Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Jadłodajnia “Smaczna”
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Jadłodajnia “Smaczna”
Osadzony w dzielnicy robotniczej szynk stanowi istotny punkt w tkance społeczności. Jej niewielka, skromna fasada jest wizytówką miejscowego smaku i tradycji kulinarnej. W stłumionym świetle wnętrza spotykają się historie ubogiej społeczności, która szukała tam nie tylko pożywienia, ale także chwili wytchnienia od trudów dnia codziennego. Drewniane drzwi z wytartymi klamkami otwierają się na wnętrze, gdzie stoliki ustawione w niewielkich rzędach tworzą kameralne zakamarki. Kafelki na ścianach zdobione są prostymi wzorami, a na regałach znajdują się słoiki z domowymi przetworami wraz z zestawem porcelanowych talerzy i żelaznych garnków. Za drobne pieniądze, zarówno funty, jak i knuty, można zakupić tu skromny, acz pożywny gulasz czy zapiekankę.
| 13 lipca
Trzynaście listów Roger Bennett rozesłał ostatniej nocy, odpowiadając na ogłoszenia w prasie. Na razie poszukiwał drobnych zleceń, licząc, że tak po prostu uda mu się zahaczyć gdzieś na stałe i podreperować budżet. Na jego szczęście, czasy sprzyjały różnorodnym poszukiwaniom, a w trakcie zawieszenia broni część ludzi odważała się, aby zacząć szukać informacji o zaginionych bliskich, czy – czasem nawet – zwierzętach.
Na jeden z listów otrzymał odpowiedź i potwierdziwszy termin, trzynaście po trzynastej otwarł drzwi do jadłodajni w Plymouth. Wnętrze było raczej skromne, ale przytulne i nieszczególnie zatłoczone. Rozejrzał się wokół uważnie. Przy stolikach siedzieli głównie mężczyźni, odziani raczej ubogo; wielu z nich wyglądała tak, jakby przybyła tu z fabryki na krótki lunch. Być może lokal miał jakąś umowę z miejscami pracy – o tym Roger jednak nie wiedział.
Przy jednym ze stolików siedziała jednak kobieta. Wciąż jeszcze młoda, choć zdecydowanie lata nastoletnie miała już za sobą. Czy to była ta, z którą miał się spotkać? Roger zmarszczył na chwilę brwi; wydawała się jednak zbyt młoda. Ale kto wie? Po liście i tonie wypowiedzi nie wszystko dało się wyczuć. Poza tym w świecie czarów zmiana twarzy nie była przecież niczym nadzwyczajnym.
Roger podszedł do stolika.
– Dzień dobry, Roger Bennett. To z panią miałem się dziś spotkać o trzynastej? – spytał spokojnym tonem, w którym jednak tliła się nutka niepewności. Naprawdę nie był przekonany co do tej osobistości, a zwykle intuicja go nie myliła. Lepiej było jednak sprawdzić.
Kątem oka Bennett wyłapał spojrzenia mężczyzn wokół, którzy niby ukradkiem zerkali w stronę jego i stolika, przy którym siedziała kobieta. Roger nie dziwił się im; nieznajoma miała całkiem miłą dla oka urodę i mimo wszystko, była chyba obecnie najciekawszym punktem w całej jadłodajni, zwłaszcza dla zmęczonych życiem robotników. Z doświadczenia Bennett wiedział, że grupa ta z natury jest znudzona i marudna, szukająca prostych rozrywek i nie sądził, aby ludzie w Anglii tak bardzo różnili się od tych, których spotykał w Stanach. Otoczenie mogło się zmieniać, ale człowiek pozostawał przecież zawsze taki sam, niezależnie od rejonu świata, a Ameryka mimo wszystko nie różniła się znów aż tak bardzo pod względem kultury.
Wracając jednak do samej siedzącej przy stoliku postaci, to jeśli nie była tym, kim powinna, Roger miał podejrzenie, że po prostu mógł zostać wystawiony. Nie byłoby to aż tak znowu dziwne, biorąc pod uwagę, że sprawa była delikatna, a autorka listów zdecydowanie wystraszona. Wcale jednak nie była to miła myśl dla kogoś, komu jednak przydałby się zastrzyk gotówki.
Trzynaście listów Roger Bennett rozesłał ostatniej nocy, odpowiadając na ogłoszenia w prasie. Na razie poszukiwał drobnych zleceń, licząc, że tak po prostu uda mu się zahaczyć gdzieś na stałe i podreperować budżet. Na jego szczęście, czasy sprzyjały różnorodnym poszukiwaniom, a w trakcie zawieszenia broni część ludzi odważała się, aby zacząć szukać informacji o zaginionych bliskich, czy – czasem nawet – zwierzętach.
Na jeden z listów otrzymał odpowiedź i potwierdziwszy termin, trzynaście po trzynastej otwarł drzwi do jadłodajni w Plymouth. Wnętrze było raczej skromne, ale przytulne i nieszczególnie zatłoczone. Rozejrzał się wokół uważnie. Przy stolikach siedzieli głównie mężczyźni, odziani raczej ubogo; wielu z nich wyglądała tak, jakby przybyła tu z fabryki na krótki lunch. Być może lokal miał jakąś umowę z miejscami pracy – o tym Roger jednak nie wiedział.
Przy jednym ze stolików siedziała jednak kobieta. Wciąż jeszcze młoda, choć zdecydowanie lata nastoletnie miała już za sobą. Czy to była ta, z którą miał się spotkać? Roger zmarszczył na chwilę brwi; wydawała się jednak zbyt młoda. Ale kto wie? Po liście i tonie wypowiedzi nie wszystko dało się wyczuć. Poza tym w świecie czarów zmiana twarzy nie była przecież niczym nadzwyczajnym.
Roger podszedł do stolika.
– Dzień dobry, Roger Bennett. To z panią miałem się dziś spotkać o trzynastej? – spytał spokojnym tonem, w którym jednak tliła się nutka niepewności. Naprawdę nie był przekonany co do tej osobistości, a zwykle intuicja go nie myliła. Lepiej było jednak sprawdzić.
Kątem oka Bennett wyłapał spojrzenia mężczyzn wokół, którzy niby ukradkiem zerkali w stronę jego i stolika, przy którym siedziała kobieta. Roger nie dziwił się im; nieznajoma miała całkiem miłą dla oka urodę i mimo wszystko, była chyba obecnie najciekawszym punktem w całej jadłodajni, zwłaszcza dla zmęczonych życiem robotników. Z doświadczenia Bennett wiedział, że grupa ta z natury jest znudzona i marudna, szukająca prostych rozrywek i nie sądził, aby ludzie w Anglii tak bardzo różnili się od tych, których spotykał w Stanach. Otoczenie mogło się zmieniać, ale człowiek pozostawał przecież zawsze taki sam, niezależnie od rejonu świata, a Ameryka mimo wszystko nie różniła się znów aż tak bardzo pod względem kultury.
Wracając jednak do samej siedzącej przy stoliku postaci, to jeśli nie była tym, kim powinna, Roger miał podejrzenie, że po prostu mógł zostać wystawiony. Nie byłoby to aż tak znowu dziwne, biorąc pod uwagę, że sprawa była delikatna, a autorka listów zdecydowanie wystraszona. Wcale jednak nie była to miła myśl dla kogoś, komu jednak przydałby się zastrzyk gotówki.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Żałowała, że się zgodziła na to zlecenie. Wyszła z wprawy, dawno nie zajmowała się czymś tak prozaicznym jak ściąganie klątw. Dawniej było to jej codziennością, spełnieniem zawodowych marzeń, a teraz jedynie zamglonym wspomnieniem. Nie sądziła, że to w ogóle możliwe. W najgorszych scenariuszach nie przepuszczała, że coś co stanowiło dla niej punkt wyjścia zejdzie na drugi, trzeci, a może i ostatni plan. Wciąż jednak musiała zarabiać, a w czasie zawieszenia broni o wiele łatwiej o przyjmowanie zleceń. Nie musiała martwić się, że to pułapka, w którą wkroczy pewnym krokiem i z altruizmem na ustach. Tak, empatia miała ją kiedyś zgubić, o ile już nie zdążyła tego zrobić. Dla wielu wciąż pozostawała martwa. Walczący Mag rozsiewając propagandę tak naprawdę zrobił jej przysługę. Nagroda, która krzyczała z każdego listu gończego wystawionego za jej głowę była nazbyt kusząca by pewnie paradować po ulicach. Nie dziwiła się ludziom. Takie mieli czasy. Moment, w którym obwieszczono jej śmierć dał jej możliwość powrotu do życia w społeczeństwie. Martwych nikt nie szuka, o martwych nikt się nie martwi.
Mężczyzna, z którym spotkała się w jadłodajni dokładnie opowiedział jej o naturze klątwy, którą została obarczona jego córka. Współczuła mu. Patrzeć jak własne dziecko zmaga się z plugastwem było przykre. Dawniej powiedziałaby, że to najgorsze co może spotkać człowieka, ale już tak nie uważała. Widziała zdecydowanie wiele potworniejszych rzeczy. Mężczyzna wyszedł, gdy omówili już wszelkie szczegóły. Wiedziała, że może im pomóc, ale rozumiała, dlaczego wolał spotkać się z nią w neutralnym miejscu. Sama postąpiłaby podobnie.
Wstała od stolika, przy którym siedzieli i już miała wyjść, gdy galeony zadźwięczały jej w kieszeni. Kiedy ostatni raz jadła? Co właściwie jadła? Nie przywiązywała do tego wagi. Miała ciężki czas. Za dużo trudnych i skomplikowanych spotkań. Za dużo żalu i wyrzutów sumienia. Postanowiła tu zostać. Zmieniła stolik i usiadła ponownie czekając aż biegająca od stolika do stolika kelnerka zaszczyci ją swoją obecnością. Ze znudzeniem obracała na palcu pierścionek z kamieniem księżycowym, gdy nagle podszedł do niej mężczyzna. Uniosła wzrok całkowicie zdezorientowana. On też wyglądał na dość… zaskoczonego. Widocznie spodziewał się kogoś innego. Słusznie. – Niestety, Panie Bennett. – zaczęła, gdy w końcu dotarło do niej, że mężczyzna zadał jej pytanie. Chyba nazbyt długo mu się przyglądała. – Moja lista umówionych spotkań na dziś się zakończyła – dodała, a na jej ustach pojawił się uśmiech. Był jednocześnie przepraszający jak i uprzejmy. Mogła mu doradzić by nie zdradzał swoich personaliów każdemu nie będąc pewny czy właśnie spotkał osobę, z którą był umówiony, ale tego nie zrobiła. Nauczyła się nie doradzać ludziom, którzy żyją na świecie dłużej od niej. Mało tego… byli nieznanymi jej mężczyznami. Blondynka rozejrzała się po najbliższym otoczeniu, ale nie dostrzegła żadnej innej kobiety siedzącej samotnie przy stoliku. – Proszę usiąść, jeśli chce Pan zaczekać na umówione spotkanie. – dodała z czystej grzeczności. Bała się jednak, że jej żołądek zacznie odpowiadać za nią donośnym burczeniem.
Mężczyzna, z którym spotkała się w jadłodajni dokładnie opowiedział jej o naturze klątwy, którą została obarczona jego córka. Współczuła mu. Patrzeć jak własne dziecko zmaga się z plugastwem było przykre. Dawniej powiedziałaby, że to najgorsze co może spotkać człowieka, ale już tak nie uważała. Widziała zdecydowanie wiele potworniejszych rzeczy. Mężczyzna wyszedł, gdy omówili już wszelkie szczegóły. Wiedziała, że może im pomóc, ale rozumiała, dlaczego wolał spotkać się z nią w neutralnym miejscu. Sama postąpiłaby podobnie.
Wstała od stolika, przy którym siedzieli i już miała wyjść, gdy galeony zadźwięczały jej w kieszeni. Kiedy ostatni raz jadła? Co właściwie jadła? Nie przywiązywała do tego wagi. Miała ciężki czas. Za dużo trudnych i skomplikowanych spotkań. Za dużo żalu i wyrzutów sumienia. Postanowiła tu zostać. Zmieniła stolik i usiadła ponownie czekając aż biegająca od stolika do stolika kelnerka zaszczyci ją swoją obecnością. Ze znudzeniem obracała na palcu pierścionek z kamieniem księżycowym, gdy nagle podszedł do niej mężczyzna. Uniosła wzrok całkowicie zdezorientowana. On też wyglądał na dość… zaskoczonego. Widocznie spodziewał się kogoś innego. Słusznie. – Niestety, Panie Bennett. – zaczęła, gdy w końcu dotarło do niej, że mężczyzna zadał jej pytanie. Chyba nazbyt długo mu się przyglądała. – Moja lista umówionych spotkań na dziś się zakończyła – dodała, a na jej ustach pojawił się uśmiech. Był jednocześnie przepraszający jak i uprzejmy. Mogła mu doradzić by nie zdradzał swoich personaliów każdemu nie będąc pewny czy właśnie spotkał osobę, z którą był umówiony, ale tego nie zrobiła. Nauczyła się nie doradzać ludziom, którzy żyją na świecie dłużej od niej. Mało tego… byli nieznanymi jej mężczyznami. Blondynka rozejrzała się po najbliższym otoczeniu, ale nie dostrzegła żadnej innej kobiety siedzącej samotnie przy stoliku. – Proszę usiąść, jeśli chce Pan zaczekać na umówione spotkanie. – dodała z czystej grzeczności. Bała się jednak, że jej żołądek zacznie odpowiadać za nią donośnym burczeniem.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przeczucie nie zwiodło Rogera. To nie z tą osobą się umówił, to nie ona miała się z nim zobaczyć w sprawie śledztwa. Może pomylił lokale? Wątpliwe. Adres i godzina były dokładnie podane w korespondencji, a w okolicy nie było znowu aż tak wielu restauracji. Ta była zbyt biedna, a czasu zbyt trudne, by kolejne bary i jadłodajnie pojawiały się jak grzyby po deszczu, gotowe przyjąć każdego przechodnia, który miał na to ochotę.
– Proszę wybaczyć w takim razie, że przeszkodziłem – powiedział.
Już miał życzyć smacznego i po prostu oddalić się w stronę baru, aby zaczekać jeszcze przez chwilę na umówioną osobę, gdy jasnowłosa kobieta zaproponowała mu dzielenie stolika.
Roger uśmiechnął się ciepło, odmawiając jednak:
– Dziękuję za propozycję, ale skoro nie na spotkanie z panią przyszedłem, nic tu po mnie – uznał, nie mając zamiaru przeszkadzać kobiecie. Chyba lepiej będzie, jeśli poczeka przez chwilę przed lokalem i jeśli żadna inna kobieta nie pojawi się w ciągu kolejnych kilku minut po prostu się oddali.
Wtedy właśnie jednemu z robotników, który próbował zapłacić kelnerowi, z kieszeni wypadło kilka knutów i poturlało się na ziemi, kierując się w stronę stolika Lucindy. Roger odruchowo schylił się, jednak nim zdążył podnieść pieniądze, te wpadły głębiej pod stół. Bennett opadł na kolana, nurkując (na szczęście nie pod spódnicą nieznajomej). Pieniążek szybko znalazł się w jego dłoni, a on sam zaczął wstawać, zupełnym przypadkiem klękając tuż przed kobietą.
Wtem, niespodziewanie, w jadłodajni rozległa się głośna muzyka, jakby dobiegająca znikąd. Po chwili tuż obok ich stolika pojawiła się meksykańska orkiestra. Roger zamarł skonfundowany, wciąż trzymając w dłoni knuta i zmarszczył brwi. Czemu ci muzycy gapią się akurat na nich? Czemu uśmiechają się do nich? Co tutaj w ogóle robi muzyka na żywo?
Nim jednak Bennett znalazł odpowiedzi na te pytania, podszedł do nich całkiem elegancko ubrany mężczyzna z butelką szampana.
– WSZYSTKIEGO NAJWSPANIALSZEGO NA NOWEJ DRODZE ŻYCIA! Och, jak to cudownie obserwować tutaj taki moment!– powiedział, otwierając sprawnie butelkę. W tej samej chwili podszedł do niego kelner z dwoma kieliszkami, do którego został rozlany alkohol. Kelner niemal wcisnął kieliszek w rękę wciąż klęczącego Rogera i zaoferował go jego partnerce.
– Eeee… dzięk… co?
Roger spoglądał to na orkiestrę i obsługę restauracji, to na Lucindę. To był jakiś żart, czy o co w ogóle chodziło? Ktoś chciał napisać ciekawy artykuł do gazety, albo może po prostu podpuścić biednego, styranego syna marnotrawnego, który jedenaście lat temu postanowił olać własny kraj?
Wciąż trzymając w jednej dłoni kieliszek, a w drugiej knuta, zaczął się powoli podnosić z klęczek, oczekując jakiegoś wyjaśnienia.
– Proszę wybaczyć w takim razie, że przeszkodziłem – powiedział.
Już miał życzyć smacznego i po prostu oddalić się w stronę baru, aby zaczekać jeszcze przez chwilę na umówioną osobę, gdy jasnowłosa kobieta zaproponowała mu dzielenie stolika.
Roger uśmiechnął się ciepło, odmawiając jednak:
– Dziękuję za propozycję, ale skoro nie na spotkanie z panią przyszedłem, nic tu po mnie – uznał, nie mając zamiaru przeszkadzać kobiecie. Chyba lepiej będzie, jeśli poczeka przez chwilę przed lokalem i jeśli żadna inna kobieta nie pojawi się w ciągu kolejnych kilku minut po prostu się oddali.
Wtedy właśnie jednemu z robotników, który próbował zapłacić kelnerowi, z kieszeni wypadło kilka knutów i poturlało się na ziemi, kierując się w stronę stolika Lucindy. Roger odruchowo schylił się, jednak nim zdążył podnieść pieniądze, te wpadły głębiej pod stół. Bennett opadł na kolana, nurkując (na szczęście nie pod spódnicą nieznajomej). Pieniążek szybko znalazł się w jego dłoni, a on sam zaczął wstawać, zupełnym przypadkiem klękając tuż przed kobietą.
Wtem, niespodziewanie, w jadłodajni rozległa się głośna muzyka, jakby dobiegająca znikąd. Po chwili tuż obok ich stolika pojawiła się meksykańska orkiestra. Roger zamarł skonfundowany, wciąż trzymając w dłoni knuta i zmarszczył brwi. Czemu ci muzycy gapią się akurat na nich? Czemu uśmiechają się do nich? Co tutaj w ogóle robi muzyka na żywo?
Nim jednak Bennett znalazł odpowiedzi na te pytania, podszedł do nich całkiem elegancko ubrany mężczyzna z butelką szampana.
– WSZYSTKIEGO NAJWSPANIALSZEGO NA NOWEJ DRODZE ŻYCIA! Och, jak to cudownie obserwować tutaj taki moment!– powiedział, otwierając sprawnie butelkę. W tej samej chwili podszedł do niego kelner z dwoma kieliszkami, do którego został rozlany alkohol. Kelner niemal wcisnął kieliszek w rękę wciąż klęczącego Rogera i zaoferował go jego partnerce.
– Eeee… dzięk… co?
Roger spoglądał to na orkiestrę i obsługę restauracji, to na Lucindę. To był jakiś żart, czy o co w ogóle chodziło? Ktoś chciał napisać ciekawy artykuł do gazety, albo może po prostu podpuścić biednego, styranego syna marnotrawnego, który jedenaście lat temu postanowił olać własny kraj?
Wciąż trzymając w jednej dłoni kieliszek, a w drugiej knuta, zaczął się powoli podnosić z klęczek, oczekując jakiegoś wyjaśnienia.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miała talent do znajdowania się w centrum uwagi nawet jeśli bardzo tego nie chciała. Talent był tu słowem kluczowym bowiem w większości przypadków wolała pozostawać całkowicie niewidoczna. Zbrakłoby jej palców, gdyby miała policzyć w ilu irracjonalnych zdarzeniach brała udział i choć na ten moment wspominała je z dozą rozbawienia, tak w tamtym momencie zwyczajnie chciała ukryć się pod ziemią. Zastanawiała się czy to nie wina magii. Każdy czarodziej nosił w sobie jej moc i w każdym pozostawiała innego rodzaju ślady. Wydawało jej się, że magia, którą została obdarzona zwyczajnie się z niej naśmiewa. Nikt nie może znajdować się co chwile w tak absurdalnych sytuacjach. Sytuacjach całkowicie sprzecznych z nią samą, całkowicie symbolicznych.
Uśmiechnęła się przyjaźnie do mężczyzny, gdy ten przeprosił za zajmowanie jej uwagi. Już to samo w sobie wydało jej się dziwne. Ot zwyczajna uprzejmość, pomyłka i nic więcej. Ona jednak miała zdecydowanie zbyt mało wiary w ludzi by nie doszukiwać się w tym wszystkim drugiego dna. Może właśnie dlatego zaprosiła mężczyznę do stolika? Chcąc wyprzedzić wszelkie fakty? Dawniej powiedziałaby, że to całkowicie normalna reakcja związana z jej temperamentem. Teraz już nie była tego taka pewna.
- W takim razie miłego popo… - zaczęła, ale jej słowa zostały zagłuszone przez dźwięk turlającej się monety. Blondynka zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu upuszczonego knuta, ale nigdzie nie mogła go dostrzec. Nawet nie spostrzegła, że mężczyzna, z którym przed sekundą rozmawiała schylił się pod stolik również uskuteczniając poszukiwania. Wtem tuż nad jej głową rozległy się dźwięki muzyki, a donośny śpiew zagłuszył resztki zdrowego rozsądku. W zaskoczeniu uniosła wzrok nie mogąc oderwać oczu od przyśpiewującego im zespołu. Na jej twarzy malował się szok. W ciągu zaledwie kilku minut znalazła się w scenie żywo wyrwanej z desek teatru. W milczeniu przeniosła spojrzenie na kelnera, który w entuzjazmie zaczął składać im gratulacje. Gratulacje czego? Na jakiej nowej drodze życia? A jaka właściwie była stara droga. Bez słowa po raz kolejny w ciągu tej chwili przeniosła wzrok i tym razem skupiła go na wciąż klęczącym mężczyźnie. Nie, nie, nie... – Nie, to jakaś… - znów nie dane jej było skończyć zdania, bo w tym samym momencie kelner wcisnął jej w dłoń kieliszek. W odruchu całkowicie bezwarunkowym i prawdopodobnie podyktowanym stresem blondynka pociągnęła z kieliszka solidny łyk. Co tutaj się dzieje?
Niby pokrętnie potrafiła pojąć sens tej sytuacji. Słyszała o tego typu praktykach. Ktoś oświadczał się w wyszukanej restauracji, kobiecie przynoszono kwiaty, drogą butelkę szampana, a już po chwili na jej palcu pojawiał się pierścionek. Nie sądziła, że w takim miejscu jak to praktykowane są tego typu zwyczaje, ale jak widać właśnie tak było. Dlaczego ona musiała paść ofiarą tej pokrętnej logiki? Widząc całkowitą dezorientację w oczach nowopoznanego mężczyzny i zafascynowanie wylewające się z każdej komórki ciała pracowników westchnęła przeciągle i nałożyła na twarz maskę całkowitego rozluźnienia i uwielbienia. Po pierwsze przeczuwała, że tłumaczenie teraz całej sytuacji zajmie im zbyt wiele czasu i naprawdę nie chciała by musieli płacić za tego szampana, a po drugie… to był całkiem dobry szampan. Uśmiechnęła się szeroko i uniosła dłoń w stronę nieznajomego. – Co za niespodzianka – zaczęła najsłodszym tonem na jaki tylko było ją stać. Było to prawdziwe, ale to prawdziwe wyzwanie. – Kiedy to wszystko zaplanowałeś? Jestem w tak wielkim szoku, bardzo, ale to bardzo dziękujemy. – dodała oglądając się po jadłodajni doskonale wiedząc, że stali się teraz obiektem niepojętego zainteresowania. Uniosła w górę dłoń, na której zabłyszczał pierścionek z kamieniem księżycowym i niczym dumna narzeczona pochwaliła się nim. Wymownie spojrzała na Bennetta, a w jej oczach tańczyły iskierki rozbawienia. Może pomyśli, że jest szalona, a może postanowi pobawić się tą sytuacją? Już zdążyła się przyzwyczaić do tego, że takie rzeczy po prostu jej się przytrafiają.
Uśmiechnęła się przyjaźnie do mężczyzny, gdy ten przeprosił za zajmowanie jej uwagi. Już to samo w sobie wydało jej się dziwne. Ot zwyczajna uprzejmość, pomyłka i nic więcej. Ona jednak miała zdecydowanie zbyt mało wiary w ludzi by nie doszukiwać się w tym wszystkim drugiego dna. Może właśnie dlatego zaprosiła mężczyznę do stolika? Chcąc wyprzedzić wszelkie fakty? Dawniej powiedziałaby, że to całkowicie normalna reakcja związana z jej temperamentem. Teraz już nie była tego taka pewna.
- W takim razie miłego popo… - zaczęła, ale jej słowa zostały zagłuszone przez dźwięk turlającej się monety. Blondynka zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu upuszczonego knuta, ale nigdzie nie mogła go dostrzec. Nawet nie spostrzegła, że mężczyzna, z którym przed sekundą rozmawiała schylił się pod stolik również uskuteczniając poszukiwania. Wtem tuż nad jej głową rozległy się dźwięki muzyki, a donośny śpiew zagłuszył resztki zdrowego rozsądku. W zaskoczeniu uniosła wzrok nie mogąc oderwać oczu od przyśpiewującego im zespołu. Na jej twarzy malował się szok. W ciągu zaledwie kilku minut znalazła się w scenie żywo wyrwanej z desek teatru. W milczeniu przeniosła spojrzenie na kelnera, który w entuzjazmie zaczął składać im gratulacje. Gratulacje czego? Na jakiej nowej drodze życia? A jaka właściwie była stara droga. Bez słowa po raz kolejny w ciągu tej chwili przeniosła wzrok i tym razem skupiła go na wciąż klęczącym mężczyźnie. Nie, nie, nie... – Nie, to jakaś… - znów nie dane jej było skończyć zdania, bo w tym samym momencie kelner wcisnął jej w dłoń kieliszek. W odruchu całkowicie bezwarunkowym i prawdopodobnie podyktowanym stresem blondynka pociągnęła z kieliszka solidny łyk. Co tutaj się dzieje?
Niby pokrętnie potrafiła pojąć sens tej sytuacji. Słyszała o tego typu praktykach. Ktoś oświadczał się w wyszukanej restauracji, kobiecie przynoszono kwiaty, drogą butelkę szampana, a już po chwili na jej palcu pojawiał się pierścionek. Nie sądziła, że w takim miejscu jak to praktykowane są tego typu zwyczaje, ale jak widać właśnie tak było. Dlaczego ona musiała paść ofiarą tej pokrętnej logiki? Widząc całkowitą dezorientację w oczach nowopoznanego mężczyzny i zafascynowanie wylewające się z każdej komórki ciała pracowników westchnęła przeciągle i nałożyła na twarz maskę całkowitego rozluźnienia i uwielbienia. Po pierwsze przeczuwała, że tłumaczenie teraz całej sytuacji zajmie im zbyt wiele czasu i naprawdę nie chciała by musieli płacić za tego szampana, a po drugie… to był całkiem dobry szampan. Uśmiechnęła się szeroko i uniosła dłoń w stronę nieznajomego. – Co za niespodzianka – zaczęła najsłodszym tonem na jaki tylko było ją stać. Było to prawdziwe, ale to prawdziwe wyzwanie. – Kiedy to wszystko zaplanowałeś? Jestem w tak wielkim szoku, bardzo, ale to bardzo dziękujemy. – dodała oglądając się po jadłodajni doskonale wiedząc, że stali się teraz obiektem niepojętego zainteresowania. Uniosła w górę dłoń, na której zabłyszczał pierścionek z kamieniem księżycowym i niczym dumna narzeczona pochwaliła się nim. Wymownie spojrzała na Bennetta, a w jej oczach tańczyły iskierki rozbawienia. Może pomyśli, że jest szalona, a może postanowi pobawić się tą sytuacją? Już zdążyła się przyzwyczaić do tego, że takie rzeczy po prostu jej się przytrafiają.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Na pewno mieli z Lucindą przynajmniej jedną wspólną cechę: nie lubili być na świeczniku. Roger nie należał do tych, którzy się wychylali. Był przecież śledczym i jako taki powinien być w stanie z łatwością wtapiać się w tłum. Rozpoznawalność niektórym wychodziła na dobre, ale Bennett z doświadczenia wiedział, że zwykle więcej byli w stanie odkryć ci, którzy czekali w cieniu, nie wzbudzając podejrzeń.
Nagły hałas i uwaga zwrócona prosto na niego, a właściwie to na nich nie było wcale szczytem jego marzeń. Zwłaszcza że nieznajoma kobieta zdecydowanie mogła mieć coś przeciwko. Nie na to Roger był tego dnia przygotowany. Miał wziąć zlecenie i zająć się pracą, a nie wyjaśniać ekipie grajków, że chyba pomylili sale, albo godziny, dni, ludzi… cokolwiek. Nie ważne; po prostu popełnili błąd i tym samym prawdopodobnie śmiertelnie obrazili siedzącą przy stoliku klientkę. On jej nawet nie znał! Ba, nawet mu się nie przedstawiła.
Już miał śpieszyć z wyjaśnieniami, niemalże wylewając przy tym szampana, gdy zauważył, że nieznajoma wcale się nie krzywi i wcale nie ma zamiaru z wściekłością opuszczać lokalu, jak to mogłoby zrobić te bardziej emocjonalne dziewczyny. Nie wyglądała też wcale na zakłopotaną. Błysk w oku i figlarny uśmiech sugerowały, że takie wydarzenie wcale nie było dla niej czymś niespotykanym i że nie ma nic przeciwko. A może… może to ona to wszystko zorganizowała? Bennett zachował kamienną twarz, powstrzymując się przed zmarszczeniem brwi.
Zebrawszy się w sobie, uśmiechnął się więc promiennie, podnosząc kieliszek do góry:
– Za zdrowie mojej pięknej ukochanej! – powiedział z przepony. Zebrani obok zawtórowali, a muzyka zagrała jeszcze głośniej. – Dziękuję panowie, jesteście doskonali! – Po czym zwrócił się do jasnowłosej: – Moja droga, dla ciebie wszystko, wiesz jednak, że najlepsi iluzjoniści nie zdradzają swoich tajemnic. – Mrugnął w jej kierunku.
Właściciel restauracji podszedł do zaręczonej, gratulując jej z całych sił; tuż za nim ustawiła się zaś kolejka składająca się z trzech pracowników jadłodajni, pani z miotłą, która właśnie wyszła z zaplecza oraz z czterech klientów obecnych na miejscu. Każdy z nich chciał uścisnąć dłoń najszczęśliwszej pod słońcem kobiety. Orkiestra zaś odsunęła się nieco, powoli zwalniając tempo. Muzyka stała się wręcz przyjemnie kojąca, choć wciąż pobrzmiewały w niej meksykańskie nuty.
Roger zaś, korzystając z okazji, zajął miejsce przy stoliku, uważnie obserwując nieznajomą. Kim była? W jaki sposób to zorganizowała? Czy specjalnie go tu zaciągnęła? Może… może to była właśnie ta, która go tu zaprosiła? Ale jeśli tak, to po co ta szopka? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi; być może będzie mu dane je poznać, jednak na razie musieli odegrać swoje role. Uśmiechał się więc ciepło w stronę pozdrawiających kobietę mężczyzn, spoglądając na narzeczoną spojrzeniem pełnym dumy i uwielbienia. Dawno tego wprawdzie nie robił, ale chyba nie wyszedł aż tak zupełnie z wprawy.
Nagły hałas i uwaga zwrócona prosto na niego, a właściwie to na nich nie było wcale szczytem jego marzeń. Zwłaszcza że nieznajoma kobieta zdecydowanie mogła mieć coś przeciwko. Nie na to Roger był tego dnia przygotowany. Miał wziąć zlecenie i zająć się pracą, a nie wyjaśniać ekipie grajków, że chyba pomylili sale, albo godziny, dni, ludzi… cokolwiek. Nie ważne; po prostu popełnili błąd i tym samym prawdopodobnie śmiertelnie obrazili siedzącą przy stoliku klientkę. On jej nawet nie znał! Ba, nawet mu się nie przedstawiła.
Już miał śpieszyć z wyjaśnieniami, niemalże wylewając przy tym szampana, gdy zauważył, że nieznajoma wcale się nie krzywi i wcale nie ma zamiaru z wściekłością opuszczać lokalu, jak to mogłoby zrobić te bardziej emocjonalne dziewczyny. Nie wyglądała też wcale na zakłopotaną. Błysk w oku i figlarny uśmiech sugerowały, że takie wydarzenie wcale nie było dla niej czymś niespotykanym i że nie ma nic przeciwko. A może… może to ona to wszystko zorganizowała? Bennett zachował kamienną twarz, powstrzymując się przed zmarszczeniem brwi.
Zebrawszy się w sobie, uśmiechnął się więc promiennie, podnosząc kieliszek do góry:
– Za zdrowie mojej pięknej ukochanej! – powiedział z przepony. Zebrani obok zawtórowali, a muzyka zagrała jeszcze głośniej. – Dziękuję panowie, jesteście doskonali! – Po czym zwrócił się do jasnowłosej: – Moja droga, dla ciebie wszystko, wiesz jednak, że najlepsi iluzjoniści nie zdradzają swoich tajemnic. – Mrugnął w jej kierunku.
Właściciel restauracji podszedł do zaręczonej, gratulując jej z całych sił; tuż za nim ustawiła się zaś kolejka składająca się z trzech pracowników jadłodajni, pani z miotłą, która właśnie wyszła z zaplecza oraz z czterech klientów obecnych na miejscu. Każdy z nich chciał uścisnąć dłoń najszczęśliwszej pod słońcem kobiety. Orkiestra zaś odsunęła się nieco, powoli zwalniając tempo. Muzyka stała się wręcz przyjemnie kojąca, choć wciąż pobrzmiewały w niej meksykańskie nuty.
Roger zaś, korzystając z okazji, zajął miejsce przy stoliku, uważnie obserwując nieznajomą. Kim była? W jaki sposób to zorganizowała? Czy specjalnie go tu zaciągnęła? Może… może to była właśnie ta, która go tu zaprosiła? Ale jeśli tak, to po co ta szopka? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi; być może będzie mu dane je poznać, jednak na razie musieli odegrać swoje role. Uśmiechał się więc ciepło w stronę pozdrawiających kobietę mężczyzn, spoglądając na narzeczoną spojrzeniem pełnym dumy i uwielbienia. Dawno tego wprawdzie nie robił, ale chyba nie wyszedł aż tak zupełnie z wprawy.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może i jej brak zaskoczenia sytuacją wydawał się podejrzliwy, ale dla Lucindy była to już pewnego rodzaju codzienność. Przez całe swoje życie pojawiała się w odpowiednim miejscu i czasie. Takie rzeczy wbrew pozorom spotykały ją naprawdę często. Nie znała mężczyzny stojącego, właściwie klęczącego przed nią. Poznali się dosłownie sekundę wcześniej i raczej nie mieli okazji wymienić się swoim statusem cywilnym. Właściwie niczym nie zdążyli się wymienić prócz uprzejmości i imienia, które zdradził jej mężczyzna. Jak widać w świecie przepełnionym cierpieniem i wojną nie należało zwlekać. Miłość mogła zapukać do drzwi każdego dnia.
Widziała dezorientacje w oczach mężczyzny i całkowite zaskoczenie jej zachowaniem. Ciężko było jej przekazać to co aktualnie działo się w jej głowie. Może to był błąd? Może za drzwiami lokalu czekała na mężczyznę żona z gromadką dzieci i przez swoje głupie zachowanie rozbije rodzinę? Sama była kobietą i doskonale wiedziała jak trudno jest przekonać rozłoszczoną i zdradzoną przedstawicielkę płci pięknej do tego, że się myli. My przecież nigdy się nie mylimy, prawda? Odepchnęła od siebie tę myśl i skupiła się na Rogerze, który w końcu nie wyglądał tak jakby postanowiła zabić mu kota i uśmiechnął się do niej z podobnym uwielbieniem. Czyli jednak postanowił zagrać w tę grę razem z nią. Jakkolwiek to miało zabrzmieć. Blondynka parsknęła śmiechem słysząc słowa mężczyzny. Śmiech był zdecydowanie realny. Cała ta sytuacja zaczynała ją bawić. Prawdopodobnie całe to przedstawienie było przygotowane dla kogoś innego i nawet poczuła delikatne wyrzuty sumienia z tego powodu, bo przecież ktoś za tego szampana musiał zapłacić, ale z drugiej strony przecież to nie była ich wina. Pracownicy nawet nie zawahali się przy otwieraniu butelki. Nie spytali o personalia, nie wyglądali też na zaskoczeni, że to właśnie Roger uklęknął obok stolika. Było tak jakby wszystko działo się zgodnie z wcześniej ustalonym planem. A może tak właśnie było? Na Merlina! Co jeśli te zaręczyny był przygotowane właśnie dla Bennetta, a Lucinda nie pozwoliła mu wyjaśnić sytuacji? Wątpliwości ponownie zaatakowały jej umysł. W tym samym momencie ludzie zaczęli składać im gratulacje. Blondynka uśmiechała się serdecznie, ale w myślach już wyczekiwała momentu, w którym zostaną sami i będzie mogła zapytać go o to całe szaleństwo. Niby nie była to pierwsza sytuacja tego typu w jej życiu, ale z drugiej strony jej własna dojrzałość dobijała się do niej z każdej strony. Nie była już tak roztropna, tak szalona jak dawniej. Zdarzało jej się rozmyślać nad konsekwencjami własnych czynów.
Kiedy w końcu udało jej się ponownie zająć miejsce przy stoliku, a tłum gapiów powrócił do własnych posiłków blondynka utkwiła spojrzenie w siedzącym obok mężczyźnie. Choć na jej ustach wciąż promieniował uśmiech, to w myślach rozbrzmiewały pytania, na które odpowiedź mogła odnaleźć u jednego źródła. Nachyliła się w stronę mężczyzny ściszając głos. – To pomyłka, prawda? – zaczęła spoglądając na mężczyznę pytającym spojrzeniem. – Nie zepsułam Panu zaręczyn? – dodała z nadzieją w głosie. Muzycy obok nich wciąż grali, ale muzyka była zdecydowanie bardziej przyjemna dla ucha. Spokojniejsza. – Po prostu… miałam wrażenie, że jest Pan równie zaskoczony jak ja – zaśmiała się chcąc rozładować sytuacje.
Widziała dezorientacje w oczach mężczyzny i całkowite zaskoczenie jej zachowaniem. Ciężko było jej przekazać to co aktualnie działo się w jej głowie. Może to był błąd? Może za drzwiami lokalu czekała na mężczyznę żona z gromadką dzieci i przez swoje głupie zachowanie rozbije rodzinę? Sama była kobietą i doskonale wiedziała jak trudno jest przekonać rozłoszczoną i zdradzoną przedstawicielkę płci pięknej do tego, że się myli. My przecież nigdy się nie mylimy, prawda? Odepchnęła od siebie tę myśl i skupiła się na Rogerze, który w końcu nie wyglądał tak jakby postanowiła zabić mu kota i uśmiechnął się do niej z podobnym uwielbieniem. Czyli jednak postanowił zagrać w tę grę razem z nią. Jakkolwiek to miało zabrzmieć. Blondynka parsknęła śmiechem słysząc słowa mężczyzny. Śmiech był zdecydowanie realny. Cała ta sytuacja zaczynała ją bawić. Prawdopodobnie całe to przedstawienie było przygotowane dla kogoś innego i nawet poczuła delikatne wyrzuty sumienia z tego powodu, bo przecież ktoś za tego szampana musiał zapłacić, ale z drugiej strony przecież to nie była ich wina. Pracownicy nawet nie zawahali się przy otwieraniu butelki. Nie spytali o personalia, nie wyglądali też na zaskoczeni, że to właśnie Roger uklęknął obok stolika. Było tak jakby wszystko działo się zgodnie z wcześniej ustalonym planem. A może tak właśnie było? Na Merlina! Co jeśli te zaręczyny był przygotowane właśnie dla Bennetta, a Lucinda nie pozwoliła mu wyjaśnić sytuacji? Wątpliwości ponownie zaatakowały jej umysł. W tym samym momencie ludzie zaczęli składać im gratulacje. Blondynka uśmiechała się serdecznie, ale w myślach już wyczekiwała momentu, w którym zostaną sami i będzie mogła zapytać go o to całe szaleństwo. Niby nie była to pierwsza sytuacja tego typu w jej życiu, ale z drugiej strony jej własna dojrzałość dobijała się do niej z każdej strony. Nie była już tak roztropna, tak szalona jak dawniej. Zdarzało jej się rozmyślać nad konsekwencjami własnych czynów.
Kiedy w końcu udało jej się ponownie zająć miejsce przy stoliku, a tłum gapiów powrócił do własnych posiłków blondynka utkwiła spojrzenie w siedzącym obok mężczyźnie. Choć na jej ustach wciąż promieniował uśmiech, to w myślach rozbrzmiewały pytania, na które odpowiedź mogła odnaleźć u jednego źródła. Nachyliła się w stronę mężczyzny ściszając głos. – To pomyłka, prawda? – zaczęła spoglądając na mężczyznę pytającym spojrzeniem. – Nie zepsułam Panu zaręczyn? – dodała z nadzieją w głosie. Muzycy obok nich wciąż grali, ale muzyka była zdecydowanie bardziej przyjemna dla ucha. Spokojniejsza. – Po prostu… miałam wrażenie, że jest Pan równie zaskoczony jak ja – zaśmiała się chcąc rozładować sytuacje.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Cała ta farsa była Rogerowi kompletnie nie na rękę. Skoro się jednak stało… Cóż, przynajmniej nie było to żaden wypadek, choć kto wiedział, co mogła snuć nieznajoma? Może tego dnia jeszcze czekało go coś nieprzyjemnego. Ech, ten świat…
Nim jednak Roger zdążył zadać jakieś pytanie, z radosnego tonu przechodząc w podejrzliwy, kobieta przejęła pałeczkę. Miał odpowiedzieć, nachylając się do niej, gdy…
– Szanowni państwo, może jeszcze szampana? – Szef kuchni podszedł do nich raz jeszcze, oferując alkohol. Roger niemal podskoczył z przestrachu, jednak na całe szczęście udało mu się opanować. Na Merlina, ten człowiek naprawdę cicho chodził! Bennett uśmiechnął się grzecznie, jednak pokręcił głową:
– Wolę świętować taką chwilę trzeźwy, pozwoli pan… Ale może chciałabyś…? – zawiesił głos, orientując się, że dalej nie poznał jej imienia. W tej jednak chwili nie mogła przecież go zdradzić. Jakżeby mógł wychodzić przecież za kobietę, wiedząc o niej tak mało?
No właśnie, jakże… skąd w ogóle ten pomysł i kto to wszystko zorganizował?
Na całe szczęście mężczyzna tym razem nie był zbyt nachalny i po chwili pozostawił ich znów samych. Życie w jadłodajni wróciło niemal do normy. Gdyby tylko nie ta orkiestra wciąż pobrzękująca w tle… Bennett nigdy nie uczył się gry na instrumentach, ale czy dobrze mu się wydawało, że wokalista trochę fałszuje?
Dopiero po chwili, gdy upewnił się, że nie tylko są sami, ale też, że nikt nie zmierza w ich kierunku, nachylił się do nieznajomej. Uśmiechał się wciąż, niby flirciarsko, jednak ton jego głosu był już zdecydowanie poważniejszy.
– Nie wiem, co się tu właśnie wydarzyło. Rozumiem, że pani, droga przyszła żono, również w tym temacie nic nie wie? – Przekrzywił delikatnie głowę, wpatrując się w kobietę zielonym spojrzeniem. Udawała, czy naprawdę cała ta sytuacja ją zaskoczyła? W odczuciu Bennetta nieco za szybko weszła w tę rolę… Jednocześnie jednak nie miał pojęcia, co mogła mieć na celu ta cała farsa, być może poza otruciem go szampanem. Ale ona sama też go przecież wypiła i jak na razie Bennett nie czuł żadnych skutków ubocznych. Nie znał się wprawdzie na alchemii, ale większość trucizn chyba dość szybko zaczynała działać. Choć może dla bezpieczeństwa powinien się kogoś o to spytać? Zważając na sytuację w kraju, to byłoby chyba dość rozsądne.
Nim jednak Roger zdążył zadać jakieś pytanie, z radosnego tonu przechodząc w podejrzliwy, kobieta przejęła pałeczkę. Miał odpowiedzieć, nachylając się do niej, gdy…
– Szanowni państwo, może jeszcze szampana? – Szef kuchni podszedł do nich raz jeszcze, oferując alkohol. Roger niemal podskoczył z przestrachu, jednak na całe szczęście udało mu się opanować. Na Merlina, ten człowiek naprawdę cicho chodził! Bennett uśmiechnął się grzecznie, jednak pokręcił głową:
– Wolę świętować taką chwilę trzeźwy, pozwoli pan… Ale może chciałabyś…? – zawiesił głos, orientując się, że dalej nie poznał jej imienia. W tej jednak chwili nie mogła przecież go zdradzić. Jakżeby mógł wychodzić przecież za kobietę, wiedząc o niej tak mało?
No właśnie, jakże… skąd w ogóle ten pomysł i kto to wszystko zorganizował?
Na całe szczęście mężczyzna tym razem nie był zbyt nachalny i po chwili pozostawił ich znów samych. Życie w jadłodajni wróciło niemal do normy. Gdyby tylko nie ta orkiestra wciąż pobrzękująca w tle… Bennett nigdy nie uczył się gry na instrumentach, ale czy dobrze mu się wydawało, że wokalista trochę fałszuje?
Dopiero po chwili, gdy upewnił się, że nie tylko są sami, ale też, że nikt nie zmierza w ich kierunku, nachylił się do nieznajomej. Uśmiechał się wciąż, niby flirciarsko, jednak ton jego głosu był już zdecydowanie poważniejszy.
– Nie wiem, co się tu właśnie wydarzyło. Rozumiem, że pani, droga przyszła żono, również w tym temacie nic nie wie? – Przekrzywił delikatnie głowę, wpatrując się w kobietę zielonym spojrzeniem. Udawała, czy naprawdę cała ta sytuacja ją zaskoczyła? W odczuciu Bennetta nieco za szybko weszła w tę rolę… Jednocześnie jednak nie miał pojęcia, co mogła mieć na celu ta cała farsa, być może poza otruciem go szampanem. Ale ona sama też go przecież wypiła i jak na razie Bennett nie czuł żadnych skutków ubocznych. Nie znał się wprawdzie na alchemii, ale większość trucizn chyba dość szybko zaczynała działać. Choć może dla bezpieczeństwa powinien się kogoś o to spytać? Zważając na sytuację w kraju, to byłoby chyba dość rozsądne.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szybkie wejście w rolę mogła zrzucić na garb obsługi jadłodajni, która z oczekiwaniem w oczach wyczekiwała ich ewentualnych zaręczyn. Może też po części była tym po prostu rozbawiona? Może w ostatnim czasie w jej życiu działo się tak wiele, że kolejne szaleństwo nie zmieniało nazbyt dużo? Tym razem mogła powiedzieć, że ma nad nim kontrolę, bo przecież wszystko inne uciekało jej przez palce. Działo się właściwie w z automatu i odbierało jej możliwość wyboru. Tu wybór był dość jasny. Na pewno dla wszystkich prócz blondynki, która w tej farsie odkrywała sposób na odwrócenie myśli. Znów będzie miała o czym opowiadać Vincentowi, który pewnie znów zgromi ją za to, że tak zwraca na siebie uwagę. Fakt, ciężko jej było stać w cieniu. Nie była tego typu osobą. Gdyby chciała stać w cieniu to wyszłaby za jakiegoś szlachcica, a nie… Rogera Bennetta.
Kiedy jeden z pracowników zaproponował jej dolewkę szampana jedynie pokręciła głową i wskazała na kieliszek, który wciąż do połowy pozostawał pełny. Już chciała wypowiedzieć swoje imię pchana kulturą osobistą, ale prędko ugryzła się w język. – Dziękuje, ale wciąż ponoszą mnie emocje. – odparła patrząc jak mężczyzna oddala się od ich stolika. Cóż, przynajmniej resztę wypiją sobie sami. Niech mają coś też z tej pracy. Wątpiła by przychodziło im pić takie trunki na co dzień. Ona sama trzymała szampana na szczególną okazję. Jaką? Dziwne czekać z czymś na jakąkolwiek okazje w świecie przepełnionym wojną. Merlin jeden wie, ile przyjdzie jej jeszcze chodzić po tym świecie. A jednak… niektórych przyzwyczajeń nie da się pozbyć nawet gdy cały system wartości ulega degradacji.
Lucinda uśmiechnęła się na słowa mężczyzny. Wydawał się wciąż być niepewny jej zamiarów i to co dziwne wcale jej nie krępowało. Pojawiały się w jej myślach wątpliwości, ale przecież… nie zrobiła nic złego. Gdyby to on zorganizował te zaręczyny, to raczej od razu by ją o tym poinformował. Ba! Już zostałaby stąd wyrzucona za sianie zamętu i rozpowiadanie nieprawdy. Nic takiego się nie wydarzyło. – Lucy – zdradziła w końcu swoje imię i skinęła mężczyźnie głową. Dobrze znać personalia swojej przyszłej żony, prawda? – Nieporozumienie jak widać. Przepraszam, jeśli poczuł się pan zakłopotany moją wylewnością. Nie ukrywam, że zrobiło mi się szkoda obsługi i grajków, a płacenie za szampana mogłoby całkiem mocno nadwyrężyć mój budżet. – odparła, a uśmiech nie schodził jej z ust. To naprawdę było całkiem zabawne! – Mam nadzieje, że prawidłowi nowożeńcy za chwile nie pojawią się w progu. To mogłoby trochę skomplikować sytuacje. – dodała. Nie potrafiła stwierdzić jak do tematu podchodzi mężczyzna. Był zły? Zdegustowany jej zachowaniem? Może czuł się skrępowany, bo w końcu czekał na jakąś kobietę. Może miała to być randka w ciemno? – Nie zepsułam Panu randki? – zapytała ze szczerą nadzieją w głosie.
Kiedy jeden z pracowników zaproponował jej dolewkę szampana jedynie pokręciła głową i wskazała na kieliszek, który wciąż do połowy pozostawał pełny. Już chciała wypowiedzieć swoje imię pchana kulturą osobistą, ale prędko ugryzła się w język. – Dziękuje, ale wciąż ponoszą mnie emocje. – odparła patrząc jak mężczyzna oddala się od ich stolika. Cóż, przynajmniej resztę wypiją sobie sami. Niech mają coś też z tej pracy. Wątpiła by przychodziło im pić takie trunki na co dzień. Ona sama trzymała szampana na szczególną okazję. Jaką? Dziwne czekać z czymś na jakąkolwiek okazje w świecie przepełnionym wojną. Merlin jeden wie, ile przyjdzie jej jeszcze chodzić po tym świecie. A jednak… niektórych przyzwyczajeń nie da się pozbyć nawet gdy cały system wartości ulega degradacji.
Lucinda uśmiechnęła się na słowa mężczyzny. Wydawał się wciąż być niepewny jej zamiarów i to co dziwne wcale jej nie krępowało. Pojawiały się w jej myślach wątpliwości, ale przecież… nie zrobiła nic złego. Gdyby to on zorganizował te zaręczyny, to raczej od razu by ją o tym poinformował. Ba! Już zostałaby stąd wyrzucona za sianie zamętu i rozpowiadanie nieprawdy. Nic takiego się nie wydarzyło. – Lucy – zdradziła w końcu swoje imię i skinęła mężczyźnie głową. Dobrze znać personalia swojej przyszłej żony, prawda? – Nieporozumienie jak widać. Przepraszam, jeśli poczuł się pan zakłopotany moją wylewnością. Nie ukrywam, że zrobiło mi się szkoda obsługi i grajków, a płacenie za szampana mogłoby całkiem mocno nadwyrężyć mój budżet. – odparła, a uśmiech nie schodził jej z ust. To naprawdę było całkiem zabawne! – Mam nadzieje, że prawidłowi nowożeńcy za chwile nie pojawią się w progu. To mogłoby trochę skomplikować sytuacje. – dodała. Nie potrafiła stwierdzić jak do tematu podchodzi mężczyzna. Był zły? Zdegustowany jej zachowaniem? Może czuł się skrępowany, bo w końcu czekał na jakąś kobietę. Może miała to być randka w ciemno? – Nie zepsułam Panu randki? – zapytała ze szczerą nadzieją w głosie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Szef kuchni odszedł z pozornie niepocieszną miną, jednak Bennett wyłapał kątem oka cień uśmiechu, który pojawia się mu pod nosem. Zdecydowanie pozostały szampan nie pozostanie bez właściciela. Rogerowi nieszczególnie na nim zależało. Nieszczególnie go lubił i od dobrych kilku lat nie za bardzo uznawał szczęśliwe okazje. Skupiony na pracy, nie miał z kim świętować. I czego zresztą za bardzo też. Oczywiście, rozwiązanie kolejnej sprawy było pewnym sukcesem, ale raczej nie urastało do rangi takiego kalibru, aby otwierać drogi trunek. Zresztą, zazwyczaj rozwiązania były słodko-gorzkie. Co z tego, że udawało mu się znaleźć sprawcę, skoro ktoś i tak zdążył ucierpieć? Pomagał przywracać sprawiedliwość temu światu – to była służba, a nie praca, którą należało świętować.
Oczywiście swoimi przemyśleniami nie miał zamiaru dzielić się z niemalże nieznajomą. Niemalże, bo tak się złożyło, że akurat poznał jej imię.
– Miło mi panią poznać – powiedział i na chwilę odchylając się nieco bardziej do tyłu. Nie miał przecież zamiaru wchodzić zbyt mocno w osobistą przestrzeń kobiety.
Pokiwał głową, słuchając wyjaśnienia kobiety. Było to całkiem logiczne, to prawda; bez wątpienia jednak Lucy musiała być przynajmniej dość inteligentna, aby tak szybko wejść w rolę.
– Nie, nie, wszystko w porządku – uspokoił ją ruchem dłoni, unosząc i brew, i szampana w górę. Musieli dbać o pozory, prawda? Gdy już opuścił kieliszek, upił z niego łyk. – Chyba ma pani rację… Lepiej nie przesiadujmy tu zbyt długo, chociaż przyznaję, ten lokal nie wygląda mi na taki, w którym ktokolwiek mógłby coś takiego świętować.
Ostatnie zdanie wypowiedział ciszej, rzucając krótkie spojrzenie na lokal. Był czysty, jednak zdecydowanie nie miał wyjątkowego charakteru i nie wybrałby go raczej na spędzenie takiego dnia z ukochaną osobą. A gdyby nie było go stać na nic więcej, to chyba preferowałby po prostu jakiś las, łąkę, czy jezioro. Tam przynajmniej byłoby ładnie, a ciepła pogoda wręcz zachęcała do takiego świętowania.
– Zdecydowanie nie – powiedział z łagodnym uśmiechem. – Jest pani stąd? – zadał pierwsze pytanie, jakie przyszło mu do głowy, powoli myśląc o tym, aby jednak zacząć z jadłodajni wychodzić. Jeśli naprawdę przyjdą tu faktycznie zakochani nowożeńcy, lepiej, żeby ich tutaj nie było. Z drugiej strony zrobiło mu się trochę żal tego, który popełnił taki błąd i będzie musiał za niego zapłacić.
Oczywiście swoimi przemyśleniami nie miał zamiaru dzielić się z niemalże nieznajomą. Niemalże, bo tak się złożyło, że akurat poznał jej imię.
– Miło mi panią poznać – powiedział i na chwilę odchylając się nieco bardziej do tyłu. Nie miał przecież zamiaru wchodzić zbyt mocno w osobistą przestrzeń kobiety.
Pokiwał głową, słuchając wyjaśnienia kobiety. Było to całkiem logiczne, to prawda; bez wątpienia jednak Lucy musiała być przynajmniej dość inteligentna, aby tak szybko wejść w rolę.
– Nie, nie, wszystko w porządku – uspokoił ją ruchem dłoni, unosząc i brew, i szampana w górę. Musieli dbać o pozory, prawda? Gdy już opuścił kieliszek, upił z niego łyk. – Chyba ma pani rację… Lepiej nie przesiadujmy tu zbyt długo, chociaż przyznaję, ten lokal nie wygląda mi na taki, w którym ktokolwiek mógłby coś takiego świętować.
Ostatnie zdanie wypowiedział ciszej, rzucając krótkie spojrzenie na lokal. Był czysty, jednak zdecydowanie nie miał wyjątkowego charakteru i nie wybrałby go raczej na spędzenie takiego dnia z ukochaną osobą. A gdyby nie było go stać na nic więcej, to chyba preferowałby po prostu jakiś las, łąkę, czy jezioro. Tam przynajmniej byłoby ładnie, a ciepła pogoda wręcz zachęcała do takiego świętowania.
– Zdecydowanie nie – powiedział z łagodnym uśmiechem. – Jest pani stąd? – zadał pierwsze pytanie, jakie przyszło mu do głowy, powoli myśląc o tym, aby jednak zacząć z jadłodajni wychodzić. Jeśli naprawdę przyjdą tu faktycznie zakochani nowożeńcy, lepiej, żeby ich tutaj nie było. Z drugiej strony zrobiło mu się trochę żal tego, który popełnił taki błąd i będzie musiał za niego zapłacić.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie czuła się najlepiej z tym, że wykorzystali czyjeś święto, by uratować własny tyłek. Właściwie wyszło to z jej inicjatywy więc to ona wykorzystała czyjeś święto. Przyszło jej to bardzo szybko i bardzo…łatwo. Ktoś patrzący na to z boku, nie mający pojęcia o tym jakim jest człowiekiem i co myśli o ludziach mógłby pomyśleć, że zdarza jej się to dość często. Wykorzystywać czyjeś dobro, nie przejmować się konsekwencjami własnych czynów. Nauczyła się już nie brać do siebie opinii innych. Wiedziała, że ludzie patrzą na pryzmat innych przez swój własny. Dawniej zależało jej na tym by ludzie mówili o niej dobrze, by widzieli te wszystkie cechy charakteru wyłożone na tacy. Teraz już jej na tym nie zależało. Teraz była po prostu sobą i wyznawała jedną ważną zasadę, o której możliwe, że dziś zapomniała. Traktuj ludzi tak jak sam chcesz być traktowany.
Uśmiechnęła się delikatnie na słowa mężczyzny i skinęła głową. Nie ma to jak poznawać narzeczoną w dniu zaręczyn. Choć nie znała Rogera nazbyt dobrze i wyciąganie wniosków na jego temat nie było raczej dobrą strategią, to znała się na ludziach. Po zachowaniu czarodzieja mogła wywnioskować, że tego typu atrakcje nie były jego specjalnością. Już i tak niezbyt mogła się z tego wycofać. – Może nie jest to idealne miejsce do wyznawania sobie miłości…ale z drugiej strony w obecnych czasach chyba każde jest odpowiednie. Muszą tak czy inaczej proponować to ludziom, skoro mają cały zespół, muzykę na żywo i robią to całkiem sprawnie – uśmiechnęła delikatnie. Z miłością nie warto było czekać. Przede wszystkim, teraz gdy świat pogrążył się w cierpieniu. Nie dziwiła się ludziom, że próbowali wyrwać choć namiastkę szczęścia i normalności. – Tak, zdecydowanie lepiej szybko się stąd ewakuować. – dodała zgadzając się z mężczyzną. Właściwie nawet nie poczekali na jakiś znak, nie zapytali Bennetta o imię, którym mógłby potwierdzić tę całą szopkę.
Blondynka upiła łyk szampana i pokręciła głową w odpowiedzi. – Nie, miałam tu spotkanie, a później unoszący się tu zapach przypomniał mi o konieczności spożywania posiłków. Niestety to będzie musiało zaczekać. – odparła przesuwając spojrzeniem po pracowniku stojącym za szerokim barem. – Mam nadzieje, że panu również uda się ponowić spotkanie, które właściwie pana tu sprowadziło. – dodała. Prowadzona między nimi rozmowa była dość specyficzna. Z jednej strony musieli udawać szaleńczo zakochanych, a z drugiej… nic o sobie nie wiedzieli. Zaczęła czuć się zmęczona, przebodźcowana i głodna. To ostatnie zdecydowanie dominowało. Posiedzieli tak jeszcze chwile by stworzyć odpowiednie pozory, a po chwili zdecydowali się wspólnie opuścić jadłodajnie. Podziękowała obsłudze za wspaniałą niespodziankę, a gdy oddalili się na odpowiednią odległość, blondynka uśmiechnęła się szeroko. – Bardzo panu dziękuje i bardzo pana przepraszam. Bycie fałszywą narzeczoną było najciekawszym doświadczeniem dzisiejszego dnia. – pożegnała się i szybko przeniosła się na Kres. Miała dość niespodzianek na dziś.
ztx2?
Uśmiechnęła się delikatnie na słowa mężczyzny i skinęła głową. Nie ma to jak poznawać narzeczoną w dniu zaręczyn. Choć nie znała Rogera nazbyt dobrze i wyciąganie wniosków na jego temat nie było raczej dobrą strategią, to znała się na ludziach. Po zachowaniu czarodzieja mogła wywnioskować, że tego typu atrakcje nie były jego specjalnością. Już i tak niezbyt mogła się z tego wycofać. – Może nie jest to idealne miejsce do wyznawania sobie miłości…ale z drugiej strony w obecnych czasach chyba każde jest odpowiednie. Muszą tak czy inaczej proponować to ludziom, skoro mają cały zespół, muzykę na żywo i robią to całkiem sprawnie – uśmiechnęła delikatnie. Z miłością nie warto było czekać. Przede wszystkim, teraz gdy świat pogrążył się w cierpieniu. Nie dziwiła się ludziom, że próbowali wyrwać choć namiastkę szczęścia i normalności. – Tak, zdecydowanie lepiej szybko się stąd ewakuować. – dodała zgadzając się z mężczyzną. Właściwie nawet nie poczekali na jakiś znak, nie zapytali Bennetta o imię, którym mógłby potwierdzić tę całą szopkę.
Blondynka upiła łyk szampana i pokręciła głową w odpowiedzi. – Nie, miałam tu spotkanie, a później unoszący się tu zapach przypomniał mi o konieczności spożywania posiłków. Niestety to będzie musiało zaczekać. – odparła przesuwając spojrzeniem po pracowniku stojącym za szerokim barem. – Mam nadzieje, że panu również uda się ponowić spotkanie, które właściwie pana tu sprowadziło. – dodała. Prowadzona między nimi rozmowa była dość specyficzna. Z jednej strony musieli udawać szaleńczo zakochanych, a z drugiej… nic o sobie nie wiedzieli. Zaczęła czuć się zmęczona, przebodźcowana i głodna. To ostatnie zdecydowanie dominowało. Posiedzieli tak jeszcze chwile by stworzyć odpowiednie pozory, a po chwili zdecydowali się wspólnie opuścić jadłodajnie. Podziękowała obsłudze za wspaniałą niespodziankę, a gdy oddalili się na odpowiednią odległość, blondynka uśmiechnęła się szeroko. – Bardzo panu dziękuje i bardzo pana przepraszam. Bycie fałszywą narzeczoną było najciekawszym doświadczeniem dzisiejszego dnia. – pożegnała się i szybko przeniosła się na Kres. Miała dość niespodzianek na dziś.
ztx2?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
stąd
Nie była ani przyzwyczajona, ani tym bardziej nauczona, w jaki sposób powinna reagować na podobne sytuacje. Oczywiście, że intuicyjne zachowania sobie chwaliła, ale, wnioskując po słowach Brendana, nie dość wprawnie z nich korzystała. Posiadał i obwieszczał jej fundamentalną prawdę, ale ona poniekąd nie potrafiła jej sobie przetłumaczyć.
- Spotkałam ciebie, więc gdybym uciekła, nie doszłoby do tego - odparła, wolno dobierając słowa, analizując to wszystko raz jeszcze. - Jak odróżnić złego człowieka od tego o dobrym sercu, kiedy obaj mogą wyglądać tak samo? Ale... masz rację. Tylko pogodzić się z tym nie mogę, że czarodziej musi bać się teraz drugiego czarodzieja. - westchnęła cicho na koniec, ciężko, bo przecież to samo musiało przydarzyć się Pomonie. Ona też zaufała niewłaściwemu człowiekowi, zabrnęła w tym wszystkim zbyt daleko, potknęła się i spotkał ją koniec, którego nikt nigdy jej nie życzył. Miała przecież dzieci, rodzinę, bliskich. Zmarszczyła przyprószone miedzią brwi, zaciskając lekko usta. Te długie listy nazwisk i na jednej z nich ona. Pomona Vane. Poprawiła szal na włosach, dłonie zaraz opuszczając, ale nie wsuwając ich do kieszeni. Nie powinna, stała przy mężczyźnie, nie znali się na tyle dobrze, by mogła czuć się obok niego całkiem swobodnie. Nawet jeśli okazał się być dobrym człowiekiem w ubraniu złodzieja. Jej sukienki już dawno straciły czar nowości, ale wciąż były prane i prasowane, by posłużyły jeszcze długo, dopóki nie znajdą się pieniądze na nową; to i tak czyniło z niej smaczny kąsek dla rabusia. Zdawała sobie z tego sprawę, ale przecież nie mogła zakładać na siebie łachmanów, była głosem ludu. Spojrzała znów na Brendana, chwytając w porę rudy lok, zanim zawiał go wiatr. - Mówiła nam o tym. Dziękuję, że jej pomogłeś - uśmiechnęła się lekko. Mówiła, że potrafi kilka naprawdę zaawansowanych zaklęć z obrony przed czarną magią, nawet zaklęcie patronusa, mówiła, że uczyli ją najzdolniejsi, chociaż nigdy nie zdradzała imion. Wtedy nie mogła, dziś wiedzieli, że była częścią Zakonu Feniksa i to prawdopodobnie była jedyna prawdziwa informacja wypalona wtedy na plakatach. - To nie jej wina, prawda? - pytanie było gorzkie. To ona wciąż umiała zbyt mało i nie była w stanie się obronić? Przecież była zdolna. Przecież nawet potrafiła odgonić dementora. Usta zadrżały lekko. Odchrząknęła nerwowo i przełknęła rosnącą w gardle gulę. Nie, nie chciała tu płakać. Nie znowu. - Przepraszam. - otarła policzki wierzchem dłoni, pociągnęła cicho nosem. - Nie tylko z tobą nie był w najlepszych relacjach. My właściwie w ogóle się nie znaliśmy, ale kiedy Pomona o nim mówiła... wydawała się być taka zakochana. Mówiła, że miewali gorsze chwile, ale była taka rumiana, kiedy mówiła, że chcą być razem. Nie mi było oceniać jej wybory.
Deszcz zaczynał spadać z nieba coraz grubszymi kroplami. Nie chciała, żeby się tutaj rozdzielali, nie, kiedy tak wiele było przed nią do odkrycia; nie na cmentarzu, bo tutaj żegnało się przecież martwych, nie żywych. Podziękowała mu uśmiechem za zgodę i wsunęła dłoń pod zaproponowaną jej przez niego rękę, przybliżając się na tyle, by obszar zaklęcia objął ich oboje.
Wskazane przez nią miejsce faktycznie było niedaleko, ale zanim dotarli do drzwi, rozpadało się na dobre. Na szczęście weszli do środka nietknięci przez tę wrześniową ulewę. Wiedziała już, dlaczego Pomona pobierała lekcje akurat u niego. Był zdolny, uprzejmy. I potrafił nieźle wystraszyć. Wskazała mu stolik stojący bardziej z tyłu lokalu, a gdy się rozsiadali, podeszła do nich młoda dziewczyna z warkoczem jasnych włosów zaplecionym na plecach.
- Ale pada! - uśmiechnęła się na powitanie. - Coś podać może? Bo dzisiaj w karcie cioteczka zapiekankę robi. Zaraz może jej nie być.
Romy spojrzała na Brendana, jakby pytając się, czy ma na wspomnianą zapiekankę ochotę. Zaprosiła go, zamierzała zapłacić nawet, jeśli to nie leżało w spisie powszechnie znanych manier.
- Poproszę herbatę. Też masz ochotę? - spojrzała na Brendana, dziękując zaraz dziewczynie spojrzeniem za usługę. Sama odetchnęła, gdy zostali sami. Zdjęła płaszcz, w środku było całkiem przyjemnie ciepło, pewnie od nagrzanego pieca na kuchni. - My nigdy nie dowiedzieliśmy się, co tak naprawdę się stało, a ty wydajesz się wiedzieć nawet więcej niż my. Kto jej to zrobił? Tam... - zerknęła na drzwi, jakby chciała przedostać się przez nie z powrotem na cmentarz. - Tam nie ma jej ciała. Pogrzebaliśmy tylko jej rzeczy, które kiedyś u nas zostawiła i... i tak już zostało. Ciało zabrał jej mąż. Nie wdawaliśmy się w sprzeczki, nie mieliśmy na to ani siły, ani ochoty. Jeszcze by w tym czasie brakowało wojny nad jej grobem...
Spojrzenie odeszło na bok, nawet nie zorientowała się, kiedy zaczęła miętosić w palcach skrawek ułożonej na stoliku serwetki. Te wspomnienia wciąż iskrą zapalały w niej syczący płomień nieprzyjemnych emocji, ale prawdę kochała ponad wszystko i ponad wszystko też chciała ją znać.
Nie była ani przyzwyczajona, ani tym bardziej nauczona, w jaki sposób powinna reagować na podobne sytuacje. Oczywiście, że intuicyjne zachowania sobie chwaliła, ale, wnioskując po słowach Brendana, nie dość wprawnie z nich korzystała. Posiadał i obwieszczał jej fundamentalną prawdę, ale ona poniekąd nie potrafiła jej sobie przetłumaczyć.
- Spotkałam ciebie, więc gdybym uciekła, nie doszłoby do tego - odparła, wolno dobierając słowa, analizując to wszystko raz jeszcze. - Jak odróżnić złego człowieka od tego o dobrym sercu, kiedy obaj mogą wyglądać tak samo? Ale... masz rację. Tylko pogodzić się z tym nie mogę, że czarodziej musi bać się teraz drugiego czarodzieja. - westchnęła cicho na koniec, ciężko, bo przecież to samo musiało przydarzyć się Pomonie. Ona też zaufała niewłaściwemu człowiekowi, zabrnęła w tym wszystkim zbyt daleko, potknęła się i spotkał ją koniec, którego nikt nigdy jej nie życzył. Miała przecież dzieci, rodzinę, bliskich. Zmarszczyła przyprószone miedzią brwi, zaciskając lekko usta. Te długie listy nazwisk i na jednej z nich ona. Pomona Vane. Poprawiła szal na włosach, dłonie zaraz opuszczając, ale nie wsuwając ich do kieszeni. Nie powinna, stała przy mężczyźnie, nie znali się na tyle dobrze, by mogła czuć się obok niego całkiem swobodnie. Nawet jeśli okazał się być dobrym człowiekiem w ubraniu złodzieja. Jej sukienki już dawno straciły czar nowości, ale wciąż były prane i prasowane, by posłużyły jeszcze długo, dopóki nie znajdą się pieniądze na nową; to i tak czyniło z niej smaczny kąsek dla rabusia. Zdawała sobie z tego sprawę, ale przecież nie mogła zakładać na siebie łachmanów, była głosem ludu. Spojrzała znów na Brendana, chwytając w porę rudy lok, zanim zawiał go wiatr. - Mówiła nam o tym. Dziękuję, że jej pomogłeś - uśmiechnęła się lekko. Mówiła, że potrafi kilka naprawdę zaawansowanych zaklęć z obrony przed czarną magią, nawet zaklęcie patronusa, mówiła, że uczyli ją najzdolniejsi, chociaż nigdy nie zdradzała imion. Wtedy nie mogła, dziś wiedzieli, że była częścią Zakonu Feniksa i to prawdopodobnie była jedyna prawdziwa informacja wypalona wtedy na plakatach. - To nie jej wina, prawda? - pytanie było gorzkie. To ona wciąż umiała zbyt mało i nie była w stanie się obronić? Przecież była zdolna. Przecież nawet potrafiła odgonić dementora. Usta zadrżały lekko. Odchrząknęła nerwowo i przełknęła rosnącą w gardle gulę. Nie, nie chciała tu płakać. Nie znowu. - Przepraszam. - otarła policzki wierzchem dłoni, pociągnęła cicho nosem. - Nie tylko z tobą nie był w najlepszych relacjach. My właściwie w ogóle się nie znaliśmy, ale kiedy Pomona o nim mówiła... wydawała się być taka zakochana. Mówiła, że miewali gorsze chwile, ale była taka rumiana, kiedy mówiła, że chcą być razem. Nie mi było oceniać jej wybory.
Deszcz zaczynał spadać z nieba coraz grubszymi kroplami. Nie chciała, żeby się tutaj rozdzielali, nie, kiedy tak wiele było przed nią do odkrycia; nie na cmentarzu, bo tutaj żegnało się przecież martwych, nie żywych. Podziękowała mu uśmiechem za zgodę i wsunęła dłoń pod zaproponowaną jej przez niego rękę, przybliżając się na tyle, by obszar zaklęcia objął ich oboje.
Wskazane przez nią miejsce faktycznie było niedaleko, ale zanim dotarli do drzwi, rozpadało się na dobre. Na szczęście weszli do środka nietknięci przez tę wrześniową ulewę. Wiedziała już, dlaczego Pomona pobierała lekcje akurat u niego. Był zdolny, uprzejmy. I potrafił nieźle wystraszyć. Wskazała mu stolik stojący bardziej z tyłu lokalu, a gdy się rozsiadali, podeszła do nich młoda dziewczyna z warkoczem jasnych włosów zaplecionym na plecach.
- Ale pada! - uśmiechnęła się na powitanie. - Coś podać może? Bo dzisiaj w karcie cioteczka zapiekankę robi. Zaraz może jej nie być.
Romy spojrzała na Brendana, jakby pytając się, czy ma na wspomnianą zapiekankę ochotę. Zaprosiła go, zamierzała zapłacić nawet, jeśli to nie leżało w spisie powszechnie znanych manier.
- Poproszę herbatę. Też masz ochotę? - spojrzała na Brendana, dziękując zaraz dziewczynie spojrzeniem za usługę. Sama odetchnęła, gdy zostali sami. Zdjęła płaszcz, w środku było całkiem przyjemnie ciepło, pewnie od nagrzanego pieca na kuchni. - My nigdy nie dowiedzieliśmy się, co tak naprawdę się stało, a ty wydajesz się wiedzieć nawet więcej niż my. Kto jej to zrobił? Tam... - zerknęła na drzwi, jakby chciała przedostać się przez nie z powrotem na cmentarz. - Tam nie ma jej ciała. Pogrzebaliśmy tylko jej rzeczy, które kiedyś u nas zostawiła i... i tak już zostało. Ciało zabrał jej mąż. Nie wdawaliśmy się w sprzeczki, nie mieliśmy na to ani siły, ani ochoty. Jeszcze by w tym czasie brakowało wojny nad jej grobem...
Spojrzenie odeszło na bok, nawet nie zorientowała się, kiedy zaczęła miętosić w palcach skrawek ułożonej na stoliku serwetki. Te wspomnienia wciąż iskrą zapalały w niej syczący płomień nieprzyjemnych emocji, ale prawdę kochała ponad wszystko i ponad wszystko też chciała ją znać.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miała oczywistą rację, być tak nie powinno. O tym, do jakiego bestialstwa czarodzieje bywali zdolni, przekonał się wielokrotnie, wielokrotnie będąc przy tym też zaskakiwanym przekraczaniem kolejnych granic. Plugawa czarna magia wysysała z duszy człowieczeństwo, czyniąc z tych ludzi potwory kierowane chyba już tylko instynktem drapieżcy. Rosmary, szczęśliwie, uboższa była o te doświadczenia.
- A w którą stronę wolisz się pomylić? - odpowiedział pytaniem na pytanie, odróżnić jednego od drugiego się nie dało, jego blizny nie nosiły podpisów tych, którzy wyżłobili je na jego ciele. Ale nie wprowadzały w błąd. Był niebezpieczny, nawet jeśli nie zagrażał jej samej. Takim jak on nie warto było ufać niezależnie od tego, w jakich żyli czasach, bo nie wyglądał, jak wyglądał, bez powodu. Kiwnął głową, słysząc podziękowania, nie zasłużył sobie na nie. Nie potrzebował ich. Robił to dla niej, swojej przyjaciółki, robił to z ramienia Zakonu Feniksa, bo musiała to umieć. Wiele sekretów ukrywała przed swoją rodziną, ale robiła to po to, żeby ich chronić. Uniósł ku niej spojrzenie dopiero, kiedy spytała, czy to była jej wina. Wina? Czy dało się winić ofiarę za to, że została zamordowana? To była ich wina, powinni zapewnić jej lepszą ochronę. Pomóc, kiedy jeszcze był na to czas. Topił się w gnoju, kiedy umierała. - Podjęła świadome decyzje, które ją tutaj doprowadziły. - W jego głosie wybrzmiała dziwna pustka, żal, przedzierający się przez tłumione emocje. Czy dało się to nazwać winą? Wielu szlachetnych czarodziejów już odeszło, ale odeszli po to, by oni mogli dalej kontynuować to, co zaczęli. Wiedziała, że za swoje czyny być może pewnego dnia odpowie. Uznała, że warto. - Ale do końca zachowała się tak, jak należy. Powinnaś być z niej dumna. Wszyscy powinni. - Posiadała przecież wiele ważnych informacji, a żadna z nich nie została wykorzystana przeciwko nim. Była odważną i szlachetną czarownicą. Wojowniczką, nawet jeśli na to nie wyglądała. Taką powinna zostać zapamiętana. Będzie im jej brakowało, już brakowało, znów nakrył własne myśli na tym, że nie odnotowały upływu czasu. Uciekł spojrzeniem od jej twarzy, gdy zadrżały jej usta, nie miała za co przepraszać. Pomona była czarownicą, która zasługiwała na łzy. I nie uniósł spojrzenia, gdy mówiła dalej.
- Mam nadzieję, że była wtedy szczęśliwa - odparł po dłuższej chwili, choć nie rozumiał i nie potrafił zrozumieć jej wyboru. Nie był odpowiednią osobą, żeby to krytykować, a już na pewno nie powinien robić tego nad jej grobem. Niewerbalne finite ugasiło zaklęcie w chwili, w której pierwsza przekraczała próg baru, wszedł krótko po niej, ukrywając różdżkę i za nią podążył do stolika, który wybrała. Dziewczyna w środku powitała ich otwarcie, może wiedziała, kim był, a może swobodne zachowanie Rosemary odciągało od niego uwagę. Poczuł na sobie jej pytający wzrok, ale nie odpowiedział, ani na gest, ani na późniejsze zapytanie, unosząc spojrzenie bezpośrednio ku dziewczynie z warkoczem.
- Dla pani herbatę - powtórzył po niej, bo jego maniery pozostawały w kanonie, z którego nie zamierzał wychodzić. - Dla mnie kawę, czarną - Źle sypiał, od powrotu. Wuj poradził mu pić zioła, które koiły nerwy, a które sam pamiętał ze swojej służby, ale nie mógł spać w ciągu dnia. Pominął posiłek, jeśli ona go nie chciała, on też nie powinien. - Mówiłem poważnie - zwrócił się do Rosemary, z łagodnym wyrazem twarzy, bo wbrew tej zapowiedzi żartował. - Nie zamierzam cię okraść - zadeklarował, mając nadzieję, że to skutecznie ukróci ewentualne protesty. - Wezmę - oznajmił, nie czekał na odpowiedź na swoje poprzednie słowa, bo kiedy nie mogła odpowiedzieć, nie mogła im zaprzeczyć. Odwiesił jej płaszcz na pobliski stojak, bez przekonania zsunął z ramion też swoją kurtkę. Nie był jeszcze dostatecznie silny, żeby nosić swoją ciężką protezę - zabliźniony kikut straszył na poranionym ciele, ale już go nie ukryje. Przerzucił kilka posiadanych monet z kurtki do kieszeni spodni, na szybko badając ich stan. Nie przyzwyczaił się jeszcze do tego, jak bardzo obniżył się jego aurorski żołd, ale na dziś pieniędzy powinno mu wystarczyć. Zajął miejsce naprzeciw niej, prawa ręka została pod stołem.
- Ludzie Malfoya - odpowiedział bez zawahania, nie znał nazwisk, tak naprawdę wcale nie znał też konkretów, które mogłyby ją zadowolić. Mówiła, że minął już rok, jego przez cały ten czas nie było. Udało mu się pozyskać kilka informacji, ale nie były tak dokładne, jak na to liczyła. - Ktoś odebrał za nią nagrodę - dodał gorzko, można było za nią dostać małą fortunę, ale i tak za nisko wycenili jej życie. - Przykro mi, że wam nie powiedziano. - Brzmiało to raczej jak pusty frazes, niż rzeczywiste współczucie. Było frazesem, bo tego błędu nie dało się naprawić. Sam przecież dowiedział się dopiero teraz, wspominał jej o tym. - Nasi pewnie uznali, że Jayden przekaże wieści rodzinie. - I kolejny raz - nie powinni byli mu ufać. Zaczął zastanawiać się nad tym, ile sam Jayden wiedział o tym, co robiła i kim była jego żona. Czy Pomona potrafiłaby to przed nim ukryć? Musiała, nie zdradziłaby mu przecież tajemnic Zakonu Feniksa. Jak mogli żyć razem? Pokręcił głową niechętnie. - Pochował ją gdzieś indziej? - Miał do tego prawo, jako jej mąż. Powinna przecież spocząć przy jego rodzinie. Nie wiedzieli nawet, czy to zrobił? Westchnął ciężko, jak ciężka zdała mu się teraz atmosfera. Wiedział, że tak naprawdę nie miało to znaczenia, bo jej dusza poniosła karę najstraszliwszą i została zniszczona. I ta właśnie myśl - bolała go najmocniej. I tym bólem dzielić się nie chciał, bo nie potrafił odebrać jej nadziei. - Chciałbym móc powiedzieć więcej, ale obawiam się, że nie jestem najlepszym informatorem. Mogę jedynie... mogę spróbować cię z kimś skontaktować - rzucił niepewnie, bo propozycji nie był pewny. Billy, Billy wiedział najwięcej. Sam też musiał z nim porozmawiać. Czy Billy zgodzi się w ogóle do tego wracać, tego nie mógł jeszcze wiedzieć.
- A w którą stronę wolisz się pomylić? - odpowiedział pytaniem na pytanie, odróżnić jednego od drugiego się nie dało, jego blizny nie nosiły podpisów tych, którzy wyżłobili je na jego ciele. Ale nie wprowadzały w błąd. Był niebezpieczny, nawet jeśli nie zagrażał jej samej. Takim jak on nie warto było ufać niezależnie od tego, w jakich żyli czasach, bo nie wyglądał, jak wyglądał, bez powodu. Kiwnął głową, słysząc podziękowania, nie zasłużył sobie na nie. Nie potrzebował ich. Robił to dla niej, swojej przyjaciółki, robił to z ramienia Zakonu Feniksa, bo musiała to umieć. Wiele sekretów ukrywała przed swoją rodziną, ale robiła to po to, żeby ich chronić. Uniósł ku niej spojrzenie dopiero, kiedy spytała, czy to była jej wina. Wina? Czy dało się winić ofiarę za to, że została zamordowana? To była ich wina, powinni zapewnić jej lepszą ochronę. Pomóc, kiedy jeszcze był na to czas. Topił się w gnoju, kiedy umierała. - Podjęła świadome decyzje, które ją tutaj doprowadziły. - W jego głosie wybrzmiała dziwna pustka, żal, przedzierający się przez tłumione emocje. Czy dało się to nazwać winą? Wielu szlachetnych czarodziejów już odeszło, ale odeszli po to, by oni mogli dalej kontynuować to, co zaczęli. Wiedziała, że za swoje czyny być może pewnego dnia odpowie. Uznała, że warto. - Ale do końca zachowała się tak, jak należy. Powinnaś być z niej dumna. Wszyscy powinni. - Posiadała przecież wiele ważnych informacji, a żadna z nich nie została wykorzystana przeciwko nim. Była odważną i szlachetną czarownicą. Wojowniczką, nawet jeśli na to nie wyglądała. Taką powinna zostać zapamiętana. Będzie im jej brakowało, już brakowało, znów nakrył własne myśli na tym, że nie odnotowały upływu czasu. Uciekł spojrzeniem od jej twarzy, gdy zadrżały jej usta, nie miała za co przepraszać. Pomona była czarownicą, która zasługiwała na łzy. I nie uniósł spojrzenia, gdy mówiła dalej.
- Mam nadzieję, że była wtedy szczęśliwa - odparł po dłuższej chwili, choć nie rozumiał i nie potrafił zrozumieć jej wyboru. Nie był odpowiednią osobą, żeby to krytykować, a już na pewno nie powinien robić tego nad jej grobem. Niewerbalne finite ugasiło zaklęcie w chwili, w której pierwsza przekraczała próg baru, wszedł krótko po niej, ukrywając różdżkę i za nią podążył do stolika, który wybrała. Dziewczyna w środku powitała ich otwarcie, może wiedziała, kim był, a może swobodne zachowanie Rosemary odciągało od niego uwagę. Poczuł na sobie jej pytający wzrok, ale nie odpowiedział, ani na gest, ani na późniejsze zapytanie, unosząc spojrzenie bezpośrednio ku dziewczynie z warkoczem.
- Dla pani herbatę - powtórzył po niej, bo jego maniery pozostawały w kanonie, z którego nie zamierzał wychodzić. - Dla mnie kawę, czarną - Źle sypiał, od powrotu. Wuj poradził mu pić zioła, które koiły nerwy, a które sam pamiętał ze swojej służby, ale nie mógł spać w ciągu dnia. Pominął posiłek, jeśli ona go nie chciała, on też nie powinien. - Mówiłem poważnie - zwrócił się do Rosemary, z łagodnym wyrazem twarzy, bo wbrew tej zapowiedzi żartował. - Nie zamierzam cię okraść - zadeklarował, mając nadzieję, że to skutecznie ukróci ewentualne protesty. - Wezmę - oznajmił, nie czekał na odpowiedź na swoje poprzednie słowa, bo kiedy nie mogła odpowiedzieć, nie mogła im zaprzeczyć. Odwiesił jej płaszcz na pobliski stojak, bez przekonania zsunął z ramion też swoją kurtkę. Nie był jeszcze dostatecznie silny, żeby nosić swoją ciężką protezę - zabliźniony kikut straszył na poranionym ciele, ale już go nie ukryje. Przerzucił kilka posiadanych monet z kurtki do kieszeni spodni, na szybko badając ich stan. Nie przyzwyczaił się jeszcze do tego, jak bardzo obniżył się jego aurorski żołd, ale na dziś pieniędzy powinno mu wystarczyć. Zajął miejsce naprzeciw niej, prawa ręka została pod stołem.
- Ludzie Malfoya - odpowiedział bez zawahania, nie znał nazwisk, tak naprawdę wcale nie znał też konkretów, które mogłyby ją zadowolić. Mówiła, że minął już rok, jego przez cały ten czas nie było. Udało mu się pozyskać kilka informacji, ale nie były tak dokładne, jak na to liczyła. - Ktoś odebrał za nią nagrodę - dodał gorzko, można było za nią dostać małą fortunę, ale i tak za nisko wycenili jej życie. - Przykro mi, że wam nie powiedziano. - Brzmiało to raczej jak pusty frazes, niż rzeczywiste współczucie. Było frazesem, bo tego błędu nie dało się naprawić. Sam przecież dowiedział się dopiero teraz, wspominał jej o tym. - Nasi pewnie uznali, że Jayden przekaże wieści rodzinie. - I kolejny raz - nie powinni byli mu ufać. Zaczął zastanawiać się nad tym, ile sam Jayden wiedział o tym, co robiła i kim była jego żona. Czy Pomona potrafiłaby to przed nim ukryć? Musiała, nie zdradziłaby mu przecież tajemnic Zakonu Feniksa. Jak mogli żyć razem? Pokręcił głową niechętnie. - Pochował ją gdzieś indziej? - Miał do tego prawo, jako jej mąż. Powinna przecież spocząć przy jego rodzinie. Nie wiedzieli nawet, czy to zrobił? Westchnął ciężko, jak ciężka zdała mu się teraz atmosfera. Wiedział, że tak naprawdę nie miało to znaczenia, bo jej dusza poniosła karę najstraszliwszą i została zniszczona. I ta właśnie myśl - bolała go najmocniej. I tym bólem dzielić się nie chciał, bo nie potrafił odebrać jej nadziei. - Chciałbym móc powiedzieć więcej, ale obawiam się, że nie jestem najlepszym informatorem. Mogę jedynie... mogę spróbować cię z kimś skontaktować - rzucił niepewnie, bo propozycji nie był pewny. Billy, Billy wiedział najwięcej. Sam też musiał z nim porozmawiać. Czy Billy zgodzi się w ogóle do tego wracać, tego nie mógł jeszcze wiedzieć.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Znów miał rację, choć tym razem pytanie pozostawiła bez odpowiedzi z tego prostego względu, że było retoryczne. Tylko gubiła się w tym jeszcze. Gubiła się we własnej ufności, we własnej wierze w choć najmniejszą iskrę nadziei drzemiącą nawet w najtwardszym sercu. Nie doświadczyła zła na własnej skórze, działo się za to dookoła niej - długie listy zaginionych i martwych, ludzie przychodzący po pomoc do Wiśniowego Sadu, ogłoszenia o kolejnych atakach wypowiadane jej ustami. Może w innej sytuacji faktycznie by uciekła, może nawet chwyciłaby za różdżkę. Teraz była jak łania, którą sparaliżowało nagłe światło reflektorów. Zmarszczyła nieco brwi w ponurym zamyśleniu. Powinna pójść w ślady Pomony i nauczyć się czegoś więcej niż tylko wyjątkowo słabego zaklęcia tarczy.
- Zawsze byliśmy z niej dumni. Oddała całą siebie Hogwartowi, oddała całą siebie Zakonowi Feniksa nawet, jeśli nie mówiła o tym wprost. Baliśmy się o nią, nie bez powodu zresztą. - odparła cichszym głosem. Nie byli tu już sami, w jadłodajni, prócz nich, wciąż byli pracownicy i mieszkańcy chcący zażyć tu odrobiny spokoju. - Kawa na pusty żołądek? - uśmiechnęła się kątem ust, choć uśmiech nie dotarł do oczu. Mimo wszystko te słowa znaczył żartobliwy on. - Uwierzyłam ci na słowo. Chciałam wziąć odpowiedzialność za to, że cię tu zaprosiłam, a ty uprzejmie się zgodziłeś. Dziękuję - odpowiedziała, wcale nie buntując się przed jego ostrzeżeniem. Zamiast kolejnego słowa pojawił się uśmiech wdzięczności. Matula zawsze mówiła, żeby takim drobnym gestom nigdy nie odmawiać, bo mężczyźni czują się wtedy na miejscu; bo to nagradza ich klasę i dobre wychowanie. Obejrzała się na niego, siadając od razu przy stole, chcąc od razu kontynuować, ale jej spojrzenie padło na jego rękę. A raczej na tę, której nie miał. Przypomniał jej się David. Ten młody chłopak, którego raz przynieśli do Sadu; ten sam, którego lewe ramię było przeorane od początku do końca; ten sam, którego dłoń wyglądała jak rozczapierzona gałąź umierającego drzewa; ten sam, który tę dłoń potem stracił. Nie zmieniała mu bandaży, ale Peony, którą wyszkolono na medyczkę, mówiła, że było z nim źle. David ostatecznie zmarł, magia Cieni zbyt głęboko się w nim zakorzeniła, zareagowali zbyt późno, wykrwawił się. Spojrzała na Brendana w szoku, ale w jej źrenicach i jasnych rysach poprzetykanych piegami nie mógł dostrzec obrzydzenia. Dostrzegł za to strach, strach o niego. Jak to się stało? Jak udało ci się przeżyć? Nie zapytała. Odwróciła wzrok, bo zdała sobie sprawę, że wpatruje się w niego zbyt długo; błądziła nim przez chwilę po bokach, aż w końcu przyszła dziewczyna z dwoma kubkami nie do pary. Objęła swój bez ceregieli. Pachniało miętą i szałwią. Skrzywiła się, kiedy powiedział o nagrodzie. - Ohydztwo. Brać pieniądze za krew niewinnych. - zerknęła na niego ponownie, kiedy wyraził wobec tego całego zdarzenia swoją przykrość, ale zaraz jej spojrzenie opadło miękko na kołyszącą się z lekka taflę zaparzającego się napoju. Nie pamiętała tak dokładnie dnia, kiedy się dowiedziała. Nie była pewna, czy był to poniedziałek czy środa. Poranek czy wieczór? Emocje zatarły prawdziwość tamtej chwili, wstrząsnęły nią wtedy w posadach. Wzięła głębszy wdech, opuszką kciuka wodziła po krawędzi rozgrzanego kubka. - Nikt nie mógł wiedzieć, że Jayden potraktuje nas w ten sposób. Powiedział nam już po fakcie, po pogrzebie. Nie wiem, gdzie się odbył, kto na nim był. Może pożegnał ją sam. - zmarszczyła brwi, wciąż plątała się w niej ta iskra złości. - Ich dzieci też od tamtego czasu nie widzieliśmy. Nie wiemy, gdzie są, czy nie potrzebują pomocy. Odciął się. - nie powinna go za to winić, na pewno chciał dobrze, chciał najlepiej dla siebie i swoich dzieci, przecież został im już tylko ojciec. Przyciągnęła sobie chusteczkę, żeby znów wolną dłonią miętosić jeden z jej rogów. Kiedy nie miała pod palcami klawiatury pianina, nie wiedziała, co miała z nimi robić. - Kto to taki? - brwi uniosły się lekko ku górze, twarz złagodniała. - Chcę znać prawdę. I tak już daleko w tym zabrnęłam, nie ma sensu się cofać.
Nie wiedziała, że podobne emocje mogły też trawić czarodziejów po drugiej stronie tego konfliktu. Brendan opowiadał rzeczowo, niemal bez emocji, co pomogło jej samej zachować pion.
- Zawsze byliśmy z niej dumni. Oddała całą siebie Hogwartowi, oddała całą siebie Zakonowi Feniksa nawet, jeśli nie mówiła o tym wprost. Baliśmy się o nią, nie bez powodu zresztą. - odparła cichszym głosem. Nie byli tu już sami, w jadłodajni, prócz nich, wciąż byli pracownicy i mieszkańcy chcący zażyć tu odrobiny spokoju. - Kawa na pusty żołądek? - uśmiechnęła się kątem ust, choć uśmiech nie dotarł do oczu. Mimo wszystko te słowa znaczył żartobliwy on. - Uwierzyłam ci na słowo. Chciałam wziąć odpowiedzialność za to, że cię tu zaprosiłam, a ty uprzejmie się zgodziłeś. Dziękuję - odpowiedziała, wcale nie buntując się przed jego ostrzeżeniem. Zamiast kolejnego słowa pojawił się uśmiech wdzięczności. Matula zawsze mówiła, żeby takim drobnym gestom nigdy nie odmawiać, bo mężczyźni czują się wtedy na miejscu; bo to nagradza ich klasę i dobre wychowanie. Obejrzała się na niego, siadając od razu przy stole, chcąc od razu kontynuować, ale jej spojrzenie padło na jego rękę. A raczej na tę, której nie miał. Przypomniał jej się David. Ten młody chłopak, którego raz przynieśli do Sadu; ten sam, którego lewe ramię było przeorane od początku do końca; ten sam, którego dłoń wyglądała jak rozczapierzona gałąź umierającego drzewa; ten sam, który tę dłoń potem stracił. Nie zmieniała mu bandaży, ale Peony, którą wyszkolono na medyczkę, mówiła, że było z nim źle. David ostatecznie zmarł, magia Cieni zbyt głęboko się w nim zakorzeniła, zareagowali zbyt późno, wykrwawił się. Spojrzała na Brendana w szoku, ale w jej źrenicach i jasnych rysach poprzetykanych piegami nie mógł dostrzec obrzydzenia. Dostrzegł za to strach, strach o niego. Jak to się stało? Jak udało ci się przeżyć? Nie zapytała. Odwróciła wzrok, bo zdała sobie sprawę, że wpatruje się w niego zbyt długo; błądziła nim przez chwilę po bokach, aż w końcu przyszła dziewczyna z dwoma kubkami nie do pary. Objęła swój bez ceregieli. Pachniało miętą i szałwią. Skrzywiła się, kiedy powiedział o nagrodzie. - Ohydztwo. Brać pieniądze za krew niewinnych. - zerknęła na niego ponownie, kiedy wyraził wobec tego całego zdarzenia swoją przykrość, ale zaraz jej spojrzenie opadło miękko na kołyszącą się z lekka taflę zaparzającego się napoju. Nie pamiętała tak dokładnie dnia, kiedy się dowiedziała. Nie była pewna, czy był to poniedziałek czy środa. Poranek czy wieczór? Emocje zatarły prawdziwość tamtej chwili, wstrząsnęły nią wtedy w posadach. Wzięła głębszy wdech, opuszką kciuka wodziła po krawędzi rozgrzanego kubka. - Nikt nie mógł wiedzieć, że Jayden potraktuje nas w ten sposób. Powiedział nam już po fakcie, po pogrzebie. Nie wiem, gdzie się odbył, kto na nim był. Może pożegnał ją sam. - zmarszczyła brwi, wciąż plątała się w niej ta iskra złości. - Ich dzieci też od tamtego czasu nie widzieliśmy. Nie wiemy, gdzie są, czy nie potrzebują pomocy. Odciął się. - nie powinna go za to winić, na pewno chciał dobrze, chciał najlepiej dla siebie i swoich dzieci, przecież został im już tylko ojciec. Przyciągnęła sobie chusteczkę, żeby znów wolną dłonią miętosić jeden z jej rogów. Kiedy nie miała pod palcami klawiatury pianina, nie wiedziała, co miała z nimi robić. - Kto to taki? - brwi uniosły się lekko ku górze, twarz złagodniała. - Chcę znać prawdę. I tak już daleko w tym zabrnęłam, nie ma sensu się cofać.
Nie wiedziała, że podobne emocje mogły też trawić czarodziejów po drugiej stronie tego konfliktu. Brendan opowiadał rzeczowo, niemal bez emocji, co pomogło jej samej zachować pion.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dostrzegł ponuro zmarszczoną rdzawą brew, milczała. Padał deszcz, cmentarne alejki pełne były błota. Miała na sobie elegancką sukienkę, tak jak elegancką była kobietą, dokąd miałaby właściwie dobiec? Donikąd, wiedział o tym przecież, ale i tak to mówił. Zakapiorów o jego twarzy nie spotka w tych stronach wielu, o tym też wiedział, a jeśli na jakichś natrafi, szansa, że ich historia będzie podobna do jego, nie była wysoka. Mówił, jakby wiedział, co mogło grozić jej w Plymouth, choć przecież sam dopiero się tego uczył. Milczał i on, ciszę przerwała ona, kolejnym wspomnieniem Pomony. Wciąż ciężko było mu myśleć o niej w taki sposób - jak o przeszłości, która nie zdarzy się ponownie. Kiwnął głową, przyjmując te zapewnienia. Niewielu odchodziło z podobnie czystym sumieniem, nawet jeśli marna była to pociecha dla bliskich. Melancholijny nastrój przerwały dopiero jej dalsze słowa. Zaśmiał się, gdy spytała o kawę, krótko, bezgłośnie, po czym, z uśmiechem kierowanym chyba tylko do własnych myśli, pokręcił głową, przecząco.
- Przepraszam - za tę reakcję, wciąż się uśmiechał. - Po prostu... dawno tego nie słyszałem. Moja siostra często mi to powtarzała. - Wiadomość o córce Wealseyów, wyprutej z żołądka olbrzymiej ryby wyrzuconej na brzeg w Weymouth, obiegła już chyba całą okolicę. Neala dochodziła do siebie, powoli, ale ozdrowieje. Nie spodziewał się, że po powrocie będzie szukał jej w szpitalu, ale jeszcze kilka, kilkanaście tygodni temu nie wierzył, że w ogóle jeszcze kiedyś zdoła ją zobaczyć, a to sprawiało, że dzisiejsza bliskość siostry była tak samo niewiarygodna, jak odległość zmarłej Pomony. Neala nie lubiła, kiedy pił za dużo kawy. On tęsknił za tym smakiem, nawet jeśli ta tutaj wyglądała lurowato. Żołądek potrafił przyzwyczaić się do wszystkiego, ale nawet on wiedział, że jego stan niekoniecznie był najlepszym tematem na pogawędkę z kobietą taką jak ona. Ale atmosfera gęstniała i bez tego. Czuł na sobie jej spojrzenia, czuł je coraz częściej w ogóle. W niewoli nie patrzył nikt, wiedzieli wszyscy. Chciał wykrzyczeć całemu światu, że mimo bycia kaleką wciąż był silniejszy od wszystkich tych, którzy patrzyli dziś z litością, ale wiedział, że prawda, którą trzeba było wykrzyczeć, nie była wcale prawdą. Znów widział strach w jej oczach, wolał już widzieć ten rodzaj strachu, który ukazała mu wcześniej. Nie potrzebował współczucia, udowodnił już światu, jak trudno go zabić - czemu wciąż nie wierzył? Nie chciał tego, współczucia ani litości. Aurorzy dowodzili dziś wojną, taką przyznano im rolę. Winni być siłą, na której mogli opierać się inni. Czekał na przywrócenie go do służby - czy kalekę przywrócą kiedykolwiek? Odwróciła wzrok, nie przyniosło to ulgi, bo cisza gęstniała, z pomocą przyszła dopiero dziewczyna z napojami. Skinieniem głowy podziękował za kawę, obracając naczynie. Nie pachniała aromatycznie, ale i tak nie był przyzwyczajony do lepszych smaków. Szałwia jej naparu wydawała się intensywniejsza, jak intensywna wydawała się ona. Na jego szarym tle była jak iskra, jej włosy jaśniały płomiennie, jasna cera nabrała na deszczu ciepłego rumieńca, a oczy miały w sobie ten sam blask, który pamiętał.
Może i byli, ohydni, ależ byli, odrażający, ale jego to zachowanie nie zaskakiwało.
- Nikt się wam nie naprasza? - spytał, tylko pozornie bez nawiązania. Schwytali Pomonę a to mogło sprowadzić gniew również na jej rodzinę. To, co robiła i kim była. Nie nazwałby jej niewinną. Była winną tego, co jej zarzucano. I był pewien, że była też z tego piekielnie dumna. - Nie było u was ludzi z Ministerstwa? - Minął już rok, jeśli jeszcze nie dotarli, już nie dotrą. A z deszczem spadających gwiazd zaczęły ich pewnie naglić bardziej palące problemy. Choć tyle mógł dla niej zrobić, upewnić się, że byli bezpieczni. - Vane żyje wygodnie na smyczy nowej władzy. - Niezainteresowany tym, co działo się na Półwyspie mimo tego, że właśnie stąd pochodziła jego żona. Nie sądził, by cokolwiek się w tej materii zmieniło. - Nie potrzebuje pomocy - Dlaczego miałby? Za swoje bezpieczeństwo oddał własny honor. Był tchórzem. - Na razie - Nie wiedział, co tam robił, ani czy służył dziś drugiej stronie konfliktu. Jeśli to robił, pewnego dnia za to odpowie. Jego nazwisko wciąż pojawiało się w gazetach, wiec zarzuty wobec Pomony go nie obciążyły. Co z dziećmi? Były czystej krwi. Rozumiał jej żal. I pewnie tęsknotę. Dusza Pomony była martwa, sposób, w jaki ją pożegnali, dla niej samej nie miał już znaczenia. Uroczystości odbyły się dla żywych i pominęły wszystkich, którym na nich zależało, niczego innego nie spodziewał się po Jaydenie. Pewnie kierował się strachem. Umilkł na dłuższą chwilę, zbierając myśli. Pytała o personalia, których nie mógł zdradzić.
- Przyjaciel - odpowiedział w końcu. Nie wiedział, czy się znali, ile mogła o nim wiedzieć, czy w ogóle wiedziała cokolwiek. Nie rozmawiała z nim, bo gdyby było inaczej, prawda byłaby jej znana. - Ktoś, kto widział ją jako ostatni - sprecyzował, nie chcąc stawiać jej wyłącznie przed tajemnicami. - Też chciałem z nim o tym porozmawiać - Równie dobrze mógł wziąć ją ze sobą. Rodzina powinna znać prawdę. - Skontaktuję się z nim i prześlę ci wiadomość - obiecał, upijając łyk kawy, zbyt duży. - Pracujesz... - w Ptasim Radiu, tu nie mogli o tym rozmawiać - codziennie? - Tam najprościej byłoby mu przesłać list.
- Przepraszam - za tę reakcję, wciąż się uśmiechał. - Po prostu... dawno tego nie słyszałem. Moja siostra często mi to powtarzała. - Wiadomość o córce Wealseyów, wyprutej z żołądka olbrzymiej ryby wyrzuconej na brzeg w Weymouth, obiegła już chyba całą okolicę. Neala dochodziła do siebie, powoli, ale ozdrowieje. Nie spodziewał się, że po powrocie będzie szukał jej w szpitalu, ale jeszcze kilka, kilkanaście tygodni temu nie wierzył, że w ogóle jeszcze kiedyś zdoła ją zobaczyć, a to sprawiało, że dzisiejsza bliskość siostry była tak samo niewiarygodna, jak odległość zmarłej Pomony. Neala nie lubiła, kiedy pił za dużo kawy. On tęsknił za tym smakiem, nawet jeśli ta tutaj wyglądała lurowato. Żołądek potrafił przyzwyczaić się do wszystkiego, ale nawet on wiedział, że jego stan niekoniecznie był najlepszym tematem na pogawędkę z kobietą taką jak ona. Ale atmosfera gęstniała i bez tego. Czuł na sobie jej spojrzenia, czuł je coraz częściej w ogóle. W niewoli nie patrzył nikt, wiedzieli wszyscy. Chciał wykrzyczeć całemu światu, że mimo bycia kaleką wciąż był silniejszy od wszystkich tych, którzy patrzyli dziś z litością, ale wiedział, że prawda, którą trzeba było wykrzyczeć, nie była wcale prawdą. Znów widział strach w jej oczach, wolał już widzieć ten rodzaj strachu, który ukazała mu wcześniej. Nie potrzebował współczucia, udowodnił już światu, jak trudno go zabić - czemu wciąż nie wierzył? Nie chciał tego, współczucia ani litości. Aurorzy dowodzili dziś wojną, taką przyznano im rolę. Winni być siłą, na której mogli opierać się inni. Czekał na przywrócenie go do służby - czy kalekę przywrócą kiedykolwiek? Odwróciła wzrok, nie przyniosło to ulgi, bo cisza gęstniała, z pomocą przyszła dopiero dziewczyna z napojami. Skinieniem głowy podziękował za kawę, obracając naczynie. Nie pachniała aromatycznie, ale i tak nie był przyzwyczajony do lepszych smaków. Szałwia jej naparu wydawała się intensywniejsza, jak intensywna wydawała się ona. Na jego szarym tle była jak iskra, jej włosy jaśniały płomiennie, jasna cera nabrała na deszczu ciepłego rumieńca, a oczy miały w sobie ten sam blask, który pamiętał.
Może i byli, ohydni, ależ byli, odrażający, ale jego to zachowanie nie zaskakiwało.
- Nikt się wam nie naprasza? - spytał, tylko pozornie bez nawiązania. Schwytali Pomonę a to mogło sprowadzić gniew również na jej rodzinę. To, co robiła i kim była. Nie nazwałby jej niewinną. Była winną tego, co jej zarzucano. I był pewien, że była też z tego piekielnie dumna. - Nie było u was ludzi z Ministerstwa? - Minął już rok, jeśli jeszcze nie dotarli, już nie dotrą. A z deszczem spadających gwiazd zaczęły ich pewnie naglić bardziej palące problemy. Choć tyle mógł dla niej zrobić, upewnić się, że byli bezpieczni. - Vane żyje wygodnie na smyczy nowej władzy. - Niezainteresowany tym, co działo się na Półwyspie mimo tego, że właśnie stąd pochodziła jego żona. Nie sądził, by cokolwiek się w tej materii zmieniło. - Nie potrzebuje pomocy - Dlaczego miałby? Za swoje bezpieczeństwo oddał własny honor. Był tchórzem. - Na razie - Nie wiedział, co tam robił, ani czy służył dziś drugiej stronie konfliktu. Jeśli to robił, pewnego dnia za to odpowie. Jego nazwisko wciąż pojawiało się w gazetach, wiec zarzuty wobec Pomony go nie obciążyły. Co z dziećmi? Były czystej krwi. Rozumiał jej żal. I pewnie tęsknotę. Dusza Pomony była martwa, sposób, w jaki ją pożegnali, dla niej samej nie miał już znaczenia. Uroczystości odbyły się dla żywych i pominęły wszystkich, którym na nich zależało, niczego innego nie spodziewał się po Jaydenie. Pewnie kierował się strachem. Umilkł na dłuższą chwilę, zbierając myśli. Pytała o personalia, których nie mógł zdradzić.
- Przyjaciel - odpowiedział w końcu. Nie wiedział, czy się znali, ile mogła o nim wiedzieć, czy w ogóle wiedziała cokolwiek. Nie rozmawiała z nim, bo gdyby było inaczej, prawda byłaby jej znana. - Ktoś, kto widział ją jako ostatni - sprecyzował, nie chcąc stawiać jej wyłącznie przed tajemnicami. - Też chciałem z nim o tym porozmawiać - Równie dobrze mógł wziąć ją ze sobą. Rodzina powinna znać prawdę. - Skontaktuję się z nim i prześlę ci wiadomość - obiecał, upijając łyk kawy, zbyt duży. - Pracujesz... - w Ptasim Radiu, tu nie mogli o tym rozmawiać - codziennie? - Tam najprościej byłoby mu przesłać list.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Jadłodajnia “Smaczna”
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth