego Dubouta — oboje byli absolwentami szkoły, która ponad wszystko pragnęła rozwinąć w swych uczniach talent nie tylko magiczny, ale również zmysł, czy też smak sztuki. Nie spodziewała się, żeby dzieła Alberta Dubouta znajdowały się gdzieś w orbicie zainteresowań mężczyzny, ale gotowa była się przyjemnie zaskoczyć. W milczeniu słuchała jego słów dalej, niemo przytakując na słowa o madame Mericourt; sama przecież podzieliła się z nią tą informacją. — Victor Hugo, Paul Verlaine, Marceline Desbordes-Valmore — odpowiedziała od razu, na jednym oddechu, przepełniona napięciem oczekiwania na werdykt, na ocenę swoich wyborów. Pierwsze dwa były bezpiecznymi wyborami, obaj panowie zapisali się w historii francuskiej poezji wystarczająco jasno i wyraźnie, aby blask ich talentu dostrzeżony został również w Anglii, niemniej jednak dobór madame Desbordes-Valmore był dla Marii wyborem szczególnym, prywatnym, w pewnym sensie obnażającym jej prywatne zdanie o poezji, jej personalną wrażliwość. Wstrzymała jednakże oddech, gdy począł mówić o poezji, o artystce, o kobiecie zamykającej swą wrażliwość w słowach poezji. Nie słyszała takiego nazwiska, ale ufnie przejęła tomik poezji w dłonie, spodziewając się odnaleźć tam wyznania ściskające niewieście serca. — Spróbuję — odpowiedziała, wzrok nie spoczął jeszcze na kartach tomiku. Gdy to się jednak stało, palce poruszyły się po okładce, spłoszone niespodziewanym. Obiecała jednak, że zrobi wszystko. Przeczytać wiersz, na głos. Podzielić się interpretacją. To nie były przecież ciężkie zadania.
— Kryzys — zaczęła od tytułu, ostrożnie, ledwie na ułamek sekundy przenosząc spojrzenie na leżącego przed nią lorda. — Niech ma pierś cię prowokuje, chcę twojego gniewu, chcę widzieć, jak szerzy się czerń twoich źrenic — zaczęła cicho, niemalże szeptem, z każdym kolejnym wersem czując, że coraz bardziej odrywa się — odrywa siebie — od tego, co czytała. Na moment stała się przecież Joyce Mansour — tylko tak mogła ją zrozumieć, bo nie przeszkadzały jej w interpretacji drżące dłonie, płytki oddech i rumiane policzki. — A twoje policzki zapadają się i bledną. Chcę twoich spazmów, zginiesz skruszony moimi udami. Moje pragnienia umrą na żyznej glebie Twojego bezwstydnego ciała — im dalej, tym czytała szybciej, bardziej niecierpliwie. Nie marnowała czasu na wdechy i wydechy, komponując je ze słowami, które krzyczały swą nagłością, krzyczały głodem ciała i duszy, poszukiwały sposobu, na ulecenie, bo czekały zamknięte w tomiku zdecydowanie zbyt długo. Gdy skończyła, znów uniosła wzrok, niepewnie, czekając jego reakcji. Czy dobrze poradziła sobie w tym zadaniu? Czy może właśnie ściągnęła na siebie jego gniew? Nie miała odwagi zamknąć tomiku, słowa Kryzysu stały się więc jej świadkiem, towarzyszyć jej miały jeszcze przez jakiś czas, przez dyskusję o tym, co czuła poetka, gdy pisała wiersz. — Ze słów... Ze słów bije desperacja, sir — mówiła napowietrzonym szeptem, jasnoróżowe wargi drżały w przejęciu, ale wydawała się pewna swej interpretacji. — Podmiot liryczny wstydzi się jej, próbuje ukryć ją pod płaszczykiem fałszywej siły, dominacji — erotyk był odważny, ale podobnej odwagi nie brakowało przecież w poezji kontynentalnej, zwłaszcza tej francuskiej. Maria czytała wcześniej tomiki o podobnej tematyce, jeden z nich, kupiony z trzeciej ręki, trzymała wciąż w kuferku przy łóżku, prawie jak pamiątkę. — Mamy także do czynienia z inwersją drapieżnika i ofiary. Bliskość przedstawiana jako walka nie traci nic ze swojego piękna, ale... Chroni przed obowiązkiem przyznania się do swych pragnień. Bo ona... Ona wyraźnie chce być posiadana. Chce wiedzieć, jaką ma moc, do czego może doprowadzić. Bo chce, żeby to posiadanie było jej decyzją. Jej... kochanek... Wydaje się, że wcześniej nie zwracał na nią uwagi tak, jak chciała. Może karał ją za coś, a teraz ona chce ukarać jego, złamać jego wolę. Z drugiej strony, może to jej wola właśnie się łamie? — tomik poezji w dłoniach drżał już zauważalnie, ale Maria miała jeszcze coś do powiedzenia. — Cały wiersz oparty jest na zmysłach. Na wzroku, na dotyku, słuchu. Nawet końcowa śmierć pragnień wcale śmiercią nie jest. To... spełnienie. Nie koniec.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Westchnął z zawodem, wycieczki pod okiem szkolnych opiekunów nie mogły pozwolić w pełni poznać wyzwolonych uroków tego buntowniczego kraju, zatrzymał jednak na niej spojrzenie na dłużej, gdy napomknęła o chorym ojcu i związanych z tym kłopotach finansowych.
- Multonowie zubożeli? - zagaił, łącząc ją z rodziną Elviry, kojarzył, że miała konotację z arystokratycznym rodem, nie wiedział o tym, jaka ją i Marię łączyła rzeczywista bliskość, zastanawiał się nad faktyczną sytuacją starszej czarownicy. Może tylko sprawiała pozory? Ciekawe. Dziewczę lekceważył od samego początku, informacja o finansach jej rodziców niewiele już w tej materii zmieniała. Zamyślony wyraz został rozmyty jej dalszym pytanie, gdy spytała o jego własne odczucia względem Beaxbatons, wiele zaszczepionych w nim wtedy pasji przetrwało. Były to piękne dziewczęta i konie, choć z jednymi i drugimi zapoznał się jeszcze przed rozpoczęciem nauki i przed ukończeniem dziesiątego roku życia. Zaśmiał się cicho, dostrzegając wstyd, jaki objawił się u niej na krótko po pytaniu, podobała mu się jej grzeczność. Kontrastowała z buńczucznością kuzynki, dawała też coś innego i świeższego, niż zgrabniejsze dyskusje z lepiej wychowanymi panami.
- W snach niekiedy wciąż słyszę śpiew leśnych nimf. Próbowałem rozejrzeć się za podobną radością w kraju i otóż okazuje się, że ozdobienie nimi świątecznej choinki nie jest wcale takie proste. Bardzo żałuję, niepowtarzalne piękno i klimat - Wsparł się na łokciu, zwracając się do panienki bokiem, widać nie miał zamiaru podnieść się całkiem. - Tereny jeździeckie wokół zamku umiliły mi wiele popołudni. Od siostry wiem, że wciąż przebiegają tą samą drogą, jest taki fragment przebiegający lasem... - zamyślił się. Był dość ustronny, znany z tego, że można było zatrzymać się tam z dziewczyną na chwilę lub dwie. Może nie powinien o tym wspominać, zrezygnował. - Ach, i wieża astronomiczna... - Nie potrafił nazwać więcej niż dwóch gwiazd, ale nie chodził tam oglądać nieba. Pod srebrzystym niebem jego sonety trafiały do serc głębiej. Mówiła, że te wspomnienia wprawiały ją w dobry humor, to zabawne, też chętnie wracał tam nostalgią. - Za czym zatem tęsknisz najmocniej, mademoiselle? - odpowiedział mimo to tym samym, choć spodziewał się raczej dziecięcej odpowiedzi hołubiące interesujące zajęcia i inne akceptowalne regulaminem szaleństwa.
Kiwnął głową na wspomnienie Paryża, szkolni opiekunowie nie mogli zabrać jej w miejsca, o których teraz mówił. Piąta dzielnica, ach, pełna nauki i oświecenia. Usta drgnęły.
- Zabaw mnie, opowiedz tę historię - nakazał, nie prosił, gdy napomknęła o zachowaniach mieszkańców, nie krasząc ich żadnym epitetem. Cóż miała na myśli? Wiedział, kim był Dubout, ale nie śledził prostackiej nowomody. Nie został sławny z powodu wielkości artystycznego kunsztu, był raczej dziennikarzem, którego publicznej złośliwości nie akceptowano w kręgach, w jakich poruszał się Tristan.
Dwa z nazwisk, które podała, były bezpiecznym klasycznym wyborem, jedno dość zaskakującym, choć ciasno splecionym z Verlainem. Poetka inspirowała nie tylko jego, ale też Rimbauda i Baudelaire, o czym Tristan doskonale wiedział, może pochopnie zlekceważył to dziewczę. Widział w tym potencjał na interesującą rozmowę o sztuce, lecz właściwie nie taką chciał z nią poprowadzić. Nie nudną, bywał zaczepny, lubił prowokować.
- Victor Hugo - powtórzył po niej nazwisko, które zdawało się przecież najnudniejsze. Wizjonersko wyciągnął przed siebie dłoń, powoli kreśląc nią w powietrzu okrąg naznaczony kolejnymi wypowiadanymi określeniami. - Pisarz przyszłości, obrońca nędzy, pierwszy buntownik pióra. Ktoś powiedziałby, że wywrotowiec, piewca wolności. Marzył o skruszeniu niesprawiedliwych murów społecznych nierówności. Przepełniony empatią i współczuciem zawsze stawał w obronie najmniejszych. To dlatego wspierał rewolucję dążącą do zmian, to dlatego opisywał ją z takim zachwytem. Pełen pasji przelewał na papier pochwalne hymny francuskiej rewolucji, która za łzy biednych rozlała krew tych, którzy pchali ten kraj do przodu. Co o tym sądzisz, mademoiselle? - Niebezpieczny temat dzisiaj, prawda? Bawiło go to - jak kota, pod łapę którego wpadnie mysz, kiedy ten wcale nie jest głodny. Nie miał żadnych podstaw sugerować jej wspierania rewolucji, a za samą taką sugestię mogłaby odpowiedzieć. Czy wiedziała, że mógł jej odebrać życie za samo podanie nazwiska wielkiego literata? Był to wniosek daleko idący, robił to zwyczajnie złośliwie, szukając w tym rozrywki. I ciekaw był, czy potrafiła pisarza wybronić.
Gestem nakazał jej kontynuację, gdy odczytała tytuł wiersza - utkwił spojrzenie na jej twarzy, szukając w niej emocji. Spodziewał się znaleźć zaczerwienione policzki i wstyd, bo były to słowa dla młodej panienki bardzo odważne, ale Maria musiała mieć już pewne przejścia za sobą. Zaintrygowała go tym, może mogli zabawić się dzisiaj... ciekawiej.
- Desperacja - powtórzył po niej, nie odejmując wzroku od jej źrenic. - Desperacja skryta za wstydem. Tęsknota za dotykiem, za namiętnością, pragnienie bliskości. Sądzisz, że tego pragną kobiety, mademoiselle, być posiadaną? - pytał dalej, nie tyle ciekaw odpowiedzi, co reakcji. - Złamać jego wolę... - Myśl o tym, ze gwałtowność uczuć mogłaby być karą za złe zachowanie mężczyzny wydała mu się rozkosznie naiwną, ale nie dał tego po sobie poznać. - Czym spełnienie różni się od śmierci dla kobiety? - spytał, jej wiek nasuwał, że nie mogła tego wiedzieć, lecz słowa sunęły odważnie. Jak odważną była? - Znasz już smak miłości, mademoiselle? - spytał dwuznacznie, bez wstydu. I tak nikt jej nie uwierzy, że spytał. - Przewróć stronę, czytaj dalej - nakazał krótko. - Kontekst więcej niż jednego utworu może pozwolić ci zrozumieć jej uczucia lepiej. Opowiedz mi o tym.
Kolejny wiersz nosił ten sam tytuł - może była to nazwa większego zbioru.
Pozwól mi cię kochać
Kocham smak twojej gęstej krwi
Długo trzymam ją w ustach, w których nie ma zębów
Jej żar pali moje gardło
Kocham twój pot
Kocham pieścić twoje pachy
Ociekające ekstazą
Pozwól mi cię kochać
Pozwól mi pieścić językiem twoje powieki
Pozwól mi przebić je ostrym językiem
i wypełnić ich doły śliną zwycięstwa
Pozwól mi cię oślepić
- Multonowie zubożeli? - zagaił, łącząc ją z rodziną Elviry, kojarzył, że miała konotację z arystokratycznym rodem, nie wiedział o tym, jaka ją i Marię łączyła rzeczywista bliskość, zastanawiał się nad faktyczną sytuacją starszej czarownicy. Może tylko sprawiała pozory? Ciekawe. Dziewczę lekceważył od samego początku, informacja o finansach jej rodziców niewiele już w tej materii zmieniała. Zamyślony wyraz został rozmyty jej dalszym pytanie, gdy spytała o jego własne odczucia względem Beaxbatons, wiele zaszczepionych w nim wtedy pasji przetrwało. Były to piękne dziewczęta i konie, choć z jednymi i drugimi zapoznał się jeszcze przed rozpoczęciem nauki i przed ukończeniem dziesiątego roku życia. Zaśmiał się cicho, dostrzegając wstyd, jaki objawił się u niej na krótko po pytaniu, podobała mu się jej grzeczność. Kontrastowała z buńczucznością kuzynki, dawała też coś innego i świeższego, niż zgrabniejsze dyskusje z lepiej wychowanymi panami.
- W snach niekiedy wciąż słyszę śpiew leśnych nimf. Próbowałem rozejrzeć się za podobną radością w kraju i otóż okazuje się, że ozdobienie nimi świątecznej choinki nie jest wcale takie proste. Bardzo żałuję, niepowtarzalne piękno i klimat - Wsparł się na łokciu, zwracając się do panienki bokiem, widać nie miał zamiaru podnieść się całkiem. - Tereny jeździeckie wokół zamku umiliły mi wiele popołudni. Od siostry wiem, że wciąż przebiegają tą samą drogą, jest taki fragment przebiegający lasem... - zamyślił się. Był dość ustronny, znany z tego, że można było zatrzymać się tam z dziewczyną na chwilę lub dwie. Może nie powinien o tym wspominać, zrezygnował. - Ach, i wieża astronomiczna... - Nie potrafił nazwać więcej niż dwóch gwiazd, ale nie chodził tam oglądać nieba. Pod srebrzystym niebem jego sonety trafiały do serc głębiej. Mówiła, że te wspomnienia wprawiały ją w dobry humor, to zabawne, też chętnie wracał tam nostalgią. - Za czym zatem tęsknisz najmocniej, mademoiselle? - odpowiedział mimo to tym samym, choć spodziewał się raczej dziecięcej odpowiedzi hołubiące interesujące zajęcia i inne akceptowalne regulaminem szaleństwa.
Kiwnął głową na wspomnienie Paryża, szkolni opiekunowie nie mogli zabrać jej w miejsca, o których teraz mówił. Piąta dzielnica, ach, pełna nauki i oświecenia. Usta drgnęły.
- Zabaw mnie, opowiedz tę historię - nakazał, nie prosił, gdy napomknęła o zachowaniach mieszkańców, nie krasząc ich żadnym epitetem. Cóż miała na myśli? Wiedział, kim był Dubout, ale nie śledził prostackiej nowomody. Nie został sławny z powodu wielkości artystycznego kunsztu, był raczej dziennikarzem, którego publicznej złośliwości nie akceptowano w kręgach, w jakich poruszał się Tristan.
Dwa z nazwisk, które podała, były bezpiecznym klasycznym wyborem, jedno dość zaskakującym, choć ciasno splecionym z Verlainem. Poetka inspirowała nie tylko jego, ale też Rimbauda i Baudelaire, o czym Tristan doskonale wiedział, może pochopnie zlekceważył to dziewczę. Widział w tym potencjał na interesującą rozmowę o sztuce, lecz właściwie nie taką chciał z nią poprowadzić. Nie nudną, bywał zaczepny, lubił prowokować.
- Victor Hugo - powtórzył po niej nazwisko, które zdawało się przecież najnudniejsze. Wizjonersko wyciągnął przed siebie dłoń, powoli kreśląc nią w powietrzu okrąg naznaczony kolejnymi wypowiadanymi określeniami. - Pisarz przyszłości, obrońca nędzy, pierwszy buntownik pióra. Ktoś powiedziałby, że wywrotowiec, piewca wolności. Marzył o skruszeniu niesprawiedliwych murów społecznych nierówności. Przepełniony empatią i współczuciem zawsze stawał w obronie najmniejszych. To dlatego wspierał rewolucję dążącą do zmian, to dlatego opisywał ją z takim zachwytem. Pełen pasji przelewał na papier pochwalne hymny francuskiej rewolucji, która za łzy biednych rozlała krew tych, którzy pchali ten kraj do przodu. Co o tym sądzisz, mademoiselle? - Niebezpieczny temat dzisiaj, prawda? Bawiło go to - jak kota, pod łapę którego wpadnie mysz, kiedy ten wcale nie jest głodny. Nie miał żadnych podstaw sugerować jej wspierania rewolucji, a za samą taką sugestię mogłaby odpowiedzieć. Czy wiedziała, że mógł jej odebrać życie za samo podanie nazwiska wielkiego literata? Był to wniosek daleko idący, robił to zwyczajnie złośliwie, szukając w tym rozrywki. I ciekaw był, czy potrafiła pisarza wybronić.
Gestem nakazał jej kontynuację, gdy odczytała tytuł wiersza - utkwił spojrzenie na jej twarzy, szukając w niej emocji. Spodziewał się znaleźć zaczerwienione policzki i wstyd, bo były to słowa dla młodej panienki bardzo odważne, ale Maria musiała mieć już pewne przejścia za sobą. Zaintrygowała go tym, może mogli zabawić się dzisiaj... ciekawiej.
- Desperacja - powtórzył po niej, nie odejmując wzroku od jej źrenic. - Desperacja skryta za wstydem. Tęsknota za dotykiem, za namiętnością, pragnienie bliskości. Sądzisz, że tego pragną kobiety, mademoiselle, być posiadaną? - pytał dalej, nie tyle ciekaw odpowiedzi, co reakcji. - Złamać jego wolę... - Myśl o tym, ze gwałtowność uczuć mogłaby być karą za złe zachowanie mężczyzny wydała mu się rozkosznie naiwną, ale nie dał tego po sobie poznać. - Czym spełnienie różni się od śmierci dla kobiety? - spytał, jej wiek nasuwał, że nie mogła tego wiedzieć, lecz słowa sunęły odważnie. Jak odważną była? - Znasz już smak miłości, mademoiselle? - spytał dwuznacznie, bez wstydu. I tak nikt jej nie uwierzy, że spytał. - Przewróć stronę, czytaj dalej - nakazał krótko. - Kontekst więcej niż jednego utworu może pozwolić ci zrozumieć jej uczucia lepiej. Opowiedz mi o tym.
Kolejny wiersz nosił ten sam tytuł - może była to nazwa większego zbioru.
Pozwól mi cię kochać
Kocham smak twojej gęstej krwi
Długo trzymam ją w ustach, w których nie ma zębów
Jej żar pali moje gardło
Kocham twój pot
Kocham pieścić twoje pachy
Ociekające ekstazą
Pozwól mi cię kochać
Pozwól mi pieścić językiem twoje powieki
Pozwól mi przebić je ostrym językiem
i wypełnić ich doły śliną zwycięstwa
Pozwól mi cię oślepić
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
— Moja mała rodzina to wyjątek — sprostowała prędko, bez zastanowienia. Przywykła już do podobnych tłumaczeń, co więcej, do myślenia o sobie i swej rodzinie jako o niechlubnym wyjątku. Choć byli Multonami z krwi i kości, przesiąknęli esencją tej rodziny na wskroś, wybory rodziców Marii (albo, jak nazwałaby to większość Multonów, błędy ojca) postawiły ich w takiej, a nie innej sytuacji. Dlatego też lekceważący stosunek Tristana nie był dla niej obrazą — raczej naturalnym wynikiem różniących ich pozycji, czymś w pewien dziwny sposób wygodnym. Gdyby przejawiał przesadne zainteresowanie młodą blondynką, z pewnością wzbudziłby w dziewczęciu olbrzymi niepokój, może nawet strach? Teraz z kolei czuła się jak mały ptaszek przy rozleniwionym tygrysie, a może lwie. Póki nie wydawał się głodny, póki nie zwracał na nią przesadnej uwagi, mogła zabawiać go swoim śpiewem. Nawet jeżeli zastygła w momentalnym bezruchu równocześnie z wybrzmieniem jego śmiechu. Przez umysł przebiegły tysiące scenariuszy, głównie czarnych, ale nic złego się nie wydarzyło. Zamiast tego postanowił się z nią podzielić naprawdę pięknym wspomnieniem, czymś, co przy odrobinie wyobraźni sama mogła poczuć, przywołać nawet tu i teraz.
— Tęsknię za spacerami korytarzem sal muzycznych. Czasami zdarzało się Gryfom nie domknąć drzwi, a grali tak pięknie, że nie mogłam po prostu przejść obojętnie. Lubiłam słuchać ich prób, czasem cudownie niedoskonałych — mogła powiedzieć, że tęskniła za trzema posiłkami dziennie, gdy nie musiała się martwić ich przygotowaniem oraz tym, co w ogóle mogła zjeść. Mogła powiedzieć, że tęskniła za ciepłem, które panowało w dormitoriach nawet zimą, bez konieczności wyruszania do lasu po drewno, gdy którejś nocy wreszcie go zabrakło. A jednak wybrała inne wspomnienie, wprawiające cichy głos w tęskne drżenie, łagodzące spojrzenie. — Tęsknię też za dekoracjami na bal zimowy. Właściwie za wszystkim, za samym balem również. Dziewczęta stawały się księżniczkami, chłopcy książętami. Pyłek opadał powoli ze sklepienia, z początku srebrzysty, ale im bliżej świec, tym intensywniej mienił się na różne kolory — rozmarzone westchnienie wydobyło się spomiędzy warg dziewczęcia; wydawała się naprawdę spokojna i może odrobinę wyciszona, zupełnie tak, jakby wraz ze wspomnieniami spłynęła na nią szczególna błogość. — I konkursy poetyckie, w naszym domu. Wszędzie tam zostawiłam chyba jakąś część siebie — wzniosła dłoń do policzka, przytknęła ją powoli do rozgrzanej od emocji skóry. Nie trwało to jednakże długo, głos Tristana sięgnął jej nawet mimo dzielącej ich bariery wspomnień z tej samej przestrzeni, a innych lat. Ręka opuściła się powoli, gdy w głowie szukała odpowiednich słów na opisanie tego, co widziała na skraju piątej dzielnicy.
— Wybraliśmy się niegdyś do teatru Gobelins, chyba tak zwał się owy przybytek. Nie było nam dane obejrzeć nawet połowy przedstawienia, nauczycielki zebrały nas, gdy ich nerwy nie były na tyle silne, aby przetrwać próbę. Może samo komentowanie na głos wszystkiego, co działo się na scenie, nie było samo w sobie tragiczne, ale lokalna młodzież i bandziory, znaleźli sobie miejsce w lożach nad nami. I zaczęli rzucać w nas koralikami, potem nawet pluć, jak nie zwracałyśmy na nich uwagi, bo tak przykazały nam nauczycielki i starsze koleżanki. Ale później, gdy rzucili w głównego aktora łajnobombą, musiałyśmy opuścić seans... — nie wiedziała, czy przedstawiona historia spełniała warunki zabawiającej, zapewne nie, dlatego też im dalej zapuszczała się z opowieścią, tym więcej było w niej niechęci i żywej dezaprobaty względem tematu historii. Niemniej jednak gdzieś pobrzękiwała myśl, że nie miała żadnego innego wyboru, musiała podzielić się obrzydliwą historią z kimś, kto nie sprawiał wrażenia, jakby przywykł do brzydoty tak intensywnej, jaką znaleźć można było wśród biedoty. Słowa nieprzyjemnie drapały w gardło, jakby wychodziła naprzeciw odwiecznym prawom, ściągając lordowską osobę tam, gdzie nigdy nie powinien postawić swojej nogi.
Może dlatego temat rozmowy zszedł na działalność Hugo? Nie musiała długo czekać na wyjaśnienia, wiedziała, do czego zmierzał. Ale czy świadomość nadchodzącego ciosu mogła prawdziwie uchronić przed bólem, z którym się wiązał? Poczuła, jak przez całe jej ciało przechodzi chłód, niematerialne zimno. W jednej chwili znalazła się pośrodku pękającej, lodowej tafli. Jeżeli będzie wystarczająco ostrożna, może uda jej się nie zatopić w matni przeraźliwie chłodnej wody.
— Nie on pierwszy rościł sobie prawa do buntu — chciała odbić jak najbardziej od trudnej, zwłaszcza teraz i zwłaszcza dla Anglików tematyki wierszy literata. Słowa wypowiadała powoli i ostrożnie, wzrok zatrzymał się na wyciągniętej dłoni arystokraty. — A jednak nigdy nie znalazł się wśród poetów wyklętych. Zamiast niego znajdziemy tam jednak Verlaine i Desbordes-Valmore, która również na swoich sztandarach niosła solidarność człowieka z człowiekiem. I choć nie można wypierać wpływu, jaki twórczość Hugo, zwłaszcza jedno najsłynniejsze utwory miały na ludność Francji, bo to masy, do których się zwracał, przyczyniły się tłumnie do jego sukcesu, nie zaś współcześni krytycy, moim zdaniem nie wypada pominąć dwóch rzeczy. Po pierwsze, że ostatnim jego dziełem była nowela pokazująca, że nie ma jednej, słusznej strony i za każdym razem decyduje człowiek. Po drugie, że Francuzi, jako naród, bardzo chętnie podnoszą ręce na tych, którzy pchają kraj do przodu, gdy tylko ci okażą słabość — nie miała odwagi wznieść oczu wyżej, nie mogła więc dostrzeć chociażby po minie arystokraty, czy spełniła jego oczekiwania, czy też zupełnie go rozczarowała lub, co gorsza, rozwścieczyła. Niemniej jednak, prezentowane przez nią, choć nie wprost, tezy były odważne. Zarzucała bowiem poecie niekonsekwencję, przybranie pozy, która wydawała się być dla niego w danej chwili odpowiednio wygodna. Oskarżenia o nieautentyczność bolały artystów najbardziej i chyba była wdzięczna światu za to, że sam Victor Hugo nie dożył tego, jak próbowała wywrócić na drugą stronę najważniejsze tezy jego twórczości.
Wciąż trzymała w dłoni tomik poezji, pragnąc chyba wrócić do bieli jego kart, żeby uciec przed ciemnymi tęczówkami mężczyzny. Nie miała na to jednak odwagi, gdy patrzył na nią, miała wrażenie, jakby przeszywał ją wzrokiem zupełnie całą. Wstrzymała się z oddechem na kolejną chwilę, do czasu, aż kolejne pytania nie zaczęły wisieć między nimi.
— Nie wiem, czy wszystkie... — odpowiedziała po dłuższej chwili, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi, na drugą. Prawa pozostała z przodu, lewa schowała się za prawą. — Ale uczy się nas, że małżeństwo to nasz cel i spełnienie. A w małżeństwie... — rumieńce zapłonęły żywym ogniem, wzniosła księgę wyżej, przysłaniając ze wstydem własne usta. Pochyliła przy tym głowę, spoglądając teraz na Tristana z dołu, spod drżących rzęs i jasnych kosmyków kręconych włosów. — Kobieta jest posiadaną, prawda? — tak mówiły wszystkie stare ciotki, te z krwi i z grzeczności, tak mówiły wszelkie księgi, spisane częściej pismem męskim niż kobiety. Nozdrza rozszerzyły się, wciągnęły łapczywie powietrze, gdy zadawał kolejne pytanie. Nie znała na nie odpowiedzi. Ale wiedziała, że nie mogła sobie pozwolić na kolejne nie wiem, pozostały więc tylko spekulacje. — Śmierć... jest ostateczna? — spytała, nie stwierdziła. Na pytanie o smak miłości, pokręciła wpierw przecząco głową, dopiero później przypominając sobie cierpkie słowa Elviry. Merlin dał ci język, żebyś go używała. — Nie znam. Pracuję z jednorożcami — miała nadzieję, że to położy kres intruzom pytań, w pewnym sensie nadzieja spełniła się, bowiem przyszło jej przewrócić kolejną stronę, co uczyniła z dziwną, bo przecież nieusprawiedliwioną ulgą.
Nabrała powietrza w usta. Chyba ogień wstydu palił ją od środka.
— Pozwól mi cię kochać. Kocham smak twojej gęstej krwi. Długo trzymam ją w ustach, w których nie ma zębów, jej żar pali moje gardło — tym razem było jej trudniej. Ręce i nogi drżały, jakby właśnie brała udział w czymś wymagającym wiele wysiłku. Słowa nie leżały na języku miękko i wygodnie, przypominały bardziej kamień o ostrych krawędziach, którym wciąż i wciąż się raniła. — Kocham twój pot; kocham pieścić twoje pachy ociekające ekstazą — słowa, choć niematerialne, zdawały się ją oblepiać, całą, nie pozostawiając nawet jednego fragmentu czystej skóry. Czuła się... brudna. W oczach wreszcie pojawiły się pierwsze iskierki łez, ten wiersz trudniejszy był w odbiorze i wymagał od niej więcej siły. Ale obiecała, że nie będzie płakać. Przełknęła więc ślinę z trudem, nie pozwalając sobie na uronienie ani jednej łzy. — Pozwól mi cię kochać, pozwól mi pieścić językiem twoje powieki. Pozwól mi przebić je ostrym językiem i wypełnić ich doły śliną zwycięstwa. Pozwól mi cię oślepić — jasna dłoń sięgnęła wyżej, do rozpiętego wcześniej przez Deirdre guzika sukienki, palce ujęły go łagodnie między siebie i tylko silna wola Marii sprawiła, że jeszcze nie pokazała własnej słabości, zapinając go. Zagryzła tylko dolną wargę, przez kolejne chwile milcząc w nadziei, że to przykre uczucie odejdzie od niej, że strzepie z siebie brud cudzych myśli.
— To... wciąż desperacja, teraz tylko ubrana w większą służalczość — przemówiła wreszcie, koliście poruszając napiętą linią ramion. Niewygoda jej własnego położenia sięgnęła apogeum. — Coś lub ktoś wybiło jej zęby. Jej własne pragnienia, a może miłość kochanka. Nie jest w stanie wyszarpać ekstazy samodzielnie, jako broń służy jej miękki mięsień języka — którym pragnie przebić oko, oślepić. Kumulacja przemocy w jednym wierszu była dla Marii wyjątkowo przytłaczająca. — Nie ma kontroli nad sytuacją, już nie. Ale... w tym wszystkim, w braku kontroli i w poddaniu wydaje się... Być jeszcze szczęśliwsza, niż wcześniej. Odnajduje spełnienie nie tylko w przemocy, ale... w upokorzeniu? — a jej było niedobrze na samą myśl. Wnętrze namiotu w jednej chwili wydało jej się zbyt duszne, a głowa — zbyt lekka.
— Tęsknię za spacerami korytarzem sal muzycznych. Czasami zdarzało się Gryfom nie domknąć drzwi, a grali tak pięknie, że nie mogłam po prostu przejść obojętnie. Lubiłam słuchać ich prób, czasem cudownie niedoskonałych — mogła powiedzieć, że tęskniła za trzema posiłkami dziennie, gdy nie musiała się martwić ich przygotowaniem oraz tym, co w ogóle mogła zjeść. Mogła powiedzieć, że tęskniła za ciepłem, które panowało w dormitoriach nawet zimą, bez konieczności wyruszania do lasu po drewno, gdy którejś nocy wreszcie go zabrakło. A jednak wybrała inne wspomnienie, wprawiające cichy głos w tęskne drżenie, łagodzące spojrzenie. — Tęsknię też za dekoracjami na bal zimowy. Właściwie za wszystkim, za samym balem również. Dziewczęta stawały się księżniczkami, chłopcy książętami. Pyłek opadał powoli ze sklepienia, z początku srebrzysty, ale im bliżej świec, tym intensywniej mienił się na różne kolory — rozmarzone westchnienie wydobyło się spomiędzy warg dziewczęcia; wydawała się naprawdę spokojna i może odrobinę wyciszona, zupełnie tak, jakby wraz ze wspomnieniami spłynęła na nią szczególna błogość. — I konkursy poetyckie, w naszym domu. Wszędzie tam zostawiłam chyba jakąś część siebie — wzniosła dłoń do policzka, przytknęła ją powoli do rozgrzanej od emocji skóry. Nie trwało to jednakże długo, głos Tristana sięgnął jej nawet mimo dzielącej ich bariery wspomnień z tej samej przestrzeni, a innych lat. Ręka opuściła się powoli, gdy w głowie szukała odpowiednich słów na opisanie tego, co widziała na skraju piątej dzielnicy.
— Wybraliśmy się niegdyś do teatru Gobelins, chyba tak zwał się owy przybytek. Nie było nam dane obejrzeć nawet połowy przedstawienia, nauczycielki zebrały nas, gdy ich nerwy nie były na tyle silne, aby przetrwać próbę. Może samo komentowanie na głos wszystkiego, co działo się na scenie, nie było samo w sobie tragiczne, ale lokalna młodzież i bandziory, znaleźli sobie miejsce w lożach nad nami. I zaczęli rzucać w nas koralikami, potem nawet pluć, jak nie zwracałyśmy na nich uwagi, bo tak przykazały nam nauczycielki i starsze koleżanki. Ale później, gdy rzucili w głównego aktora łajnobombą, musiałyśmy opuścić seans... — nie wiedziała, czy przedstawiona historia spełniała warunki zabawiającej, zapewne nie, dlatego też im dalej zapuszczała się z opowieścią, tym więcej było w niej niechęci i żywej dezaprobaty względem tematu historii. Niemniej jednak gdzieś pobrzękiwała myśl, że nie miała żadnego innego wyboru, musiała podzielić się obrzydliwą historią z kimś, kto nie sprawiał wrażenia, jakby przywykł do brzydoty tak intensywnej, jaką znaleźć można było wśród biedoty. Słowa nieprzyjemnie drapały w gardło, jakby wychodziła naprzeciw odwiecznym prawom, ściągając lordowską osobę tam, gdzie nigdy nie powinien postawić swojej nogi.
Może dlatego temat rozmowy zszedł na działalność Hugo? Nie musiała długo czekać na wyjaśnienia, wiedziała, do czego zmierzał. Ale czy świadomość nadchodzącego ciosu mogła prawdziwie uchronić przed bólem, z którym się wiązał? Poczuła, jak przez całe jej ciało przechodzi chłód, niematerialne zimno. W jednej chwili znalazła się pośrodku pękającej, lodowej tafli. Jeżeli będzie wystarczająco ostrożna, może uda jej się nie zatopić w matni przeraźliwie chłodnej wody.
— Nie on pierwszy rościł sobie prawa do buntu — chciała odbić jak najbardziej od trudnej, zwłaszcza teraz i zwłaszcza dla Anglików tematyki wierszy literata. Słowa wypowiadała powoli i ostrożnie, wzrok zatrzymał się na wyciągniętej dłoni arystokraty. — A jednak nigdy nie znalazł się wśród poetów wyklętych. Zamiast niego znajdziemy tam jednak Verlaine i Desbordes-Valmore, która również na swoich sztandarach niosła solidarność człowieka z człowiekiem. I choć nie można wypierać wpływu, jaki twórczość Hugo, zwłaszcza jedno najsłynniejsze utwory miały na ludność Francji, bo to masy, do których się zwracał, przyczyniły się tłumnie do jego sukcesu, nie zaś współcześni krytycy, moim zdaniem nie wypada pominąć dwóch rzeczy. Po pierwsze, że ostatnim jego dziełem była nowela pokazująca, że nie ma jednej, słusznej strony i za każdym razem decyduje człowiek. Po drugie, że Francuzi, jako naród, bardzo chętnie podnoszą ręce na tych, którzy pchają kraj do przodu, gdy tylko ci okażą słabość — nie miała odwagi wznieść oczu wyżej, nie mogła więc dostrzeć chociażby po minie arystokraty, czy spełniła jego oczekiwania, czy też zupełnie go rozczarowała lub, co gorsza, rozwścieczyła. Niemniej jednak, prezentowane przez nią, choć nie wprost, tezy były odważne. Zarzucała bowiem poecie niekonsekwencję, przybranie pozy, która wydawała się być dla niego w danej chwili odpowiednio wygodna. Oskarżenia o nieautentyczność bolały artystów najbardziej i chyba była wdzięczna światu za to, że sam Victor Hugo nie dożył tego, jak próbowała wywrócić na drugą stronę najważniejsze tezy jego twórczości.
Wciąż trzymała w dłoni tomik poezji, pragnąc chyba wrócić do bieli jego kart, żeby uciec przed ciemnymi tęczówkami mężczyzny. Nie miała na to jednak odwagi, gdy patrzył na nią, miała wrażenie, jakby przeszywał ją wzrokiem zupełnie całą. Wstrzymała się z oddechem na kolejną chwilę, do czasu, aż kolejne pytania nie zaczęły wisieć między nimi.
— Nie wiem, czy wszystkie... — odpowiedziała po dłuższej chwili, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi, na drugą. Prawa pozostała z przodu, lewa schowała się za prawą. — Ale uczy się nas, że małżeństwo to nasz cel i spełnienie. A w małżeństwie... — rumieńce zapłonęły żywym ogniem, wzniosła księgę wyżej, przysłaniając ze wstydem własne usta. Pochyliła przy tym głowę, spoglądając teraz na Tristana z dołu, spod drżących rzęs i jasnych kosmyków kręconych włosów. — Kobieta jest posiadaną, prawda? — tak mówiły wszystkie stare ciotki, te z krwi i z grzeczności, tak mówiły wszelkie księgi, spisane częściej pismem męskim niż kobiety. Nozdrza rozszerzyły się, wciągnęły łapczywie powietrze, gdy zadawał kolejne pytanie. Nie znała na nie odpowiedzi. Ale wiedziała, że nie mogła sobie pozwolić na kolejne nie wiem, pozostały więc tylko spekulacje. — Śmierć... jest ostateczna? — spytała, nie stwierdziła. Na pytanie o smak miłości, pokręciła wpierw przecząco głową, dopiero później przypominając sobie cierpkie słowa Elviry. Merlin dał ci język, żebyś go używała. — Nie znam. Pracuję z jednorożcami — miała nadzieję, że to położy kres intruzom pytań, w pewnym sensie nadzieja spełniła się, bowiem przyszło jej przewrócić kolejną stronę, co uczyniła z dziwną, bo przecież nieusprawiedliwioną ulgą.
Nabrała powietrza w usta. Chyba ogień wstydu palił ją od środka.
— Pozwól mi cię kochać. Kocham smak twojej gęstej krwi. Długo trzymam ją w ustach, w których nie ma zębów, jej żar pali moje gardło — tym razem było jej trudniej. Ręce i nogi drżały, jakby właśnie brała udział w czymś wymagającym wiele wysiłku. Słowa nie leżały na języku miękko i wygodnie, przypominały bardziej kamień o ostrych krawędziach, którym wciąż i wciąż się raniła. — Kocham twój pot; kocham pieścić twoje pachy ociekające ekstazą — słowa, choć niematerialne, zdawały się ją oblepiać, całą, nie pozostawiając nawet jednego fragmentu czystej skóry. Czuła się... brudna. W oczach wreszcie pojawiły się pierwsze iskierki łez, ten wiersz trudniejszy był w odbiorze i wymagał od niej więcej siły. Ale obiecała, że nie będzie płakać. Przełknęła więc ślinę z trudem, nie pozwalając sobie na uronienie ani jednej łzy. — Pozwól mi cię kochać, pozwól mi pieścić językiem twoje powieki. Pozwól mi przebić je ostrym językiem i wypełnić ich doły śliną zwycięstwa. Pozwól mi cię oślepić — jasna dłoń sięgnęła wyżej, do rozpiętego wcześniej przez Deirdre guzika sukienki, palce ujęły go łagodnie między siebie i tylko silna wola Marii sprawiła, że jeszcze nie pokazała własnej słabości, zapinając go. Zagryzła tylko dolną wargę, przez kolejne chwile milcząc w nadziei, że to przykre uczucie odejdzie od niej, że strzepie z siebie brud cudzych myśli.
— To... wciąż desperacja, teraz tylko ubrana w większą służalczość — przemówiła wreszcie, koliście poruszając napiętą linią ramion. Niewygoda jej własnego położenia sięgnęła apogeum. — Coś lub ktoś wybiło jej zęby. Jej własne pragnienia, a może miłość kochanka. Nie jest w stanie wyszarpać ekstazy samodzielnie, jako broń służy jej miękki mięsień języka — którym pragnie przebić oko, oślepić. Kumulacja przemocy w jednym wierszu była dla Marii wyjątkowo przytłaczająca. — Nie ma kontroli nad sytuacją, już nie. Ale... w tym wszystkim, w braku kontroli i w poddaniu wydaje się... Być jeszcze szczęśliwsza, niż wcześniej. Odnajduje spełnienie nie tylko w przemocy, ale... w upokorzeniu? — a jej było niedobrze na samą myśl. Wnętrze namiotu w jednej chwili wydało jej się zbyt duszne, a głowa — zbyt lekka.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Dlaczego? - zainteresował się, niewiele wiedział o rodzinie Elviry, czystą krew darzył szacunkiem, lecz rodziny, które nie zostały spisane w skorowidzu nie przyciągały nigdy jego uwagi, gdy nie miał do nich interesu, do Multonów nigdy nie miał. Zadra z czarownicą sprawiało, że go to interesowało, dziewczyna nie wyglądała, jakby z czegokolwiek zdawała sobie sprawę, a to czyniło sytuację tylko zabawniejszą.
Gdy opowiadała o szkole, na kilka chwil umknął wspomnieniami za przywoływaną przez nią scenerią. Dziś był starszy, bez trudu rozpoznałby fałszywe rzępolenie w muzycznych salach, bo spektakle, w jakich uczestniczył w stolecznej filharmonii cechowały się zupełnie inną jakością niż szkolna amatorszczyzna. Czy wspominał to inaczej będąc w wieku Marii, tego nie wspominał, ale pamiętał smak ust tamtej flecistki. Przyglądał się jej bez wyrazu, gdy snuła te opowieści dalej. Królewną ani książątkiem nie można było zostać przywdziewając aksamitny strój, nawet jeśli mundurki Beuxbatons wciąż były świetnie skrojone. O tym zdecydować mogła tylko szlachetna krew - która płynęła w nim, a w niej nie.
- Uczestniczyłaś w konkursach poetyckich? - zainteresował się, obeznanie z poezją, bardzo odważną, w istocie było po niej widać, musiała spędzić w bibliotekach dużo czasu, z policzkami rumianymi od romantycznych wzruszeń. - Wydaje mi się, że byłaś na roku z moim podopiecznym. Timothee Lestrange, znacie się? - zastanowił się, przyglądając się jej ze znudzonym zaciekawieniem.
Obserwował ją z uwagą, gdy przytoczyła historię z teatru. Wiedział, gdzie go zlokalizować, choć nigdy nie był w środku, fasada sprawiała wrażenie eleganckiej; warga drgnęła z rozbawieniem, ale pokręcił głową z dezaprobatą.
- Takie są efekty dopuszczania motłochu do kultury wysokiej. Nie do pomyślenia, nie sprawdzono ich strojów przed wejściem? Bilety w takie miejsca powinny być znacznie droższe, ograniczyłoby to napływ... ulicznego kolorytu - zastanowił się na głos, nie poświęcając większej uwagi bogactwu samej dziewczyny, nie była dla niego na tyle istotna, by w ogóle wziął pod uwagę, czy jej tymi słowy nie uraził. - O trzodę nietrudno. To mi przypomina, że w minionym miesiącu w operze narodowej podano mi Bordeux do talerza wypełnionego owocami - westchnął z żalem, niekontent z tego nietaktu, - Wierzę, że odpowiedzialny za to człowiek nie znajdzie nowej pracy w żadnej szanowanej restauracji stolicy - zadumał się na kilka chwil. Rzucanie łajnobombami rzeczywiście nie było rozrywką, która by go porwała.
Cmoknął z dezaprobatą, gdy napomknęła o poetach wyklętych, niemal wchodząc jej w słowo.
- Bunt od pokoleń pcha świat do przodu, mademoiselle Multon, lecz buntu z buntem równać nie można. Awanturnicy i hedoniści, bez tych męskich słabości młodzieńcy wyrastają na ludzi pozbawionych polotu i wyobraźni, pełnych zaś frustracji. Czy można ich równać z buntownikami walczącymi za równość tak odległą poetom? Poeta zna swoją wartość. Poeta wie, że jest wyjątkowym. Poeta nie zrodził się nigdy z nikim równy, gdy włada czuciem. Poeci wyklęci żałowali świata, w którym żyli, Victor Hugo żałował ludzi, którzy w tym świecie żyli. Czym innym jest solidarność, czym innym wskazywanie ułomności lepiej urodzonych, prawda? - Hugo miał odwagę to robić. I choć w wielu aspektach miał rację, ciekawiła go ta rozmowa, jak rozleniwionego kota ciekawi mysz plącząca się między ospale wyciągniętymi pazurami. - Quatrevingt-treize - wskazał tytuł, gdy napomknęła ostatnią nowelę pisarza. - Lantenac był zaciekłym rojalistą, młodym ambitnym dowódcą. Wszyscy trzej bohaterowie, Lantenac, Gauvain i Cimourdain porzucili wszystko, co wierzyli, w imię słabości, w imię złudnego miłosierdzia. Czyż nie było to przyczyną porażki jednej i drugiej strony? - zawiesił na nią spojrzenie, poważne, lecz już po chwili roześmiał się z rozbawieniem. - Kobiecy to przymiot być miłosierną - przyznał, nie odejmując od niej spojrzenia. - Lecz miłosierdzie nie zwycięży wojny, mademoiselle Multon - Nie winił jej za tę delikatność. Hugo nie był niekonsekwentny, dojrzewał jako artysta. Słabości hołubił przez całą swoją twórczość, nawet jeśli momentami flirtował z podziwem dla tych, którzy potrafili się wybić. Doceniał jednak tę próbę, dobrze ją wychowano.
W małżeństwie kobieta jest posiadaną, nie dało się ukryć. Przyglądał się jej z uwagą, gdy opowiadała o swojej pracy, ale nie odpowiedział na te słowa, skupiając się na jej dalszej... interpretacji. Zdawał się cierpieć przyjemność z jej zakłopotania, a przyglądał się jej tym intensywniej, im mocniej ona uciekała od niego wzrokiem. Źrenice prześlizgiwały się po jej ciele bezwstydnie, wyglądając rozpiętego guzika koszuli, nic go nie krępowało.
- Kobiety lubią być upokarzane? - zapytał po angielsku, może chcąc porzucić dystans, francuski nie był jej ojczystym językiem. - Jak sądzisz, dlaczego to lubią? - dopytał, nim zdążyła odpowiedzieć sama, chcąc się upewnić, że podąży za jego sugestią. Wyciągnął rękę, by oddała mu tomik wierszy - zmuszając ją, by podeszła w tym celu do niego. - Skąd służalczość w tej desperacji? Czy kobieta czerpie z tej służby radość? - pytał dalej, z zaciekawieniem. - Mówisz, że język jest bronią w walce o ekstazę. Dlaczego bronią? Jak toczy się ta walka? - Przekrzywił lekko głowę, przyglądając się jej z żywym zainteresowaniem. Wiedział, lecz słuchanie sprawiało mu dziś przyjemność. - Chciałbym móc lepiej zrozumieć kobiety - wytłumaczył się z nutą żalu.
Gdy opowiadała o szkole, na kilka chwil umknął wspomnieniami za przywoływaną przez nią scenerią. Dziś był starszy, bez trudu rozpoznałby fałszywe rzępolenie w muzycznych salach, bo spektakle, w jakich uczestniczył w stolecznej filharmonii cechowały się zupełnie inną jakością niż szkolna amatorszczyzna. Czy wspominał to inaczej będąc w wieku Marii, tego nie wspominał, ale pamiętał smak ust tamtej flecistki. Przyglądał się jej bez wyrazu, gdy snuła te opowieści dalej. Królewną ani książątkiem nie można było zostać przywdziewając aksamitny strój, nawet jeśli mundurki Beuxbatons wciąż były świetnie skrojone. O tym zdecydować mogła tylko szlachetna krew - która płynęła w nim, a w niej nie.
- Uczestniczyłaś w konkursach poetyckich? - zainteresował się, obeznanie z poezją, bardzo odważną, w istocie było po niej widać, musiała spędzić w bibliotekach dużo czasu, z policzkami rumianymi od romantycznych wzruszeń. - Wydaje mi się, że byłaś na roku z moim podopiecznym. Timothee Lestrange, znacie się? - zastanowił się, przyglądając się jej ze znudzonym zaciekawieniem.
Obserwował ją z uwagą, gdy przytoczyła historię z teatru. Wiedział, gdzie go zlokalizować, choć nigdy nie był w środku, fasada sprawiała wrażenie eleganckiej; warga drgnęła z rozbawieniem, ale pokręcił głową z dezaprobatą.
- Takie są efekty dopuszczania motłochu do kultury wysokiej. Nie do pomyślenia, nie sprawdzono ich strojów przed wejściem? Bilety w takie miejsca powinny być znacznie droższe, ograniczyłoby to napływ... ulicznego kolorytu - zastanowił się na głos, nie poświęcając większej uwagi bogactwu samej dziewczyny, nie była dla niego na tyle istotna, by w ogóle wziął pod uwagę, czy jej tymi słowy nie uraził. - O trzodę nietrudno. To mi przypomina, że w minionym miesiącu w operze narodowej podano mi Bordeux do talerza wypełnionego owocami - westchnął z żalem, niekontent z tego nietaktu, - Wierzę, że odpowiedzialny za to człowiek nie znajdzie nowej pracy w żadnej szanowanej restauracji stolicy - zadumał się na kilka chwil. Rzucanie łajnobombami rzeczywiście nie było rozrywką, która by go porwała.
Cmoknął z dezaprobatą, gdy napomknęła o poetach wyklętych, niemal wchodząc jej w słowo.
- Bunt od pokoleń pcha świat do przodu, mademoiselle Multon, lecz buntu z buntem równać nie można. Awanturnicy i hedoniści, bez tych męskich słabości młodzieńcy wyrastają na ludzi pozbawionych polotu i wyobraźni, pełnych zaś frustracji. Czy można ich równać z buntownikami walczącymi za równość tak odległą poetom? Poeta zna swoją wartość. Poeta wie, że jest wyjątkowym. Poeta nie zrodził się nigdy z nikim równy, gdy włada czuciem. Poeci wyklęci żałowali świata, w którym żyli, Victor Hugo żałował ludzi, którzy w tym świecie żyli. Czym innym jest solidarność, czym innym wskazywanie ułomności lepiej urodzonych, prawda? - Hugo miał odwagę to robić. I choć w wielu aspektach miał rację, ciekawiła go ta rozmowa, jak rozleniwionego kota ciekawi mysz plącząca się między ospale wyciągniętymi pazurami. - Quatrevingt-treize - wskazał tytuł, gdy napomknęła ostatnią nowelę pisarza. - Lantenac był zaciekłym rojalistą, młodym ambitnym dowódcą. Wszyscy trzej bohaterowie, Lantenac, Gauvain i Cimourdain porzucili wszystko, co wierzyli, w imię słabości, w imię złudnego miłosierdzia. Czyż nie było to przyczyną porażki jednej i drugiej strony? - zawiesił na nią spojrzenie, poważne, lecz już po chwili roześmiał się z rozbawieniem. - Kobiecy to przymiot być miłosierną - przyznał, nie odejmując od niej spojrzenia. - Lecz miłosierdzie nie zwycięży wojny, mademoiselle Multon - Nie winił jej za tę delikatność. Hugo nie był niekonsekwentny, dojrzewał jako artysta. Słabości hołubił przez całą swoją twórczość, nawet jeśli momentami flirtował z podziwem dla tych, którzy potrafili się wybić. Doceniał jednak tę próbę, dobrze ją wychowano.
W małżeństwie kobieta jest posiadaną, nie dało się ukryć. Przyglądał się jej z uwagą, gdy opowiadała o swojej pracy, ale nie odpowiedział na te słowa, skupiając się na jej dalszej... interpretacji. Zdawał się cierpieć przyjemność z jej zakłopotania, a przyglądał się jej tym intensywniej, im mocniej ona uciekała od niego wzrokiem. Źrenice prześlizgiwały się po jej ciele bezwstydnie, wyglądając rozpiętego guzika koszuli, nic go nie krępowało.
- Kobiety lubią być upokarzane? - zapytał po angielsku, może chcąc porzucić dystans, francuski nie był jej ojczystym językiem. - Jak sądzisz, dlaczego to lubią? - dopytał, nim zdążyła odpowiedzieć sama, chcąc się upewnić, że podąży za jego sugestią. Wyciągnął rękę, by oddała mu tomik wierszy - zmuszając ją, by podeszła w tym celu do niego. - Skąd służalczość w tej desperacji? Czy kobieta czerpie z tej służby radość? - pytał dalej, z zaciekawieniem. - Mówisz, że język jest bronią w walce o ekstazę. Dlaczego bronią? Jak toczy się ta walka? - Przekrzywił lekko głowę, przyglądając się jej z żywym zainteresowaniem. Wiedział, lecz słuchanie sprawiało mu dziś przyjemność. - Chciałbym móc lepiej zrozumieć kobiety - wytłumaczył się z nutą żalu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
— Tata nie jest najlepszego zdrowia. Nie może pracować, przynajmniej nie stale — a to, w konserwatywnym świecie, w którym urósł jej ojciec i w który z całych sił próbował wcisnąć swoje córki, oznaczało tylko jedno. Nie pozwolę ci pracować, choćbyś miała chodzić głodna, tak, jej ojciec znajdował się w gronie mężczyzn, którzy wypowiedzieli te słowa. Duma była wiele ważniejsza od okoliczności, w których znalazła się jego rodzina. Maria myślała, że chyba nigdy nie przeżyłby, gdyby ktoś dowiedział się, że jego żona, a jej matka, chodziła do pracy. Teraz jej rodzicom żyło się zdecydowanie lżej — dwie starsze córki wyszły całkiem nieźle za mąż, Maria pracowała i mieszkała w rezerwacie. Mimo ograniczenia ilości domowników, rodzice się starzeli. I ta myśl uderzała Marię coraz mocniej z każdą kolejną wizytą w rodzinnym domu. Ale miała tylko dziewiętnaście lat i zero życiowego doświadczenia. Do tego stopnia, że zupełnie nie wiedziała, jak im pomóc za wyjątkiem domowych prac, które wykonywała przy każdej wizycie.
Beznamiętne spojrzenie, które czuła na sobie skutecznie przywołało ją na ziemię. Uraziła go jakąś myślą wypowiedzianą bezwiednie na głos? Ledwie powstrzymała się od zagryzienia wnętrza policzka. Udało jej się jednak przełknąć ślinę i utrzymać na ustach nieśmiały, wciąż naznaczony marzeniami uśmiech.
— Najpierw jako publika, później jako sędzia — odpowiedziała, z trudem próbując ukryć swoją ekscytację. Wierszy nigdy nie pisała, uważając się za zdecydowanie zbyt głupiutką, aby móc odpowiednio wyrazić się słowami. Interpretacja dzieł innych szła jej z kolei bardzo dobrze. Pozwalała zajrzeć do duszy tego, czy owego, zrozumieć się na poziomie, którego nigdy nie mogła dosięgnąć przy pomocy wypowiadanych słów. Po części przez wzgląd na to, że nie posługiwała się wtedy płynną francuszczyzną, po części przez nieśmiałą i powściągliwą naturę Marii. Po prostu nie potrafiła znaleźć dobrych zdań.
Nie spodziewała się jednakże, że wielki lord zajmujący przed nią wygodną pozycję, wspomni tożsamość jednego młodego czarodzieja. Oczy Marii rozszerzyły się momentalnie, serce uderzyło mocno w klatce żeber, założyła lewą nogę za prawą.
— Znamy się — wydusiła z siebie wreszcie, bo myśli pognały do pierwszosierpniowej nocy, gdy to on właśnie skradł jej pierwszy pocałunek. Pierwszy w całym jej życiu. Wydawało jej się, że gorąco, które czuje na policzkach, to gorąco z ogniska, przy którym tańczyli, że czuje jeszcze resztki miłosnego kadzidła, które ich odurzyło. — Timothee, to znaczy lord Lestrange jest ode mnie o rok młodszy, ale często spotykaliśmy się na boisku do Quidditcha —nie miała odwagi powiedzieć, że koło sal muzycznych też przechodziła dla niego. Że nawet, gdy przegrywał z obojem, uważała, że idzie mu naprawdę dobrze. Że przy dźwięku jego instrumentu, oparta o ścianę korytarza, czytała Chanson d’automne Verlaine'a i że do teraz potrafiła wyrecytować wiersz z pamięci. — Spotkaliśmy się, tutaj w Anglii. Mówił, że przeprowadził się niedługo po skończeniu szkoły. To... Dobrze, że jest pod dobrą opieką — na koniec wywodu ugięła kolana i pochyliła głowę, w szacunku do lorda Rosiera. Może nie będzie drążył tematu. Może nie zapyta o nią Timothee. Oby tego nie zrobił.
—Proszę mi wybaczyć, sir — odezwała się niedługo po nim, najsłabszym chyba jak do tej pory głosem. Wciąż miała pochyloną głowę, tylko raz wzniosła spojrzenie na mężczyznę, chyba kontrolnie, ale jego emocje były dla niej... Zupełnie nieodgadnione. Przede wszystkim wydawał się znudzony, ale co jakiś czas widziała, że jego ciemne oczy błyskały z zainteresowaniem. — Nie wiem nic o... Polityce, czy sprawach państwa albo o tym, jak to jest być damą czy lordem... — znowu odezwała się za szybko. Im dalej brnęła w mętnej wodzie wyjaśnień i przygotowań, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że nie powinna w ogóle się odzywać. Ale nie mogła, po prostu nie mogła się zatrzymać. On i tak wyciągnąłby z niej wszystko. — Ale czy... Czy ta trzoda... Jest skazana na porażkę i wykluczenie, bo nie miała dostępu do dobrego przykładu? — Victor Hugo, gdyby tylko pojawił się w swej dusznej formie w namiocie, z pewnością ułożyłby swą niemal—dłoń na jej ramieniu i uśmiechnął się z dumą. — Camus pisze, że "bez kultury i związanej z nią względnej wolności społeczeństwo, nawet doskonałe, jest tylko dżunglą, dlatego każda możliwość obcowania z kulturą jest darem dla przyszłości" — posłużenie się autorytetem wielkiego, wciąż żyjącego pisarza wydawało jej się jedyną formą obrony przed zarzutem zupełnej ignorancji. Wciąż obracali się w kręgu francuzów, zakładała, że i w dłonie lorda Rosiera trafił Mit o Syzyfe. Jedno cmoknięcie tego człowieka potrafiło przecież zmusić ją do ponownego napięcia mięśni, jakby w oczekiwaniu na skarcenie, choć nie podniósł na nią ręki ani razu. Nie groził, jedynie upominał. — Prawda — przyznała mu rację, nawet pomimo cienkiego płaszczyku strachu, który okrył jej ramiona, mówiąc to z zupełnym przekonaniem. Dodatkowo skinęła głową, gdy przywołał tytuł ostatniej powieści Hugo, następnie, wciąż bez słowa, wsłuchując się w interpretację mężczyzny. Sama nie odrywała od niego wzroku, chyba zaciekawiona; a może po prostu odnajdując się w tym dziwnym transie, w którym mogła się poruszać, ale nie posiadała pełnej swobody. Może nawet nie miała połowy swobody, ale była wdzięczna, że chociaż tyle jej się ostało. Dlatego też, gdy roześmiał się, sama pozwoliła sobie na nieco szerszy uśmiech. Tak, miłosierdzie było jej pierwszą, nie drugą naturą. — Czym wygrywa się wojnę? Stałością przekonań? Wynoszącą się ponad miłosierdzie? — prawdziwe pytanie nie wydostało się z jej ust, ale rozbrzmiewało głośno w jej głowie. Czy wojnę wygrywa się jej ofiarami? — Dziękuję za tę lekcję, seigneur Rosier. Zapamiętam ją — dodała po chwili; w kontekście lekcji łatwiej było przyjąć wszystko, co mówił.
Czy to, co mówiła ona, też było w pewnym sensie lekcją? Bolesną w niezrozumiale intymny sposób, bo dotyczącą duszy, przemyśleń, którymi nie powinna się dzielić z nikim, a na pewno nie z obcym mężczyzną. Deirdre co prawda rozpięła kilka guzików jej sukienki, odsłoniła nie tylko obojczyki, ale spory fragment pod nimi, a Maria, kierując się tylko myślą o posłuszeństwie, nie robiła z materiałem nic.
— N—nie wiem... — wzniosła na niego spojrzenie, gdy przemówił po angielsku. Zaskoczył ją, ale przystosowała się do zmiany bez zawahania. — Wydaje mi się, że... że to ostateczna forma zaufania i miłości — nogi wydawały się przeraźliwie ciężkie, ale musiała zmusić się do podejścia bliżej. Nie zamykała tomiku wierszy, podała go obiema dłońmi, przez moment tylko przesuwając wzrokiem po kielichu z winem. — Dać drugiej osobie możliwość zrobienia ze sobą wszystkiego. Zniszczyć co stare, zbudować nowe — nie zauważyła, że pozostając w pochylonej pozycji, rozpięte guziki sukienki odkryły fragment białej piersi skrytej za równie białą koronką bieliźnianej koszuli znajdującej się pod sukienką. — Służalczość to tak samo kobiecy przymiot, co miłosierdzie. Kobieta służy całe swoje życie. Rodzicom, dzieciom, mężowi. Ale służenie mężowi to szczególny przypadek, bo... Też językiem może... — jej oddech przyspieszył, klatka piersiowa unosiła się i opadała w płytkich wdechach i wydechach. — Czerpać przyjemność dla siebie. Celem jest... przyjemność męża, ale bronią może... Wyrwać też coś dla siebie — musiał widzieć, jak drżały jej ręce. Jak twarz w całości zalała się czerwienią, jak dygotały usta wypowiadające słowa, których nigdy nie chciała wypowiadać, gdy próbowała ubrać w słowa odwieczne pragnienia kobiet, znane jej tylko z literatury. Nie powinna wiedzieć nic z tego. Nie powinna o tym myśleć. Wstyd zjadał ją od środka. Przymknęła powieki, nie mogła wytrzymać jego spojrzenia, nie z tak bliska. — Ona wierzy, że może zwyciężyć. Że może być spełniona, nawet gdy on pozostaje bierny — słowa przychodziły z coraz większym trudem. I czuła już sunący po policzku mokry ślad. Nie powstrzymała łez, nie udało się. Nie wiedziała, czy mówiła teraz w imieniu poetki, czy siebie samej. Lord Tristan nie robił przecież nic, leżał na miękkich poduszkach. A Maria używając swojego języka, walczyła na śmierć i życie. — Prosi o łaskę, bo wie, że przegrywa. Że nie uda jej się wygrać. Wie o tym, od samego początku, ale nie pozwala sobie o tym myśleć. Nawet pozorna siła, ta przekłamana, jest dla niej ważna. Mężczyzna przecież zawsze wygra i to dobrze... Ale czasami strategiczne ustępstwo, iluzoryczne zwycięstwo kobiety... Będzie dla niej najpiękniejszą chwilą — nie wiedziała, czy to, co mówiła miało jakikolwiek sens. Czy odpowiadało na jego pytanie. Dała radę tylko wznieść dłoń na policzek, zetrzeć szybko jedną łzę. — Przepraszam, sir...
Beznamiętne spojrzenie, które czuła na sobie skutecznie przywołało ją na ziemię. Uraziła go jakąś myślą wypowiedzianą bezwiednie na głos? Ledwie powstrzymała się od zagryzienia wnętrza policzka. Udało jej się jednak przełknąć ślinę i utrzymać na ustach nieśmiały, wciąż naznaczony marzeniami uśmiech.
— Najpierw jako publika, później jako sędzia — odpowiedziała, z trudem próbując ukryć swoją ekscytację. Wierszy nigdy nie pisała, uważając się za zdecydowanie zbyt głupiutką, aby móc odpowiednio wyrazić się słowami. Interpretacja dzieł innych szła jej z kolei bardzo dobrze. Pozwalała zajrzeć do duszy tego, czy owego, zrozumieć się na poziomie, którego nigdy nie mogła dosięgnąć przy pomocy wypowiadanych słów. Po części przez wzgląd na to, że nie posługiwała się wtedy płynną francuszczyzną, po części przez nieśmiałą i powściągliwą naturę Marii. Po prostu nie potrafiła znaleźć dobrych zdań.
Nie spodziewała się jednakże, że wielki lord zajmujący przed nią wygodną pozycję, wspomni tożsamość jednego młodego czarodzieja. Oczy Marii rozszerzyły się momentalnie, serce uderzyło mocno w klatce żeber, założyła lewą nogę za prawą.
— Znamy się — wydusiła z siebie wreszcie, bo myśli pognały do pierwszosierpniowej nocy, gdy to on właśnie skradł jej pierwszy pocałunek. Pierwszy w całym jej życiu. Wydawało jej się, że gorąco, które czuje na policzkach, to gorąco z ogniska, przy którym tańczyli, że czuje jeszcze resztki miłosnego kadzidła, które ich odurzyło. — Timothee, to znaczy lord Lestrange jest ode mnie o rok młodszy, ale często spotykaliśmy się na boisku do Quidditcha —nie miała odwagi powiedzieć, że koło sal muzycznych też przechodziła dla niego. Że nawet, gdy przegrywał z obojem, uważała, że idzie mu naprawdę dobrze. Że przy dźwięku jego instrumentu, oparta o ścianę korytarza, czytała Chanson d’automne Verlaine'a i że do teraz potrafiła wyrecytować wiersz z pamięci. — Spotkaliśmy się, tutaj w Anglii. Mówił, że przeprowadził się niedługo po skończeniu szkoły. To... Dobrze, że jest pod dobrą opieką — na koniec wywodu ugięła kolana i pochyliła głowę, w szacunku do lorda Rosiera. Może nie będzie drążył tematu. Może nie zapyta o nią Timothee. Oby tego nie zrobił.
—Proszę mi wybaczyć, sir — odezwała się niedługo po nim, najsłabszym chyba jak do tej pory głosem. Wciąż miała pochyloną głowę, tylko raz wzniosła spojrzenie na mężczyznę, chyba kontrolnie, ale jego emocje były dla niej... Zupełnie nieodgadnione. Przede wszystkim wydawał się znudzony, ale co jakiś czas widziała, że jego ciemne oczy błyskały z zainteresowaniem. — Nie wiem nic o... Polityce, czy sprawach państwa albo o tym, jak to jest być damą czy lordem... — znowu odezwała się za szybko. Im dalej brnęła w mętnej wodzie wyjaśnień i przygotowań, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że nie powinna w ogóle się odzywać. Ale nie mogła, po prostu nie mogła się zatrzymać. On i tak wyciągnąłby z niej wszystko. — Ale czy... Czy ta trzoda... Jest skazana na porażkę i wykluczenie, bo nie miała dostępu do dobrego przykładu? — Victor Hugo, gdyby tylko pojawił się w swej dusznej formie w namiocie, z pewnością ułożyłby swą niemal—dłoń na jej ramieniu i uśmiechnął się z dumą. — Camus pisze, że "bez kultury i związanej z nią względnej wolności społeczeństwo, nawet doskonałe, jest tylko dżunglą, dlatego każda możliwość obcowania z kulturą jest darem dla przyszłości" — posłużenie się autorytetem wielkiego, wciąż żyjącego pisarza wydawało jej się jedyną formą obrony przed zarzutem zupełnej ignorancji. Wciąż obracali się w kręgu francuzów, zakładała, że i w dłonie lorda Rosiera trafił Mit o Syzyfe. Jedno cmoknięcie tego człowieka potrafiło przecież zmusić ją do ponownego napięcia mięśni, jakby w oczekiwaniu na skarcenie, choć nie podniósł na nią ręki ani razu. Nie groził, jedynie upominał. — Prawda — przyznała mu rację, nawet pomimo cienkiego płaszczyku strachu, który okrył jej ramiona, mówiąc to z zupełnym przekonaniem. Dodatkowo skinęła głową, gdy przywołał tytuł ostatniej powieści Hugo, następnie, wciąż bez słowa, wsłuchując się w interpretację mężczyzny. Sama nie odrywała od niego wzroku, chyba zaciekawiona; a może po prostu odnajdując się w tym dziwnym transie, w którym mogła się poruszać, ale nie posiadała pełnej swobody. Może nawet nie miała połowy swobody, ale była wdzięczna, że chociaż tyle jej się ostało. Dlatego też, gdy roześmiał się, sama pozwoliła sobie na nieco szerszy uśmiech. Tak, miłosierdzie było jej pierwszą, nie drugą naturą. — Czym wygrywa się wojnę? Stałością przekonań? Wynoszącą się ponad miłosierdzie? — prawdziwe pytanie nie wydostało się z jej ust, ale rozbrzmiewało głośno w jej głowie. Czy wojnę wygrywa się jej ofiarami? — Dziękuję za tę lekcję, seigneur Rosier. Zapamiętam ją — dodała po chwili; w kontekście lekcji łatwiej było przyjąć wszystko, co mówił.
Czy to, co mówiła ona, też było w pewnym sensie lekcją? Bolesną w niezrozumiale intymny sposób, bo dotyczącą duszy, przemyśleń, którymi nie powinna się dzielić z nikim, a na pewno nie z obcym mężczyzną. Deirdre co prawda rozpięła kilka guzików jej sukienki, odsłoniła nie tylko obojczyki, ale spory fragment pod nimi, a Maria, kierując się tylko myślą o posłuszeństwie, nie robiła z materiałem nic.
— N—nie wiem... — wzniosła na niego spojrzenie, gdy przemówił po angielsku. Zaskoczył ją, ale przystosowała się do zmiany bez zawahania. — Wydaje mi się, że... że to ostateczna forma zaufania i miłości — nogi wydawały się przeraźliwie ciężkie, ale musiała zmusić się do podejścia bliżej. Nie zamykała tomiku wierszy, podała go obiema dłońmi, przez moment tylko przesuwając wzrokiem po kielichu z winem. — Dać drugiej osobie możliwość zrobienia ze sobą wszystkiego. Zniszczyć co stare, zbudować nowe — nie zauważyła, że pozostając w pochylonej pozycji, rozpięte guziki sukienki odkryły fragment białej piersi skrytej za równie białą koronką bieliźnianej koszuli znajdującej się pod sukienką. — Służalczość to tak samo kobiecy przymiot, co miłosierdzie. Kobieta służy całe swoje życie. Rodzicom, dzieciom, mężowi. Ale służenie mężowi to szczególny przypadek, bo... Też językiem może... — jej oddech przyspieszył, klatka piersiowa unosiła się i opadała w płytkich wdechach i wydechach. — Czerpać przyjemność dla siebie. Celem jest... przyjemność męża, ale bronią może... Wyrwać też coś dla siebie — musiał widzieć, jak drżały jej ręce. Jak twarz w całości zalała się czerwienią, jak dygotały usta wypowiadające słowa, których nigdy nie chciała wypowiadać, gdy próbowała ubrać w słowa odwieczne pragnienia kobiet, znane jej tylko z literatury. Nie powinna wiedzieć nic z tego. Nie powinna o tym myśleć. Wstyd zjadał ją od środka. Przymknęła powieki, nie mogła wytrzymać jego spojrzenia, nie z tak bliska. — Ona wierzy, że może zwyciężyć. Że może być spełniona, nawet gdy on pozostaje bierny — słowa przychodziły z coraz większym trudem. I czuła już sunący po policzku mokry ślad. Nie powstrzymała łez, nie udało się. Nie wiedziała, czy mówiła teraz w imieniu poetki, czy siebie samej. Lord Tristan nie robił przecież nic, leżał na miękkich poduszkach. A Maria używając swojego języka, walczyła na śmierć i życie. — Prosi o łaskę, bo wie, że przegrywa. Że nie uda jej się wygrać. Wie o tym, od samego początku, ale nie pozwala sobie o tym myśleć. Nawet pozorna siła, ta przekłamana, jest dla niej ważna. Mężczyzna przecież zawsze wygra i to dobrze... Ale czasami strategiczne ustępstwo, iluzoryczne zwycięstwo kobiety... Będzie dla niej najpiękniejszą chwilą — nie wiedziała, czy to, co mówiła miało jakikolwiek sens. Czy odpowiadało na jego pytanie. Dała radę tylko wznieść dłoń na policzek, zetrzeć szybko jedną łzę. — Przepraszam, sir...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zadumał się nad jej słowy, ale nie ciągnął tematu. Słabość ojca była dla niego oczywistym powodem biedy, nie pozwoliłby własnej żonie zarabiać na rodzinę, choć przedstawianie go jako nieudacznika nie było wcale mniej żałosne. Dorosły mężczyzna nie miał prawa do podobnych wymówek.
- Ciekawe - skomentował krótko jej znajomość z młodym Timotheem; młody Lestrange dzielił z nimi czas od niedawna, ale w zasadzie Tristan nigdy szczególnie nie interesował się tym z jakimi dziewczętami i kiedy młodzian się widywał; odnotował w głowie myśl, że znali się dobrze, że znali się bliżej, być może pewnego dnia wróci do tej myśli. Usta wygięły się z rozbawieniem, gdy weszła z nim w polemikę.
- Ależ nie, mademoiselle Multon, trzoda nie jest skazana na bycie trzodą przez brak dostępu do rozrywek, których i tak nie jest w stanie docenić. - O tym przecież mówiła, nie potrafili się zachować, oddać szacunku aktorom, doskoczyć do ni jednej maniery bezwzględnie w takim miejscu przestrzeganej, jakże można było oceniać ich miarą człowieka kultury? - Nie każdy rodzi się wielkim człowiekiem. Nie każdy jest w stanie zrozumieć kulturę. - Przez wzgląd na jej krewniaczkę zwątpiłby, czy Maria - mimo czystej krwi - nie jest jedną z nich, ale traktowała go z pokorą, której na trudno było szukać u jej starszej kuzynki. - Nie wszyscy czarodzieje są bohaterami swoich opowieści, niektórzy z nich służą nam tylko za tło - oznajmił z lekkością, po liczbę mnogą sięgając prowokacyjnie; ta wystraszona trusia raczej też nie obierze tej roli, była grzeczną, być może mądrą dziewczyną i tylko tym. W swojej arogancji wierzył, że jego wartość była inna, większa niż większości. - Camus jest naiwny i przejawia w swoim myśleniu wiele kontrowersyjnych poglądów, panna w twoim wieku nie powinna się nimi interesować. Łatwo jest się poddać wpływom, których kontekstu rozum nie jest w pełni pojąć, czy Elvira cię tego nie uczyła, mademoiselle Multon? Społeczeństwo jest ledwie dżunglą, gdy dżungla nie ma tygrysiego władcy, który wskaże kierunek mniej rozumnym małpom. Naiwnością jest wierzyć, że małpa przestanie być małpą od tego, ze zajmie miejsce na publice nawet najmądrzejszego teatru. Żeby wyciągnąć ze spektaklu cokolwiek, należy go wpierw zrozumieć. Dla człowieka, który kultury zrozumieć nie może, pobyt w teatrze będzie stratą czasu nie inną od czasu straconego na drzemce lub bezmyślnej plebejskiej rozrywce. - Skostniała arystokracja lekceważyła masy, których obrońcą - obok Hugo - był też Camus. Kochał Francję, lecz jaskrawie pojawiające się w sprawie lewicowe nurty były niebezpieczne. Ich pozycja, ich bogactwa, wynikały przecież z przekonania, że oto zrodzili się lepsi od pozostałych. Ton głosu miał lekceważący. Dziewczyna wydawała się bardzo młoda, a za mądrą miał ją jak na bardzo młodą dziewczynę z w miarę dobrego domu, przepaść świadomości i doświadczenia między nimi była dla niego oczywista.
- Siłą, mademoiselle Multon. Wojnę wygrywa się siłą - oznajmił bez zawahania, intensywne spojrzenie spoczęło na jej źrenicach, w głosie wybrzmiewała pewność. Jego rola w toczącej się wojnie nie była przecież tajemnicą. - Siłą woli, siłą charakteru, siłą ducha. Siłą determinacji. Wahanie i zwątpienie są domeną słabych i nieporadnych - Wielokrotnie był twarzą zmian, wielokrotnie szedł na czele rycerskich pochodów, występując publicznie z fanatycznymi mowami hołubiącymi Czarnego Pana, bo jego wiara w jego wielkość była niezachwiana. A siła tej wiary prowadziła go do zwycięstwa. - Litość - domeną kobiet. - Może też potrzebną, lecz nie mogła nigdy przysłaniać tego, co najważniejsze. Kobiety wojen nie zwyciężały, zainteresowanie okazane tym, którzy stali się tej wojny ofiarami, była ważna.
- Miłość to wymagająca pani. Niekiedy należy znieść upokorzenie, a kobieta, która kocha, zniesie je z pokorą - przytaknął jej słowom z zamyśleniem. Wyciągnął jedną dłoń po przekazaną mu księgę, ale go nie odebrał, zatrzymując ją przy sobie na dłużej. - Chciałabyś tego, mademoiselle Multon? Doświadczyć kiedyś miłości, która może stworzyć cię na nowo? Odebrać wspomnienia, przekreślić przeszłość, otworzyć nową drogę, naznaczoną gwałtownością uczuć i nieprzebraną rozkoszą? - Przyglądał się jej z uwagą, kącik ust nie upadł. Z oczu trudno było odczytać cokolwiek. - Zatem cielesność sprawia przyjemność także kobietom? - zapytał, obserwując ją z zaciekawieniem. Znał odpowiedź na to pytanie lepiej od niej, ale intrygowało go, że poruszyła tę kwestię. Było w tym coś przykrego, w spodziewaniu się męskiej bierności. Dziewczyna przymknęła powieki, nie wydawał się tym poruszony. Nie poruszyła go też łza na jej policzku - ale to ona sprawiła, że nie odebrał tomiku wierszy, pozostawiając go jednak w jej dłoniach. - Dlaczego to takie ważne, poczuć własną siłę? Czy nie jest dostatecznie piękne poczuć się bezradną w silnych ramionach? - pytał dalej, nim z nonszalancją nie kiwnął brodą na pusty kielich wina.
- Napełnij mój kielich, zanim zaczniesz czytać dalej. Zostaniesz ze mną dzisiaj - zapowiedział, bo zaczynała go bawić. Może przeczytają tego dnia cały ten tomik.
- Ciekawe - skomentował krótko jej znajomość z młodym Timotheem; młody Lestrange dzielił z nimi czas od niedawna, ale w zasadzie Tristan nigdy szczególnie nie interesował się tym z jakimi dziewczętami i kiedy młodzian się widywał; odnotował w głowie myśl, że znali się dobrze, że znali się bliżej, być może pewnego dnia wróci do tej myśli. Usta wygięły się z rozbawieniem, gdy weszła z nim w polemikę.
- Ależ nie, mademoiselle Multon, trzoda nie jest skazana na bycie trzodą przez brak dostępu do rozrywek, których i tak nie jest w stanie docenić. - O tym przecież mówiła, nie potrafili się zachować, oddać szacunku aktorom, doskoczyć do ni jednej maniery bezwzględnie w takim miejscu przestrzeganej, jakże można było oceniać ich miarą człowieka kultury? - Nie każdy rodzi się wielkim człowiekiem. Nie każdy jest w stanie zrozumieć kulturę. - Przez wzgląd na jej krewniaczkę zwątpiłby, czy Maria - mimo czystej krwi - nie jest jedną z nich, ale traktowała go z pokorą, której na trudno było szukać u jej starszej kuzynki. - Nie wszyscy czarodzieje są bohaterami swoich opowieści, niektórzy z nich służą nam tylko za tło - oznajmił z lekkością, po liczbę mnogą sięgając prowokacyjnie; ta wystraszona trusia raczej też nie obierze tej roli, była grzeczną, być może mądrą dziewczyną i tylko tym. W swojej arogancji wierzył, że jego wartość była inna, większa niż większości. - Camus jest naiwny i przejawia w swoim myśleniu wiele kontrowersyjnych poglądów, panna w twoim wieku nie powinna się nimi interesować. Łatwo jest się poddać wpływom, których kontekstu rozum nie jest w pełni pojąć, czy Elvira cię tego nie uczyła, mademoiselle Multon? Społeczeństwo jest ledwie dżunglą, gdy dżungla nie ma tygrysiego władcy, który wskaże kierunek mniej rozumnym małpom. Naiwnością jest wierzyć, że małpa przestanie być małpą od tego, ze zajmie miejsce na publice nawet najmądrzejszego teatru. Żeby wyciągnąć ze spektaklu cokolwiek, należy go wpierw zrozumieć. Dla człowieka, który kultury zrozumieć nie może, pobyt w teatrze będzie stratą czasu nie inną od czasu straconego na drzemce lub bezmyślnej plebejskiej rozrywce. - Skostniała arystokracja lekceważyła masy, których obrońcą - obok Hugo - był też Camus. Kochał Francję, lecz jaskrawie pojawiające się w sprawie lewicowe nurty były niebezpieczne. Ich pozycja, ich bogactwa, wynikały przecież z przekonania, że oto zrodzili się lepsi od pozostałych. Ton głosu miał lekceważący. Dziewczyna wydawała się bardzo młoda, a za mądrą miał ją jak na bardzo młodą dziewczynę z w miarę dobrego domu, przepaść świadomości i doświadczenia między nimi była dla niego oczywista.
- Siłą, mademoiselle Multon. Wojnę wygrywa się siłą - oznajmił bez zawahania, intensywne spojrzenie spoczęło na jej źrenicach, w głosie wybrzmiewała pewność. Jego rola w toczącej się wojnie nie była przecież tajemnicą. - Siłą woli, siłą charakteru, siłą ducha. Siłą determinacji. Wahanie i zwątpienie są domeną słabych i nieporadnych - Wielokrotnie był twarzą zmian, wielokrotnie szedł na czele rycerskich pochodów, występując publicznie z fanatycznymi mowami hołubiącymi Czarnego Pana, bo jego wiara w jego wielkość była niezachwiana. A siła tej wiary prowadziła go do zwycięstwa. - Litość - domeną kobiet. - Może też potrzebną, lecz nie mogła nigdy przysłaniać tego, co najważniejsze. Kobiety wojen nie zwyciężały, zainteresowanie okazane tym, którzy stali się tej wojny ofiarami, była ważna.
- Miłość to wymagająca pani. Niekiedy należy znieść upokorzenie, a kobieta, która kocha, zniesie je z pokorą - przytaknął jej słowom z zamyśleniem. Wyciągnął jedną dłoń po przekazaną mu księgę, ale go nie odebrał, zatrzymując ją przy sobie na dłużej. - Chciałabyś tego, mademoiselle Multon? Doświadczyć kiedyś miłości, która może stworzyć cię na nowo? Odebrać wspomnienia, przekreślić przeszłość, otworzyć nową drogę, naznaczoną gwałtownością uczuć i nieprzebraną rozkoszą? - Przyglądał się jej z uwagą, kącik ust nie upadł. Z oczu trudno było odczytać cokolwiek. - Zatem cielesność sprawia przyjemność także kobietom? - zapytał, obserwując ją z zaciekawieniem. Znał odpowiedź na to pytanie lepiej od niej, ale intrygowało go, że poruszyła tę kwestię. Było w tym coś przykrego, w spodziewaniu się męskiej bierności. Dziewczyna przymknęła powieki, nie wydawał się tym poruszony. Nie poruszyła go też łza na jej policzku - ale to ona sprawiła, że nie odebrał tomiku wierszy, pozostawiając go jednak w jej dłoniach. - Dlaczego to takie ważne, poczuć własną siłę? Czy nie jest dostatecznie piękne poczuć się bezradną w silnych ramionach? - pytał dalej, nim z nonszalancją nie kiwnął brodą na pusty kielich wina.
- Napełnij mój kielich, zanim zaczniesz czytać dalej. Zostaniesz ze mną dzisiaj - zapowiedział, bo zaczynała go bawić. Może przeczytają tego dnia cały ten tomik.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Była świadoma wad swojego ojca. Chyba to właśnie one spowodowały, że wypracowała w sobie tak wielki szacunek do wykonywanej pracy. Chociaż podziwiała ojca — w ten naiwny, dziecięcy sposób — nie chciała skończyć jak on. Chora, niezdolna do zapewnienia sobie względnie dobrego bytu. Nie miała zresztą wielkich wymagań od życia. Świadomość swojego położenia i skostnienie systemu klasowego w ojczyźnie skutecznie dusiło marzenia o społecznym awansie, przynajmniej na jakiś czas. Zresztą, nie wybiegała daleko w przyszłość. Zawieszenie broni przyniosło ukojenie duszy, podlało ją nadzieją, że może wojna faktycznie skończy się niedługo, dając nie tylko jej, ale i innym, możliwość zbudowania swojego życia na nowo. Może lepiej.
Tymczasem jednak marzenia o lepszym starcie, o równości przynajmniej w kontekście dostępu do sztuki i kultury, weryfikowały się przy pomocy lorda Rosier. Nieśmiało wzniosła na niego swoje spojrzenie, nie wydawał się szczególnie zafrasowany jej odważnym przecież pytaniem, co pozwoliło na przynajmniej delikatne zwolnienie rytmu, w którym uderzało jej serce. Z jej twarzy wyczytać można było szczerą ciekawość jego zdania — przyjmowała je bezsprzecznie, choć w duszy tliły się wątpliwości. Czy przez to, że była w stanie zrozumieć kulturę wysoką, była wielkim człowiekiem? Nie była zdolna odpowiedzieć, zaraz kiwając w pokorze głową, gdy mówił o rolach, jakie przyjmowali czarodzieje. Już od dawna wiedziała, a może tylko przeczuwała, że sama należy do tła. Jak daleko było jej do Elviry, która wyrywała sobie wszystko, co miała, co potrafiła, która nie cofnęłaby się chyba przed niczym, aby osiągnąć cel... O dystansie, który dzielił Marię i Tristana wolała nawet nie myśleć, było w tej myśli coś bluźnierczego, może gdzieś w jej głowie wybrzmiał głos ojca, dobitnie przypominającego o wyższości krwi czystej nad każdą inną. O posłuszeństwie, jakim miały się kierować jego córki w kontaktach z arystokratami, w szczególności oczywiście do dam i lordów Parkinson, ale Maria dobre rady ojca przekładała na relacje ze wszystkimi przedstawicielami wyższych sfer.
— Rzeczywiście, ma lord pełną rację — jeszcze raz skłoniła pokornie głowę, gdy przywołał imię jej kuzynki. Elvira nie miała chyba zielonego pojęcia o tym, co naprawdę działo się w głowie Marii, jakie idee pochłaniała z każdą następną książką, gdzie krążyły jej myśli. Nie miała jej tego za złe — przecież nie zdradzała się z takimi szczegółami, woląc słuchać innych, niż mówić. — Małpy naśladują siebie same, są ofiarami niskich instynktów, spod których wpływów nie wyciągnął ich rozwój. Łącząc się między sobą, będą skazani na ten los... Na wieczność, prawda? — mówiła powoli i cicho, przede wszystkim przez wzgląd na niezwykłą suchość, która ogarnęła jej usta. Dżungla, małpy, tygrysy, to wszystko była metafora, wyraźna i oczywista. Czemu więc zamierzała brnąć w nią dalej? Po to, aby uzyskać wyraźne potwierdzenie tego, co było oczywiste? Tristan Rosier był Śmierciożercą, arystokratą, człowiekiem o poglądach wyraźnie sprecyzowanych i niewzruszalnych. Co pragnęła więc osiągnąć Maria? Uzyskać nadzieję, że może kiedyś przejdzie cudowną przemianę z małpy w... tygrysa?
Pożałowała tego pytania, gdy tylko spotkała ją intensywność spojrzenia ciemnych oczu szlachcica. Pewność w jego głosie naprawdę była niezachwiana, a mimo tego, że nie miał on chyba tego na celu, uderzyła ona w Marię tak, że na sekundę pozbawiła ją możliwości oddechu. Nie zwykła myśleć o sobie jako o kimś, kto w wojnę mógł się zaangażować. Może właśnie dlatego, że postrzegała się jako słabą. Teraz jeszcze dobitniej widziała kontrasty między sobą a kuzynką, nazywającą się samą żołnierzem. Ale wobec wszystkiego, co dziś doświadczyła i czego się dowiedziała, tym mocniej postanowiła sobie, że postara się — najmocniej, jak tylko było to możliwe — aby pozostać sobą. Pełną miłosierdzia i litości, czułego spojrzenia na drugiego w potrzebie. Choćby miała być tylko tłem do wielkiej historii, choćby miała zostać nazwana małpą.
Chyba dlatego właśnie jeszcze tu trwała, pomimo niekomfortowej mieszaniny uczuć. Chyba dlatego trzymała wyciągnięte w jego kierunku ręce prosto, choć nie odbierał od niej tomiku. Z pewnością dlatego mogła wytrzymać jego spojrzenie, choć raz uciekło ono w dół, na jego usta.
— Na świecie jest tylko jedna miłość na tyle potężna, aby to uczynić — wyszeptała, ledwie powstrzymując się przed założeniem kosmyku włosów za ucho, jednym ze swych nerwowych tików. — Gdyby było mi dane jej doświadczyć, kroczyć nową drogą z tym, którego kocham ponad siebie, ponad własne życie... — w jej oczach miłość była właśnie tym. Oddaniem wszystkiego, porzuceniem myśli o osobnych bytach "ja" i "on"; jak wiele książek doprowadzało ją do wypieków, gdy opisywały podobne wizje tego, jak to jest kochać? — Nie chciałabym kochać połowicznie. Chciałabym... Miłości, w której mogłabym spłonąć. Odrodzić się na nowo lub sczeznąć, jeżeli miałaby ona nie przetrwać — była zaskakująco pewna w swych słowach. Wystarczająco wiele czasu spędziła na wyobrażaniu sobie tego, czym miłość mogłaby być. Nigdy nie należąc w pełni do świata, to fantazje zastępowały jej naturalne koleje rzeczy. Nie pozwalała sobie na uczucia względem chłopców, których spotykała na swojej drodze, otaczając się wysokim murem. Była dobitnie uświadomiona o swej prawdziwej wartości i tak właśnie próbowała uchronić się przed stratą. Ojciec nawkładał jej do głowy ostrzeżeń o chłopięcych zamiarach, o niestałości w uczuciach i naprawdę chciała w nie wierzyć, ale książki, och, książki przedstawiały świat zupełnie inaczej, otwierając Marii drzwi do krainy fantazji. Na kolejne pytanie, wzniosła powieki. Oczy dalej pozostawały zaszklone, gardło ściśnięte, ale wystarczyło, że czuła obowiązek odpowiedzi. Da sobie z nią radę. — Nie wiem... Ale chyba... Chyba powinna. Przynajmniej tak mówią — nie doprecyzowała, kto mówił. Ale mówiły książki, mówiły jej siostry, choć głównie między sobą. Mama nie mówiła nic, wstyd narosły wokół tematu relacji małżeńskich wiązał jej gardło i język jeszcze ciaśniej, niż działo się to teraz z Marią. Marią, która nie miała swoich doświadczeń, pozostając czysta jak łza, jak biały płatek świeżego śniegu. Nie zauważyła, kiedy ścisnęła nogi mocniej ze sobą, kiedy napięły się mięśnie ud. — Dla niektórych miłość to wojna, sir. Dla innych — polowanie. Przyjemnie jest pewnie myśleć, że raz coś było naszą decyzją. Tylko naszą. To, o czym lord mówi... Jest piękne. Piękniejsze od wojen, od polowań. Uległość jest siostrą miłości — po tym zdaniu nabrała większy oddech, ostrożnie poddając mu tomik poezji. Na polecenie i zapowiedź ugięła kolana, z pochyloną głową. Była pewna, że da radę. Że wytrzyma. Ale suchość w gardle zupełnie jej nie opuszczała. — Przepraszam, sir... Czy mogłabym czymś ugasić swoje pragnienie? — spytała, gdy stanęła przy nim z napełnionym winem kielichem. Jeżeli miało to trwać jeszcze dłużej, wino będzie w stanie ukoić przynajmniej część jej bolączek.
| z/tx2?
Tymczasem jednak marzenia o lepszym starcie, o równości przynajmniej w kontekście dostępu do sztuki i kultury, weryfikowały się przy pomocy lorda Rosier. Nieśmiało wzniosła na niego swoje spojrzenie, nie wydawał się szczególnie zafrasowany jej odważnym przecież pytaniem, co pozwoliło na przynajmniej delikatne zwolnienie rytmu, w którym uderzało jej serce. Z jej twarzy wyczytać można było szczerą ciekawość jego zdania — przyjmowała je bezsprzecznie, choć w duszy tliły się wątpliwości. Czy przez to, że była w stanie zrozumieć kulturę wysoką, była wielkim człowiekiem? Nie była zdolna odpowiedzieć, zaraz kiwając w pokorze głową, gdy mówił o rolach, jakie przyjmowali czarodzieje. Już od dawna wiedziała, a może tylko przeczuwała, że sama należy do tła. Jak daleko było jej do Elviry, która wyrywała sobie wszystko, co miała, co potrafiła, która nie cofnęłaby się chyba przed niczym, aby osiągnąć cel... O dystansie, który dzielił Marię i Tristana wolała nawet nie myśleć, było w tej myśli coś bluźnierczego, może gdzieś w jej głowie wybrzmiał głos ojca, dobitnie przypominającego o wyższości krwi czystej nad każdą inną. O posłuszeństwie, jakim miały się kierować jego córki w kontaktach z arystokratami, w szczególności oczywiście do dam i lordów Parkinson, ale Maria dobre rady ojca przekładała na relacje ze wszystkimi przedstawicielami wyższych sfer.
— Rzeczywiście, ma lord pełną rację — jeszcze raz skłoniła pokornie głowę, gdy przywołał imię jej kuzynki. Elvira nie miała chyba zielonego pojęcia o tym, co naprawdę działo się w głowie Marii, jakie idee pochłaniała z każdą następną książką, gdzie krążyły jej myśli. Nie miała jej tego za złe — przecież nie zdradzała się z takimi szczegółami, woląc słuchać innych, niż mówić. — Małpy naśladują siebie same, są ofiarami niskich instynktów, spod których wpływów nie wyciągnął ich rozwój. Łącząc się między sobą, będą skazani na ten los... Na wieczność, prawda? — mówiła powoli i cicho, przede wszystkim przez wzgląd na niezwykłą suchość, która ogarnęła jej usta. Dżungla, małpy, tygrysy, to wszystko była metafora, wyraźna i oczywista. Czemu więc zamierzała brnąć w nią dalej? Po to, aby uzyskać wyraźne potwierdzenie tego, co było oczywiste? Tristan Rosier był Śmierciożercą, arystokratą, człowiekiem o poglądach wyraźnie sprecyzowanych i niewzruszalnych. Co pragnęła więc osiągnąć Maria? Uzyskać nadzieję, że może kiedyś przejdzie cudowną przemianę z małpy w... tygrysa?
Pożałowała tego pytania, gdy tylko spotkała ją intensywność spojrzenia ciemnych oczu szlachcica. Pewność w jego głosie naprawdę była niezachwiana, a mimo tego, że nie miał on chyba tego na celu, uderzyła ona w Marię tak, że na sekundę pozbawiła ją możliwości oddechu. Nie zwykła myśleć o sobie jako o kimś, kto w wojnę mógł się zaangażować. Może właśnie dlatego, że postrzegała się jako słabą. Teraz jeszcze dobitniej widziała kontrasty między sobą a kuzynką, nazywającą się samą żołnierzem. Ale wobec wszystkiego, co dziś doświadczyła i czego się dowiedziała, tym mocniej postanowiła sobie, że postara się — najmocniej, jak tylko było to możliwe — aby pozostać sobą. Pełną miłosierdzia i litości, czułego spojrzenia na drugiego w potrzebie. Choćby miała być tylko tłem do wielkiej historii, choćby miała zostać nazwana małpą.
Chyba dlatego właśnie jeszcze tu trwała, pomimo niekomfortowej mieszaniny uczuć. Chyba dlatego trzymała wyciągnięte w jego kierunku ręce prosto, choć nie odbierał od niej tomiku. Z pewnością dlatego mogła wytrzymać jego spojrzenie, choć raz uciekło ono w dół, na jego usta.
— Na świecie jest tylko jedna miłość na tyle potężna, aby to uczynić — wyszeptała, ledwie powstrzymując się przed założeniem kosmyku włosów za ucho, jednym ze swych nerwowych tików. — Gdyby było mi dane jej doświadczyć, kroczyć nową drogą z tym, którego kocham ponad siebie, ponad własne życie... — w jej oczach miłość była właśnie tym. Oddaniem wszystkiego, porzuceniem myśli o osobnych bytach "ja" i "on"; jak wiele książek doprowadzało ją do wypieków, gdy opisywały podobne wizje tego, jak to jest kochać? — Nie chciałabym kochać połowicznie. Chciałabym... Miłości, w której mogłabym spłonąć. Odrodzić się na nowo lub sczeznąć, jeżeli miałaby ona nie przetrwać — była zaskakująco pewna w swych słowach. Wystarczająco wiele czasu spędziła na wyobrażaniu sobie tego, czym miłość mogłaby być. Nigdy nie należąc w pełni do świata, to fantazje zastępowały jej naturalne koleje rzeczy. Nie pozwalała sobie na uczucia względem chłopców, których spotykała na swojej drodze, otaczając się wysokim murem. Była dobitnie uświadomiona o swej prawdziwej wartości i tak właśnie próbowała uchronić się przed stratą. Ojciec nawkładał jej do głowy ostrzeżeń o chłopięcych zamiarach, o niestałości w uczuciach i naprawdę chciała w nie wierzyć, ale książki, och, książki przedstawiały świat zupełnie inaczej, otwierając Marii drzwi do krainy fantazji. Na kolejne pytanie, wzniosła powieki. Oczy dalej pozostawały zaszklone, gardło ściśnięte, ale wystarczyło, że czuła obowiązek odpowiedzi. Da sobie z nią radę. — Nie wiem... Ale chyba... Chyba powinna. Przynajmniej tak mówią — nie doprecyzowała, kto mówił. Ale mówiły książki, mówiły jej siostry, choć głównie między sobą. Mama nie mówiła nic, wstyd narosły wokół tematu relacji małżeńskich wiązał jej gardło i język jeszcze ciaśniej, niż działo się to teraz z Marią. Marią, która nie miała swoich doświadczeń, pozostając czysta jak łza, jak biały płatek świeżego śniegu. Nie zauważyła, kiedy ścisnęła nogi mocniej ze sobą, kiedy napięły się mięśnie ud. — Dla niektórych miłość to wojna, sir. Dla innych — polowanie. Przyjemnie jest pewnie myśleć, że raz coś było naszą decyzją. Tylko naszą. To, o czym lord mówi... Jest piękne. Piękniejsze od wojen, od polowań. Uległość jest siostrą miłości — po tym zdaniu nabrała większy oddech, ostrożnie poddając mu tomik poezji. Na polecenie i zapowiedź ugięła kolana, z pochyloną głową. Była pewna, że da radę. Że wytrzyma. Ale suchość w gardle zupełnie jej nie opuszczała. — Przepraszam, sir... Czy mogłabym czymś ugasić swoje pragnienie? — spytała, gdy stanęła przy nim z napełnionym winem kielichem. Jeżeli miało to trwać jeszcze dłużej, wino będzie w stanie ukoić przynajmniej część jej bolączek.
| z/tx2?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Namiot rodu Rosier
Szybka odpowiedź