Wydarzenia


Ekipa forum
Plac Ruchu Oporu
AutorWiadomość
Plac Ruchu Oporu [odnośnik]31.08.23 23:07

Plac Ruchu Oporu

Plac w centrum miasta jest miejscem, gdzie mieszkańcy każdego wieku spotykają się na chwilę wytchnienia. Charakteryzuje się wyboistymi chodnikami i ławkami z patyną czasu, jakie tworzą tu malowniczy krajobraz. Stuletnie kamienice z wyżłobionymi detalami, ozdobione zegarami i balkonami są z wolna odbudowywane po przedłużającym się konflikcie. Odchodzące od placu wąskie, brukowane uliczki wychodzą spod opieki drzew i prowadzą do okolicznych zaułków, tworząc zawiłą sieć spacerowych ścieżek. Młodzież gromadzi się tu, tworząc wir aktywności i energii, której puls widoczny jest w tańcu, muzyce i rozmowach. Zgromadzeni na placu, to nie tylko przyjacielskie spotkania, ale też źródło mobilizacji. Młodzi rebelianci, w trosce o przyszłość i zmiany w społeczności, wcielają w życie swoje ideały. Tutaj narodziły się plany, tu narastał duch buntu. Plac jest miejscem, gdzie marzenia młodych umacniają się w rozmowach, a ich entuzjazm przekształca się w iskry przyszłych zmian.

Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Plac Ruchu Oporu Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Plac Ruchu Oporu [odnośnik]29.10.23 0:51
13 lipca 1958
Magiczna kopuła nad Londynem nie pozwalała na teleportację w dowolne miejsce, ale wystarczyło opuścić jego mury na miotle, by móc przenieść się prosto do tętniącego życiem Plymouth; nie było może tak duże jak Londyn, nie tak piękne, ale lubił panującą tutaj atmosferę - atmosferę nadziei i wiary w zwycięstwo. Londyn był dzisiaj miastem obłudy, w którym nie można było sobie pozwolić na odrzucenie maski, kochał go, kochał jego zapach, jego mgłę, jego rzekę i jego przestrzeń. I może właśnie dlatego - może to dlatego nie potrafił odpuścić. Działania Zakonu Feniksa przyhamowały na poziomie, który go interesował; zawieszenie broni pozwalało wszystkim na wzięcie orzeźwiającego oddechu. Większość nie musiała się bać, a sporo osób udawało się w te dni w wędrówki - wiedząc, że drogi są bezpieczniejsze, niż dawniej. Bandytów nie ubyło, szmalcowników żerujących na sytuacji też nie, ale przynajmniej nie toczyły się już walki. Za to sporo osób potrzebowało pomocy z transportem - o pani Larnes dowiedział się przypadkiem, od jednego z zaopatrzeniowców, od którego brał przesyłki do miasta. Ponoć była nieco ekscentryczna, ale przez to tylko bardziej potrzebowała pomocy. A jemu przyda się pomoc kogoś, kto nie spadnie z miotły - w pierwszej chwili pomyślał o Liddy.
Poprosił ją o spotkanie pod pomnikiem - weź miotłę, lecimy daleko, zaznaczył - orientacyjny punkt miasta ułatwiał odnalezienie się; w pubie byłoby bardziej kameralnie, ale występy w cyrku miały być wstrzymane na całą połowę sierpnia - wiązało się w tym wolne i możliwość świętowania w Weymouth, ale musiał się też przygotować na brak kasy. Billy by go zresztą zabił, gdyby zaprosił ją do Ostatniej Kropli. Na miejscu zjawił się nieco przed czasem. Dłonie chroniły mitenki z wysłużonej skóry, którymi zwykle wspomagał się w trakcie lotu, pomagały mu utrzymać stabilny chwyt na długiej trasie. Rękawy białej koszuli zawinięte były do łokci, w ostatnim tygodniu słońce paliło jak wściekłe. Lot będzie trudny - w przestworzach trudno o cień - i bardzo męczący, ale zadanie musiało zostać wykonane teraz. Miał przy sobie mały skórzany bukłak z wodą - ale to pewnie i tak za mało. Wspierając się o miotłę przysiadł na krawężniku pod pomnikiem, w jego kojącym cieniu, rzucając miotłę obok, na wypielęgnowany kwietnik. Niedbałym gestem otarł z czoła pot, takie upały naprawdę należały do rzadkości.
- Lidds! Tutaj! - zawołał ją, gdy tylko dostrzegł w tłumie; wyciągnął w górę rękę, machając do niej z daleka; przez plac przetaczały się tłumy, łatwo było się zgubić - i może odnaleźli by się łatwiej, gdyby wstał, ale tego nie zrobił.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Plac Ruchu Oporu [odnośnik]07.11.23 16:14
O przeklętym, czerwcowym magicznym katarze zdążyła już prawie zapomnieć i całkowicie wrócić do formy. Do życia wręcz, bo uziemiona przypadłością dosłownie umierała z bezczynności. Teraz chyba starała się to wszystko nadrobić i gdyby miała taką możliwość, to by się rozdwoiła i potroiła byle tylko pozostawać w ciągłym ruchu. Treningi z Billem pomagały, choć bez Iana nie były już takie same. Brakowało jej go. Generalnie brakowało jej przyjaciół po tej przerwie, więc jak tylko otrzymała wiadomość od Marcela, natychmiast dała mu znać, że będzie. Nieważne gdzie, nieważne po co - będzie.
Dotarła na plac o czasie, nawet się upewniła zerkając na zegarek, ale choć rozglądała się wokół, nie dostrzegła znajomych blond włosów od razu. Jeszcze go nie było? Ech… zlokalizowanie go byłoby o niebo łatwiejsze, gdyby była wyższa. Zerknęła na trzymaną w ręce miotłę, ale jej spojrzenie po drodze omiotło zajmowaną przez kogoś ławkę. Nada się. Bez zbędnych ceregieli w dwóch susach pokonała odległość do niej, po czym wskoczyła na fragment wolnego siedziska mimo wyraźnie zdegustowanego tym starszego mężczyzny. Coś się nawet pultał, ale kompletnie go zignorowała stojąc na podwyższeniu w tych swoich popielatych spodniach podtrzymywanych na szelkach. Luźną, wyraźnie na nią za dużą koszulę miała wpuszczoną w spodnie. Chwilę jej zajęło namierzenie przyjaciela, bo owszem, był już na miejscu i na nią czekał… tylko nie spodziewała się, że będzie siedział na ziemi. Nic dziwnego, że go nie zauważyła wcześniej, skoro rozglądała się raczej po wysokości, na której normalnie znajdowałaby się jego głowa. Nie tym razem.
Uśmiechnęła się szeroko na jego machanie, po czym z krótkim „przepraszam” rzuconym w przelocie do gniewnego jegomościa, zeskoczyła z ławki i pobiegła do przyjaciela wymijając slalomem przechodniów uważając, żeby żadnego nie zahaczyć miotłą, co... być może nie do końca jej się udało. Nieważne.
- Hej! - przywitała się ostatnim susem lądując tuż przed Marcelem.
Omiotła go spojrzeniem od czubka głowy (skoro tym razem miała okazję) po końce stóp z uśmiechem nie znikającym jej z twarzy. Naprawdę dobrze go było zobaczyć po przerwie. Całego i zdrowego. Miała wrażenie, że nie widzieli się całe wieki i że strasznie duuużo ją ominęło. Dużo wszystkiego. Miała ochotę zalać go potokiem pytań, ale zamiast tego rzuciła tylko pogodnie:
- W porządku? – wolną od miotły ręką ściągając letni kaszkiet z głowy, żeby następnie nią potrząsnąć i odbić mokre od potu włosy od skóry. Gogle wiszące jej obecnie na szyi poruszyły się przy tym lekko, a niewielka, skórzana torba obiła jej się o bok. Nie brała dużo rzeczy, skoro mieli lecieć daleko, ale woda, prowiant i kilka drobiazgów mogły się okazać na wagę złota.
- Gotów - zameldowała na nowo zakładając nakrycie głowy. – Lecimy?
Nie pytała dokąd. Jeszcze nie.


OK, so now what?

we'll fight

Liddy Moore
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Cause that is what friends are supposed to do, oh yeah
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11536-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t11607-do-liddy#359106 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t11627-szuflada-lydii#359479 https://www.morsmordre.net/t11609-liddy-moore#359138
Re: Plac Ruchu Oporu [odnośnik]12.11.23 1:02
- No, wreszcie! Ile można czekać? - zawołał, zbierając się z krawężnika, wyglądało na to, że nie przeszło mu przez myśl, że mógłby być współodpowiedzialny jej zagubieniu. Przerzucił miotłę z prawej ręki do lewej, kiwając brodą w lewą stronę, wskazując kierunek marszu. - Lot w tym ukropie to będzie męczarnia - Uniósł spojrzenie na słońce, mogli wyruszyć o świcie, gdy nie było jeszcze tak wysoko. Nie pomyślał o tym, a z rana i tak odsypiał wieczorny występ - wciąż podkreślony szarymi cieniami pod oczami. - Ale damy sobie radę - zadecydował, bo nie mieli innego wyjścia; zatrzymał się na uboczu, z dala od ludzi, gdzie wydawało się być wystarczająco dużo miejsca, żeby wystartować, stuknął końcem miotły o twardy bruk - jakby chciał w ten sposób przypieczętować swoje słowa. Uśmiechnął się na jej pytanie, od dwóch tygodni nie potrafił dookreślić swojego nastroju. Zawieszenie broni nie sprawiało, że czuł mniejszy gniew wobec oprawców, nie dawało też spokoju, bo przecież to miało trwać tylko chwilę - słodki wypoczynek skończy się lada moment, nie zdążą nawet mrugnąć. Zorientować się, że to już - że w ogóle nastało. W Londynie dzień toczył się tak samo, od dawna nie było słyszał już tam świstów zaklęć.
- Świetnie, spieprzyłem wczoraj swój najlepszy numer - westchnął, po czym napiął lewą nogę i wykręcił kilka kółek - skręcona kostkę udało się nastawić szybko, a magia uzdrowicieli od razu postawiła go do pionu, ale uraz wciąż pobolewał. - Do mnie! - Wyrzucił w powietrze miotłę, przywołując ją dłonią - po czym wybił się ze skręconej stopy i zasiadł na niej lekko. Poprawił rękawice na dłoniach, zerkając na nią kontrolnie, czy oboje są gotowi do lotu. - Solowy! Pierwszy po przerwie! - kontynuował, zwracając się już do niej. - Pełna Arena patrzyła, jak spadam z koła jak wór pełen kartofli. - Z westchnieniem chwycił się miotły, razem z nią wybijając się w powietrze - nad zabudowę Plymouth. - A wszystko przez trzminorka, który przeleciał mi przed twarzą i, daję słowo, uwziął się na mnie. Pewnie mój ojciec został animagiem i stwierdził, że przeprowadzi zamach, gumochłon, mam nadzieję, że go zgniotłem w tej szamotaninie jak cholerną marmoladę. Tam! - Wskazał ramię północ, przyśpieszając lotu - nie na tyle jednak, by musieli przerwać rozmowę. - A ty? Jak się trzymasz, Lidds? - Nie odzywał się do niej od dłuższego czasu. Od końca maja źle się czuł, nie wiedział, że za sprawą klątwy, której Steffen pomógł mu się pozbyć dopiero tydzień temu. To dlatego miał słabszą kondycję - to go wykończyło, normalnie poradziłby sobie nawet i ze stadem trzminorków, zachował zimną krew. Ale o tym rozmawiać nie chciał.
- Byłaś kiedyś w Bristolu? - Właśnie tam zmierzali. W okolice. Kawałek za terenem Sojuszu, ale zawieszenie broni gwarantowało im bezpieczeństwo. Billy by go przecież zabił, gdyby choć odrobinę naraził Lidds. - Mam namiary na czarownicę, która chce się przenieść do Kornwalii. Mieszka z wnuczką, podobno charłaczką, ale bardzo młodą - udaje, że nie ma jeszcze jedenastu lat i póki co dają jej spokój. Ale wkrótce się zorientują. Pomożemy im w eksmisji. Mają zapewniony transport, ale pomożemy im się spakować i weźmiemy część rzeczy. Mam nadzieję, że to nie będzie tuzin kotów - Szarpnął trzon miotły ku sobie chcąc wzbić się wyżej w powietrze. Zaczynał czuć promienie słońca coraz dotkliwiej sięgające pleców - gdyby po niebie błąkała się choć jedna chmura, mogliby się pod nią schronić.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Plac Ruchu Oporu [odnośnik]16.11.23 11:29
Podparła się pod boki na jego narzekanie, bo dziś naprawdę była o czasie!
- Ej, pół godziny szukałam cię w tym tłumie! - odparła fuknięciem tak dla zasady i z przesadą dla efektu. - Szkoda, że się jeszcze nie położyłeś na tym chodniku i nie przykryłeś peleryną niewidką - dodała przewracając oczami, ale choć próbowała utrzymać poważny ton, to po twarzy nie przestawał jej się błąkać uśmiech, a oczy błyszczały jej rozbawieniem. Ruszyła z Marcelem przytakując mu na słowa o upale. Lekko z pewnością nie będzie. Już któryś tydzień z rzędu pogoda nie rozpieszczała lotników... choć gdyby Lidka miała wybierać między prażącym słońcem a ulewą... to chyba wolała być skwarką.
- Damy... - zaczęła to mówić dokładnie w tym samym momencie co on - radę - zakończyła rozbawiona tym ich zgraniem. Przynajmniej zgadzali się w tym zakresie co do joty. Będzie ciężko, ale... jakoś. Jak to mówią: nie ma złej pogody, jest tylko nieprzygotowanie, czy jakoś tak. Nie żeby Liddy słynęła z przezorności i planowania... ale całkiem nieźle ogarniała to co trzeba było ogarnąć na bieżąco.
Uniosła brwi, kiedy powiedział, że spieprzył swój występ, po czym mimowolnie zerknęła na kostkę, którą właśnie poruszał. Och, niedobrze.
- Na pewno nie było tak źle... - spróbowała (dość, nomen omen, kulawo) go pocieszyć. Było to o tyle trudne, że nigdy nie widziała jego występu... w sensie: takiego prawdziwego na scenie, znaczy arenie, i... no cyrku w ogóle. Wszystko to pozostawało w sferze jej bujnych wyobrażeń na ten temat, więc i „spieprzenie numeru” musiała sobie wyobrazić. Kiedy doszedł do fragmentu o spadaniu z koła skrzywiła się malowniczo, wyobrażając sobie jak leci na łeb na szyję z wysokości jakichś czterdziestu metrów... Jak wysokie mogą być cyrki? Zresztą... to pewnie wysokościowo było jak podczas meczu quidditcha, czyli wysoko. A takie upadki miała okazję oglądać nie raz. Dobrze, że tym razem skończyło się tylko na kostce... a przynajmniej na to wyglądało.
Zaśmiała się na wysnutą przez niego teorię ze starym – animagiem.
- Totalnie zamieniałby się w jakiegoś robala, więc wcale bym się nie zdziwiła, że to on – przytaknęła wciąż rozbawiona. Nie, żeby kiedykolwiek poznała ojca Marcela… chociaż usłyszała o nim już tyle, że miała wrażenie jakby go znała.
- Wiesz, nawet jak spadasz, to robisz to z gracją... – jakoś ten worek kartofli jej do niego nie pasował i nie przyjmowała tego do wiadomości - pewnie wszyscy i tak pomyśleli, że to część spektaklu i poszczali się z wrażenia - skwitowała pół żartem, pół serio i uśmiechnęła się do niego lewym kącikiem warg. Wznosili się w powietrze tak gęste i ciepłe, że kojarzyło jej się z tężejącą galaretką i niestety nie było to przyjemne doznanie.
- A następnym razem pokażesz wszystkim, temu zgniecionemu trzminorkowi też, jak się… kołuje – dodała z przekonaniem mimo chwili zawahania. Bo na kole to się pewnie kołuje, nie?
Jasne, że fajnie jest jak wszystko wychodzi tak jak się tego chce... ale z potknięć też mogą wyniknąć dobre rzeczy, nie? Była pewna, że po tym Marcel już nie da się rozproszyć nikomu ani niczemu.
Skierowali się na północ, przyspieszyli lot czy raczej sunięcie w ciepłej galaretce i Liddy dopiero wtedy jednym ruchem ręki naciągnęła na głowę gogle. Jej oczy miały nieprzyjemną tendencję do łzawienia przy większym pędzie powietrza, czego wybitnie nie znosiła.
- Um… W porządku. Magiczny katar dał mi w kość jak nigdy, ale no, żyćko - wzruszyła ramionami żałując, że nie ma żadnych ciekawych historii, bo po prostu ostatnimi czasy przebywała w domu i starała się go nie roznieść kichaniem, ani nie zalać swoimi smarkami, o czym zapewne Marcel nie miał ochoty słuchać, a ona opowiadać. A potem powoli wracała do żywych, co też nie było szczególnie...
- Chociaż NIE! Moment! Padniesz z wrażenia, jak ci powiem! - nagle ją olśniło i ożywiona spojrzała na Marcela z uśmiechem rozciągającym się niemal od ucha do ucha. Była przekonana, że kumpel zzielenieje z zazdrości.
- Byłam ostatnio na spotkaniu w pubie z pewną aurorką... tak po prostu – obwieściła znacząco, żeby sobie nie myślał, że chodziło o jakieś sprawy formalne. Wcale nie! Znajomość z takimi osobami, prawdziwymi aurorami, bohaterami, to był prestiż sam w sobie. Przynajmniej według Liddy. A to, że ktoś taki na nią w ogóle zwrócił uwagę i się umówił na nieformalne spotkanie... to było już coś naprawdę MEGA.
Co do Bristolu zamyśliła się na moment.
- Przelotem… Parę razy, ale nie żebym się jakoś dobrze orientowała w planie miasta – odparła. – Tam lecimy? – upewniła się i wysłuchała szczegółów ich misji. Brzmiały sensownie i całkiem w porządku. Bułka z masłem. Nawet z tuzinem kotów, na które parsknęła śmiechem.
- Sześć na jednej miotle, sześć na drugiej… i się zabierzemy – rzuciła rozbawiona, wyobrażając sobie jak zwierzęta po nich łażą, przeszkadzają w locie, wchodzą na głowy i spadają z mioteł i trzeba je łapać. - Myślisz, że z takiej wysokości spadłyby na cztery łapy? - nie powstrzymała się przed tym drastycznym żartem.
Marcel się wzniósł, więc zrobiła to samo, ale ruchem śrubowym - tak po prostu dla frajdy. Uwielbiała latać, mogła to robić codziennie i nie wierzyła, że kiedykolwiek jej się znudzi. W taki dzień jak dziś, w przestworzach panował absolutny spokój, a ona mogła bezkarnie wprowadzać w nim chaos i zamęt, nikomu tym nie przeszkadzając. No, w tej chwili nie tak "nikomu", ale nieważne.
Spojrzała z uśmiechem w dół jak budynki i drzewa pod ich stopami się kurczą. Stąd naprawdę wszystko wydawało się tak proste i beztroskie... jakby wszystkie problemy zostawały na ziemi. Czy to nie było wspaniałe?
Nachyliła się nad trzonkiem i dogoniwszy Marcela bez ostrzeżenia lekko pociągnęła go z bara, żeby zaraz potem odbić miotłą w bok z chochliczym uśmieszkiem na twarzy. Zupełnie niewinnym, bo przecież co złego to nie ona. I wcale go nie prowokowała do podniebnych przepychanek. Byli przecież dorosłymi ludźmi na poważnej misji.


OK, so now what?

we'll fight

Liddy Moore
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Cause that is what friends are supposed to do, oh yeah
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11536-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t11607-do-liddy#359106 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t11627-szuflada-lydii#359479 https://www.morsmordre.net/t11609-liddy-moore#359138
Re: Plac Ruchu Oporu [odnośnik]01.01.24 16:44
- Ale z ciebie kosmiczna gapa, Lidds! - roześmiał się, w reakcji na dramatyczne półgodzinne poszukiwania, kręcąc z niedowierzaniem głową; przecież ten plac nawet nie był taki duży. Faktowi, że może rzeczywiście mógł wcześniej wstać, pomóc odnaleźć siebie w tłumie, nie poświęcił większej - albo i żadnej - uwagi, być może nie załapał, a być może już zapomniał. - Żartujesz? Zadeptaliby mnie - zanegował od razu, tak, jakby wcale nie rozumiał, do czego piła. Uśmiech trwał na jego twarzy, gdy ich zgrane słowa wybrzmiały tymi samymi głoskami, cenił w niej ten optymizm - brak większych rozterek nad potencjalnymi trudnościami wiele ułatwiało, sam też nie poświęcał im wiele czasu. Nie pozostawiało przecież wątpliwości, że niektóre sprawy musiały zostać - po prostu - załatwione. I ktoś musiał to zrobić, niezależnie od tego, czy na niebie świeciło słońce, czy padał rzęsisty deszcz.
- Może zdążymy odpocząć na plaży - zastanowił się chwilę, kąpiel w morzu - pewnie chłodniejszym pod wieczór - powinna okazać się przyjemnym zwieńczeniem tej wyprawy. Ponad koronami drzew nie uświadczą cienia, przegrzane ciało będzie domagało się ochłodzenia. - Co ty na to? - Być może wybiegał myślami zbyt daleko do przodu, nigdy nie był dobry w trzymaniu się powziętego zamiaru, ale ukrop rzeczywiście go dzisiaj nieco martwił - a dał o sobie znać bardzo wcześnie, gdy wlecieli w parną przestrzeń.
Tylko kiwnął głową, gdy stwierdziła, że nie mogło być tak źle. Kosztował go to dniówkę z tamtego występu. Całą - a była już polowa miesiąca. Za mniejsze role dostawał tylko knuty. W czasie festiwalu mieli zawiesić spektakle, nie spodziewając się gości. Wystarczy, że przetrwa miesiąc bez kasy. Fakt, nie było tak źle, w końcu miał co jeść i miał też, gdzie mieszkać, nie płacił za to. Zamyślona mina zdradzała jego niezadowolenie, ale nie oponował jej słowom. Improwizował, po części ocalił przedstawienie, ale pan Carrington i tak pozostał nieubłagany. Był przeprosić, próbował z nim porozmawiać. Kazał mu być bardziej obowiązkowym, ostatnio nie dawał z siebie wszystkiego na treningach. Nie przyznał mu się przecież, że został przeklęty. Nawet nie pomyślał o tym, że Liddy nie widziała nigdy jego występu - żył na Arenie zbyt długo, potrafić jeszcze myśleć o sobie w oderwaniu od tego miejsca.
- Może trzminorek jest dla niego jednak nieco zbyt energiczny. Byłby fantastycznym gumochłonem, choć pewnie zbyt wygadanym jak na ten gatunek - poprawił się po chwili zamyślenia. Kiedyś sądził, że było inaczej, że jego matka popełniła błąd, dlatego odszedł, wolał go jako niewidzialną figurę w jego życiu, zapomniane wspomnienie zastąpione wyobrażeniami. Poznał go kilka miesięcy temu. Niewiele mówił o tym, kim jego ojciec był, ale związane z nim emocje od tamtego trzymał jak na dłoni, niekiedy zbyt niepokojąco przemilczane. - Skołuję to miód z jego ula w odwecie - mruknął z niezadowoleniem na wspomnienie kołowania. - Nie zostawię im ani kropli - odgroził się z udawaną powagą.
- Byłyście razem na kremowym? Coś ściemniasz, jak do tego doszło? - spytał, trochę ożywiony, a trochę sceptyczny; odkąd wszedł w szeregi Zakonu Feniksa poważniej, zdołał poznać ich więcej, zdarzało mu się dla nich pracować. Miał wobec nich ogromny szacunek - i darzył ich jeszcze większym podziwem. Byli odważni, byli bohaterami, na swoich barkach nieśli ciężar rebelii najmocniej. Wspomnienie Skamandera dyscyplinującego go z powodu Celine wciąż go mierziła, ale nie skarżył się, w końcu zrobił to dla niej. Próbował jej pomóc.
Kiwnął głową ponownie, przytakując celowi podróży, z uśmiechem przyglądając się wykonanej przez nią zgrabnej śrubie - naprawdę świetnie latała.
- Nasz dom jest gdzieś na przedmieściach, nie będziemy włóczyć się po centrum. Czerwony dach, wysoki biały mur i trzy wysokie sosny pośrodku ogrodu. Ponoć dość charakterystyczny przy południowym wlocie do miasta, zobaczymy... - zastanowił się, na moment odciągając dłoń od trzonu prosto sunącej miotły. Zgiął i wyprostował palce kilkakrotnie, ocierając je z potu w spodnie, potem to samo uczynił z drugą. Nie przemyślał tego, że miotła zacznie wyślizgiwać mu się z rąk. Roześmiał się głos, choć świst powietrza porwał ten dźwięk, gdy wspomniała o kotach. Zmrużył oczy, nie miał gogli jak Liddy. - To byłby... ciekawy eksperyment, na pewno - Śmiał się dalej. - Ale chyba lepiej byłoby tego nie sprawdzać. Podmienienie go na nowego przeszłoby może z chomikiem, ale z kotem... mogłoby być trudniej. Takie stare i samotne czarownice czasem dbają o koty bardziej niż o wnuczki - stwierdził ze stanowczością znawcy, choć po prawdzie nie znał żadnej starszej czarownicy. Nie wiedział za dużo o własnej babci, mógł ją sobie tylko wyobrażać. I podejrzewał, nawet nie wiedział jak bardzo trafnie, że kochałaby kota bardziej niż jego.
- Hej! - krzyknął z rozbawieniem, kiedy pchnęła go z bara; gwałtownie ściągnął miotłę w dół, a potem wykonał w powietrzu pętle, przez ułamek sekundy lecąc do góry nogami, gdy miotła ponownie skierowała się w dół - a Lidds zapewne zdążyłaby go już wyprzedzić - skręcił w bok, zmieniając tor lotu. - Orientuj się!


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Plac Ruchu Oporu
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach