Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Ogródki komunalne
AutorWiadomość
Ogródki komunalne
Ogródki działkowe stanowią oazę zieleni i spokoju wśród codziennego zgiełku. Te niewielkie, odgrodzone przestrzenie są wspólnym dobrem dla mieszkańców. Rozłożyste drzewa tworzą naturalny cień nad małymi chatkami i trawnikami, a drewniane płoty oddzielają jeden ogródek od drugiego, jednocześnie tworząc wspólnotową przestrzeń. Ogródki działkowe są komunalną inicjatywą, która umożliwia mieszkańcom uprawę własnych warzyw i owoców, nawet jeśli nie mają własnych ogrodów. Na niewielkich działkach powstają połacie zieleni pełne kolorowych kwiatów, aromatycznych ziół i świeżych plonów. Drewniane stoły i ławki są miejscem spotkań, gdzie pasjonaci ogrodnictwa dzielą się radami, a młodsze pokolenia uczą się od starszych.
Gdy dwa dni temu przed świtem cudza sowa obudziła Rogera szczypaniem w skroń, nie wiedział, że sprawa potoczy się tak szybko i tak gwałtownie. Gdy dostał list od spanikowanej znajomej znajomego, nie czekał, natychmiast wychodząc z mieszkania i trafiając do niemal opuszczonej kamienicy, w której dwanaście mieszkań stało puste i tylko jedno, ostatnie, było zamieszkane przez właśnie ową kobietę, Susanne Westwing oraz jej męża, Josepha. Problem polegał na tym, że gdy Bennett w ogóle o tej dwójce usłyszał, mężczyzna był już martwy.
Kobieta próbowała zgłaszać sprawę do oficjalnych służb, jednak te nie reagowały. Trup od poprzedniego dnia leżał w piwnicy, a smród, który zaczęło wydzielać rozkładające się ciało, był nie do wytrzymania. Upał nie sprzyjał zachowaniu zwłok w dobrym stanie.
– Znalazłam go… i tutaj… i nie wiedziałam, co mam zrobić… – Kobieta płakała, pokazując mu ciało ukochanego człowieka.
Roger westchnął i zabrał ją z miejsca zbrodni, zabierając do mieszkania. Paxo maxima nie dało w przypadku kobiety wielkich efektów, ale przynajmniej trochę się uspokoiła i była w stanie spokojnie go posłuchać. Poprosił o zgodę na samodzielnie sprawdzenie piwnicy, po czym uważnie ją przeszukał. W trakcie żałował, że nie poznał transmutacji na tyle, by przypomnieć sobie to cholerne zaklęcie z podstaw, które zmieniało smród na dowolny inny zapach. Pamiętał, że takowe istniało, ale nie miał pojęcia, jak brzmiała inkantacja. Od czasów szkolnych minęło już tyle czasu…
Badając piwnicę, odkrył, że osoba, która tu była, wniosła na butach ziemię; na podłodze leżał zaś świstek z listą zakupów. Roger zmarszczył brwi, po czym poszedł porozmawiać jeszcze na chwilę z panią Westwing. Ta przyznała, że Joseph bywał na ogródkach komunalnych, gdzie uprawiał marchewki, jednak pismo na karteczce nie było ani jej, ani jego. Musiało wiec wypaść z kieszeni zabójcy bądź kogoś, kto piwniczkę po prostu odwiedził, ale nie miewali gości, a ewentualni bezdomni nie kupowaliby przecież rzeczy wartych co najmniej galeon. Bennett zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Wiedząc, że na zarobione służby nie ma raczej co liczyć, pomógł kobiecie zająć się ciałem i zaczął grzebać głębiej w sprawie.
W mieszkaniu pozwolił sobie sprawdzić jednak inkantacje zaklęcia w jednak z nielicznych książek, które miał w swoim zbiorze. Nie mylił się. Taki czar faktycznie istniał; odore mutatio to zaklęcie, które powinien zapamiętać, biorąc pod uwagę, jak często przychodziło mu pracować w cuchnących warunkach. Wszak detektyw musiał wejść wszędzie: i do piwnicy z rozkładającymi się zwłokami, i do ścieku kanalizacyjnego, poszukując śladów.
Jak to często bywa z podobnymi morderstwami, sprawa nie była wcale szczególnie skomplikowana, a najtrudniejszym elementem było zdobycie wystarczającej ilości dowodów na sprawcę. Około godziny piątej trzydzieści Bennett pojawił się na ogródkach działkowych, na których o tej porze nie było niemal nikogo. Szybko rzucone Cave inimicum dało Bennettowi znać, że ktoś jednak w okolicy się znajduje, toteż mimo okrutnie nieprzyjemnej pory skupił się i rzucił Homenum revelio odkrywając kilka śpiących sylwetek. Jedna osoba znajdowała się w prowizorycznym domku, dwie zaś zalegały gdzieś pod krzakami, w zarośniętych i wyraźnie opuszczonych ogródkach. Czyżby to byli bezdomni? Bennett kompletnie by się temu nie dziwił. Tego typu miejsca były szczególnie lubiane przez tego typu jednostki.
Roger wziął głęboki oddech, po czym ruszył do ogródka, którego numer podała mu Susanne. Był niewielki i wyraźnie zadbany, z malutkim domkiem na samym środku, na którego górze znajdował się gołębnik. Bennett uśmiechnął się ze smutkiem; pani Westwing chyba naprawdę musiała lubić to miejsce. Teraz jednak nie sądził, by z radością tu wracała. Rozejrzał się uważnie, wchodząc na jego teren. Tak jak to zostało mu opisane, na samym końcu znajdowała się uchylona bramka, prowadząca do drugiego ogródka. Poruszając się jak najbardziej naturalnie, Bennett po prostu do niego wszedł, od razu zauważając zupełną różnicę w stylu prowadzenia miejsca. O ile ten pierwszy był ciepły i zadbany, będąc wyraźnie wydłużeniem mieszkania w bloku, tak z drugiego biła surowość. Niewielka wiata wymagała remontu i odmalowania, a grządki, choć na nieumiejętne oko Rogera całkiem zadbane, nie mieniły się wcale odpowiednio dobranymi kolorami. Wyglądało na to, że ktoś tu po prostu hodował marchewki albo pietruszki, detektyw nie potrafił od razu tego stwierdzić.
Od razu skierował się do wiaty, bez większego trudu otwierając drzwi. Nie zostały na nie nałożone żadne zaklęcia, a zwykły zamek nie był dla czarodzieja żadną przeszkodą, Wystarczyła zwykła Alochomora, by mógł dostać się do środka bez konieczności wyważania drzwi. Wszedł do środka, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Lumos oświetliło mu pogrążone w półmroku wnętrze i Roger zaczął rozglądać się, szukając tego, co cóż, miał zamiar tam właśnie znaleźć.
Na półkach znajdował się nawóz tej samej firmy, która znajdowała się na karteczce; z tego co Bennnett się dowiedział, Westwingowie korzystali z innego, nieco droższego specyfiku. Na półkach leżało również kilka rodzajów doniczek, worek ziemi (nazwa producenta również znana była mu z karteczki) oraz cała paczka nasion, głównie pietruszki. Coś jednak innego zwróciło uwagę Rogera. W pierwszym momencie myślał, że na półce znajdującej się nieco głębiej w wiacie znajdują się po prostu przetwory, jednak gdy zaczął się przyglądać, w słoikach nie dostrzegł marynowanej pietruszki, czy kompotu, a zioła, pomiędzy którymi pływały… na Merlina, czy to były rozkładające się, ludzkie palce?
Mimo swojego doświadczenia Bennett musiał powstrzymać odruch wymiotny. Na co komu coś takiego? Odruchowo chciał się wycofać, ale doskonale wiedział, że przecież nie mógł; po to tutaj był, aby rozwiązać sprawę, a ta chyba była jednak nieco bardziej złożona, niż zakładał pierwotnie. Wiedział już, że to ogródkowy sąsiad zabił Westwinga. Ustalenie jego tożsamości nie było trudne, a w koszu na śmieci pod jego domem znalazł i zabezpieczył koszulę ubabraną krwią. Rozbryzg dobrze pasował zaś do rany kłutej, od której zginął denat. Bennett był jednak przekonany, że była to zbrodnia w afekcie. Mężczyźni podobno często kłócili się o rozmiar warzyw w ogródkach i żona uznawała, że są to tylko zwykłe przepychanki. Teraz Roger zaczął mieć wrażenie, że była to tylko przykrywka… Czy mężczyźni wspólnie pracowali nad projektem dotyczącym tych słojów? Czymkolwiek miałyby one nie być?
Na chwilę zgasił różdżkę, mrucząc pod nosem zaklęcie Festivo. Jak się spodziewał, słoiki zaświeciły się aż miło; zdecydowanie ktoś tu eksperymentował, choć Bennett absolutnie nie potrafił samodzielnie stwierdzić, nad czym zapalony działkowiec pracował. Coś zdecydowanie było tu jednak na rzeczy.
Rozejrzał się jeszcze raz, szukając ewentualnych śladów. Czuł, że powinien wziąć ze sobą jeden słoik jako dowód, jednak było ich na tyle niewiele, że podejrzany mógł zobaczyć ich brak, zwłaszcza że wyglądało na to, że były regularnie dotykane – nie zalegał na nich kurz, w przeciwieństwie do nawozu, czy doniczek. Zdecydowanie potrzebował w tym względzie wsparcia. To nie było po prostu poszukiwanie zagubionej rzeczy; człowieka, który się tym zajmował, zdecydowanie należało postawić przed wymiarem sprawiedliwości.
Wychodząc z wiaty miał więc zamiar jak najszybciej napisać list do Tonksa, prosząc o wsparcie; on powinien wiedzieć, do kogo Bennett powinien się odezwać w dalszej kolejności. Na ten moment Roger stracił jednak uważność i ledwo zdążył schować się przed sylwetkami, które właśnie weszły do ogródka głównym wejściem. Ukrył się za wiatą, starając się zachowywać tak cicho, jak tylko był w stanie, jednocześnie gotów poruszać się tak, aby obecna na działce para go nie zauważyła. Bennett natychmiast rozpoznał w mężczyźnie Ernesta, właściciela działki. Kobieta zaś, choć dużo niższa, była w podobnym wieku i miała podobne rysy twarzy; czyżby to była jakaś krewna?
– Jesteś pewny, że Jo nikomu nie wygada? – spytała kobieta szeptem.
Ernest przytaknął.
– Nie martw się, nauczkę mu dałem.
– Dobrze… bądź ostrożniejszy, ludzie nie mogą się o tym dowiedzieć, Ern. Ale dobrze, pokaż mi, jak ci tam idzie…
Para zatrzymała się przed wiatą. Po chwili milczenia ponownie usłyszał męski głos.
– Dziwne… byłem przekonany, że wczoraj to zamykałem…
– Na Merlina, miałeś być ostrożniejszy…
– No jestem, jestem… właź.
Roger był przekonany, że ledwo mieszczą się wspólnie w wiacie. Zza cienkich ścian bez problemu dobiegała go rozmowa.
– Te palce… – Kobieta chyba miała odruch wymiotny, czemu Roger kompletnie się nie dziwił.
– Wy baby i wasze żołądki… Nie wiem, co z tego wyjdzie, to testy tylko, ale zobacz, że proces przebiega wolniej… a tu nawet jakby się odwracał…
– Ale w jaki sposób to miałoby ożywić Willy?
– Nie wiem jeszcze, eksperymentuje. Ale może przynajmniej jej ciało będzie się wolniej rozkładać…
– To cuchnie czarną magią…
– Bo to jest czarna magia. – Bennett wyobrażał sobie, jak mężczyzna wzrusza ramionami. – Ale nie martw się, ona nie jest tak groźna, jak się może wydawać, może też do dobrych rzeczy służyć, wiesz? A jak już przywrócę Willy do życia, to zobaczysz, że się opłaci.
– Ernie, nie możesz po prostu pozwolić jej odejść?
– Wiesz, że nie. Nie robię zresztą nikomu krzywdy… Wurst mi dostarcza palce z kostnicy, zmarłym i tak nie są potrzebne, a trupów teraz i tak nie brak. No nie patrz tak na mnie!
– A Jo?
– Tylko stracił przytomność, nic mu nie jest…
– No nie wiem, Susanne wyglądała na przytłoczoną, gdy mijałam ją wieczorem… Ern…
– Ej, to nie tobie czarna magia prawie spaliła nogę, patrz na to! Widzisz, jak się poświęcam? Dla ciebie i dla niej? Przestań żesz narzekać!
Roger uniósł brwi, słuchając konwersacji. Wyglądało na to, że właściwie miał już wszystkie potrzebne odpowiedzi, a zbrodnia, choć nieco bardziej skomplikowana, niż zakładał początkowo, i tak kończyła się na tym, na czym kończyła się zwykle. Wcale nie zły człowiek chciał zrobić wcale nie złe rzeczy, ale desperacja sprowadziła go na złą drogę. Widział to już tyle razy…
Wiedząc, że przez głośną rozmowę i tak go nie usłyszą, wstał z miejsca i ostrożnie wyszedł przez bramkę, starając się iść możliwie szybko, ale na tyle powoli, by nie wzbudzić podejrzeń osób, które potencjalnie mogłyby znajdować się w okolicy.
Zdecydowanie, będzie musiał napisać do Tonksa. Ktoś się musi całym tym Ernestem zająć, nim zrobi coś złego i siebie, i swojej towarzyszce, kimkolwiek dla niego była. Pieniądze za rozwiązanie sprawy pewnie przyjmie od Susanne później; nie mógł od razu wszystkiego jej wyjaśnić, bo to tylko mogłoby potencjalnie zaszkodzić sprawie. Choć po prawdzie, wcale nie miał ochoty prosić ją o zapłatę. Potrzebował jej, oczywiście, poświęcił na tę sprawę trochę swojego czasu, a coś jeść przecież musiał, ale czuł się jak okrutnik, gdy musiał prosić o pieniądze osoby, które straciły bliskich, a on i tak nie mógł nic z tym zrobić. Ech, to życie… Wcale nie było tak radosne, jak to wydawało mu się zaledwie dwadzieścia lat temu, gdy dobrze bawił się w bezpiecznych murach Hogwartu.
| 1683 słów, opowiadanie prackowe, zt
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy o świcie zerwano go z łóżka, nie potrafił sobie przypomnieć, jak się nazywa, a co dopiero - co robi w tym miejscu. Obce łóżko, łóżko w ogóle, po prawdzie na co dzień nie miał takich wygód jak u pani Woolman, obca przestrzeń, data w kalendarzu, która jakby przeskoczyła zbyt dużo, nie był pewien, co mu się śniło, a co wydarzyło się naprawdę. Ciąg zdarzeń układał się w głowie powoli, impreza, wróżkowy pył, Tonks, leśne więzienie; w pewnym momencie znalazł się tutaj, a łomotanie w drzwi przypominało mu, że miał to odpracować. Nie umył się, bo nie zdążył, spał w ubraniu, spał za krótko, żeby się wyspać i za krótko, żeby dojść do siebie - minionej doby nie spał wcale, dłużej nawet. Zjadł na kolację kanapkę, którą przyniósł mu Tonks, ale nim siądzie do śniadania, miał pomóc w kuchni - pewnie odpłacić się za ten pokój. Nie miał siły protestować, choć początkowo, kiedy Tonks go tu zostawił, wahał się, czy nie wyjść w ciemną noc - nie miał jednak dokąd. Półprzytomny zszedł do kuchni, gdzie najpierw zagoniono go do mycia naczyń - ostatnio robił to, kiedy miał dziesięć lat - ale gdy tylko staruszka dostrzegła, jak brudne były w dalszym ciągu umyte przez niego naczynia, przekierowała go do obierania warzyw. To potrafił, kilka razy pomagał w garkuchni - rzadko, gdy brakowało rąk do pracy wysyłano tam dziewczyny, jego delegowano do cięższych fizycznie zadań - ale pani Woolman dalej nie była zadowolona. Narzekała, że obierki były zbyt grube, a on marnował jedzenie. Zmył się po obraniu dwóch marchewek, zanim wymyśliła dla niego kolejne zajęcie, ukradkiem wymykając się przez drzwi. Był zmęczony i miał dość wszystkiego, a ostatecznie nikogo przecież nie prosił o nocleg tutaj. Nie wracał się do pokoju, bo i tak nie miał przy sobie nic. Bez pożegnania wyszedł na ulicę Plymouth, z pustymi kieszeniami, wysuszonym ciałem wciąż łaknącym wody, bladą twarzą i ciemnymi sińcami pod oczami, bez dobrego pomysłu na to, jak wrócić do domu. Przydałaby mu się miotła. Iść pieszo nie miał siły. A może ochoty. Był głodny. Musiał odpocząć, wszystko inne przestawało go interesować.
Prawie bezwładnie opadł na mijaną ławkę, zastanawiając się, co, gdyby... Może i tak robili bezdomni, ale co mu zostało? W okolicy nie było nikogo - może nikt go stąd nie przegoni? Okraść i tak nie mieli go z czego. Trzeci dzień się nie mył, trzeci dzień miał na sobie te same ubrania, trzeci dzień był na nogach. Miał tłuste włosy - a dawno nie widział fryzjera - był przepocony. Przez cały wczorajszy dzień zjadł tylko kanapkę, wchłoniętą łapczywie przez przemęczone ciało. Przestając walczyć z krzywiącym usta ziewnięciem podciągnął pod brodę kolana i - po raczej krótkiej chwili zawahania - ułożył się na ławce, skulony kładąc się na niej bokiem. Wsparł głowę na zgiętym ramieniu, zamykając oczy i oddał się słodkiej drzemce, która zabrała go w krainę szczęśliwości sennych marzeń...
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Niewiele spała, co było widać jak na dłoni, do tego wciąż balansowała na granicy opanowania, dlatego właśnie planowała zaszyć się w swym prowizorycznym gabinecie nim jeszcze ktokolwiek inny zjawi się w zajmowanej przez oddział Demimozów części budynku. W ten sposób zamierzała uniknąć zbędnych pytań czy grzecznościowych wymian zdań, na które zwyczajnie nie miała dzisiaj siły. Nim nastał świt nie raz i nie dwa próbowała oczyścić umysł, uspokoić skołatane nerwy, lecz wydarzenia ostatniej nocy okazały się zbyt dotkliwe, by mogła przestać o nich myśleć. Pamiętała słowa Michaela, te dotyczące Foxa, i odtwarzała je w swej głowie z masochistycznym oddaniem. Pamiętała również informacje, które zapłakana Kerstin zawarła w swych krzykach i błaganiach: wróżkowy pył, impreza, Marcel. Eliksir leczniczy, tylko że w proszku.
Musiała dowiedzieć się, co z Carringtonem – nie miała pojęcia, jakie skutki przyniosła nocna eskapada Tonksa, o której zresztą nie chciała z nim teraz rozmawiać, przynajmniej do czasu, aż auror nie ochłonie, albo raczej aż oboje nie ochłoną – a później pociągnąć młodego akrobatę za język. Nie potrafiłby jej oszukać, choćby chciał, tego jednego była pewna. Czy tak właśnie spędzał wolne chwile? Narkotyzując się? Zdawał sobie w ogóle sprawę z tego, czym mogło się to skończyć? Wystarczyłoby, że poniosłaby go chwila i wciągnąłby za dużo. Wystarczyłoby, że wyrobiłby sobie z tego nawyk, uzależnił się. Stamtąd prosta droga na samo dno, albo od razu do grobu.
Sytuacji nie poprawiał fakt, że pyłu nie brał sam. Oferował go innym? Zachęcał, by leczyli się wraz z nim? Również Nealę, ledwie pełnoletnią lady Nealę Weasley...?
Nierozsądny pacan.
Była zła, może nawet bardziej na siebie niż na niego; widziała w nim potencjał, w pewnym stopniu czuła się odpowiedzialna zarówno za jego los, jak i rozwój, obie z Addą próbowały pokierować go w odpowiednią stronę, a mimo to zignorowała ewidentną poszlakę, którą zaprezentował jej on sam i to ponad miesiąc temu. Przecież nie wabiłby Geoffa obietnicą wróżkowego pyłu, gdyby nigdy wcześniej go nie brał, gdyby nie wiedział, co to takiego. Już wtedy powinna zapytać, przycisnąć, zmusić do wyjaśnień, lecz nie poświęciła temu odpowiednio dużo uwagi, myślami krążąc między odstawianym do aresztu dezerterem a spotkaniem Zakonu Feniksa, na które musieli zdążyć. Jak wiele podobnych tropów przeoczyła? Czy stawała się nieostrożna?
Była zła i zmęczona, mimo to teleportowała się nie pod samą siedzibę podziemia, a na obrzeża miasta, mając nadzieję, iż wysiłek fizyczny osłabi wciąż pomieszkującą w piersi irytację. Plymouth nadal tkwiło w letargu, mieszkańców, którzy przecięli jej drogę, mogłaby policzyć na palcach jednej ręki, nie zwracała więc na nich większej uwagi, pogrążona w niewesołych rozmyślaniach. Dopiero gdy mijała ogródki działkowe – lubiła koło nich przechodzić, cieszyć oczy widokiem wciąż otaczanych opieką roślin – a raczej rząd przycupniętych przy nich ławeczek, znacznie skuteczniej skupiła się na tu i teraz, gdy kątem oka dostrzegła skuloną na jednym z siedzisk sylwetkę.
Wielu czarodziejów utraciło dach nad głową w wyniku sierpniowej tragedii. Czy patrzyła właśnie na takiego nieszczęśnika? Głodującego bezdomnego? Zbłąkaną sierotę? Zawahała się, lecz ledwie na moment; miała przecież czas, a ludzka przyzwoitość nakazywała sprawdzić, czy ten ktoś wciąż żył, czy mogła coś dla niego zrobić.
Zaczęła skracać dzielącą ich odległość, wkładając niemały wysiłek w zachowanie kamiennej twarzy, w ignorowanie kwaśnego, coraz bardziej wwiercającego się w nos zapachu, gdy nagle przystanęła w pół kroku, rozpoznając znajome rysy śpiącego czarodzieja. Śpiącego lub nieprzytomnego, nie martwego, bo widziała już poruszającą się niemrawo to w górę, to w dół klatkę piersiową.
– Marcelius? – Co on tu robił? Skąd się tu wziął? I dlaczego wyglądał jak siedem nieszczęść? Ściągnęła usta w wąską kreskę, próbując stłumić walczące ze sobą wzburzenie i troskę. – Marcelius? Słyszysz mnie? Wstawaj, idziemy stąd – odezwała się z napięciem, ostrożnie dotykając chłopaka do ramienia; nie chciała go wystraszyć, ale nie mogła również zostawić go tutaj samego, bez słowa.
Musieli odbyć tę rozmowę. Musiała usłyszeć, co miał do powiedzenia. Musiała napisać do Addy.
– No już, nie zmuszaj mnie, bym rzuciła Balneo – dodała jeszcze bez przekonania, w formie niezbyt wyrafinowanej groźby, przenosząc dłoń na jego czoło; nie zrobiłaby tego, nie miałaby serca, lecz może sama wizja kubła wody zachęci go do szybszego otwarcia oczu. Nadal spał, czy po prostu ją ignorował, kierując się cichą nadzieją, że jeśli poudaje jeszcze chwilę dłużej, to da mu święty spokój?
Musiała dowiedzieć się, co z Carringtonem – nie miała pojęcia, jakie skutki przyniosła nocna eskapada Tonksa, o której zresztą nie chciała z nim teraz rozmawiać, przynajmniej do czasu, aż auror nie ochłonie, albo raczej aż oboje nie ochłoną – a później pociągnąć młodego akrobatę za język. Nie potrafiłby jej oszukać, choćby chciał, tego jednego była pewna. Czy tak właśnie spędzał wolne chwile? Narkotyzując się? Zdawał sobie w ogóle sprawę z tego, czym mogło się to skończyć? Wystarczyłoby, że poniosłaby go chwila i wciągnąłby za dużo. Wystarczyłoby, że wyrobiłby sobie z tego nawyk, uzależnił się. Stamtąd prosta droga na samo dno, albo od razu do grobu.
Sytuacji nie poprawiał fakt, że pyłu nie brał sam. Oferował go innym? Zachęcał, by leczyli się wraz z nim? Również Nealę, ledwie pełnoletnią lady Nealę Weasley...?
Nierozsądny pacan.
Była zła, może nawet bardziej na siebie niż na niego; widziała w nim potencjał, w pewnym stopniu czuła się odpowiedzialna zarówno za jego los, jak i rozwój, obie z Addą próbowały pokierować go w odpowiednią stronę, a mimo to zignorowała ewidentną poszlakę, którą zaprezentował jej on sam i to ponad miesiąc temu. Przecież nie wabiłby Geoffa obietnicą wróżkowego pyłu, gdyby nigdy wcześniej go nie brał, gdyby nie wiedział, co to takiego. Już wtedy powinna zapytać, przycisnąć, zmusić do wyjaśnień, lecz nie poświęciła temu odpowiednio dużo uwagi, myślami krążąc między odstawianym do aresztu dezerterem a spotkaniem Zakonu Feniksa, na które musieli zdążyć. Jak wiele podobnych tropów przeoczyła? Czy stawała się nieostrożna?
Była zła i zmęczona, mimo to teleportowała się nie pod samą siedzibę podziemia, a na obrzeża miasta, mając nadzieję, iż wysiłek fizyczny osłabi wciąż pomieszkującą w piersi irytację. Plymouth nadal tkwiło w letargu, mieszkańców, którzy przecięli jej drogę, mogłaby policzyć na palcach jednej ręki, nie zwracała więc na nich większej uwagi, pogrążona w niewesołych rozmyślaniach. Dopiero gdy mijała ogródki działkowe – lubiła koło nich przechodzić, cieszyć oczy widokiem wciąż otaczanych opieką roślin – a raczej rząd przycupniętych przy nich ławeczek, znacznie skuteczniej skupiła się na tu i teraz, gdy kątem oka dostrzegła skuloną na jednym z siedzisk sylwetkę.
Wielu czarodziejów utraciło dach nad głową w wyniku sierpniowej tragedii. Czy patrzyła właśnie na takiego nieszczęśnika? Głodującego bezdomnego? Zbłąkaną sierotę? Zawahała się, lecz ledwie na moment; miała przecież czas, a ludzka przyzwoitość nakazywała sprawdzić, czy ten ktoś wciąż żył, czy mogła coś dla niego zrobić.
Zaczęła skracać dzielącą ich odległość, wkładając niemały wysiłek w zachowanie kamiennej twarzy, w ignorowanie kwaśnego, coraz bardziej wwiercającego się w nos zapachu, gdy nagle przystanęła w pół kroku, rozpoznając znajome rysy śpiącego czarodzieja. Śpiącego lub nieprzytomnego, nie martwego, bo widziała już poruszającą się niemrawo to w górę, to w dół klatkę piersiową.
– Marcelius? – Co on tu robił? Skąd się tu wziął? I dlaczego wyglądał jak siedem nieszczęść? Ściągnęła usta w wąską kreskę, próbując stłumić walczące ze sobą wzburzenie i troskę. – Marcelius? Słyszysz mnie? Wstawaj, idziemy stąd – odezwała się z napięciem, ostrożnie dotykając chłopaka do ramienia; nie chciała go wystraszyć, ale nie mogła również zostawić go tutaj samego, bez słowa.
Musieli odbyć tę rozmowę. Musiała usłyszeć, co miał do powiedzenia. Musiała napisać do Addy.
– No już, nie zmuszaj mnie, bym rzuciła Balneo – dodała jeszcze bez przekonania, w formie niezbyt wyrafinowanej groźby, przenosząc dłoń na jego czoło; nie zrobiłaby tego, nie miałaby serca, lecz może sama wizja kubła wody zachęci go do szybszego otwarcia oczu. Nadal spał, czy po prostu ją ignorował, kierując się cichą nadzieją, że jeśli poudaje jeszcze chwilę dłużej, to da mu święty spokój?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jej głos dobiegał jak z oddali, w głęboki sen zapadł szybciej, niż się spodziewał, naprawdę łaknąć odpoczynku; w lesie nie był w stanie zmrużyć oka, musiał mieć się na baczności, a używki - przyjęte w dużym natężeniu - mocno zmęczyły jego organizm. Potrzebował regeneracji. Odpoczynku, snu, spokoju, w ciepłym łóżku spędził ledwie kilka godzin, nad ranem musiał się ewakuować z Menażerii. A teraz - jak z oddali - dobiegał do niego głos Maeve, w pierwszej chwili tworząc nierealną iluzję głosu dobiegającego go ze snów. Zmarszczył jasną brew, poruszył nosem, zakrył głowę ręką, ale uniósł powieki, gdy sięgnęła jego czoła - ciepłego, ale nie rozpalonego, zdążył się przeziębić, bo nie był dobrze ubrany, miał nocować u przyjaciół w Dolinie Godryka. Jak oparzony, gwałtownie zrywając się w górę, uniósł się do pozycji siedzącej. Co ona tu w ogóle robiła? Skąd się wzięła?
- Maeve? - wymamrotał niewyraźnie, jego głos był ochrypnięty. Zmęczony. Dłoń przetarła skroń mocno, ile mogło minąć czasu, odkąd się położył? Wydawało mu się, że cały dzień. Albo dłużej nawet. - Która jest godzina? - spytał bez przekonania, ciężko opadając plecami o oparcie ławeczki, jedna noga z niej spadła, drugą trzymał na jej krawędzi, podwiniętą w kierunku ciała. Zacisnął powieki, przeganiając z nich sen. Nie kręciło mu się już w głowie, ale gardło było wyschnięte - wciąż brakowało mu wody. Ale nie na głowie, na Morganę! - Żadnego balneo! Zwariowałaś? Za co?! Przecież nie śpię - odparł od razu, z wyrzutem, wyciągając ku niej dłoń w przeczącym geście, cokolwiek chciała, cokolwiek miał zrobić, zrobi to bez dodatkowej zachęty. Nie zauważył nawet, że zwrócił się do niej niegrzecznie, ostatnie zdarzenia mocno go rozdrażniły. Teraz też - chciał tylko spokoju. Westchnął, ręce opadły ze zrezygnowaniem. Czuł się jak gówno rozdeptane przez stado galopujących aetonanów. Spojrzał na nią z dołu, nie wstając, nie połączył jej obecności z Tonksem, bo i nie wiedział, że cokolwiek mogło ich łączyć. Rozpaczliwie szukał w pamięci ostatnich rozkazów, zastanawiając się, czy o niczym nie zapomniał, czy nie stracił rachuby czasu. Miał nawiązać kontakt pod koniec tygodnia, czy mogło minąć aż tyle czasu? Kiedy właściwie Tonks odstawił go pod Menażerię? Wstydził się spytać, jaki jest dziś dzień tygodnia. Kazała mu wstać, więc niechętnie zsunął się z ławki, stając na dwóch nogach.
- Coś się stało? - zapytał w końcu wprost, szukała go? Dokąd mieli iść? Nic nie rozumiał.
- Maeve? - wymamrotał niewyraźnie, jego głos był ochrypnięty. Zmęczony. Dłoń przetarła skroń mocno, ile mogło minąć czasu, odkąd się położył? Wydawało mu się, że cały dzień. Albo dłużej nawet. - Która jest godzina? - spytał bez przekonania, ciężko opadając plecami o oparcie ławeczki, jedna noga z niej spadła, drugą trzymał na jej krawędzi, podwiniętą w kierunku ciała. Zacisnął powieki, przeganiając z nich sen. Nie kręciło mu się już w głowie, ale gardło było wyschnięte - wciąż brakowało mu wody. Ale nie na głowie, na Morganę! - Żadnego balneo! Zwariowałaś? Za co?! Przecież nie śpię - odparł od razu, z wyrzutem, wyciągając ku niej dłoń w przeczącym geście, cokolwiek chciała, cokolwiek miał zrobić, zrobi to bez dodatkowej zachęty. Nie zauważył nawet, że zwrócił się do niej niegrzecznie, ostatnie zdarzenia mocno go rozdrażniły. Teraz też - chciał tylko spokoju. Westchnął, ręce opadły ze zrezygnowaniem. Czuł się jak gówno rozdeptane przez stado galopujących aetonanów. Spojrzał na nią z dołu, nie wstając, nie połączył jej obecności z Tonksem, bo i nie wiedział, że cokolwiek mogło ich łączyć. Rozpaczliwie szukał w pamięci ostatnich rozkazów, zastanawiając się, czy o niczym nie zapomniał, czy nie stracił rachuby czasu. Miał nawiązać kontakt pod koniec tygodnia, czy mogło minąć aż tyle czasu? Kiedy właściwie Tonks odstawił go pod Menażerię? Wstydził się spytać, jaki jest dziś dzień tygodnia. Kazała mu wstać, więc niechętnie zsunął się z ławki, stając na dwóch nogach.
- Coś się stało? - zapytał w końcu wprost, szukała go? Dokąd mieli iść? Nic nie rozumiał.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ogródki komunalne
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth