Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Jadłodajnia “Smaczna”
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Jadłodajnia “Smaczna”
Osadzony w dzielnicy robotniczej szynk stanowi istotny punkt w tkance społeczności. Jej niewielka, skromna fasada jest wizytówką miejscowego smaku i tradycji kulinarnej. W stłumionym świetle wnętrza spotykają się historie ubogiej społeczności, która szukała tam nie tylko pożywienia, ale także chwili wytchnienia od trudów dnia codziennego. Drewniane drzwi z wytartymi klamkami otwierają się na wnętrze, gdzie stoliki ustawione w niewielkich rzędach tworzą kameralne zakamarki. Kafelki na ścianach zdobione są prostymi wzorami, a na regałach znajdują się słoiki z domowymi przetworami wraz z zestawem porcelanowych talerzy i żelaznych garnków. Za drobne pieniądze, zarówno funty, jak i knuty, można zakupić tu skromny, acz pożywny gulasz czy zapiekankę.
Nie miała żalu, że ich rozmowa utrzymana była w ponurym nastroju, przygotowała się na to. Może nie na spotkanie starego znajomego jeszcze z czasów Hogwartu, ale na samą aurę tego dnia - tęskniła za Pomoną zwłaszcza dzisiaj, w rocznicę jej śmierci, wokół której było tak wiele nieporozumień, strachu i złości, a przecież powinni przeżywać żałobę, myśleć właśnie o niej, nie o wszystkim wokół. Ta atmosfera, na którą była gotowa, pozwoliła jej przyjąć na siebie cios związany z dowiedzeniem się prawdy o śmierci kuzynki. Choć wciąż kotłowały się w niej emocje, było jej jakoś teraz... lżej. Natomiast lepiej poczuła się, kiedy usłyszała jego śmiech. Mogła do tej pory nie wierzyć do końca w to, że to faktycznie Brendan Weasley, ale teraz była tego pewna. Ten krótki gest przywołał w jej pamięci wspomnienie, kiedy pomagała mu w przesadzaniu młodych sadzonek wijołapek, łaskoczących ich po dłoniach meszkiem porastającym maleńkie łodyżki. Zobaczyła w nim tamtego chłopca, za którym uciekała wzrokiem, w swojej dziecięcej wyobraźni ciekawa, czy zamieni się w Bernarda Miedzianego z bajek na dobranoc opowiadanych przez mamę. Uśmiechała się ciepło, patrząc na niego z brodą opartą na dłoni. Jego wyraz twarzy odrobinę pojaśniał, mniej było w nim gburowatego niby-złodzieja sprzed kilku dłuższych chwil.
- Nie przepraszaj - pokręciła delikatnie głową, próbując odciągnąć go od podobnego pomysłu. - Pamiętam, że w szklarniach śmiałeś się bardzo podobnie - fundament tego wspomnienia wydawał się niewinny, zakotwiczony w latach młodości, ale prędko zdała sobie sprawę z tego, że powiedziała to do dorosłego mężczyzny, który podobnego poziomu sentymentu pewnie nie podzielał. Odchrząknęła, dłonią zaciśniętą w pięść przykrywając w usta, mając nadzieję, że ten nagły gorąc, jaki poczuła na policzkach, był tylko mylnym wrażeniem. Napiła się łyka herbaty, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że to wina gorącego naparu. Zioła uspokajały. - Więc... Neala Weasley to ktoś z twojej rodziny? Siostra, zgaduję? W radiu w porannych wiadomościach mówiłam o tej ogromnej rybie, która wypluła trójkę... nie, czwórkę młodych czarodziejów. Jak się czuje? Jeśli potrzebujecie ziół na poprawę jej zdrowia, to powiedz, mamy w naszym Sadzie jeszcze trochę zapasu. Przyniosę. - nigdy nie starała się nawet kryć troski, która wręcz oblepiała wypowiadane przez nią słowa. Zerknęła też mimowolnie na jego schowane ramię, szybko wracając spojrzeniem do jego oczu. Nie znała się na ludzkiej anatomii, ledwo co udawało jej się podsłuchać i zrozumieć z tego, co mówiła Peony przy wspólnych posiłkach, ale nie miała czasu, żeby podobną wiedzę sobie przyswoić. Nie wiedziała, czy to była świeża rana, czy zabliźniona ledwo, nie była pewna, wpatrując się w jego rękę wcześniej, myślała o innych rzeczach, ale babka lancetowata albo jasnota, tak powszechne, może mogłyby jakoś go wspomóc. Wzięła głębszy wdech. Chciała mówić, proponować, ale zacisnęła na chwilę usta, przygryzając lekko, w zastanowieniu, wnętrza policzka. Zapytał o ludzi, którzy ich odwiedzali, nie odmówiła kontynuowania tematu. Założyła nogę na nogę, z przyzwyczajenia, bo w radiu nikt tego nie widział, dłońmi poprawiając sukienkę koloru butelkowej zieleni i chyba przez przypadek leciutko kopnęła go czubkiem pantofla w kolano. Te stoliki były stanowczo za małe. Tym razem czerwonych policzków nie udało jej się ukryć, tym bardziej przerażonego spojrzenia, który wlepiła w jego twarz na zaledwie jedno mrugnięcie. - Przepraszam - szepnęła. Co za obciach! - Nie, nie, nikt nie przychodził. My wszyscy mamy dokumenty rejestracyjne. - odparła, dziękując, że zapytał o coś, nad czym mogła się skupić. Chociaż myśli miała jak na karuzeli. O co pytał wcześniej? Ach, kontakt. Kontakt, Rosemary, rusz głową, a nie sercem. - Tak, codziennie. Jestem zawsze o poranku i często wieczorami, ale nawet, jak mnie nie będzie, to na pewno ktoś odbierze list i położy na moim biurku. Tam zawsze ktoś jest. - uśmiechnęła się z wdzięcznością za wszystko, co dla niej teraz robił, ale ten gest wyszedł trochę nerwowy. Trochę za bardzo. - Ja... ja będę czekać na list. Sproutowie mieszkają też cały czas w Wiśniowym Sadzie, więc gdybyś potrzebował czegoś... ty albo twoja siostra... to u nas drzwi są zawsze otwarte. Przepraszam. Będę już szła. Dziękuję za wszystko, naprawdę. - zaczęła się zbierać, wciąż wstydząc się tego, że kopnęła go pod tym piekielnie małym stolikiem, a wcześniej, że powiedziała to o jego śmiechu. Trzeba było sobie znaleźć męża jak miałaś osiemnaście lat, teraz to nie wiesz nawet, jak się przy nich zachowywać! Zabrała płaszcz, nie trudząc się z nakładaniem go na siebie, chociaż na zewnątrz padało. - Dziękuję! Miło było cię znów zobaczyć!
I wypadła z jadłodajni, w ten deszcz, w tę pogodę pod psem, utwierdzając się coraz bardziej w przeświadczeniu, że absolutnie zrobiła z siebie głupka przed szlachcicem, bo to jednak był przecież Brendan Weasley.
- Nie przepraszaj - pokręciła delikatnie głową, próbując odciągnąć go od podobnego pomysłu. - Pamiętam, że w szklarniach śmiałeś się bardzo podobnie - fundament tego wspomnienia wydawał się niewinny, zakotwiczony w latach młodości, ale prędko zdała sobie sprawę z tego, że powiedziała to do dorosłego mężczyzny, który podobnego poziomu sentymentu pewnie nie podzielał. Odchrząknęła, dłonią zaciśniętą w pięść przykrywając w usta, mając nadzieję, że ten nagły gorąc, jaki poczuła na policzkach, był tylko mylnym wrażeniem. Napiła się łyka herbaty, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że to wina gorącego naparu. Zioła uspokajały. - Więc... Neala Weasley to ktoś z twojej rodziny? Siostra, zgaduję? W radiu w porannych wiadomościach mówiłam o tej ogromnej rybie, która wypluła trójkę... nie, czwórkę młodych czarodziejów. Jak się czuje? Jeśli potrzebujecie ziół na poprawę jej zdrowia, to powiedz, mamy w naszym Sadzie jeszcze trochę zapasu. Przyniosę. - nigdy nie starała się nawet kryć troski, która wręcz oblepiała wypowiadane przez nią słowa. Zerknęła też mimowolnie na jego schowane ramię, szybko wracając spojrzeniem do jego oczu. Nie znała się na ludzkiej anatomii, ledwo co udawało jej się podsłuchać i zrozumieć z tego, co mówiła Peony przy wspólnych posiłkach, ale nie miała czasu, żeby podobną wiedzę sobie przyswoić. Nie wiedziała, czy to była świeża rana, czy zabliźniona ledwo, nie była pewna, wpatrując się w jego rękę wcześniej, myślała o innych rzeczach, ale babka lancetowata albo jasnota, tak powszechne, może mogłyby jakoś go wspomóc. Wzięła głębszy wdech. Chciała mówić, proponować, ale zacisnęła na chwilę usta, przygryzając lekko, w zastanowieniu, wnętrza policzka. Zapytał o ludzi, którzy ich odwiedzali, nie odmówiła kontynuowania tematu. Założyła nogę na nogę, z przyzwyczajenia, bo w radiu nikt tego nie widział, dłońmi poprawiając sukienkę koloru butelkowej zieleni i chyba przez przypadek leciutko kopnęła go czubkiem pantofla w kolano. Te stoliki były stanowczo za małe. Tym razem czerwonych policzków nie udało jej się ukryć, tym bardziej przerażonego spojrzenia, który wlepiła w jego twarz na zaledwie jedno mrugnięcie. - Przepraszam - szepnęła. Co za obciach! - Nie, nie, nikt nie przychodził. My wszyscy mamy dokumenty rejestracyjne. - odparła, dziękując, że zapytał o coś, nad czym mogła się skupić. Chociaż myśli miała jak na karuzeli. O co pytał wcześniej? Ach, kontakt. Kontakt, Rosemary, rusz głową, a nie sercem. - Tak, codziennie. Jestem zawsze o poranku i często wieczorami, ale nawet, jak mnie nie będzie, to na pewno ktoś odbierze list i położy na moim biurku. Tam zawsze ktoś jest. - uśmiechnęła się z wdzięcznością za wszystko, co dla niej teraz robił, ale ten gest wyszedł trochę nerwowy. Trochę za bardzo. - Ja... ja będę czekać na list. Sproutowie mieszkają też cały czas w Wiśniowym Sadzie, więc gdybyś potrzebował czegoś... ty albo twoja siostra... to u nas drzwi są zawsze otwarte. Przepraszam. Będę już szła. Dziękuję za wszystko, naprawdę. - zaczęła się zbierać, wciąż wstydząc się tego, że kopnęła go pod tym piekielnie małym stolikiem, a wcześniej, że powiedziała to o jego śmiechu. Trzeba było sobie znaleźć męża jak miałaś osiemnaście lat, teraz to nie wiesz nawet, jak się przy nich zachowywać! Zabrała płaszcz, nie trudząc się z nakładaniem go na siebie, chociaż na zewnątrz padało. - Dziękuję! Miło było cię znów zobaczyć!
I wypadła z jadłodajni, w ten deszcz, w tę pogodę pod psem, utwierdzając się coraz bardziej w przeświadczeniu, że absolutnie zrobiła z siebie głupka przed szlachcicem, bo to jednak był przecież Brendan Weasley.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
W szklarniach śmiał się podobnie, czy rzeczywiście? Uniósł ku niej spojrzenie, ale nie odpowiedział, niewiele miał dziś w sobie z tamtego chłopca. Nie tęsknił za beztroską dzieciństwa, skupiony na dzisiejszej służbie. Zmieniło się nie tylko jego okryte bliznami ciało, ran na duchu poniósł niewiele mniej. Nie sądził, że pamiętała czas, który spędzili razem. Ona wydawała mu się inna. Nie nosiła na ustach tamtego uśmiechu, ale spotkał ją nad grobem Pomony, nie spodziewał się szukać u niej radości. Czerwień nabiegająca na jej twarz musiała zostać wywołana ciepłą herbatą, choć nie dało się nie dostrzec nerwowości ruchów i gestów, jaka pojawiła się u niej nagle. Z pewnym zaskoczeniem uniósł brew, gdy spytała, czy Neala należała do jego rodziny. Przecież się jej przedstawił - nie wierzyła? Sądziła, że ktoś mógłby się za niego podszywać? Słyszała o tym, że odszedł? Uznano go za zmarłego wcześniej, niż Pomonę. Nie mówiła jej? Kiwnął głową, potwierdzając jej domysły.
- Dochodzi do siebie - odpowiedział, z pewnym ociąganiem. Ostrożnie. - Nic jej nie będzie. - Tak mówili uzdrowiciele, chciał wierzyć, że to prawda. Rekonwalescencja trwała długo, ale przynosiła efekty. Nie wiedział, czy istniały zioła, które mogłyby pomóc jej dojść do zdrowia, ale sama propozycja była miła, nawet jeśli dyktowana grzecznością. Chciał spytać o te zioła, ale coś w nerwowości jej gestów zdradzało, że to niewłaściwe. Troska była szczera, chciała pomóc. - Dziękuję - Za tę propozycję, może porozmawia z Tedem, spyta, czy coś mogło pomóc. Nie wiedział. - Słyszałem - jak o tym mówiłaś. Miała w głosie coś, co studziło nawet panikę ciotki. - Ona i jej przyjaciele zadbali o atrakcje - rzucił, słuchał tych audycji często, ale nieczęsto słyszał absurdy, w które trudno było uwierzyć. Ten ewidentnie był jednym z nich. Upił łyk kawy, kiedy dostrzegł, jak jej spojrzenie znów odchodzi ku jego kalekiej ręce. Czy teraz miało to już tak wyglądać, czy kaleką miał być przed wszystkim innym?
Cofnął się razem z krzesłem odruchowo, kiedy poczuł jej pantofel na swoim kolanie, oko na krótko spoczęło na wyeksponowanej w jego kierunku nodze, wyślizgniętej spod zielonego materiału sukienki. Ostatnie miesiące pił tylko wodę z zalanego gnojem rynsztoka, sceneria baru, nawet takiego, przestała być dla niego naturalna. Nie pomyślał o tym, że mógł zająć pod stołem zbyt dużo miejsca. Spąsowiała, niezgrabnie, w zakłopotaniu, przesunął się z krzesłem mocniej w bok, chcąc pozostawić jej większy komfort.
- Nie, to ja... przepraszam - odpowiedział, wydawała się rozkojarzona, myśli przelewały się przez jego głowę powoli, szukając kolejnych błędów we własnym zachowaniu. Jej źrenice znów błysnęły strachem. Czy wystraszyła się, że rzeczywiście był zakapiorem, który mógłby ją skrzywdzić? Kiwnął głową, odbierając jej pośpieszne zapewnienie, zbyt pośpieszne. To i kolejne, na pewno ktoś odbierze list? Miał jej tam nie nachodzić? Na jednym wdechu zaprosiła go do pracy, własnego domu, a potem odwróciła się i uciekła, sam wstał, jej śladem też nagle.
- Po... - pomogę, zaczął mówić, chcąc podać jej ten płaszcz, ale nim zdążył wyjść zza stolika, miała go już w ręce i zmierzała do wyjścia, nie oglądając się za siebie. Zerknął za okno, ulewa nie ustała, wypadła na zewnątrz rozebrana. Wpatrywał się przez chwilę na domykające się za nią drzwi, aż poczuł na sobie oceniający wzrok spłoszonej kelnerki. Wyglądał, jak wyglądał i był, kim był. Kaleką, powstałym z grobu trupem, lisem ze zgolonym futrem. Nie usiadł z powrotem, zostawił na blacie kilka monet, po czym dopił kawę jednym haustem. Z pewnym ociąganiem zarzucił na siebie kurtkę i naciągnął na twarz kaptur, po czym - wciąż nieśpiesznie - opuścił to miejsce. Po przekroczeniu progu rozejrzał się wokół, upewniając się, że nigdzie jej nie widział. Tego brakowało - żeby pomyślała, że idzie za nią. Wsunął ręce do kieszeni i zniknął za pobliskim zaułkiem, nie planował zostawać tu tak długo.
/zt x2
- Dochodzi do siebie - odpowiedział, z pewnym ociąganiem. Ostrożnie. - Nic jej nie będzie. - Tak mówili uzdrowiciele, chciał wierzyć, że to prawda. Rekonwalescencja trwała długo, ale przynosiła efekty. Nie wiedział, czy istniały zioła, które mogłyby pomóc jej dojść do zdrowia, ale sama propozycja była miła, nawet jeśli dyktowana grzecznością. Chciał spytać o te zioła, ale coś w nerwowości jej gestów zdradzało, że to niewłaściwe. Troska była szczera, chciała pomóc. - Dziękuję - Za tę propozycję, może porozmawia z Tedem, spyta, czy coś mogło pomóc. Nie wiedział. - Słyszałem - jak o tym mówiłaś. Miała w głosie coś, co studziło nawet panikę ciotki. - Ona i jej przyjaciele zadbali o atrakcje - rzucił, słuchał tych audycji często, ale nieczęsto słyszał absurdy, w które trudno było uwierzyć. Ten ewidentnie był jednym z nich. Upił łyk kawy, kiedy dostrzegł, jak jej spojrzenie znów odchodzi ku jego kalekiej ręce. Czy teraz miało to już tak wyglądać, czy kaleką miał być przed wszystkim innym?
Cofnął się razem z krzesłem odruchowo, kiedy poczuł jej pantofel na swoim kolanie, oko na krótko spoczęło na wyeksponowanej w jego kierunku nodze, wyślizgniętej spod zielonego materiału sukienki. Ostatnie miesiące pił tylko wodę z zalanego gnojem rynsztoka, sceneria baru, nawet takiego, przestała być dla niego naturalna. Nie pomyślał o tym, że mógł zająć pod stołem zbyt dużo miejsca. Spąsowiała, niezgrabnie, w zakłopotaniu, przesunął się z krzesłem mocniej w bok, chcąc pozostawić jej większy komfort.
- Nie, to ja... przepraszam - odpowiedział, wydawała się rozkojarzona, myśli przelewały się przez jego głowę powoli, szukając kolejnych błędów we własnym zachowaniu. Jej źrenice znów błysnęły strachem. Czy wystraszyła się, że rzeczywiście był zakapiorem, który mógłby ją skrzywdzić? Kiwnął głową, odbierając jej pośpieszne zapewnienie, zbyt pośpieszne. To i kolejne, na pewno ktoś odbierze list? Miał jej tam nie nachodzić? Na jednym wdechu zaprosiła go do pracy, własnego domu, a potem odwróciła się i uciekła, sam wstał, jej śladem też nagle.
- Po... - pomogę, zaczął mówić, chcąc podać jej ten płaszcz, ale nim zdążył wyjść zza stolika, miała go już w ręce i zmierzała do wyjścia, nie oglądając się za siebie. Zerknął za okno, ulewa nie ustała, wypadła na zewnątrz rozebrana. Wpatrywał się przez chwilę na domykające się za nią drzwi, aż poczuł na sobie oceniający wzrok spłoszonej kelnerki. Wyglądał, jak wyglądał i był, kim był. Kaleką, powstałym z grobu trupem, lisem ze zgolonym futrem. Nie usiadł z powrotem, zostawił na blacie kilka monet, po czym dopił kawę jednym haustem. Z pewnym ociąganiem zarzucił na siebie kurtkę i naciągnął na twarz kaptur, po czym - wciąż nieśpiesznie - opuścił to miejsce. Po przekroczeniu progu rozejrzał się wokół, upewniając się, że nigdzie jej nie widział. Tego brakowało - żeby pomyślała, że idzie za nią. Wsunął ręce do kieszeni i zniknął za pobliskim zaułkiem, nie planował zostawać tu tak długo.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
16 XI 1958
Nie powinna się bać. Naprawdę, nie powinna, a jednak serce podchodziło jej do gardła, coraz to wyżej, z każdą mijającą sekundą. Przez chwilę nawet, zanim zniżyła lot do lądowania, zastanawiała się, czy może nie odbić gdzieś w bok, nie wrócić do Warwick. Albo nie znaleźć sobie miejsca u Elviry, w Evesham. Neala pewnie zrozumiałaby przepraszający list, w którym Maria za powód swej nieobecności podałaby po prostu nagłe zatrucie pokarmowe, ale przecież nie chodziło o to, że Maria bała się Neali, czy nie chciała się z nią spotkać. Wręcz przeciwnie, zabiegała o to spotkanie, wysłała dziewczynie list, a ta zgodziła się na nie. Niegrzecznie byłoby przecież odwoływać je w ostatniej chwili tylko dlatego, że obawiała się tego, co może usłyszeć. Wystarczyło, że ręce ślizgały się niebezpiecznie na drążku miotły, mokre od potu podobnie jak czoło — choć według wszystkich praw wszechświata nie powinna być spocona. Była połowa listopada, było znacznie zimniej niż w końcówce września, gdy widziały się ostatnim razem. Intensywnie kręcone włosy Marii, splecione w jeden warkocz przykrywała szyta własnoręcznie czapka, gruby płaszcz zapięty był pod samą szyję, a od zimnego wiatru wiejącego prosto w twarz zaczerwieniły się dziewczęce policzki, a także w kącikach jej oczu uformowały się łzy. Przez jakiś czas zastanawiała się, czy to naprawdę przez wiatr. Bo chyba chciało jej się płakać, przede wszystkim nad sobą i nad swoją głupotą. I nad sercem własnym, że nie słuchało głosów rozsądku, tylko pragnęło słyszeć to, co mu najbardziej odpowiadało.
Musiała zebrać się w sobie — gdzieś w sercu rozbrzmiewał przecież słaby głosik mówiący, że jeżeli sama o siebie nie zadba, nikt tego nie zrobi. Nie znała Neali najlepiej, właściwie można powiedzieć, że nie znały się wcale, ale przed prawie nieznajomymi ludźmi prościej było się otworzyć, a przynajmniej tak myślała pozbawiona przyjaciół od chyba zawsze dziewczyna. Rudowłosa rozsiewała wokół siebie — a przynajmniej robiła to na imprezie — aurę zaufania i, co może było w tej chwili ważniejsze, sporo mówiła o kimś, kogo temat chciała dziś Maria poruszyć. Jedna rozmowa z Jamesem, nieplanowana przecież, otworzyła drzwi do kolejnych, wlała w serce Multon okropnie dużo lęku i wcisnęła w jeszcze większą niemoc. Bo może zebrałaby się na odwagę, aby poruszyć problem u jego źródła, ale Jim uważał, że pytania i deklaracje tylko pogorszą sprawę. I może miał rację. A co, jeżeli nie miał? Niepokój dojrzewał w jej ciele od niemalże tygodnia, swoje apogeum osiągając w chwili, gdy stopy zetknęły się z ziemią, a miękkie kolana niemalże doprowadziły do tego, że lądowanie skończyła na kolanach właśnie i rękach. Na całe szczęście ciało miała na tyle wyćwiczone, aby w ostatniej chwili zebrać resztkę swych sił do utrzymania równowagi. Serce biło jak szalone, musiała na chwilę zamknąć oczy, a gdy je otworzyła — szarobura jasność poznaczona była białymi i czarnymi punkcikami poruszającymi się z pozoru bez żadnego ładu i składu.
Spokojnie, Marysiu, przecież wszystko będzie dobrze.
Dłoń spoczęła więc na klamce, a zaraz po tym nacisnęła ją, jednocześnie pchając drzwi do przodu. W nozdrza od razu uderzył zapach gulaszu — w normalnych warunkach na pewno piękny i podsycający tylko głód, teraz jednakże drażnił, zmuszając Marię do przełknięcia śliny z całą mocą jej woli. Uśmiechnęła się, kłaniając trochę znajdującej się za ladą starszej kobiecie, samej podchodząc do jednego z wolnych stolików, tego ustawionego najdalej od wejścia. Zasiadła przy nim, dłonie układając na blacie. Nie trwało to długo, zaraz bowiem splotła palce ze sobą, a pod stołem założyła prawą nogę na lewą. Lewa, uniesiona na palcach, trzęsła się jednak wyraźnie, w geście przywodzącym na myśl zarówno niecierpliwość, jak i dalszą warstwę nerwów, które zjadały ją od środka.
Teraz wystarczyło tylko czekać, prawda?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie miałam pojęcia po co właściwie Maria chciała się spotkać - znaczy porozmawiać o czymś, czymś bardzo ważny, poradzić się, to wszystko napisała w liście. Ale o czym konkretnie? Pojęcia nie miała żadnego i może zastanowiłabym się nad tym trochę dłużej ale w samym myśleniu o czymkolwiek poza tym co miałam do zrobienia była ilość obowiązków i płacz najmłodszych dzieci pani Becker, jednemu z nich nadal towarzyszyła gorączka, pozostałe trzy były marudne, może przez nastroje, które nie były za dobre - zbliżała się zima, kolejna, którą trzeba była jakoś przetrwać. No a jak nie u niej, to w Sanatorium, albo u Teda pomagając jak mogłam, wykonując kolejne polecenia. Kiedy wracałam do domu siłę miałam jedynie na to, by zjeść kolację i zawlec się do łóżka.
Ale odmówić nie mogłam, co nie?
Znaczy mogłam, ale nie widziałam powodu, żeby to robić zwłaszcza że wydawało mi się, że Marii bardzo zależało na tej pomocy - może nie miał kto inny jej pomóc. Wtedy byłabym nieczuła po prostu.
Pchnęłam drzwi do jadłodajni, przesuwając spojrzeniem po stolikach chcąc zobaczyć czy już przyszła. Właściwie to wpadłam do niej, bo szłam szybko przebierając nogami, policzki miałam zaczerwienione, kilka spojrzeń zwróciło się w moją stronę, kilka razy moje imię padło aż w końcu dostrzegłam Marię, uniosłam rękę i uśmiechnęłam się.
- Nela, co będziesz jeść? - zapytała zza lady pani Kathryne, odwróciłam się stawiając kroki do niej, potknęłam o jedno z krzeseł których nie zauważyłam, zaskrzypiało po podłodze, ale się nie wywróciłam, zamiast tego w przyśpieszonym tempie znajdując się przy Marii. - Zapiekankę, pani Ka! - odkrzyknęłam jej przez salę. - Chcesz też? - zapytałam znajdując się już nad nią, zrzucając z ramion jesienny płaszcz, który zarzuciłam na krzesło. - I dwie herbaty jeśli mogę! - dokrzyczałam. - Pani zawoła, Pani Ka, to podejdę. - poprosiłam jeszcze w końcu zajmując miejsce na krześle. - Cześć, wybacz. Już jestem. - oznajmiłam, prostując się na krześle. W przeciwieństwie do niej nie zakładając nogi na nogę, ciotka Mathila zawsze za to karciła każdego, zamiast tego oplotłam stopę o kostkę drugiej, przesuwając je na bok trochę. Odetchnęłam unosząc ręce, żeby odrzucić rude włosy na plecy. - Więc...? - zachęciłam ją, żeby zaczęła od razu, bo czekać nie było na co, czasu miałam właściwie tyle ile miał trwać cały mój obiad.
Ale odmówić nie mogłam, co nie?
Znaczy mogłam, ale nie widziałam powodu, żeby to robić zwłaszcza że wydawało mi się, że Marii bardzo zależało na tej pomocy - może nie miał kto inny jej pomóc. Wtedy byłabym nieczuła po prostu.
Pchnęłam drzwi do jadłodajni, przesuwając spojrzeniem po stolikach chcąc zobaczyć czy już przyszła. Właściwie to wpadłam do niej, bo szłam szybko przebierając nogami, policzki miałam zaczerwienione, kilka spojrzeń zwróciło się w moją stronę, kilka razy moje imię padło aż w końcu dostrzegłam Marię, uniosłam rękę i uśmiechnęłam się.
- Nela, co będziesz jeść? - zapytała zza lady pani Kathryne, odwróciłam się stawiając kroki do niej, potknęłam o jedno z krzeseł których nie zauważyłam, zaskrzypiało po podłodze, ale się nie wywróciłam, zamiast tego w przyśpieszonym tempie znajdując się przy Marii. - Zapiekankę, pani Ka! - odkrzyknęłam jej przez salę. - Chcesz też? - zapytałam znajdując się już nad nią, zrzucając z ramion jesienny płaszcz, który zarzuciłam na krzesło. - I dwie herbaty jeśli mogę! - dokrzyczałam. - Pani zawoła, Pani Ka, to podejdę. - poprosiłam jeszcze w końcu zajmując miejsce na krześle. - Cześć, wybacz. Już jestem. - oznajmiłam, prostując się na krześle. W przeciwieństwie do niej nie zakładając nogi na nogę, ciotka Mathila zawsze za to karciła każdego, zamiast tego oplotłam stopę o kostkę drugiej, przesuwając je na bok trochę. Odetchnęłam unosząc ręce, żeby odrzucić rude włosy na plecy. - Więc...? - zachęciłam ją, żeby zaczęła od razu, bo czekać nie było na co, czasu miałam właściwie tyle ile miał trwać cały mój obiad.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Ostatnio zmieniony przez Neala Weasley dnia 30.08.24 21:10, w całości zmieniany 1 raz
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jakaś część ciężaru zsunęła się z jej ramion albo może i z serca — albo i z serca i z ramion — gdy drzwi otworzyły się, a w ich progu na sekundę stanęła Neala, która naprawdę wydawała się być w olbrzymim pośpiechu. Tak naprawdę wyglądał człowiek będący w ciągłym ruchu i to nie tylko na własne życzenie. To tylko mocniej wbiło Marię w zajmowane krzesło, które szczęknęło przy zmianie pozycji dziewczyny. Nagle znów poczuła, że zawraca tej dziewczynie głowę, może zupełnie niepotrzebnie, bo czym były problemy jakiejś Marii, że miała myśleć, iż mogła rościć sobie prawo do wyrwania chociażby kwadransa z jej przepakowanego obowiązkami dnia. Gdzieś z tyłu głowy, zupełnie cichutko, cienki głosik podpowiadał jej, że Neala zgodziła się na spotkanie i gdyby nie chciała — po prostu by jej tu nie było albo napisałaby w liście, że nie może. Drugi głosik, już nieco bardziej męski dodał, że przecież Jim upominał ją, że byli rodziną. A w rodzinie nikt nie czuje się jak kłopot i nikt nikogo jak kłopotu nie traktuje. Wiedziała ponadto — i co ważniejsze, czuła to w samym sercu — że gdyby sytuacja się odwróciła i to Neala tak zagadkowo pisałaby o swoim problemie, nie zawahałaby się z pomocą najlepiej, jak umiała. Nie życzyła Neli, aby znalazła się w trudnej sytuacji, niemniej jednak, gdyby faktycznie do tego doszło — wiedziała już, że udałaby się za nią na koniec świata, byle tylko pomóc.
Na razie uniosła tylko rękę, zmuszając usta do uśmiechu w odpowiedzi na przywitanie Neli, posłane z daleka. Nie wtrącała się początkowo w rozmowę dziewczyny z panią Kathryne, tylko w chwili, w której Nela zderzyła się z krzesłem, sama poderwała się do góry, ledwo unikając zderzenia kolana z blatem stołu. Sytuacja dość prędko okazała się być opanowana, pozostawiając Marię w dziwnej pozycji pół—wstania: nie siedziała już, nogi miała pół zgięte, kolana opierały się głównie o krawędź blatu, ale potrzebowała jeszcze pchnąć krzesło w tył, aby mieć miejsce na prawdziwe stanięcie i wyprostowanie ułożonego skośnie tułowia.
— Chętnie — odpowiedziała niemal automatycznie, chociaż im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej nie była pewna, czy była w stanie wcisnąć w siebie jakąkolwiek zapiekankę. Nawet inne danie. Może z herbatą się uda, ale to też nie była pewna sprawa, żołądek z nerwów ścisnął jej się szczególnie mocno. Dopiero koniec składania zamówienia zastał ją ze znajomym mrowieniem nóg — w dziwnej pozycji znajdowała się zbyt długo, ale Neala usiadła, więc Maria zrobiła dokładnie to samo. Choć wyglądało to bardziej jak kontrolowany upadek na mebel. — Cieszę się, że znalazłaś chwilę — nie potrafiła tak zupełnie pozbyć się konieczności prowadzenia małej rozmówki o mydle i powidle, chociaż dziwnie czuła na sobie podobną presję czasu, co Neala. Potrzebowała skupić się na moment. Myśli przecież same do niej przyjdą. Rozgrywała ten scenariusz w głowie. — NelachodzioMarcela — zaczęła od razu, szarozielone spojrzenie skupiając na blacie stołu, lepiej było wyłożyć kawę na ławę, nie miały czasu. Oddech przyjdzie po kolejnym zdaniu. — Botytakdużoonimopowiadałaśwtedynaimprezieimusiszgodobrzeznać — kontynuowała, przerwa na oddech, wydech i głęboki wdech, dalej. — JasięchybawnimzakochałamNelaalejagochybawogólenieznamprzynajmniejtakmówiJim — i raz jeszcze, wypuścić i wpuścić powietrze. — Iterazjazupełnieniewiemcomamztymwszystkimzrobićjajeszczenigdyniebyłamzakochana — dopiero po tych słowach westchnęła ciężko i przez moment osunęła się nawet w dół krzesła, jakby wyrzucenie z siebie istoty problemu zadziałało rozluźniająco na wszystkie napięte dotychczas mięśnie. Szybko jednak zreflektowała się, wyprostowała na krześle, zupełnie porządnie, tylko nie wiedziała co zrobić z rękoma. Bo czuła, że znów zaczyna czerwienić się ze wstydu. I chyba... Chyba byłoby lepiej, gdyby zamiast stolika była jakaś dziura. I mogłaby się wtedy zapaść pod ziemię.
Na razie uniosła tylko rękę, zmuszając usta do uśmiechu w odpowiedzi na przywitanie Neli, posłane z daleka. Nie wtrącała się początkowo w rozmowę dziewczyny z panią Kathryne, tylko w chwili, w której Nela zderzyła się z krzesłem, sama poderwała się do góry, ledwo unikając zderzenia kolana z blatem stołu. Sytuacja dość prędko okazała się być opanowana, pozostawiając Marię w dziwnej pozycji pół—wstania: nie siedziała już, nogi miała pół zgięte, kolana opierały się głównie o krawędź blatu, ale potrzebowała jeszcze pchnąć krzesło w tył, aby mieć miejsce na prawdziwe stanięcie i wyprostowanie ułożonego skośnie tułowia.
— Chętnie — odpowiedziała niemal automatycznie, chociaż im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej nie była pewna, czy była w stanie wcisnąć w siebie jakąkolwiek zapiekankę. Nawet inne danie. Może z herbatą się uda, ale to też nie była pewna sprawa, żołądek z nerwów ścisnął jej się szczególnie mocno. Dopiero koniec składania zamówienia zastał ją ze znajomym mrowieniem nóg — w dziwnej pozycji znajdowała się zbyt długo, ale Neala usiadła, więc Maria zrobiła dokładnie to samo. Choć wyglądało to bardziej jak kontrolowany upadek na mebel. — Cieszę się, że znalazłaś chwilę — nie potrafiła tak zupełnie pozbyć się konieczności prowadzenia małej rozmówki o mydle i powidle, chociaż dziwnie czuła na sobie podobną presję czasu, co Neala. Potrzebowała skupić się na moment. Myśli przecież same do niej przyjdą. Rozgrywała ten scenariusz w głowie. — NelachodzioMarcela — zaczęła od razu, szarozielone spojrzenie skupiając na blacie stołu, lepiej było wyłożyć kawę na ławę, nie miały czasu. Oddech przyjdzie po kolejnym zdaniu. — Botytakdużoonimopowiadałaśwtedynaimprezieimusiszgodobrzeznać — kontynuowała, przerwa na oddech, wydech i głęboki wdech, dalej. — JasięchybawnimzakochałamNelaalejagochybawogólenieznamprzynajmniejtakmówiJim — i raz jeszcze, wypuścić i wpuścić powietrze. — Iterazjazupełnieniewiemcomamztymwszystkimzrobićjajeszczenigdyniebyłamzakochana — dopiero po tych słowach westchnęła ciężko i przez moment osunęła się nawet w dół krzesła, jakby wyrzucenie z siebie istoty problemu zadziałało rozluźniająco na wszystkie napięte dotychczas mięśnie. Szybko jednak zreflektowała się, wyprostowała na krześle, zupełnie porządnie, tylko nie wiedziała co zrobić z rękoma. Bo czuła, że znów zaczyna czerwienić się ze wstydu. I chyba... Chyba byłoby lepiej, gdyby zamiast stolika była jakaś dziura. I mogłaby się wtedy zapaść pod ziemię.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Jednak dwie, dziękuję! - zmieniłam zdanie dając znać od razu pani Ka. Właściwie to nie zdanie, tylko przyjmując od razu informację od Marii. Uśmiechnęłam się do niej przepraszająco, ściągając z ramion płaszcz. Potaknęłam głową, czując jeszcze ciepło na policzkach.
- Niestety chwilę tylko. Brendan nie daje mi żyć. - mruknęłam cierpiętniczo, wzdychając ciężko unosząc głowę kiedy pani Ka krzyknęła, że herbata jest już gotowa. Podniosłam się, ledwo co siadając zabierając kubki i wracając z nami do Marii. Pryz barze oczywiście najpierw dziękując. Zamieniając z panią Ka słów kilka, o tym, że pogoda raczej marna dzisiaj, ale na szczęście jeszcze chorób aż tyle nie ma. Stawiając jeden przed nią, dłońmi obejmując ten mój. Brwi uniosły mi się do góry. Chwila, co? Uniosłam je jeszcze wyżej, zaskoczenie wymalowało się na twarzy. O Marcela? Zmarszczyłam zaraz brwi.
- W jakie tarapaty wpadł… - zaczęłam, ale nie zdążyłam bo Maria mówiła dalej, rozwierając moje oczy coraz mocniej. Część zdań, czy słów gubiąc po prostu w wypadającym słowotoku. Czego jak czego ale tego się nie spodziewałam wcale. Że ja? Dobrze go znałam? Jakoś - w miarę. Nie znaliśmy się długo. Zmarszczyłam brwi mocniej. Jim? Uniosłam wyżej brwi, przekrzywiłam głowę. Chyba? W kim w końcu właściwie? Przecież nie mówiłaby o Jimie, on miał żonę. Ale serce mimowolnie i tak mi się ścisnęło na jego wspomnienie. Próbowałam jednak skupić się na padających słowach. Przez chwilę milczałam rozwierając w zaskoczeniu usta w końcu się reflektując. Odchrząknęłam. Zamknęłam usta. Zmarszczyłam brwi. Uniosłam rękę żeby podrapać się po policzku.
- Oddychaj, dobra? A ja podsumuje, bo nie jestem pewna czy zrozumiałam wszystko. Zakochałaś się w Marcelu, ale go nie znasz, ale w sumie to nie wiesz czy się zakochałaś bo nie zakochałaś się nigdy wcześniej? - upewniła się, unosząc brwi nad zmarszczonym nosem. - W Marcelu? - dopytałam raz jeszcze jakbym nie potrafiła w to uwierzyć do końca. Właściwie nie byłam pewna czemu mnie to dziwi. Macho uwodziciel - spojrzałam na bok mimowolnie marszcząc nos - ale oczami wywracając tylko w głowie. Westchnęłam. - Miłość, hm. - mruknęłam pod nosem. Palce dłoni obejmującej kubek uniosły się żeby zabębnić w niego w niego w zastanowieniu. Może jej mogła być prosta. Może mogłaby gdyby nie trafiła na tego casanovę. Zabawnie ironicznie, że to mnie pytała właśnie o zdanie. Ogólnie to odradzałabym w całości, mnie tylko serce bolało i pozostała świadomość, że do końca życia będę samotna. Jakby przeklął mnie już wtedy w stajni tymi głośnymi założeniami, że to nie ja wybieram. Miał rację. - Do porady to wybrałaś sobie fatalnie, bo ja się właściwie nie znam wiele bardziej. - przyznałam wprost wzruszając ramionami. Wszystko co robiłam to unikanie jej - co też wyszło marnie. - Jesteś pewna że to zakochanie? - zapytałam przekrzywiając głowę. - W sensie, wiesz, znawca ze mnie żaden, ale skoro go nie znasz to może powinnaś po prostu lepiej poznać? - podsunęłam, nie moją broszką było kto kogo lubił właściwie i dlaczego. Powodów też by odganiać ją od niego nie miałam żadnych. Trochę uważałam, że Marcel jakimś cudem po prostu ściąga ku sobie spojrzenia wszystkich panien - przy okazji moich koleżanek. Czy był temu winien? Po części. Ale czy życzyłam mu źle, albo samotności - wcale. Mógłby zdecydować się po prostu na jedną. - Tylko tak na spokojnie, pójdźcie na jakiś spacer. Albo herbatę. - wzruszyłam ramionami.
- Niestety chwilę tylko. Brendan nie daje mi żyć. - mruknęłam cierpiętniczo, wzdychając ciężko unosząc głowę kiedy pani Ka krzyknęła, że herbata jest już gotowa. Podniosłam się, ledwo co siadając zabierając kubki i wracając z nami do Marii. Pryz barze oczywiście najpierw dziękując. Zamieniając z panią Ka słów kilka, o tym, że pogoda raczej marna dzisiaj, ale na szczęście jeszcze chorób aż tyle nie ma. Stawiając jeden przed nią, dłońmi obejmując ten mój. Brwi uniosły mi się do góry. Chwila, co? Uniosłam je jeszcze wyżej, zaskoczenie wymalowało się na twarzy. O Marcela? Zmarszczyłam zaraz brwi.
- W jakie tarapaty wpadł… - zaczęłam, ale nie zdążyłam bo Maria mówiła dalej, rozwierając moje oczy coraz mocniej. Część zdań, czy słów gubiąc po prostu w wypadającym słowotoku. Czego jak czego ale tego się nie spodziewałam wcale. Że ja? Dobrze go znałam? Jakoś - w miarę. Nie znaliśmy się długo. Zmarszczyłam brwi mocniej. Jim? Uniosłam wyżej brwi, przekrzywiłam głowę. Chyba? W kim w końcu właściwie? Przecież nie mówiłaby o Jimie, on miał żonę. Ale serce mimowolnie i tak mi się ścisnęło na jego wspomnienie. Próbowałam jednak skupić się na padających słowach. Przez chwilę milczałam rozwierając w zaskoczeniu usta w końcu się reflektując. Odchrząknęłam. Zamknęłam usta. Zmarszczyłam brwi. Uniosłam rękę żeby podrapać się po policzku.
- Oddychaj, dobra? A ja podsumuje, bo nie jestem pewna czy zrozumiałam wszystko. Zakochałaś się w Marcelu, ale go nie znasz, ale w sumie to nie wiesz czy się zakochałaś bo nie zakochałaś się nigdy wcześniej? - upewniła się, unosząc brwi nad zmarszczonym nosem. - W Marcelu? - dopytałam raz jeszcze jakbym nie potrafiła w to uwierzyć do końca. Właściwie nie byłam pewna czemu mnie to dziwi. Macho uwodziciel - spojrzałam na bok mimowolnie marszcząc nos - ale oczami wywracając tylko w głowie. Westchnęłam. - Miłość, hm. - mruknęłam pod nosem. Palce dłoni obejmującej kubek uniosły się żeby zabębnić w niego w niego w zastanowieniu. Może jej mogła być prosta. Może mogłaby gdyby nie trafiła na tego casanovę. Zabawnie ironicznie, że to mnie pytała właśnie o zdanie. Ogólnie to odradzałabym w całości, mnie tylko serce bolało i pozostała świadomość, że do końca życia będę samotna. Jakby przeklął mnie już wtedy w stajni tymi głośnymi założeniami, że to nie ja wybieram. Miał rację. - Do porady to wybrałaś sobie fatalnie, bo ja się właściwie nie znam wiele bardziej. - przyznałam wprost wzruszając ramionami. Wszystko co robiłam to unikanie jej - co też wyszło marnie. - Jesteś pewna że to zakochanie? - zapytałam przekrzywiając głowę. - W sensie, wiesz, znawca ze mnie żaden, ale skoro go nie znasz to może powinnaś po prostu lepiej poznać? - podsunęłam, nie moją broszką było kto kogo lubił właściwie i dlaczego. Powodów też by odganiać ją od niego nie miałam żadnych. Trochę uważałam, że Marcel jakimś cudem po prostu ściąga ku sobie spojrzenia wszystkich panien - przy okazji moich koleżanek. Czy był temu winien? Po części. Ale czy życzyłam mu źle, albo samotności - wcale. Mógłby zdecydować się po prostu na jedną. - Tylko tak na spokojnie, pójdźcie na jakiś spacer. Albo herbatę. - wzruszyłam ramionami.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Chwila to i tak dużo — powiedziała od razu, zgodnie z wcześniejszą deklaracją nie zamierzając marnować jej czasu, choć po prawdzie nie była świadoma, dlaczego Brendan nie dawał jej żyć. Chciała jednak pomóc trochę dziewczynie, na przykład ze wzięciem herbaty, ale ta nie zwalniając, chyba automatycznie poderwała się do ruchu znowu, wytrącając okazję z dłoni Marii. W takim wypadku przyszło jej czekać. Wyjątkowo niecierpliwie. Dziś z milczeniem było jej niesamowicie niekomfortowo, zupełnie tak, jakby każda minuta zwlekania z podzieleniem się informacjami była dla niej jeszcze bardziej bolesna, zmuszając blondynkę do myślenia wyłącznie o tym, co ją trapiło.
— W żadne chyba, to ja wpadłam — udało jej się jeszcze wtrącić, w miarę rozumnie, nim popadła w całkowity słowotok. Widziała, jak oczy Neali robiły się coraz to większe, a to tylko sprawiło, że zaczęła denerwować się bardziej — i w efekcie mówić jeszcze szybciej, chcąc pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia i palącego wstydu najszybciej, jak tylko można było. Gdy usta rudowłosej również się rozchyliły, Maria czuła już na policzkach ogniste wypieki i tylko resztki silnej woli, której nie spodziewała się posiadać zbyt wiele, pomogły jej nie zakryć twarzy przed dziewczyną. Pozostało jej przecież tylko liczyć, że mogła ją zrozumieć. Jak dziewczyna dziewczynę.
Pokiwała głową na jej słowa, wreszcie nabierając pierwszy, głębszy oddech. Czuła, jak dłonie jej się trzęsą, gdy w milczeniu (ale z krwią szumiącą w uszach) słuchała podsumowania Neali. Właściwie ujęła to wszystko w prostsze słowa, ale przez to... Marii zdawało się, że cały poważny problem został nieco spłaszczony. Może powinien? Może rozdmuchiwała to wszystko? Mętlik w głowie tylko narastał.
— W Marcelu — odpowiedziała cicho, drżącym z przejęcia głosem. Czuła, jak gardło zaciskało się mocniej, że zaschło jej w ustach. Sięgnęła po kubek z herbatą, chwyciła go w obie — jak się okazało zimne — dłonie. Przybliżyła kubek do ust, pociągając z niego jeden łyk. Ciepło przyjemnie otuliło jej wnętrze, tego właśnie potrzebowała. — I nie mów tak o sobie, uważam, że nie poradzisz mi fatalnie — protest, choć cichy, niósł w sobie przedziwną pewność i trwałość zdania Marii. Marii, która miała brwi ściągnięte w nerwowym oczekiwaniu, słuchając wszystkiego, co młoda dziewczyna miała jej do powiedzenia, którymi myślami zechciała się z nią podzielić. — Jak można być pewnym, że coś, co się czuje pierwszy raz, jest tym właśnie? — spytała cicho, jakby delikatnie zrezygnowana, spoglądając na nią z dołu, trochę jak dziecko, którego zdanie, oparte wyłącznie na uczuciach, dorosły postanowił kontrować przy pomocy logiki. — Gdyby był do tego jakiś podręcznik, gdyby możliwa była diagnoza... To... To bym to sprawdziła, Nela... — jęknęła z przejęciem; gdyby faktycznie opisywano ten stan w książkach naukowych, nie byłoby w ogóle tematu. Wyprostowała się na krześle, żeby wypić kolejny łyk herbaty, aż ostatecznie oparła policzek na dłoni, spojrzenie opuszczając na blat stołu, przy którym siedziały. — Ale jeżeli można takie rzeczy czuć, a nie znać, to... To chyba czuję. Znaczy nie chyba. Czuję. Po prostu — dla niej było to uczucie narastające od ich pierwszego spotkania; nie potrafiła sobie z nim poradzić, z tym, że tak bardzo daleko to poszło, że nie potrafiła zupełnie mówić o tych emocjach, nie z Marcelem. Ale jeżeli chodzi o rozmowę, to chyba lepiej, Jim mówił, żeby nie zadawać pytań, żeby nie wywierać presji. I miał pewnie w tym trochę racji, Neala jeszcze potwierdzała, że warto było się poznać, tak po prostu i na spokojnie. Była jednak jeszcze jedna rzecz, która niezwykle Marię męczyła.
— Myślisz, że spotkanie to dobry pomysł? Jakbym go zaprosiła? Nie poczuje się... Nie wiem, pod presją? — spytała cicho, wreszcie przenosząc zmartwiony wzrok na twarz Weasley. — Ja... Nie chciałabym go przestraszyć? — sama nie wiedziała, czy było to zdanie twierdzące, czy może pytanie. — Jim mówił, że chłopcy źle znoszą presję. A to chyba by była presja, jakbym zaprosiła go na randkę. A jeżeli nie na randkę, a na spotkanie, tak po prostu... To czy... Czy on będzie wiedział, że ja... — chwyciła dolną wargę w zęby, lecz tylko na sekundę, prędko reflektując się i porzucając ten nowy, nerwowy tik. — Że ja coś do niego czuję?
— W żadne chyba, to ja wpadłam — udało jej się jeszcze wtrącić, w miarę rozumnie, nim popadła w całkowity słowotok. Widziała, jak oczy Neali robiły się coraz to większe, a to tylko sprawiło, że zaczęła denerwować się bardziej — i w efekcie mówić jeszcze szybciej, chcąc pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia i palącego wstydu najszybciej, jak tylko można było. Gdy usta rudowłosej również się rozchyliły, Maria czuła już na policzkach ogniste wypieki i tylko resztki silnej woli, której nie spodziewała się posiadać zbyt wiele, pomogły jej nie zakryć twarzy przed dziewczyną. Pozostało jej przecież tylko liczyć, że mogła ją zrozumieć. Jak dziewczyna dziewczynę.
Pokiwała głową na jej słowa, wreszcie nabierając pierwszy, głębszy oddech. Czuła, jak dłonie jej się trzęsą, gdy w milczeniu (ale z krwią szumiącą w uszach) słuchała podsumowania Neali. Właściwie ujęła to wszystko w prostsze słowa, ale przez to... Marii zdawało się, że cały poważny problem został nieco spłaszczony. Może powinien? Może rozdmuchiwała to wszystko? Mętlik w głowie tylko narastał.
— W Marcelu — odpowiedziała cicho, drżącym z przejęcia głosem. Czuła, jak gardło zaciskało się mocniej, że zaschło jej w ustach. Sięgnęła po kubek z herbatą, chwyciła go w obie — jak się okazało zimne — dłonie. Przybliżyła kubek do ust, pociągając z niego jeden łyk. Ciepło przyjemnie otuliło jej wnętrze, tego właśnie potrzebowała. — I nie mów tak o sobie, uważam, że nie poradzisz mi fatalnie — protest, choć cichy, niósł w sobie przedziwną pewność i trwałość zdania Marii. Marii, która miała brwi ściągnięte w nerwowym oczekiwaniu, słuchając wszystkiego, co młoda dziewczyna miała jej do powiedzenia, którymi myślami zechciała się z nią podzielić. — Jak można być pewnym, że coś, co się czuje pierwszy raz, jest tym właśnie? — spytała cicho, jakby delikatnie zrezygnowana, spoglądając na nią z dołu, trochę jak dziecko, którego zdanie, oparte wyłącznie na uczuciach, dorosły postanowił kontrować przy pomocy logiki. — Gdyby był do tego jakiś podręcznik, gdyby możliwa była diagnoza... To... To bym to sprawdziła, Nela... — jęknęła z przejęciem; gdyby faktycznie opisywano ten stan w książkach naukowych, nie byłoby w ogóle tematu. Wyprostowała się na krześle, żeby wypić kolejny łyk herbaty, aż ostatecznie oparła policzek na dłoni, spojrzenie opuszczając na blat stołu, przy którym siedziały. — Ale jeżeli można takie rzeczy czuć, a nie znać, to... To chyba czuję. Znaczy nie chyba. Czuję. Po prostu — dla niej było to uczucie narastające od ich pierwszego spotkania; nie potrafiła sobie z nim poradzić, z tym, że tak bardzo daleko to poszło, że nie potrafiła zupełnie mówić o tych emocjach, nie z Marcelem. Ale jeżeli chodzi o rozmowę, to chyba lepiej, Jim mówił, żeby nie zadawać pytań, żeby nie wywierać presji. I miał pewnie w tym trochę racji, Neala jeszcze potwierdzała, że warto było się poznać, tak po prostu i na spokojnie. Była jednak jeszcze jedna rzecz, która niezwykle Marię męczyła.
— Myślisz, że spotkanie to dobry pomysł? Jakbym go zaprosiła? Nie poczuje się... Nie wiem, pod presją? — spytała cicho, wreszcie przenosząc zmartwiony wzrok na twarz Weasley. — Ja... Nie chciałabym go przestraszyć? — sama nie wiedziała, czy było to zdanie twierdzące, czy może pytanie. — Jim mówił, że chłopcy źle znoszą presję. A to chyba by była presja, jakbym zaprosiła go na randkę. A jeżeli nie na randkę, a na spotkanie, tak po prostu... To czy... Czy on będzie wiedział, że ja... — chwyciła dolną wargę w zęby, lecz tylko na sekundę, prędko reflektując się i porzucając ten nowy, nerwowy tik. — Że ja coś do niego czuję?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Westchnąć ochotę miałam nad tym, że to o Marcelu była cała sprawa. W sensie, tego zakochania. Ten to powodzenie miał jak mało kto kogo znałam. Zawsze jakaś dziewczyna za nim wodziła spojrzeniem. Uśmiechnęłam się lekko, ale nie byłam pewna, czy to fatalnie jednak nie będzie. Nie kłóciłam się z nią jednak więcej. Oceni finalnie sobie sama. Wzruszyłam ramionami kiedy zadała pytanie. Cóż, może odwrotnie być powinno, bo ja tego jak moja miłość się rozwijała nie zauważyłam wcale. Świadomość walnęła mnie boleśnie obuchem prosto w twarz zatapiając całkiem w dramacie. Może tak było lepiej. Wiedzieć od razu. Dostać od miłości w odpowiednim momencie w tą twarze. Przy Jimie czułam zawsze spokój, spokój i bezpieczeństwo, pewność i stałość, zrozumienie - nie tylko mnie, ale może dusz naszych całkiem. Ale mówić o tym nie mogłam, bo Maria znała się z Eve, a nikt nie mógł domyślić się nawet, co czułam, jak serce szkaradnie pragnęło tego, co nigdy nie było dla mnie. Milczałam jedząc, zastanawiając się na odpowiedzią, marszcząc w zastanowieniu brwi trochę.
- Presją? - powtórzyłam po niej marszcząc brwi. Nie nadążając. Czemu na spotkaniu, miałaby czuć presję nie byłam pewna, póki Maria nie odezwała się dalej. Ale potem jeszcze więcej nic nie wiedziała. - Przestraszyć? - Marysia nie była straszna i gdyby nie powaga w jej oczach i twarzy i przejęcie to pewnie bym ze śmiechem jej powiedziała, że wcale ale to wcale straszna nie jest. I Marcel, który działa w Zakonie by się jej nie przestraszył. Właściwie ładna była. Blondynka, całkiem w jego typie, co nie? Jim mówił… uniosłam odrobinę brwi. Chłopcy, czy oni konkretnie? Odpowiedź swoją własną zdawałam się znać. Westchnęłam lekko. - Ci dwaj presję mogą znosić źle, bo sami o sobie myślą mniej niż do zaoferowania mają. Ale pewne jest jedno, że żeby Marcel się domyślił - a może każdy chłopak w ogóle - to najlepiej na transparencie wypisać drukowanymi literami dokładnie i wyraźnie, bo takie wyznania pod wątpliwość trudno poddać będzie. Choć, jak ktoś chcieć będzie to i tak znajdzie sposób - moja ciocia zawsze tak mówi. Poza tym, trudno jest mieć pewność, co do uczuć innych, jeśli ci nie wyartykułują ich głośno - nie ważne, czy to miłość, ból, czy innego coś. - wzruszyłam ramionami. - Ale Jim racji trochę ma, że powoli to należy robić, Marcel cierpiał dużo bo serce ma dobre, a taka już cena za takie serca ponoć idzie zawsze. Poza tym Maria, różnica jest, pomiędzy chwilowym zauroczeniem, zakochaniem, a miłością prawdziwą. Stąd czasu trzeba, by jednemu pozwolić się ułożyć i rozwinąć, drugiemu cudownie - podobno - przeminąć i trzeciemu pozostać. No i, poznać się to podstawa bo bez tego wszystko w szferze twoich domysłów i marzeń zostanie, zatapiając cię w nich całkiem - a potem rzeczywistość może cię rozczarować. No i czasu, bo czas pozwoli ci upewnić się co do uczuć własnych i zamiarów dalszych. Może jak go poznasz, to na przykład się okaże, że jednak to chwilowa fascynacja, albo są rzeczy, których zaakceptować nie możesz. - wzruszyłam ramionami znów. Inni mieli łatwiej. Trochę jej zazdrościłam, tego, że w ogóle mogła się nad tym zastanawiać. Co zrobić i jak. W którą stronę pójść. Dla mnie droga szła tylko w jedną. - Śpieszyć się nie ma co, oboje macie czas. - powiedziałam, wsadzając łyżkę w zapiekankę. - To nie tak, że jak otworzysz jutro oczy to go już nie znajdziesz. - uniosłam kącik ust, ale marnie mi to wyszło. Co ja robiłam w ogóle? Radziłam w miłosnych sprawach, serio Neala? A co ty niby o tym wiedziałaś? Jak kochał ktoś w zmierzchłych czasach i jak ty dostałaś miłość, która nie może kroczyć jedną i wspólną drogą. Zamilkłam na chwilę odwracając spojrzenie, wsadzając łyżkę potrawy do ust. Westchnęłam trochę ciężej nad losem własnym, myśli pomknęły mi do Jima. Czułam się chciana i kochana, a jednak zakazana, ja dla niego, on dla mnie. Absurdalnie. Kompletnie poza zasięgiem dłoni i rąk. Stajnia bez niego nawet pachnieć zdawała się inaczej. - Możesz znaleźć powód - to zawsze mniej potencjalne straszne, jak chodzi o to że coś robisz i w tym czymś przyda ci się pomocna dłoń. - przyznałam w końcu. - A najlepiej to z kimś. Wtedy bezpieczniej dla was obojga. On weźmie Jima, ty weź... nie wiem, Eve albo koleżankę jakąś i idźcie gdzieś. Na tańce czy coś... - zastanowiłam się. - ...na tańce może nie. Marcel świetnie tańczy, ale no, ciężko wam się tam rozmawiać będzie. Ale rozumiesz mniej więcej, nie? - upewniłam się.
- Presją? - powtórzyłam po niej marszcząc brwi. Nie nadążając. Czemu na spotkaniu, miałaby czuć presję nie byłam pewna, póki Maria nie odezwała się dalej. Ale potem jeszcze więcej nic nie wiedziała. - Przestraszyć? - Marysia nie była straszna i gdyby nie powaga w jej oczach i twarzy i przejęcie to pewnie bym ze śmiechem jej powiedziała, że wcale ale to wcale straszna nie jest. I Marcel, który działa w Zakonie by się jej nie przestraszył. Właściwie ładna była. Blondynka, całkiem w jego typie, co nie? Jim mówił… uniosłam odrobinę brwi. Chłopcy, czy oni konkretnie? Odpowiedź swoją własną zdawałam się znać. Westchnęłam lekko. - Ci dwaj presję mogą znosić źle, bo sami o sobie myślą mniej niż do zaoferowania mają. Ale pewne jest jedno, że żeby Marcel się domyślił - a może każdy chłopak w ogóle - to najlepiej na transparencie wypisać drukowanymi literami dokładnie i wyraźnie, bo takie wyznania pod wątpliwość trudno poddać będzie. Choć, jak ktoś chcieć będzie to i tak znajdzie sposób - moja ciocia zawsze tak mówi. Poza tym, trudno jest mieć pewność, co do uczuć innych, jeśli ci nie wyartykułują ich głośno - nie ważne, czy to miłość, ból, czy innego coś. - wzruszyłam ramionami. - Ale Jim racji trochę ma, że powoli to należy robić, Marcel cierpiał dużo bo serce ma dobre, a taka już cena za takie serca ponoć idzie zawsze. Poza tym Maria, różnica jest, pomiędzy chwilowym zauroczeniem, zakochaniem, a miłością prawdziwą. Stąd czasu trzeba, by jednemu pozwolić się ułożyć i rozwinąć, drugiemu cudownie - podobno - przeminąć i trzeciemu pozostać. No i, poznać się to podstawa bo bez tego wszystko w szferze twoich domysłów i marzeń zostanie, zatapiając cię w nich całkiem - a potem rzeczywistość może cię rozczarować. No i czasu, bo czas pozwoli ci upewnić się co do uczuć własnych i zamiarów dalszych. Może jak go poznasz, to na przykład się okaże, że jednak to chwilowa fascynacja, albo są rzeczy, których zaakceptować nie możesz. - wzruszyłam ramionami znów. Inni mieli łatwiej. Trochę jej zazdrościłam, tego, że w ogóle mogła się nad tym zastanawiać. Co zrobić i jak. W którą stronę pójść. Dla mnie droga szła tylko w jedną. - Śpieszyć się nie ma co, oboje macie czas. - powiedziałam, wsadzając łyżkę w zapiekankę. - To nie tak, że jak otworzysz jutro oczy to go już nie znajdziesz. - uniosłam kącik ust, ale marnie mi to wyszło. Co ja robiłam w ogóle? Radziłam w miłosnych sprawach, serio Neala? A co ty niby o tym wiedziałaś? Jak kochał ktoś w zmierzchłych czasach i jak ty dostałaś miłość, która nie może kroczyć jedną i wspólną drogą. Zamilkłam na chwilę odwracając spojrzenie, wsadzając łyżkę potrawy do ust. Westchnęłam trochę ciężej nad losem własnym, myśli pomknęły mi do Jima. Czułam się chciana i kochana, a jednak zakazana, ja dla niego, on dla mnie. Absurdalnie. Kompletnie poza zasięgiem dłoni i rąk. Stajnia bez niego nawet pachnieć zdawała się inaczej. - Możesz znaleźć powód - to zawsze mniej potencjalne straszne, jak chodzi o to że coś robisz i w tym czymś przyda ci się pomocna dłoń. - przyznałam w końcu. - A najlepiej to z kimś. Wtedy bezpieczniej dla was obojga. On weźmie Jima, ty weź... nie wiem, Eve albo koleżankę jakąś i idźcie gdzieś. Na tańce czy coś... - zastanowiłam się. - ...na tańce może nie. Marcel świetnie tańczy, ale no, ciężko wam się tam rozmawiać będzie. Ale rozumiesz mniej więcej, nie? - upewniłam się.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Jadłodajnia “Smaczna”
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth