Sala balowa
AutorWiadomość
Sala Balowa
Wykonana z największą pieczołowitością, reprezentatywna sala balowa Traversów, skąpana jest w barwach niezmiennie nawiązujących do morza - wypełniają ją ciemne granaty i jasne błękity. Co ciekawe, sufit, zamiast zdobień został zatransmutowany tak, by - w zależności od potrzeby - prezentować niebo w całej swej okazałości. W tym miejscu odbywają się wyprawiane na zamku bale, opiewające w przywiezione z podróży wyszukane - a czasem i ekscentryczne - trunki czy potrawy nieraz umilane wypowiadanymi przez gospodarzy historiami.
20 sierpnia
W pierwszej chwili uznał to za zwyczajną kpinę.
W drugiej z resztą też.
A tak naprawdę nadal uważał całą obecną sytuację za mało śmieszny żart. Gdyby był może dziesięć lat młodszy i zdecydowanie naiwniejszy, prawdopodobnie nie doszukałby się podstępu w słowach matki. Niestety dla niej, już dawno przestał być małym, bezrozumnym chłopcem. Niestety dla siebie samego, niezależnie od własnego zdania i absurdu całej tej sytuacji, i tak został zmuszony aby w tej szopce uczestniczyć.
W przeciwieństwie do poprzedniej jego wizyty w Anglii, tym razem powrócił do Durham na wariata. Ciężko było mu cieszyć się wygodnym życiem nad Sekwaną, gdy dotarły do niego wieści zza Kanału. Nawet nie było mowy, aby rodzina dała radę uspokoić jego nerwy samymi tylko listami. Zostawienie całego interesu w rękach jego francuskiego pomocnika było może odrobinę ryzykowne, nic nie było jednak ważniejsze niż dobrobyt i bezpieczeństwo mieszkańców zamku Durham - stąd bardzo spontaniczny przyjazd Craiga. Całe szczęście rodzina okazała się być generalnie cała i zdrowa, a pomniejszą ludność hrabstwa dotknęło tylko kilka nieszczęść. Nic, z czym Burke'owie nie mogliby sobie poradzić.
Dlaczego więc mężczyzna szwędał się po ziemiach Traversów, zamiast odwiedzić choćby Beamish Town, by tam oceniać skalę zniszczeń? Starszyzna Burke w osobie jego matki nie szczędziła Craigowi wykładów o tym, jak ważne jest wspieranie się rodzin szlacheckich w tych trudnych czasach, zacieśnienie stosunków łączących ich rodziny oraz wzajemna pomoc - i to w takim celu rzekomo miała odbyć się ta wizyta. Mężczyzna widział w tym rozumowaniu więcej dziur niż w serze szwajcarskim - naprawdę doceniłby gdyby jego rodzicielka postarała się o nieco bardziej sensowną argumentację, albo jeszcze lepiej... gdyby powiedziała mu wprost jaki jest cel jego wizyty. Tego jednak Burke domyślił się już wkrótce, kiedy tylko jeden ze służących wepchnął mu w ręce obfity bukiet róż, którym towarzyszyły także kwiaty maków.
Świat się walił, a on był posyłany na zaloty.
Lichy podstęp, który miał zapewne sprawić, że Craig zapomni o powrocie na francuską ziemię i powróci już na stałe na łono rodzinne. Nie mógł powiedzieć, że nie rozumiał powodów działań matki - i ojca zapewne także - jednakże zdecydowanie nie pochwalał takiego podejścia. Grzechem byłoby obwinianie lady Imogen o niechęć Craiga do całego tego przedsięwzięcia, bo przecież wdzięków nie sposób było jej było odmówić. W jego mniemaniu to po prostu... nie był ani czas, ani miejsce. Po cichu mężczyzna liczył więc na to, że gdy już przekroczy próg Corbenic Castle i zostanie zaprowadzony do jednego z salonów poczekalnych, po chwili zwłoki dołączy do niego któryś z lordów Travers. Wtedy nawet mógłby obrócic koślawe kłamstewko swojej matki w prawdę i faktycznie podpytać czy panowie Norfolk potrzebują wsparcia w tych burzliwych czasach. Wtedy ta wizyta nie byłaby kompletną stratą czasu.
Koniec końców kwiatów jednak nie wyrzucił. Uznał, że jeśli dane mu będzie spotkać się z lady Imogen, równie dobrze może po prostu poprawić jej humor bukietem. A przynajmniej taką miał szczerą nadzieję.
W pierwszej chwili uznał to za zwyczajną kpinę.
W drugiej z resztą też.
A tak naprawdę nadal uważał całą obecną sytuację za mało śmieszny żart. Gdyby był może dziesięć lat młodszy i zdecydowanie naiwniejszy, prawdopodobnie nie doszukałby się podstępu w słowach matki. Niestety dla niej, już dawno przestał być małym, bezrozumnym chłopcem. Niestety dla siebie samego, niezależnie od własnego zdania i absurdu całej tej sytuacji, i tak został zmuszony aby w tej szopce uczestniczyć.
W przeciwieństwie do poprzedniej jego wizyty w Anglii, tym razem powrócił do Durham na wariata. Ciężko było mu cieszyć się wygodnym życiem nad Sekwaną, gdy dotarły do niego wieści zza Kanału. Nawet nie było mowy, aby rodzina dała radę uspokoić jego nerwy samymi tylko listami. Zostawienie całego interesu w rękach jego francuskiego pomocnika było może odrobinę ryzykowne, nic nie było jednak ważniejsze niż dobrobyt i bezpieczeństwo mieszkańców zamku Durham - stąd bardzo spontaniczny przyjazd Craiga. Całe szczęście rodzina okazała się być generalnie cała i zdrowa, a pomniejszą ludność hrabstwa dotknęło tylko kilka nieszczęść. Nic, z czym Burke'owie nie mogliby sobie poradzić.
Dlaczego więc mężczyzna szwędał się po ziemiach Traversów, zamiast odwiedzić choćby Beamish Town, by tam oceniać skalę zniszczeń? Starszyzna Burke w osobie jego matki nie szczędziła Craigowi wykładów o tym, jak ważne jest wspieranie się rodzin szlacheckich w tych trudnych czasach, zacieśnienie stosunków łączących ich rodziny oraz wzajemna pomoc - i to w takim celu rzekomo miała odbyć się ta wizyta. Mężczyzna widział w tym rozumowaniu więcej dziur niż w serze szwajcarskim - naprawdę doceniłby gdyby jego rodzicielka postarała się o nieco bardziej sensowną argumentację, albo jeszcze lepiej... gdyby powiedziała mu wprost jaki jest cel jego wizyty. Tego jednak Burke domyślił się już wkrótce, kiedy tylko jeden ze służących wepchnął mu w ręce obfity bukiet róż, którym towarzyszyły także kwiaty maków.
Świat się walił, a on był posyłany na zaloty.
Lichy podstęp, który miał zapewne sprawić, że Craig zapomni o powrocie na francuską ziemię i powróci już na stałe na łono rodzinne. Nie mógł powiedzieć, że nie rozumiał powodów działań matki - i ojca zapewne także - jednakże zdecydowanie nie pochwalał takiego podejścia. Grzechem byłoby obwinianie lady Imogen o niechęć Craiga do całego tego przedsięwzięcia, bo przecież wdzięków nie sposób było jej było odmówić. W jego mniemaniu to po prostu... nie był ani czas, ani miejsce. Po cichu mężczyzna liczył więc na to, że gdy już przekroczy próg Corbenic Castle i zostanie zaprowadzony do jednego z salonów poczekalnych, po chwili zwłoki dołączy do niego któryś z lordów Travers. Wtedy nawet mógłby obrócic koślawe kłamstewko swojej matki w prawdę i faktycznie podpytać czy panowie Norfolk potrzebują wsparcia w tych burzliwych czasach. Wtedy ta wizyta nie byłaby kompletną stratą czasu.
Koniec końców kwiatów jednak nie wyrzucił. Uznał, że jeśli dane mu będzie spotkać się z lady Imogen, równie dobrze może po prostu poprawić jej humor bukietem. A przynajmniej taką miał szczerą nadzieję.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skrajne, głupie, hańbiące, męczące.
Ledwie przed kilkoma dniami z ust matki dotarła do niej informacja o swoistym złamaniu półwilego serca, gdy kandydat na męża okazał się jeszcze niegotowym do akceptacji nestora. Wymogi wobec jej męża mieli ogromne, od stanu przez nazwiska, osiągnięcia, poglądy — lista rozwijała się a ona, choć winno ją to chełpić, złamana pozostawała oddana pracy i nauce. Podjęła się nauki języka trytońskiego, jazdy na hippokampusach, dalszej nauce niemieckiego. Zaczytywała się w kolejnych stronach leksykonów języka niemieckiego, trytońskiego ucząc z notatek matki. Eurydice poświęcała jej dwie godziny dziennie na naukę języka oddanych jej syren, nowy opiekun morskich wierzchowców podjął się zaś zastąpienia jazdy konnej na jazdę na hipokampach, bo ich stajnia była wystarczająco daleko od Corbenic, aby pył nie przeszkadzał w oddychaniu. Była wysportowana, dość sprytnie trzymała się na śliskiej skórze wierzchowców, dość szybko pojęła podstawy utrzymania się w charakterystycznym ruchu. Na dzisiejszy dzień nie miała zaplanowanej pomocy, ostatnie kilka dni nieustannej działalności charytatywnej sprawiły, że potrzebowała czasu dla siebie — ale nawet ten, ku jej wściekłości, został zaburzony. Mokrą sukienkę zmieniła na czystą, w kolorze ciemnego kobaltu. Służki krzątały się obok, matka przerzucała oczyma na protesty młodej damy — czemu nie mogli posłać na spotkanie jej kuzynku, k t ó r e j k o l w i e k? Mieli wśród dam nieudane córy, dwudziestoczteroletnie, jeszcze niewydane. Skoro odmówiono jej zaślubin z kimś, komu nie można było niczego odmówić, dlaczego rzucano ją niczym mięso kolejnemu lordowi? Wiadome było, że chodziło o głosy — o opowiadanie pośród głosów, że jest nią zainteresowanych wielu lordów; wiadomo, że chodziło o swoiste plotki i propagandę, ale na bogów, dlaczego tak szybko, gdy serce jeszcze gorało?
Szła z notatkami w dłoni, absolutnie niezainteresowana rozmową z kimkolwiek. Kolejne słowa języka trytońskiego trafiały ku pamięci. Dōros, anne, nuspes, jaos, guēsin, rūklon, lēkia, muñnykeā. Nie potrafiła jeszcze miękko akcentować niektórych samogłosek, to więc na tę niemożność przelała wściekłość, gdy służka zwróciła jej uwagę, iż powinna oddać stronice i podarować je jej, bo zbliżała się ku drzwiom sali balowej. Notatki uderzyły więc z impetem w klatkę służki, rozognione spojrzenie trafiło na niewinną twarz i choć było jej głupio, to nie powiedziała nic, otwierając drzwi sali, zanim zrobiłby to odźwierny.
Lekki stukot obcasów rozległ się po pustym pomieszczeniu, spojrzała na będącą tutaj sylwetkę mężczyzny z powątpieniem, niegotowa, aby wznosić się na szczyt uprzejmości. Mimo to powinna — tego była absolutnie świadoma — toteż poprawiła opadający kosmyk włosów, zaplatając go za ucho, aby tworzył z zaplecionymi warkoczami jednolitą strukturę. Dobierańce tworzyły finezyjne wzory na półwilej głowie, na tyle szyi tworzyły natomiast silnie spleciony kok. Fryzura tworzyła z niej tym większy obraz lady Travers, kobiety morza, im barwa sukni splatała się z delikatną biżuterią z pereł — prostota sukni miała ukazywać jej pewność, twardość, nieustępliwość. Wściekłość, suma summarum, odeszła od jasnych barw festiwalu, niosąc nie tylko żałobę straty tak wielkiego grona mieszkańców, ale także porzucając lekkość emocji, które dotąd jej towarzyszyły. Wszystko dopełniał makijaż, który odrobiną czerni przy rzęsach wspierał wrażenie ostrości na delikatnej, wilej twarzy.
— Lordzie Burke. — Skierowała swoje słowa, nim zdążyła pojawić się obok mężczyzny. Skoros's nykeā vēdros. Chwilę wahała się między uśmiechem i podaniem wierzchu dłoni, zamiast tego uniosła się jednak objawem buntu, podając mu rękę na wprost, w geście uściśnięcia, jakże niegodnego a jakże koniecznego, aby ukazać swoją pewność. Uściśnij mi dłoń, lordzie, jak równy równemu. Prowokacja, niegodna, nieodpowiednia. Nie powinna go tak traktować, a jednak niezadowolenie z całości sytuacji tliła się w niej i potrzebowała ujść. Chciała być traktowana tak, jak oni — bez pomniejszania, osłabiania, pobłażliwości.
— Cóż za... trudny czas na towarzyskie spotkania.
Ledwie przed kilkoma dniami z ust matki dotarła do niej informacja o swoistym złamaniu półwilego serca, gdy kandydat na męża okazał się jeszcze niegotowym do akceptacji nestora. Wymogi wobec jej męża mieli ogromne, od stanu przez nazwiska, osiągnięcia, poglądy — lista rozwijała się a ona, choć winno ją to chełpić, złamana pozostawała oddana pracy i nauce. Podjęła się nauki języka trytońskiego, jazdy na hippokampusach, dalszej nauce niemieckiego. Zaczytywała się w kolejnych stronach leksykonów języka niemieckiego, trytońskiego ucząc z notatek matki. Eurydice poświęcała jej dwie godziny dziennie na naukę języka oddanych jej syren, nowy opiekun morskich wierzchowców podjął się zaś zastąpienia jazdy konnej na jazdę na hipokampach, bo ich stajnia była wystarczająco daleko od Corbenic, aby pył nie przeszkadzał w oddychaniu. Była wysportowana, dość sprytnie trzymała się na śliskiej skórze wierzchowców, dość szybko pojęła podstawy utrzymania się w charakterystycznym ruchu. Na dzisiejszy dzień nie miała zaplanowanej pomocy, ostatnie kilka dni nieustannej działalności charytatywnej sprawiły, że potrzebowała czasu dla siebie — ale nawet ten, ku jej wściekłości, został zaburzony. Mokrą sukienkę zmieniła na czystą, w kolorze ciemnego kobaltu. Służki krzątały się obok, matka przerzucała oczyma na protesty młodej damy — czemu nie mogli posłać na spotkanie jej kuzynku, k t ó r e j k o l w i e k? Mieli wśród dam nieudane córy, dwudziestoczteroletnie, jeszcze niewydane. Skoro odmówiono jej zaślubin z kimś, komu nie można było niczego odmówić, dlaczego rzucano ją niczym mięso kolejnemu lordowi? Wiadome było, że chodziło o głosy — o opowiadanie pośród głosów, że jest nią zainteresowanych wielu lordów; wiadomo, że chodziło o swoiste plotki i propagandę, ale na bogów, dlaczego tak szybko, gdy serce jeszcze gorało?
Szła z notatkami w dłoni, absolutnie niezainteresowana rozmową z kimkolwiek. Kolejne słowa języka trytońskiego trafiały ku pamięci. Dōros, anne, nuspes, jaos, guēsin, rūklon, lēkia, muñnykeā. Nie potrafiła jeszcze miękko akcentować niektórych samogłosek, to więc na tę niemożność przelała wściekłość, gdy służka zwróciła jej uwagę, iż powinna oddać stronice i podarować je jej, bo zbliżała się ku drzwiom sali balowej. Notatki uderzyły więc z impetem w klatkę służki, rozognione spojrzenie trafiło na niewinną twarz i choć było jej głupio, to nie powiedziała nic, otwierając drzwi sali, zanim zrobiłby to odźwierny.
Lekki stukot obcasów rozległ się po pustym pomieszczeniu, spojrzała na będącą tutaj sylwetkę mężczyzny z powątpieniem, niegotowa, aby wznosić się na szczyt uprzejmości. Mimo to powinna — tego była absolutnie świadoma — toteż poprawiła opadający kosmyk włosów, zaplatając go za ucho, aby tworzył z zaplecionymi warkoczami jednolitą strukturę. Dobierańce tworzyły finezyjne wzory na półwilej głowie, na tyle szyi tworzyły natomiast silnie spleciony kok. Fryzura tworzyła z niej tym większy obraz lady Travers, kobiety morza, im barwa sukni splatała się z delikatną biżuterią z pereł — prostota sukni miała ukazywać jej pewność, twardość, nieustępliwość. Wściekłość, suma summarum, odeszła od jasnych barw festiwalu, niosąc nie tylko żałobę straty tak wielkiego grona mieszkańców, ale także porzucając lekkość emocji, które dotąd jej towarzyszyły. Wszystko dopełniał makijaż, który odrobiną czerni przy rzęsach wspierał wrażenie ostrości na delikatnej, wilej twarzy.
— Lordzie Burke. — Skierowała swoje słowa, nim zdążyła pojawić się obok mężczyzny. Skoros's nykeā vēdros. Chwilę wahała się między uśmiechem i podaniem wierzchu dłoni, zamiast tego uniosła się jednak objawem buntu, podając mu rękę na wprost, w geście uściśnięcia, jakże niegodnego a jakże koniecznego, aby ukazać swoją pewność. Uściśnij mi dłoń, lordzie, jak równy równemu. Prowokacja, niegodna, nieodpowiednia. Nie powinna go tak traktować, a jednak niezadowolenie z całości sytuacji tliła się w niej i potrzebowała ujść. Chciała być traktowana tak, jak oni — bez pomniejszania, osłabiania, pobłażliwości.
— Cóż za... trudny czas na towarzyskie spotkania.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Intryga najwyraźniej miała się świetnie, bo zamiast powitać któregoś z lordów, Burke skrzyżował spojrzenie z jedną z mieszkanek zamku Corbenic. Craig gotów był podążyć za wpajanymi mu od maleńkości wzorcami zachowań, szeregiem gestów i słów mających wyrazić szacunek dla drugiej osoby, dla kobiety, dla młodej lady - ukłon, złożenie pocałunku na delikatnej, wyciągniętej dłoni, powitanie połączone ze zręcznie wplecionym weń pochlebstwem. Choć nie był specjalnie rad z sytuacji w jaką go podstępem wplątano, nie mógł sobie pozwolić na bycie gburem, który wyładowywałby swoją frustrację lady Travers - spodziewał się, że ona również została do tego spotkania przymuszona lub w jakiś sposób nakłoniona. Gdyby było inaczej, po pierwsze seniorka Burke nie robiłaby takich cyrków. Po drugie, jasnowłose dziewczę zmierzające w kierunku Craiga byłoby zapewne w dużo bardziej radosnym nastroju.
Uroda zdecydowanie należała do jednej z jej zalet, i to takich, które rzucały się na pierwszy rzut oka. Nie było to nic dziwnego, zważywszy na rodowód lady Imogen. Craig, który nie obcował z krwią półwil na co dzień, zdążył już zapomnieć jaki potrafiły roztaczać wokół siebie urok. Pomimo zmarszczonych brwi, napięcia w okolicy ust, a także twardego, gniewnego spojrzenia, panna Travers była po prostu piękna. Może było to nieeleganckie z jego strony, że pozwolił sobie na tych kilka sekund zachwytu, ale nic nie mógł na to poradzić. Nie ukazał jednak tych odczuć ani w mimice własnej twarzy, ani też w słowach - szczególnie że jego uwaga bardzo szybko przeskoczyła z ładnej buzi na... nieco mniej ładne zachowanie.
Jedna z brwi lorda mimowolnie podjechała w górę w niemym wyrazie zaintrygowania, gdy lady wyciągnęła ku niemu dłoń. Nie do ucałowania, jak zamierzał pierwotnie to uczynić. Do uściśnięcia. Miał przed sobą młódkę, rozgniewaną, ewidentnie upartą i pewną siebie. Gotową by posunąć się do niecodziennych gestów, narazić się na niepochlebne spojrzenie lorda z obcej rodziny, a także zapewne swojej własnej familii i po co? Aby... zaakcentować swoją niezależność, swój bunt i sprzeciw? Nie było nawet specjalną zagadką przeciwko czemu się tak sprzeciwiała. Z jednej strony wydało mu się to niemal urocze. Młodość zawsze się buntowała. Te dziesięć czy piętnaście lat temu sam zachowywał się przecież bardzo podobnie.
- Nie mógłbym tego ubrać w lepsze słowa, lady Travers - odpowiedział, wyginając kąciki ust minimalnie ku górze i decydując się aby, wedle jej niemego żądania, uścisnąć jej delikatną dłoń. Ciekaw był jej reakcji. Czy będzie zaskoczona, że i on potrafił zdobyć się na złamanie odgórnie przyjętych zasad savoir vivre?
- Zdaje się, że oboje padliśmy ofiarą intrygi, milady. Proszę mi jednak pozwolić zaznaczyć, że choć przyjazd na ziemie Norfolk nie wyszedł z mojej inicjatywy, absolutnie nie żałuję zawitania na waszych ziemiach. - wolał być z nią szczerzy. Chciał by wiedziała, że nie był kimś, kto przybył do Corbenic Castle aby zapolować sobie na młodą, piękną i ponętną niewiastę. Że nie zastawił na nią żadnej pułapki. Nie żałował jednak tego, że już się tu znalazł, bo wciąż można było wyciągnąć z tej sytuacji coś dobrego - a przynajmniej on zamierzał podejść w ten sposób do sytuacji, w której się znaleźli. Chyba że niemożliwym będzie ugaszenie - lub choć przygaszenie - tego żaru płonącego w oczach lady Imogen. Nie zamierzał siebie ani jej do niczego zmuszać.
- Przyjmij choć proszę ten podarek, dużo piękniej będzie wyglądać w twoich dłoniach, niż moich - dodał jeszcze, w końcu puszczając jej dłoń, a zamiast tego ofiarując jej przywieziony przez siebie bukiet.
Uroda zdecydowanie należała do jednej z jej zalet, i to takich, które rzucały się na pierwszy rzut oka. Nie było to nic dziwnego, zważywszy na rodowód lady Imogen. Craig, który nie obcował z krwią półwil na co dzień, zdążył już zapomnieć jaki potrafiły roztaczać wokół siebie urok. Pomimo zmarszczonych brwi, napięcia w okolicy ust, a także twardego, gniewnego spojrzenia, panna Travers była po prostu piękna. Może było to nieeleganckie z jego strony, że pozwolił sobie na tych kilka sekund zachwytu, ale nic nie mógł na to poradzić. Nie ukazał jednak tych odczuć ani w mimice własnej twarzy, ani też w słowach - szczególnie że jego uwaga bardzo szybko przeskoczyła z ładnej buzi na... nieco mniej ładne zachowanie.
Jedna z brwi lorda mimowolnie podjechała w górę w niemym wyrazie zaintrygowania, gdy lady wyciągnęła ku niemu dłoń. Nie do ucałowania, jak zamierzał pierwotnie to uczynić. Do uściśnięcia. Miał przed sobą młódkę, rozgniewaną, ewidentnie upartą i pewną siebie. Gotową by posunąć się do niecodziennych gestów, narazić się na niepochlebne spojrzenie lorda z obcej rodziny, a także zapewne swojej własnej familii i po co? Aby... zaakcentować swoją niezależność, swój bunt i sprzeciw? Nie było nawet specjalną zagadką przeciwko czemu się tak sprzeciwiała. Z jednej strony wydało mu się to niemal urocze. Młodość zawsze się buntowała. Te dziesięć czy piętnaście lat temu sam zachowywał się przecież bardzo podobnie.
- Nie mógłbym tego ubrać w lepsze słowa, lady Travers - odpowiedział, wyginając kąciki ust minimalnie ku górze i decydując się aby, wedle jej niemego żądania, uścisnąć jej delikatną dłoń. Ciekaw był jej reakcji. Czy będzie zaskoczona, że i on potrafił zdobyć się na złamanie odgórnie przyjętych zasad savoir vivre?
- Zdaje się, że oboje padliśmy ofiarą intrygi, milady. Proszę mi jednak pozwolić zaznaczyć, że choć przyjazd na ziemie Norfolk nie wyszedł z mojej inicjatywy, absolutnie nie żałuję zawitania na waszych ziemiach. - wolał być z nią szczerzy. Chciał by wiedziała, że nie był kimś, kto przybył do Corbenic Castle aby zapolować sobie na młodą, piękną i ponętną niewiastę. Że nie zastawił na nią żadnej pułapki. Nie żałował jednak tego, że już się tu znalazł, bo wciąż można było wyciągnąć z tej sytuacji coś dobrego - a przynajmniej on zamierzał podejść w ten sposób do sytuacji, w której się znaleźli. Chyba że niemożliwym będzie ugaszenie - lub choć przygaszenie - tego żaru płonącego w oczach lady Imogen. Nie zamierzał siebie ani jej do niczego zmuszać.
- Przyjmij choć proszę ten podarek, dużo piękniej będzie wyglądać w twoich dłoniach, niż moich - dodał jeszcze, w końcu puszczając jej dłoń, a zamiast tego ofiarując jej przywieziony przez siebie bukiet.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1 listopada 1958
Październik zdecydowanie nie chciał dawać za wygraną, zsyłając na Corbenic Castle pożegnalne urwanie chmury. Gudrun stała pośrodku opuszczonej sali z wysoko zadartą głową. Odebrany już płaszcz nie zdołał uchronić płowych, spiętych w luźny koński ogon włosów oraz rąbków spódnicy przed wilgocią. Nie zawracała sobie tym jednak zbytnio głowy, uważnie obserwując ostatnie buntownicze podrygi od dziś minionego miesiąca. Świst porywistego wiatru oraz szum padających kropel nie docierał między ociekające bogactwem ściany, żaden najcichszy pogłos nie niósł się po przestrzennych korytarzach, lecz niezmiennie pędzące po suficie chmury i zacinający, urywający się połowie drogi do parkietu deszcz świadczył o prawdziwości widoku. Czy może raczej o kunszcie rzemieślnika, który stworzył tutejszy, doskonale odtwarzający stan świata zewnętrznego strop. Bez pośpiechu przeniosła swe bladoniebieskie spojrzenie na unoszący się w powietrzu żyrandol, który dziś najwidoczniej miał być ich jedynym źródłem światła. Na słońce niezbyt się zapowiadało, ale to nawet dobrze. Ciała astralne wystarczająco dopiekły im w lecie, zaś lśniące między magicznymi świecami kryształy przyjemnie rozpraszały ich ciepłe światło. Błyski i świetlne zajączki lekko tańcowały po opustoszałym parkiecie. Zdawały się w swoim żywiole, na miejscu. W przeciwieństwie do Gudrun. Minimalnie zmarszczyła brwi na tę myśl. Poprawiła wystający z burego swetra biały kołnierzyk, po czym pewnie ujęła skrytą w kieszeni różdżkę. Wyczuwalna - nawet przez materiał rękawiczek - faktura tamaryszkowego drewna szybko przekierowała jej myśli na właściwe tory. Niespiesznie zerknęła ku głównemu wejściu na salę balową w oczekiwaniu klientki.
Czy może powinna jednak myśleć o niej już jako o uczennicy? Delikatnie przeniosła ciężar z jednego nogi na drugą. Lady Melisande Travers née Rosier… - ostrożnie obracała w myślach kolejne mniej lub bardziej prawdziwe tytuły i przydomki damy. Uważnie przyglądała się wspomnienia z ich ostatniego spotkania, lecz mimo to nadal nie mogła oprzeć się wrażeniu, iż czegoś nie dostrzegała. Coś - coś ważnego, jakiś kluczowy pudel składającej się na arystkoratkę układanki - najzwyczajniej w świecie przegapiła i przez co wciąż nie potrafiła rozgryźć tej róży wśród mórz, wonnego płatka wśród sztormów, sroki wśród lisów czy może lisa wśród srok? Usłyszawszy niosące się z dali kroki, zezwoliła sobie na ostatnie ciche westchnięcie. Złączyła łopatki, wyprostowała głowę. Zagadka, przez którą w dużej mierze zgodziła się na przeprowadzenie tych lekcji obrony przed czarną magią, zbliżała się wielkimi krokami. I nie wypadało testować jej cierpliwości.
— Czego lady konkretnie pragnie się nauczyć? — Skinąwszy głową na przywitanie, natychmiast przeszła do rzeczy. — Na co chce być przygotowaną? — Uważnie zmierzyła szlachciankę wzrokiem. Jej głos, może i pozostawał niezmiennie płaski, ledwo intonując pytania, jednak chłodne spojrzenie - ono wyjątkowo iskrzyło, zaintrygowane, odrobinę ożywiając bladą maskę, która służyła Gudrun za twarz.
W jakim celu, na Odyna, rozkapryszona lwica salonowa pragnęła się podszkolić z defensywnych zaklęć? W ramach samorozwoju? Hobby? Popisów? Czyżby pianina, tańce, obrazy i poezja znudziły się już szlachcicom? Czy może przygotowywała się na wypadek kolejnego trzęsienia ziemi, upadku komety, pożarów i kataklizmów? Gudrun minimalnie zacisnęła szczękę.
Myślała nad tym jakiś czas - z początku ciężko godząc się z faktem, że nie szybko będzie mogła siegnąć po Czarną Magię. Ta mimowolnie ją pociągała, obietnica potęgi ale i mocy, którą sobą prezentowała była kusząca. Ścieżka pozwalająca posiadać kontrolę - inny rodzaj kontroli, nad życiem, nad bólem. Zdążyła już zrozumieć, że znajdowała się wokól niej ciemność, kłębiąca się jak ta nad złocistym reemem podczas rozpoczęcia festiwalu. Ale nie czuła się z tego powodu zawiedziona, czy zła. Taka była. Na pewne rzeczy jednak nie miała wpływu, od własnych obowiązków i powinności nie zamierzała się uchylać wiedząc gdzie leżała jej rola. Więc szukała innych wyjść zdolnych ją usatyskacjonować. Możliwości, które mogła wykorzystać, którym mogła się oddać już teraz, które nie kłóciły się z rolą żony i matki które przybrała wraz z innym naziwskiem.
List który skreśliła do Gudrun nie mówił tak naprawdę zbyt wiele - wszak, zdecydowanie mocniej ludzi ściągały niewiadome, niż to co dostawali od razu. A ona pamiętała jak jasnowłosa kobieta wspominała o tym, czym zajmowała się istotnie dla nokturnowego sklepu. Kolejny wniosek nasuwał się samoistnie. By klątwy łamać, należało znać magię przeciwstanie nacechowaną do tej, która wabiła ją najmocniej. Trudno jednak było odmawiać białej magii przydatności. A w obliczu zarówno upadku komety, jak i faktu, że z łatością wyrwało ją z ciepła łaźni - poza tansmutacją - zadbania o wzmocnienie własnych umiejętności białej magii wydawało się rozsądne. Nie dla momentów, gdy Manannan był obok - bo w to, że nie pozwoli by stała jej się krzywda u jego boku nie miała wątpliwości. Ale po to, by mogła zadbać o siebie, kiedy kiedyś będzie musiała niespodziewanie zmierzyć sie z czymś samotnie - czy, jak sam jej mówił podczas sprzeczki po powrocie by pomóc mu, ułatwiając sobie samej ucieczkę, czyż nie? Kąciki jej warg drgnęły łagodnie, kiedy wędrowała korytarzem zamku powiadomiona już o obecności Gudrun w sali balowej. Weszła do niej z charakterystyczną dla siebie manierą, pewnie, stawiając sprężyste pełne gracji kroki w kierunku zaproszonej czarownicy. Ubrana była niemal skromnie - w zwykłą, beżową koszulę i ciemną granatową spódnice. Włosy zostały spięte w prosty kok, a ciała nie zdobiło wiele ozdób poza pierścieniami które każda żona mieć powinna i kryształem, który ze sobą nosiła. Anitha wędrowała kilka kroków za nią, matagot po lewej stronie dorównywał kroku.
- Panno Borgin. - przywitała się krótko, wskazując na jeden ze stolików zapraszając ją by usiadła. Znajdowała się na nim patera z ciastami. - Napije się panna czegoś? - zaproponowała najpierw, samej zajmując miejsce na jednym z krzeseł. Kąciki jej warg uniosły się wyżej w prezentowanym uśmiechu, kiedy kobieta przeszła od razu do konkretów. Dobrze. Idealnie, nie było potrzeby na zbędne uprzejmości. Sięgnęła do patery po jedno z ciast które przełożyła na talerzyk.
- Na potencjalną potrzebę ucieczki. - odpowiedziała najpierw na drugie z zadanych pytań. Uniosła widelczyk nabierając trochę ciasta, które wsunęła sobie do ust. - Widzi panna, moim priorytetem jest bezpieczeństwo - zaczęła, unosząc tęczówki na Gudrun. - ostatni czas pozwolił dojść mi do wniosków, że rozsądnym będzie odświeżyć wiedzę, która może okazać się pomocą w chwili trudnej - acz albo niespodziewanej, albo niemal nierealnej. Nie lubię zostawiać rzeczy przypadkom. Zaś panny znajomość magicznych artefaktów, jak i umiejętność ściągania klątw która poświadcza o znajomości tej magii zdaje się nadawać idealnie do rozwiązania obu pojawiających się problemów kluczących wokół tego tematu. - streściła krótko słowem wstępu. Swoim zwyczajem - mówiąc jednocześnie wszystko i nic konkretnie. Badając i sprawdzając kobietę, która siedziała obok niej.
List który skreśliła do Gudrun nie mówił tak naprawdę zbyt wiele - wszak, zdecydowanie mocniej ludzi ściągały niewiadome, niż to co dostawali od razu. A ona pamiętała jak jasnowłosa kobieta wspominała o tym, czym zajmowała się istotnie dla nokturnowego sklepu. Kolejny wniosek nasuwał się samoistnie. By klątwy łamać, należało znać magię przeciwstanie nacechowaną do tej, która wabiła ją najmocniej. Trudno jednak było odmawiać białej magii przydatności. A w obliczu zarówno upadku komety, jak i faktu, że z łatością wyrwało ją z ciepła łaźni - poza tansmutacją - zadbania o wzmocnienie własnych umiejętności białej magii wydawało się rozsądne. Nie dla momentów, gdy Manannan był obok - bo w to, że nie pozwoli by stała jej się krzywda u jego boku nie miała wątpliwości. Ale po to, by mogła zadbać o siebie, kiedy kiedyś będzie musiała niespodziewanie zmierzyć sie z czymś samotnie - czy, jak sam jej mówił podczas sprzeczki po powrocie by pomóc mu, ułatwiając sobie samej ucieczkę, czyż nie? Kąciki jej warg drgnęły łagodnie, kiedy wędrowała korytarzem zamku powiadomiona już o obecności Gudrun w sali balowej. Weszła do niej z charakterystyczną dla siebie manierą, pewnie, stawiając sprężyste pełne gracji kroki w kierunku zaproszonej czarownicy. Ubrana była niemal skromnie - w zwykłą, beżową koszulę i ciemną granatową spódnice. Włosy zostały spięte w prosty kok, a ciała nie zdobiło wiele ozdób poza pierścieniami które każda żona mieć powinna i kryształem, który ze sobą nosiła. Anitha wędrowała kilka kroków za nią, matagot po lewej stronie dorównywał kroku.
- Panno Borgin. - przywitała się krótko, wskazując na jeden ze stolików zapraszając ją by usiadła. Znajdowała się na nim patera z ciastami. - Napije się panna czegoś? - zaproponowała najpierw, samej zajmując miejsce na jednym z krzeseł. Kąciki jej warg uniosły się wyżej w prezentowanym uśmiechu, kiedy kobieta przeszła od razu do konkretów. Dobrze. Idealnie, nie było potrzeby na zbędne uprzejmości. Sięgnęła do patery po jedno z ciast które przełożyła na talerzyk.
- Na potencjalną potrzebę ucieczki. - odpowiedziała najpierw na drugie z zadanych pytań. Uniosła widelczyk nabierając trochę ciasta, które wsunęła sobie do ust. - Widzi panna, moim priorytetem jest bezpieczeństwo - zaczęła, unosząc tęczówki na Gudrun. - ostatni czas pozwolił dojść mi do wniosków, że rozsądnym będzie odświeżyć wiedzę, która może okazać się pomocą w chwili trudnej - acz albo niespodziewanej, albo niemal nierealnej. Nie lubię zostawiać rzeczy przypadkom. Zaś panny znajomość magicznych artefaktów, jak i umiejętność ściągania klątw która poświadcza o znajomości tej magii zdaje się nadawać idealnie do rozwiązania obu pojawiających się problemów kluczących wokół tego tematu. - streściła krótko słowem wstępu. Swoim zwyczajem - mówiąc jednocześnie wszystko i nic konkretnie. Badając i sprawdzając kobietę, która siedziała obok niej.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Delikatnie przechyliła głowę, obserwując śmiało wkraczającą na parkiet szlachciankę. Prosta spódnica doskonale wpasowująca się barwą w błękit ścian i ciemny granat dzisiejszego nieba oraz równie prosta, choć wykonana z materiałów pierwszorzędnej jakości koszula jasno wskazywały, że dziś nie będą wirowały w tańcu pośród świetlnych zajączków. Zmarszczki mimiczne w kącikach oczu Borgin minimalnie się pogłębiły na widok znajomego, skromnego koka. Powoli się już oswajała z manieryzmami Melisande, jej charakterystycznym, zarazem lekkim i zdecydowanym, słowem sprężystym krokiem, sposobem, w jaki przy tym układała ręce oraz delikatnym różanym podmuchem, który przy okazji wzniecała. Kroczek po kroczku okoliczności stawały się coraz bardziej znajome, a co za tym idzie bezpieczne, nie tracąc jednak na tym choćby drobinki wiszącego w powietrzu zaintrygowania.
Ostrożnie powiodła pustym - głównie z racji przyzwyczajenia, wbiwszy wzrok w fałszywe widziadło, wolała zostać uznaną za nieobecną myślami niż za wariatkę - spojrzeniem po podążającej za panią służce i… matagocie? Powstrzymała się przed zmarszczeniem brwi. Ostatnio takowego widziała chyba w Gringottcie, a i to przelotem i szmat czasu temu. Chyba jeszcze przed wojną. Czy raczej między wojnami. Z niewielkim zawahaniem skinęła milczącej kobiecie. Jej krok, choć niesłychanie dyskretny odzywał się delikatnym pogłosem, cień układał się bez zarzutów, podobnie jak ten kota. Zamrugała, ujrzawszy w wyłupistch, lodowoniebieskich oczach własne odbicie.
— Kawy, jeśli to nie problem — odparła, powróciwszy spojrzeniem do szlachcianki. Wprawdzie lady we własnej osobie najpewniej nie będzie odpowiedzialna za jej parzenie, Gudrun wolała jednak nie wyciągać służki z cienia na siłę. Nie, gdy ta swą dyskretną obecnością i cichością ewidentnie próbowała w nim pozostać.
Delikatnie musnąwszy dłonią nóżkę patery, posłusznie usiadła przy wskazanym stoliku. Ciekawsko zerknęła na ciasta, szybko namierzając tartę cytrynową. Nie musiała, jednak po nią sięgać, by być przekonaną, że ta i tak nie dorównałaby do niedzielnego wypieku pani Pappalardo. Zamiast tego ujęła więc różany makaronik, który - ciągle uważnie przysłuchując się Melisande - ostrożnie przegryzła w połowie. Słodycz rozpłynęła się w ustach, zaraz przełamana gorzko-kwaśnym aromatem kawy. Odkładając parującą filiżankę, delikatnie przymrużyła oczy niczym wygrzewający się na plamie światła kot. Corbanic Castle wiedziało jak należycie przyjmować gości.
Skinęła głową ze zrozumieniem. Oznaka leniwej przyjemności prysnęła niczym mydlana bańka, zastąpiona powrotem spokojnego, może trochę nadmiernie chłodnego profesjonalizmu. — Skupimy się więc na zaklęciach opóźniających pościg, ułatwiających ucieczkę oraz pojedynczych stricte ofensywnych — powoli wymieniała, w myślach punktując już konkretne inkantacje i dzieląc je pod kątem zaawansowania. — Na ile lady czuje się pewnie w tej dziedzinie? Czy jakieś konkretne czary są dla lady wyjątkowo trudne bądź proste? — Podłapała kontakt wzrokowy, otrzepując lewą rękawiczkę z pojedynczych, różowych okruszków. — Jeśli nie pamięta lady żadnych, proszę się nie przejmować. Sucha teoria, która nauczana jest zarówno w Hogwarcie, jak i w Beauxbatons, niezwykle łatwo wietrzeje. — W końcu Protego rzucone przeciw niewinnemu Incendio, nie mogło się równać prawdziwej obronie przed iskrzącą Betulą.
Ostrożnie powiodła pustym - głównie z racji przyzwyczajenia, wbiwszy wzrok w fałszywe widziadło, wolała zostać uznaną za nieobecną myślami niż za wariatkę - spojrzeniem po podążającej za panią służce i… matagocie? Powstrzymała się przed zmarszczeniem brwi. Ostatnio takowego widziała chyba w Gringottcie, a i to przelotem i szmat czasu temu. Chyba jeszcze przed wojną. Czy raczej między wojnami. Z niewielkim zawahaniem skinęła milczącej kobiecie. Jej krok, choć niesłychanie dyskretny odzywał się delikatnym pogłosem, cień układał się bez zarzutów, podobnie jak ten kota. Zamrugała, ujrzawszy w wyłupistch, lodowoniebieskich oczach własne odbicie.
— Kawy, jeśli to nie problem — odparła, powróciwszy spojrzeniem do szlachcianki. Wprawdzie lady we własnej osobie najpewniej nie będzie odpowiedzialna za jej parzenie, Gudrun wolała jednak nie wyciągać służki z cienia na siłę. Nie, gdy ta swą dyskretną obecnością i cichością ewidentnie próbowała w nim pozostać.
Delikatnie musnąwszy dłonią nóżkę patery, posłusznie usiadła przy wskazanym stoliku. Ciekawsko zerknęła na ciasta, szybko namierzając tartę cytrynową. Nie musiała, jednak po nią sięgać, by być przekonaną, że ta i tak nie dorównałaby do niedzielnego wypieku pani Pappalardo. Zamiast tego ujęła więc różany makaronik, który - ciągle uważnie przysłuchując się Melisande - ostrożnie przegryzła w połowie. Słodycz rozpłynęła się w ustach, zaraz przełamana gorzko-kwaśnym aromatem kawy. Odkładając parującą filiżankę, delikatnie przymrużyła oczy niczym wygrzewający się na plamie światła kot. Corbanic Castle wiedziało jak należycie przyjmować gości.
Skinęła głową ze zrozumieniem. Oznaka leniwej przyjemności prysnęła niczym mydlana bańka, zastąpiona powrotem spokojnego, może trochę nadmiernie chłodnego profesjonalizmu. — Skupimy się więc na zaklęciach opóźniających pościg, ułatwiających ucieczkę oraz pojedynczych stricte ofensywnych — powoli wymieniała, w myślach punktując już konkretne inkantacje i dzieląc je pod kątem zaawansowania. — Na ile lady czuje się pewnie w tej dziedzinie? Czy jakieś konkretne czary są dla lady wyjątkowo trudne bądź proste? — Podłapała kontakt wzrokowy, otrzepując lewą rękawiczkę z pojedynczych, różowych okruszków. — Jeśli nie pamięta lady żadnych, proszę się nie przejmować. Sucha teoria, która nauczana jest zarówno w Hogwarcie, jak i w Beauxbatons, niezwykle łatwo wietrzeje. — W końcu Protego rzucone przeciw niewinnemu Incendio, nie mogło się równać prawdziwej obronie przed iskrzącą Betulą.
Stawiała kroki pewnie i ze zdecydowaniem - czy to w manierze której nabyła latami, czy też dlatego że w domu była bezpieczna Gudrun nie mogła powiedzieć. Przynajmniej jeszcze nie teraz, znając ją dłużej z pewnością zauważyłaby, że lokacja nie ma wpływu na to co sobą prezentowała. W końcu, nie miała powodów by w siebie wątpić. Podążająca Anitha odpowiedziała jasnookiej kobiecie odrobinę speszonym skinieniem głowy, widocznie nieprzyzwyczajona do tego by ktoś witał się również i z nią, pozostając dalej. Na tyle by móc asystować w razie potrzeby i jednocześnie tyle, by dać niemal złudne uczucie prywatności. Ale o jej wierność Melisande się nie martwiła, jej jednej mogła być pewna - poza tym, nie zamierzała podejmować się niczego, co było moralnie wątpliwe, czy ku czemu jej mąż mógłby spojrzeć niechętnie.
- Żaden problem. Też się chętnie napiję. - odpowiedziała z uśmiechem jasnowłosej kobiecie, nie oglądając się nawet w kierunku Anithy która bez większej zwłoki ruszyła by obsłużyć zasiadające przy jednym stole kobiety. Sama sięgnęła dziś po sernik wiedeński, układając go na swoim talerzyku. Widelczykiem oddzieliła niewielki kęs pozwalając by zniknął za malinowymi wargami. Ciemne spojrzenie zawisło na Gudrun kiedy ta odezwała się. Przez chwilę milczała oceniając padając propozycję, odwracając tęczówki za okno, pozwalając by ciemne brwi zeszły się ze sobą, walcząc z niemal natrętną potrzebą westchnięcia. Opóźniające pościg, ułatwiające ucieczkę - tylko tyle naprawdę było jej wolno. Wraz z kolejnym mrugnięciem twarz rozpogodziła się, usta obejmował znów urokliwy uśmiech.
- Tak więc zróbmy, panno Borgin. - zgodziła się przenosząc swoją uwagę wraz z ciemnym spojrzeniem ku niej. Unosząc filiżankę z zabielaną kawą do warg, kosztując zmielonych i zaparzonych ziaren. Fallanis ziewnął, układając się na łapach na miejscu obok jej krzesła, które zajął wraz z moment w którym ona usiadła na tym które okupowała właśnie w tym momencie. Poddała się krótkiemu zastanowieniu wraz z padającymi pytaniami. - Podstawowe w większości nie sprawiają mi problemów - oczywiście przy odpowiedniej koncentracji. Ale trudno nie przyznać, że w podejmowaniu rzucania zaklęć w czasie sytuacji… niebezpiecznych czy nagłych nie mam wielkiego doświadczenia. Kilka wypraw, jeden koniec świata… kiedyś pomogłam pojmać smoka, wspaniały dzień, doprawdy, dla naszego Rezerwatu rzecz jasna. - snuła niemal leniwie, słowem wytłumaczenia, przerywając na chwilę by wsunąć w różane wargi kawałek sernika. - Dlatego chętnie poćwiczę, albo dowiem się, które zaklęcia mogą okazać się przydatne w jakiejś konfiguracji. Znam też trochę średnio-zaawansowanych zaklęć. W szkole otrzymałam z tej dziedziny Powyżej Oczekiwań, ale to było dawno a z racji zajmowanej przeze mnie pozycji od tamtego czasu niewiele miałam z nimi wspólnego. Pamiętam większość, choć większości nie praktykowałam. - ucięła krótko spekulacje, czy może insynuacje, że była ignorantką. Słowo owinęło się zimniejszą nutą w której pobrzmiewała stalowa pewność podobna do tej która wybrzmiewała czasem z ust Tristana. - Liczę że jako czarownica praktykująca, panno Borgin, jak sama panna wspomniała wcześniej wskaże mi panna zaklęcia które mnie wspomogą i których praktyka będzie najbardziej opłacalnym przedsięwzięciem na tle innych, mniej… pomocnych. Chciałabym wykluczyć z naszych praktyk Abesio, nieudana teleportacja może przynieść nieodwracalne szkody dla zdrowia. - jej, albo dziecka, które miała pod sercem. Zostawić trwałe ślady w postaci blizn, na to nie mogła przystać. - Ponadto, zastanawiam się, czy znane są pannie jakieś sposoby - w charakterystycznej dla siebie manierze zawiesiła na kilka chwil zgłoski, jakby poszukiwała najlepszego ze słów. - tropienia. Dziedzina magii, talizman, artefakt - nie gra to dla roli, zależy mi na skuteczności. Możliwości odnalezienia kogoś poddanemu wcześniej konkretnej magicznej czynności bez wątpliwości co do tego, gdzie przebywa. - sięgnęła po filiżankę unoszą ją, upijając odrobinę. - Czy istnieje na to sposób? - jej wiedza magiczna głównie skupiała się na podstawowych zaklęcia, zarówno w magii obronnej jak i transmutacji - z tej drugiej kierując w stronę świstoklików. Potrzebowała sposobu, niezawodnego, pewnego, takiego, który zawsze pozwoli jej wrócić do domu.
- Żaden problem. Też się chętnie napiję. - odpowiedziała z uśmiechem jasnowłosej kobiecie, nie oglądając się nawet w kierunku Anithy która bez większej zwłoki ruszyła by obsłużyć zasiadające przy jednym stole kobiety. Sama sięgnęła dziś po sernik wiedeński, układając go na swoim talerzyku. Widelczykiem oddzieliła niewielki kęs pozwalając by zniknął za malinowymi wargami. Ciemne spojrzenie zawisło na Gudrun kiedy ta odezwała się. Przez chwilę milczała oceniając padając propozycję, odwracając tęczówki za okno, pozwalając by ciemne brwi zeszły się ze sobą, walcząc z niemal natrętną potrzebą westchnięcia. Opóźniające pościg, ułatwiające ucieczkę - tylko tyle naprawdę było jej wolno. Wraz z kolejnym mrugnięciem twarz rozpogodziła się, usta obejmował znów urokliwy uśmiech.
- Tak więc zróbmy, panno Borgin. - zgodziła się przenosząc swoją uwagę wraz z ciemnym spojrzeniem ku niej. Unosząc filiżankę z zabielaną kawą do warg, kosztując zmielonych i zaparzonych ziaren. Fallanis ziewnął, układając się na łapach na miejscu obok jej krzesła, które zajął wraz z moment w którym ona usiadła na tym które okupowała właśnie w tym momencie. Poddała się krótkiemu zastanowieniu wraz z padającymi pytaniami. - Podstawowe w większości nie sprawiają mi problemów - oczywiście przy odpowiedniej koncentracji. Ale trudno nie przyznać, że w podejmowaniu rzucania zaklęć w czasie sytuacji… niebezpiecznych czy nagłych nie mam wielkiego doświadczenia. Kilka wypraw, jeden koniec świata… kiedyś pomogłam pojmać smoka, wspaniały dzień, doprawdy, dla naszego Rezerwatu rzecz jasna. - snuła niemal leniwie, słowem wytłumaczenia, przerywając na chwilę by wsunąć w różane wargi kawałek sernika. - Dlatego chętnie poćwiczę, albo dowiem się, które zaklęcia mogą okazać się przydatne w jakiejś konfiguracji. Znam też trochę średnio-zaawansowanych zaklęć. W szkole otrzymałam z tej dziedziny Powyżej Oczekiwań, ale to było dawno a z racji zajmowanej przeze mnie pozycji od tamtego czasu niewiele miałam z nimi wspólnego. Pamiętam większość, choć większości nie praktykowałam. - ucięła krótko spekulacje, czy może insynuacje, że była ignorantką. Słowo owinęło się zimniejszą nutą w której pobrzmiewała stalowa pewność podobna do tej która wybrzmiewała czasem z ust Tristana. - Liczę że jako czarownica praktykująca, panno Borgin, jak sama panna wspomniała wcześniej wskaże mi panna zaklęcia które mnie wspomogą i których praktyka będzie najbardziej opłacalnym przedsięwzięciem na tle innych, mniej… pomocnych. Chciałabym wykluczyć z naszych praktyk Abesio, nieudana teleportacja może przynieść nieodwracalne szkody dla zdrowia. - jej, albo dziecka, które miała pod sercem. Zostawić trwałe ślady w postaci blizn, na to nie mogła przystać. - Ponadto, zastanawiam się, czy znane są pannie jakieś sposoby - w charakterystycznej dla siebie manierze zawiesiła na kilka chwil zgłoski, jakby poszukiwała najlepszego ze słów. - tropienia. Dziedzina magii, talizman, artefakt - nie gra to dla roli, zależy mi na skuteczności. Możliwości odnalezienia kogoś poddanemu wcześniej konkretnej magicznej czynności bez wątpliwości co do tego, gdzie przebywa. - sięgnęła po filiżankę unoszą ją, upijając odrobinę. - Czy istnieje na to sposób? - jej wiedza magiczna głównie skupiała się na podstawowych zaklęcia, zarówno w magii obronnej jak i transmutacji - z tej drugiej kierując w stronę świstoklików. Potrzebowała sposobu, niezawodnego, pewnego, takiego, który zawsze pozwoli jej wrócić do domu.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Woń słodkich wypieków nakazywała opuszczenie gardy. Gudrun więc posłusznie rozluźniła wiecznie spięte ramiona. Z niewielkim zawahaniem opadła na oparcie fotela. Głowa jednak pozostawała sztywno zadarta, w manierze raczej czysto urzędniczej niż arystokratycznej. Młoda Borgin, choć niewątpliwie wywodziła się z dobrego domu, nie była przeznaczona do egzystowania w świecie zewnętrznym, nie wspominając już nawet o brylowaniu na salonach. W związku, z czym rodzice nakazywali jej prędzej się nad książkami garbić niż z gracją przechadzać się z nimi na czubku głowy. I w wyniku czego postawa Gudrun miała teraz więcej wspólnego z postawą zaintrygowanego ptaszka niż godnej, uprzejmie zaciekawionej statuy. Ciepły napój przyjemnie rozleniwiał, równocześnie jednak wyostrzał zmysły. Na razie jedynie swą goryczką, Gudrun była doskonale świadomie, że musi trochę odczekać, nim kofeina zacznie krążyć w żyłach i pobudzać ciało do działania. Czy może raczej spychać zgromadzone zmęczenie na skraj świadomości.
Na widok powoli rysującej się między brwiami lady lwiej zmarszczki, Gudrun ledwie powstrzymała się przed ciekawskim przechyleniem głowy. Zamiast tego zadowoliła się przekierowaniem chłodnego spojrzenia na grzbiet nosa lady. Gdzieś z tyłu głowy echem odbijały się rady Hectora. Patrz w punkt między brwiami a nosem. Mrugaj. To wypada naturalnie. Minimalnie zacisnęła usta, by te przypadkiem nie wygięły się w przekornym półuśmiechu. Czyżby wizja wiania z pola bitwy się lady nie uśmiechała?
Czego w takim razie pragniesz? O czym marzysz? Czego n a p r a w d ę oczekujesz? Kolejne pytania podsycały ciekawską, ktoś mógłby rzec, że wręcz wścibską naturę Gudrun. Żadne z nich jednak nie przedarło się do świata materialnego, nie przekroczyło tej cienkiej linii między myślą a czynem. Nie wybrzmiało w powietrzu. Jak dotąd paląca ciekawość nie była w stanie stopić skostniałego profesjonalizmu Borgin. Nie gdy na szali wisiała nienaganna i ciężko wyrobiona opinia dyskretnej służbistki, zaś czoło lady Travers błyskawicznie wygładziło się i rozpromieniło na nowo. Gdyby nie łagodne przejście z jednego stanu do drugiego, Borgin mogłaby wręcz zacząć powątpiewać w to, czy nad tymi idealnie skrojonymi brwiami kiedykolwiek wystąpiło choćby najmniejsze zachmurzenie.
Gdyby nie to płynne zasklepienie się pęknięć na masce oraz padające zaraz po nim słowa. Wyprawy. Koniec świata. Pochwycić smoka. Dotąd grzecznie opuszczony i pusty wzrok się wyostrzył. Błękit tęczówek prędko pochwycił spojrzenie rozmówczyni, jakby chcąc oprzeć się na stabilnej ziemi, upewnić się co do realności jej hebanowej barwy, a co za tym idzie co do prawdziwości właśnie wypowiedzianych zdań. Kolejny fragment układanki padł na stół, zarazem rozjaśniając, jak i komplikując rysującą się przed chłodnym spojrzeniem enigmę. Jak, na Odyna, salonowa lwica oraz łasa na błyskotki sroka mogła być równocześnie poskramiaczką, choćby i chwilową, smoków? Obleczone w widłowężą skórę dłonie zacisnęły się wokół filiżanki czarnej kawy. Jak wiele ról mógł wziąć na swe barki jeden aktor?
— Z pewnością — monotonny głos niespodziewanie tchnął odrobiną życia i werwy, nim natychmiast powrócił do starych rejestrów. — Wspomagała się przy tym lady obroną przed czarną magią czy jakąś inną dziedziną? — spytała już zdecydowanie spokojniej i oschlej. Jedynie trochę szerzej niż zazwyczaj otwarte i błyszczące jak u dziecka, które już nie może się doczekać swej dobranocki oczy, zdradzały roznieconą w trzewiach ciekawość.
Skinęła głową na znak, że doskonale zrozumiała położenie oraz życzenia rozmówczyni. Opanowana teoria, gorzej z praktyką. Brak wyrobienia w pojedynkach, a co za tym idzie pamięci mięśniowej, niezbędnej do niepopełniania błędów w sytuacjach wysokiego ryzyka. W milczeniu dokończyła konsumpcję rozpływającego się w ustach makaronika. Wykluczenie Abesio. To nie powinno stanowić problemu. Zaklęcia tro… Chwila. Młoda Borgin uniosła głowę wyrwana ze swych rozmyślań przez kolejną niespodziankę. Coś namierzającego? Nie Gudrun, po kolei, zacznij od początku.
— Zamiast Abesio w takim razie pochylimy się nad Ascendio. Prostsze, pewniejsze, efektywniejsze przeniesie lady na taką samą odległość. Choć trzeba uważać na ściany. — Lewy kącik ust Gudrun drgnął na wspomnienie własnych spektakularnych kraks. Krzywy, płaski uśmiech jednak po chwili spłynął z twarzy. Zdawał się mimo wszystko nie na miejscu. Jak zawsze. — Z kolei co do drugiej sprawy… — Ostrożnie odłożyła już pustą filiżankę na stół. — pierwszym co przychodzi mi na myśl, jest oczywiście klątwa. Klątwa Tropiciela dokładniej rzecz ujmując. — Pewnej wywłoce uratowała ona nawet życie. — Po przekazaniu celowi odpowiednio przygotowanego podarunku, lokalizacja obdarowanego ukazuje się na wcześniej przygotowanej mapie. Jest to jeden z najtrwalszych i najskuteczniejszych sposobów, choć równocześnie… Trzeba pilnować tej mapy jak oka w głowie.
Cichutko odetchnęła, po czym odsunęła od siebie talerzyk na znak, że jest gotowa na rozpoczęcie właściwej lekcji.
Na widok powoli rysującej się między brwiami lady lwiej zmarszczki, Gudrun ledwie powstrzymała się przed ciekawskim przechyleniem głowy. Zamiast tego zadowoliła się przekierowaniem chłodnego spojrzenia na grzbiet nosa lady. Gdzieś z tyłu głowy echem odbijały się rady Hectora. Patrz w punkt między brwiami a nosem. Mrugaj. To wypada naturalnie. Minimalnie zacisnęła usta, by te przypadkiem nie wygięły się w przekornym półuśmiechu. Czyżby wizja wiania z pola bitwy się lady nie uśmiechała?
Czego w takim razie pragniesz? O czym marzysz? Czego n a p r a w d ę oczekujesz? Kolejne pytania podsycały ciekawską, ktoś mógłby rzec, że wręcz wścibską naturę Gudrun. Żadne z nich jednak nie przedarło się do świata materialnego, nie przekroczyło tej cienkiej linii między myślą a czynem. Nie wybrzmiało w powietrzu. Jak dotąd paląca ciekawość nie była w stanie stopić skostniałego profesjonalizmu Borgin. Nie gdy na szali wisiała nienaganna i ciężko wyrobiona opinia dyskretnej służbistki, zaś czoło lady Travers błyskawicznie wygładziło się i rozpromieniło na nowo. Gdyby nie łagodne przejście z jednego stanu do drugiego, Borgin mogłaby wręcz zacząć powątpiewać w to, czy nad tymi idealnie skrojonymi brwiami kiedykolwiek wystąpiło choćby najmniejsze zachmurzenie.
Gdyby nie to płynne zasklepienie się pęknięć na masce oraz padające zaraz po nim słowa. Wyprawy. Koniec świata. Pochwycić smoka. Dotąd grzecznie opuszczony i pusty wzrok się wyostrzył. Błękit tęczówek prędko pochwycił spojrzenie rozmówczyni, jakby chcąc oprzeć się na stabilnej ziemi, upewnić się co do realności jej hebanowej barwy, a co za tym idzie co do prawdziwości właśnie wypowiedzianych zdań. Kolejny fragment układanki padł na stół, zarazem rozjaśniając, jak i komplikując rysującą się przed chłodnym spojrzeniem enigmę. Jak, na Odyna, salonowa lwica oraz łasa na błyskotki sroka mogła być równocześnie poskramiaczką, choćby i chwilową, smoków? Obleczone w widłowężą skórę dłonie zacisnęły się wokół filiżanki czarnej kawy. Jak wiele ról mógł wziąć na swe barki jeden aktor?
— Z pewnością — monotonny głos niespodziewanie tchnął odrobiną życia i werwy, nim natychmiast powrócił do starych rejestrów. — Wspomagała się przy tym lady obroną przed czarną magią czy jakąś inną dziedziną? — spytała już zdecydowanie spokojniej i oschlej. Jedynie trochę szerzej niż zazwyczaj otwarte i błyszczące jak u dziecka, które już nie może się doczekać swej dobranocki oczy, zdradzały roznieconą w trzewiach ciekawość.
Skinęła głową na znak, że doskonale zrozumiała położenie oraz życzenia rozmówczyni. Opanowana teoria, gorzej z praktyką. Brak wyrobienia w pojedynkach, a co za tym idzie pamięci mięśniowej, niezbędnej do niepopełniania błędów w sytuacjach wysokiego ryzyka. W milczeniu dokończyła konsumpcję rozpływającego się w ustach makaronika. Wykluczenie Abesio. To nie powinno stanowić problemu. Zaklęcia tro… Chwila. Młoda Borgin uniosła głowę wyrwana ze swych rozmyślań przez kolejną niespodziankę. Coś namierzającego? Nie Gudrun, po kolei, zacznij od początku.
— Zamiast Abesio w takim razie pochylimy się nad Ascendio. Prostsze, pewniejsze, efektywniejsze przeniesie lady na taką samą odległość. Choć trzeba uważać na ściany. — Lewy kącik ust Gudrun drgnął na wspomnienie własnych spektakularnych kraks. Krzywy, płaski uśmiech jednak po chwili spłynął z twarzy. Zdawał się mimo wszystko nie na miejscu. Jak zawsze. — Z kolei co do drugiej sprawy… — Ostrożnie odłożyła już pustą filiżankę na stół. — pierwszym co przychodzi mi na myśl, jest oczywiście klątwa. Klątwa Tropiciela dokładniej rzecz ujmując. — Pewnej wywłoce uratowała ona nawet życie. — Po przekazaniu celowi odpowiednio przygotowanego podarunku, lokalizacja obdarowanego ukazuje się na wcześniej przygotowanej mapie. Jest to jeden z najtrwalszych i najskuteczniejszych sposobów, choć równocześnie… Trzeba pilnować tej mapy jak oka w głowie.
Cichutko odetchnęła, po czym odsunęła od siebie talerzyk na znak, że jest gotowa na rozpoczęcie właściwej lekcji.
Nie była całkowicie zadowolona z obrotu jakie przyjęły dla niej sprawy. Teraz żałowała, że nie poświęciła czarnej magii więcej czasu jako panna, po felernym spotkaniu z akromantulą pozwalając by złość Tristana opadła znikając samoistnie, zamiast trwała drażniona prośbami o kolejne lektury. Zawiodła go wtedy i nie zamierzała ponownie - choć po prawdzie nie sądziła, że napotka taki opór chcąc powrócić do nauk. Nie mogła jednak zignorować - może nie tyle co wyraźnych - zakazów, sugestii płynących nie tylko z jego ust, ale i Manannana. Oh, też nie tak, że potulnie zamierzała wypełniać każde polecenie padających od jej męża, zamierzała jednak rozsądnie pomiędzy nimi lawirować. Musiała być rozsądna i rozważnie lawirować pomiędzy tym czego chciała, co mogła i co powinna. Obowiązki - mimo wszystko - pozostawały w swej ważności na miejscu najwyższym. Dobro jej rodu, to co zabezpieczał sojusz z Traversami - bezpieczeństwo na wodach Kentu - było ważniejsze od jej pragnień. Co nie znaczyło, że zmuszona była pożegnać je na zawsze. Jedynie… odsunąć w czasie. Długim, zdawała sobie z tego sprawę - ale nauczyła się być cierpliwa. Kąciki warg drgnęły w pogłębieniu uśmiechu, kiedy Gudrun potwierdził retoryczne słowa. Uniosła filiżankę mocząc malinowe wargi z zabielanym napoju.
- Nią i transmutacją. - przyznała odstawiając filiżankę na trzymany blisko talerzyk, by całość odłożyć na stół. - Podczas wypraw moim zadaniem głównie była pomoc w poszukiwaniu śladów, przekazanie zebranych informacji i pozostawanie na miejscu w razie potrzeby skonsultowania pewnych spraw. - wytłumaczyła, nie opuszczała go, by stanąć twarzą twarz z bestią na wolności. Przed dorosłymi smokami stawała właściwie rzadko. - Raz, podczas anomalii sprawy wymknęły się spod kontroli, choć to historia odrobinę dłuższa. Niezmienną kwestią pozostaje jednak fakt, że po magię w warunkach ekstremalnych zmuszona byłam sięgać rzadko - nawet ostatnio. - spojrzała na nią porozumiewawczo. O jej bezpieczeństwo wtedy dbał Manannan, sama rzuciła ledwie jedno zaklęcie jedynie przynosząc nim jego złość. Tłumaczyła spokojnie dalej, tonem niemal popołudniowej pogawędki zanurzając widelczyk w wybranym cieście, operując sztucami z swobodą i gracją - bez większego zastanawiania się nad wykonywanymi ruchami. Potaknęła krótko głową.
- Ascendio miałam okazję używać jakiś czas temu, nie mam jednak nic przeciwko ćwiczeniom, wierzę że nadal pozostało miejsce na dopracowanie niedoskonałości, które mogą zaważyć na wszystkim. - zgodziła się w zadziwiająco szybkim tempie rozprawiając się z wybranym kawałkiem ciasta. Odłożyła widelczyk, sięgając po filiżankę wsłuchując się uważnie w to co interesowało ją nie mniej niż same zaklęcia. Jej brwi uniosły się odrobinę w łagodnym zainteresowaniu, oczy błysnęły skupione na mówiącej kobiecie. Więc istniał sposób, pewniejszy niż festiwalowe bibeloty. - Podarku? - wypadło z jej warg kiedy przekrzywiała głowę, zawieszając filiżankę w drodze, mrużąc oczy. - Klątwa znajduje się na owym przedmiocie, czy nim jest dostarczana? - zadała pierwsze z pytań. To było rozwiązanie, rozwiązanie, którego poszukiwała. Które istotnie mogło rozwiązać problem odnalezienia jeśli punkt w którym się znajdowała wskazywany byłby przez konkretny punkt. - Jak długo zajęłoby pannie zorganizowanie wszystkiego? - czas nie grał roli, chociaż wolałaby sprawę załatwić wcześniej, niż później. - I oczywiście, zastanawia mnie, czy przebywanie pod wpływem klątwy może mieć jakiś negatywny skutek na tego, kto się pod nią znajduje. - nie mogła zapominać o tym, że nosiła pod sercem dziecko. Jego nie mogła na nic narazić, było spoiwem, dziedzicem, pierwszym synem - co do tego nie miała wątpliwości prowadzona snem, który przyszedł do niej już jakiś czas temu. Powinna zacząć myśleć nad imieniem, które przyjmie? Chyba winna zapytać matki Manannana jak wyglądały sprawy w ich rodzie pod tym względem. Wcześniej nawet nad tym nie myślała skupiona na celu, teraz kiedy go osiągnęła pojawiały się kolejne.
- Czy praktyki podejmiemy się już dziś, czy może potrzebuje panna więcej czasu na opracowanie optymalnego kierunku dla mnie? - pozostawiła między nimi pytanie, nie podnosząc się, jednak była gotowa rozpocząć ćwiczenia już dziś - dokładnie w takim samym stopniu jak poddać się im zgodnie z wyznaczonym i opracowanym harmonogramem.
| na praktykę możemy iść do szafki - jeśli zaczynamy od razu
- Nią i transmutacją. - przyznała odstawiając filiżankę na trzymany blisko talerzyk, by całość odłożyć na stół. - Podczas wypraw moim zadaniem głównie była pomoc w poszukiwaniu śladów, przekazanie zebranych informacji i pozostawanie na miejscu w razie potrzeby skonsultowania pewnych spraw. - wytłumaczyła, nie opuszczała go, by stanąć twarzą twarz z bestią na wolności. Przed dorosłymi smokami stawała właściwie rzadko. - Raz, podczas anomalii sprawy wymknęły się spod kontroli, choć to historia odrobinę dłuższa. Niezmienną kwestią pozostaje jednak fakt, że po magię w warunkach ekstremalnych zmuszona byłam sięgać rzadko - nawet ostatnio. - spojrzała na nią porozumiewawczo. O jej bezpieczeństwo wtedy dbał Manannan, sama rzuciła ledwie jedno zaklęcie jedynie przynosząc nim jego złość. Tłumaczyła spokojnie dalej, tonem niemal popołudniowej pogawędki zanurzając widelczyk w wybranym cieście, operując sztucami z swobodą i gracją - bez większego zastanawiania się nad wykonywanymi ruchami. Potaknęła krótko głową.
- Ascendio miałam okazję używać jakiś czas temu, nie mam jednak nic przeciwko ćwiczeniom, wierzę że nadal pozostało miejsce na dopracowanie niedoskonałości, które mogą zaważyć na wszystkim. - zgodziła się w zadziwiająco szybkim tempie rozprawiając się z wybranym kawałkiem ciasta. Odłożyła widelczyk, sięgając po filiżankę wsłuchując się uważnie w to co interesowało ją nie mniej niż same zaklęcia. Jej brwi uniosły się odrobinę w łagodnym zainteresowaniu, oczy błysnęły skupione na mówiącej kobiecie. Więc istniał sposób, pewniejszy niż festiwalowe bibeloty. - Podarku? - wypadło z jej warg kiedy przekrzywiała głowę, zawieszając filiżankę w drodze, mrużąc oczy. - Klątwa znajduje się na owym przedmiocie, czy nim jest dostarczana? - zadała pierwsze z pytań. To było rozwiązanie, rozwiązanie, którego poszukiwała. Które istotnie mogło rozwiązać problem odnalezienia jeśli punkt w którym się znajdowała wskazywany byłby przez konkretny punkt. - Jak długo zajęłoby pannie zorganizowanie wszystkiego? - czas nie grał roli, chociaż wolałaby sprawę załatwić wcześniej, niż później. - I oczywiście, zastanawia mnie, czy przebywanie pod wpływem klątwy może mieć jakiś negatywny skutek na tego, kto się pod nią znajduje. - nie mogła zapominać o tym, że nosiła pod sercem dziecko. Jego nie mogła na nic narazić, było spoiwem, dziedzicem, pierwszym synem - co do tego nie miała wątpliwości prowadzona snem, który przyszedł do niej już jakiś czas temu. Powinna zacząć myśleć nad imieniem, które przyjmie? Chyba winna zapytać matki Manannana jak wyglądały sprawy w ich rodzie pod tym względem. Wcześniej nawet nad tym nie myślała skupiona na celu, teraz kiedy go osiągnęła pojawiały się kolejne.
- Czy praktyki podejmiemy się już dziś, czy może potrzebuje panna więcej czasu na opracowanie optymalnego kierunku dla mnie? - pozostawiła między nimi pytanie, nie podnosząc się, jednak była gotowa rozpocząć ćwiczenia już dziś - dokładnie w takim samym stopniu jak poddać się im zgodnie z wyznaczonym i opracowanym harmonogramem.
| na praktykę możemy iść do szafki - jeśli zaczynamy od razu
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
stąd przybywamy
Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa. Raz, dwa, trzy. Ciasno związane trzewiki Gudrun poruszały się w tylko sobie znanym tempie. Kroki pozbawione rytmu - rutyna bywała przy pojedynkach zdradliwym sojusznikiem - oraz gracji - te przynależały do delikatnych pantofelków oraz balowych piruetów - mimo wszystko były stawiane pewnie. Delikatnie ugięte nogi poruszały się w takt najlepiej wyćwiczonego i najbardziej ukochanego przez Borgin tańca, właściwie bardziej z nawyku niż z konieczności.
Trzymała dystans. Nasłuchiwała. Na szczęście z burzowych chmur nad ich głowami nie dobiegał żaden grzmot. Wysokie ściany oraz zaklęte sklepienie nie pozwalało jej komendom rozpłynąć się w niebycie. Głos niósł się między nimi lepiej niż w niejednym amfiteatrze, nie musiała się obawiać o bycie niedosłyszaną. Mogła w pełni skupić się na tym co ważne - na melodiach inkantacji oraz trzaskach zaklęć. Na migającej przed jej oczyma róży. Przymknęła powieki z zadowolenia, widząc, jak karnie magia nagina się do woli swej lady, jak ta nie daje się zniechęcić ściśle obłapiającymi ją błękitnymi obłokami. Zakręciła różdżką w dłoni. Wyrwała się dwa kroki do przodu. Trzy udane czary pod rząd. Czyżby nie doceniła swej uczennicy? Czyżby ta jednak ćwiczyła zaklęcia defensywne częściej, niż wskazywała na to jej historia i ciasny gorset szlacheckich powinności? Czy winna była postawić szlachciance większe wyzwanie niż błahe Preacido impeta, czy banalne Ascendio? Gudrun wstrzymała się z osądem. Lady Travers szło owszem sprawniej niż przewidywała, nadal jednak męczyła się szybciej od klasycznego przeciwnika. Każde kolejne Ascendio zdawało się odrobinę słabsze od poprzedniego, aż wreszcie… oliwna gałązka zadrżała, nie pociągnąwszy jednak swej właścicielki dokądkolwiek.
Gudrun ledwo zauważalnie skinęła głową. Wyśmienity refleks, właściwe instynkty, brak rażących błędów, kilka niekorzystnych nawyków, opanowana teoria, brak wprawy, lecz nie tak znaczący, jak przewidywano. Uniosła lewe ramię, cofnęła jedną nogę, by ustabilizować pozycję. Cierń róży wycelował prosto w wysoką, skamieniałą w bezruchu sylwetkę. Trochę zbyt zamaszyste ruchy, strata cennego czasu. Bezbłędne Luminis Virtute poszybowało w jej stronę. — Protego — rzuciła, ledwo rozchylając usta. Ostry promień rozprysł się o taflę szklanej tarczy milimetry od prostego, bladego nosa. Oślepiające światło przysłoniło mgnienie niemrawego, choć dumnego półuśmiechu. Wraz z opadnięciem na parkiet ostatniej zneutralizowanej iskierki, Gudrun niechętnie opuściła gardę, dając tym samym znać, że ten próbny pojedynek oficjalnie uznaje za zakończony. — Finite Incantatem — padło wręcz od niechcenia. Ciężkie obłoki białej magii rozpierzchły się na boki, po czym rozpłynęły w powietrzu.
— Dobrze — sucho oznajmiła. — Proszę wybaczyć mój brak wiary w absolwentów Hogwartu. — Przez lodowaty ton głosu trudno było powiedzieć czy krył on w sobie przekąs, żart czy szczerą skruchę. Borgin zbytnio się tym nie przejmowała, prędko przechodząc do kolejnego tematu.
— Szczegółową rozpiskę lekcji skonsultuję z lady przez sowę. Proszę się nie wahać z odsyłaniem uwag co do zbędności bądź niezbędności zaproponowanych tematów oraz zaklęć — gładko wymieniła, skrywszy różdżkę w połach szaty. — Sprawnie posługuje się lady magią, postępy będą więc najpewniej widoczne już po miesiącu — przed wyjściem pozwoliła ostatniej pochwale skapnąć z ust… — Choć przed następnym spotkaniem radziłabym rozgrzać nadgarstki — by za chwile doprawić ją szczyptą krytyki. — Zwłaszcza pod koniec lady stawy sztywniały niczym do bokserskiego ciosu — zamiast płynnymi ruchami dyrygenta rozpoczynać preludium kolejnego czaru - w porę zacisnęła usta w wąską kreskę. Te słowa brzmiały zbyt poetycko i zbyt wymyślnie. Przesadnie, wręcz karykaturalnie. Powstrzymała się przed westchnieniem. I tak już dość wystrzępiła dziś języka. Powinna się zbierać. — Dopracujemy ten szczegół na następnym spotkaniu.
Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa. Raz, dwa, trzy. Ciasno związane trzewiki Gudrun poruszały się w tylko sobie znanym tempie. Kroki pozbawione rytmu - rutyna bywała przy pojedynkach zdradliwym sojusznikiem - oraz gracji - te przynależały do delikatnych pantofelków oraz balowych piruetów - mimo wszystko były stawiane pewnie. Delikatnie ugięte nogi poruszały się w takt najlepiej wyćwiczonego i najbardziej ukochanego przez Borgin tańca, właściwie bardziej z nawyku niż z konieczności.
Trzymała dystans. Nasłuchiwała. Na szczęście z burzowych chmur nad ich głowami nie dobiegał żaden grzmot. Wysokie ściany oraz zaklęte sklepienie nie pozwalało jej komendom rozpłynąć się w niebycie. Głos niósł się między nimi lepiej niż w niejednym amfiteatrze, nie musiała się obawiać o bycie niedosłyszaną. Mogła w pełni skupić się na tym co ważne - na melodiach inkantacji oraz trzaskach zaklęć. Na migającej przed jej oczyma róży. Przymknęła powieki z zadowolenia, widząc, jak karnie magia nagina się do woli swej lady, jak ta nie daje się zniechęcić ściśle obłapiającymi ją błękitnymi obłokami. Zakręciła różdżką w dłoni. Wyrwała się dwa kroki do przodu. Trzy udane czary pod rząd. Czyżby nie doceniła swej uczennicy? Czyżby ta jednak ćwiczyła zaklęcia defensywne częściej, niż wskazywała na to jej historia i ciasny gorset szlacheckich powinności? Czy winna była postawić szlachciance większe wyzwanie niż błahe Preacido impeta, czy banalne Ascendio? Gudrun wstrzymała się z osądem. Lady Travers szło owszem sprawniej niż przewidywała, nadal jednak męczyła się szybciej od klasycznego przeciwnika. Każde kolejne Ascendio zdawało się odrobinę słabsze od poprzedniego, aż wreszcie… oliwna gałązka zadrżała, nie pociągnąwszy jednak swej właścicielki dokądkolwiek.
Gudrun ledwo zauważalnie skinęła głową. Wyśmienity refleks, właściwe instynkty, brak rażących błędów, kilka niekorzystnych nawyków, opanowana teoria, brak wprawy, lecz nie tak znaczący, jak przewidywano. Uniosła lewe ramię, cofnęła jedną nogę, by ustabilizować pozycję. Cierń róży wycelował prosto w wysoką, skamieniałą w bezruchu sylwetkę. Trochę zbyt zamaszyste ruchy, strata cennego czasu. Bezbłędne Luminis Virtute poszybowało w jej stronę. — Protego — rzuciła, ledwo rozchylając usta. Ostry promień rozprysł się o taflę szklanej tarczy milimetry od prostego, bladego nosa. Oślepiające światło przysłoniło mgnienie niemrawego, choć dumnego półuśmiechu. Wraz z opadnięciem na parkiet ostatniej zneutralizowanej iskierki, Gudrun niechętnie opuściła gardę, dając tym samym znać, że ten próbny pojedynek oficjalnie uznaje za zakończony. — Finite Incantatem — padło wręcz od niechcenia. Ciężkie obłoki białej magii rozpierzchły się na boki, po czym rozpłynęły w powietrzu.
— Dobrze — sucho oznajmiła. — Proszę wybaczyć mój brak wiary w absolwentów Hogwartu. — Przez lodowaty ton głosu trudno było powiedzieć czy krył on w sobie przekąs, żart czy szczerą skruchę. Borgin zbytnio się tym nie przejmowała, prędko przechodząc do kolejnego tematu.
— Szczegółową rozpiskę lekcji skonsultuję z lady przez sowę. Proszę się nie wahać z odsyłaniem uwag co do zbędności bądź niezbędności zaproponowanych tematów oraz zaklęć — gładko wymieniła, skrywszy różdżkę w połach szaty. — Sprawnie posługuje się lady magią, postępy będą więc najpewniej widoczne już po miesiącu — przed wyjściem pozwoliła ostatniej pochwale skapnąć z ust… — Choć przed następnym spotkaniem radziłabym rozgrzać nadgarstki — by za chwile doprawić ją szczyptą krytyki. — Zwłaszcza pod koniec lady stawy sztywniały niczym do bokserskiego ciosu — zamiast płynnymi ruchami dyrygenta rozpoczynać preludium kolejnego czaru - w porę zacisnęła usta w wąską kreskę. Te słowa brzmiały zbyt poetycko i zbyt wymyślnie. Przesadnie, wręcz karykaturalnie. Powstrzymała się przed westchnieniem. I tak już dość wystrzępiła dziś języka. Powinna się zbierać. — Dopracujemy ten szczegół na następnym spotkaniu.
Sala balowa
Szybka odpowiedź