Ogrody
AutorWiadomość
Ogrody
Znajdująca się za zamkiem, zielona, reprezentatywna część posiadłości. Stworzona w stylu angielskim, zadbana, jednak od lat nie rozbudowywana dalej - nie licząc wzniesionych Różanych Ogrodów, które stały się częścią głównych ogrodów. Zdecydowanie mniejsza w swojej rozpiętości niż w innych arystokratycznych dworach.
Dear Lord, when I get to heaven
please let me bring my man
please let me bring my man
dwudziesty dziewiąty listopada pięćdziesiątego ósmego
Wszędzie były lilie.
Drzewa żegnały się z jesiennym zabarwieniem, wprowadzając świat w marazm i wilgotność, która tego miejsca nie opuszczała nigdy. Z pożegnalnego burgundu jesionów i złota brzóz, ogrody zmieniały się w szaro-zielone obszary obojętnego chłodu, jak gdyby przygotowywały ją do tego, co nadejść miało z każdym krokiem. Sytuacja polityczna powodowała, mimo ogólnych obaw, triumf jej rodu i panowanie na morzu, które w jej mniemaniu — nieoficjalnie — mieli od setek lat. Teraz stało się to pewnikiem, a nazwisko noszone wraz z krwią zdobywców morskich toni, miała porzucić na rzecz podania dłoni w nierozerwalnym spleceniu gestów, historii, życia. Nie było w tym piękna i podniosłości, jakiej by się spodziewała, ale po tylu miesiącach była w pewnym stopniu przygotowana na to, że nosząc nazwisko Yaxley, nie będzie cierpieć. Pojedyncze spinki wbijane w kobiecą głowę niosły przypomnienie o teraźniejszości, choć ta pozostawała daleko i odbierała od myśli kobiety. Nie była tutaj, miast tego, widziała oczami wyobraźni przyszłość i rolę, jaką przynieść jej miała sytuacja polityczna, ale i rodzinna, bo wszakże rodzinę mieli stworzyć. Wszystko wydawało się abstrakcyjne, feerie barw, głosów, przejęcie służek i dłoń matki, która w spokoju przeplatała się z jej własnymi palcami. Nie stanowiła otuchy, bo gdzieś na twarzy młodszej lady Travers, widziała przekonanie pomysłem i swojego rodzaju gwarant jakości, jaką ta miała nieść. Nigdy nie miała przecież zapomnieć o rodzie, z którego wywodził się jej butny charakter, a interesy władców mórz pozostać miały na niewypowiedzianym piedestale, szczególnie teraz, w obliczu wojny.
Mimo nadrzędnej roli w dzisiejszym przedstawieniu, która mianowała ją oczkiem w głowie wszelkich spojrzeń, nie czuła się na świeczniku. Ceremonia miała pozostać cicha, w towarzystwie ledwie najbliższej rodziny, pośród której nie uwzględniono nawet dalszego kuzynostwa, a gastka gości wydawała się już na tyle zaznajomiona ze sobą wzajemnie, że nadawało to pewnego rodzaju atomsferę... spokoju? Rozluźnienia? Matki zdążyły wszakże obgadać wszystkie szczegóły, silnie połączone podobnym wiekiem i charakterami; to zaś wprawiało Imogen w osłupienie, bo wydawało jej się, że przyszła teściowa jawiła się jej jako spokojna, wręcz ospała. Może to był sposób na przetrwanie, w którym ręka unosiła filiżankę ku ustom, grymas zwątpienia rozkwitał ledwie na moment, a słowa wypowiadane przez nań, odbijały się rozbawieniem i pewną kpiną, przepełnioną jednak przyjaznymi uczuciami. Oczywiście, mężu - wybrzmiało tuż obok Imogen podczas jednej z ostatnich wizyt w Yaxley's Hall, nie pamiętała jednak odpowiedzi mężczyzny i dziwnym (prawda?!) trafem, przypomniało to niekiedy rozmowy z jej narzeczonym, który nieustannie wydawał się budować mur wokół swojej osoby, nie dopuszczając nikogo do zbliżenia się na niewypowiedzianą granicę. Ale za to też go polubiła, co mogła w tym momencie powiedzieć szczerze, gdy pytania zalewały pannę młodą.
Lubisz go? Jaki jest? Stresujesz się? Martwisz?
Właściwie już nie, lęk odszed w zapomnienie, niesmak przełknęła z kieliszkami wina. Nie miała wpływu na przyszły los i jego podejście, nie mogła więc przewidzieć reakcji mężczyzny. Zatrzymała się na tym, że był dla niej wsparciem. Nie sądziła także, że kiedykolwiek to wypowie, ale pośród zmaltretowanego smutkiem umysłu, to jego dłoń spoczęła na jej ramieniu i jego słowa otuliły ją w rodzinnych murach, gdy na dłoni ciążył znak ich przynależności. Zęby co rusz wbijały się w strukturę skóry, wszakże dogryzki były nieodłącznym elementem ich funkcjonowania, nie upatrywała w tym natomiast prawdziwej złości, co raczej skromnej złośliwości i próby rozładowania napięcia. Cały czas, niczym mantra, tkwił w jej głowie. Każdy ślad, zachowanie, przeszłość i przyszłość — gest, słowo, ruch, nawet błysk na blond włosach; wszystko skrupulatnie analizowała, wreszcie dochodząc do fundamentalnej konkluzji (powiadanej wokół przez wszystkich, ale jednak niedocierającej do tego czasu) że wcale nie trafiła źle. Pamiętała go przez tyle lat jako człowieka zimnego, podłego wprost, który młodą lady nastraszyły głupią śmiercią w łapach trolla. Nie zdawała sobie, tak naprawdę, sprawy z tego, że w zachowaniu mężczyzny było podłoże pochodzenia. Nie powinna od lorda wywodzącego się z zimnych bagien okalających Yaxley’s Hall spodziewać się nagłego okazania uczuć i wprost rycerskich cnót, bo choć od rycerzy się wywodzili, to już dawno zaprzepaścili śpiewane pod oknem ballady, na rzecz tego, co było dla nich prawdziwie potrzebne do utrzymania potęgi. Ale czy jego życie i sposób wychowania, który zmuszał ich teraz do przezwyciężania tak wielu problemów wspólnego życia, był naprawdę trudny, jak próbowała sobie wmówić? Przed nimi jeszcze co najmniej kilkadziesiąt lat wspólnego egzystowania; wiele wzlotów i upadków w których musiała się go trzymać, a prym wiodło to, co działo się teraz wokół nich. To właśnie katastrofa zmusiła ich do skromności, jaką niosła cała ceremonia, choć, jednocześnie wpasowało się to nurt, w jakim pozostawały włości Yaxley’ów, to Imogen dalej liczyła na choć odrobinę czegoś... większego. Jakiegoś wpływu, oddziaływania na jej psychikę, na pamięć, poczucie estetyki. Tak, by mogła opowiadać o tym dniu, jak zwykle robiła to jej matka czy matka Efrema, które chyba na siłę próbowały pokazać jej w tym piękno. A może, tak naprawdę, liczyła po prostu na to, że spełni się marzenie każdej młodej kobiety wychowywanej w arystokratycznym rodzie, że jej wesele będzie nietuzinkowe; że wyjdzie za mężczyznę, który będzie znaczący; że urodzi mu gromadkę dzieci i spełni tym samym rolę jedyną, jaka tak naprawdę jej pozostała? Po prawdzie, sama nie wiedziała, jakie emocje towarzyszyły jej w tym momencie. Jedynym, co mogła powiedzieć, to to, że była absolutnie zadowolona z wyboru, jakiego dokonała - tego, że podjęła się rzuconej jej rękawiczki i tkwiła w tym mimo lęku, że jakoby rodzinny honor mógł zostać przez nią zhańbiony. Dziś, teraz, wiedząc, że ma być u jej boku - z tyłu głowy zastanawiała się, czy nie może mu tego po prostu zdradzić? Czy on, właśnie on, nie zrozumiałby jej w tym wszystkim najlepiej? Nić, która pomiędzy nimi powstawała, zdawała się daleka kochankom, bliska natomiast przyjaciołom, którzy we wspólnej niedoli próbowali odnaleźć jedność na życie, jakie przyszło im wieść. Wydawało jej się, że mężczyzna będzie w stanie ją pojąć; zrozumieć ból, jakie niosła i obawy, mimo tego, że doprawdy, oprócz hańbienia swojej rodziny i siebie samej takim kłamstwem, w ich świecie - przede wszystkim — raniła jego samego. Ale momentami, gdy przymierzali wspólnie korytarze Yaxley’s Hall, zdawała sobie sprawę, że w pewien sposób to wszystko było dla niej. On, był dla niej. Nigdy wprost tego nie powiedział. Nigdy nie przyznał, ale właśnie to czuła. Zdawała sobie sprawę, że oboje byli w tej samej sytuacji i mimo iż mężczyzna wcale nie musiał spędzać z nią czasu (chociaż było to wskazane) i wcale nie musiał uczestniczyć w niektórych z wymaganych przez matki aktywności, to dalej przy niej trwał, momentami ratując nawet od nieprzyjemności, jakie niosły pytania i kolejne to znajomości. Kiedy tylko chcieli, to rozmowy w innym niż ojczystym języku stanowiły ucieczkę, w której naprawdę mogła ‘być sobą’ przynajmniej na tyle, na ile kiedykolwiek w swoim życiu sobie pozwoliła, wychowywana pod kloszem, a przede wszystkim trawiona obawami.
Wszędzie były lilie.
Wiedziała, że jest to symbol rodziny, w którą wstępowała. Było to jednak w pewien sposób uciążliwe, jak gdyby nie miała w tym ani odrobiny własnego zdania. Wszystko wokół było zaplanowane przez matki i choć teraz strofowało ją to bardziej niż zawiązywany na talii gorset, to wcześniej uważała to za słuszne. Mogła się w końcu zająć tym, co uważała za ważne, a przede wszystkim działaniami, jakie leżały w jej mniemaniu, w roli jeszcze lady Norfolku. Chciała, aby ludzie zapamiętali, że to właśnie pośród burz, jako potomkini władców morskich toni, urodziła się i to tutaj czuła przynależność. Teraz przyszło jej zmierzyć się z nowymi rolami, wśród których nie było tylko opieki nad ludem i stanowienia godnej córki, a urodzenie potomków, których od nich wymagano i stanowienie opoki na każdy kaprys będącego obok mężczyzny. I chyba tego właśnie najbardziej się bała. Była do tego przygotowywana od najmłodszych lat, w istocie. Tak jak przed wieloma laty, tak i teraz pozostawało w niej marzenie zostania matką, kiedy jednak bardziej się nad tym zastanowić, czy czyn — konieczny do spełnienia sennych mar — jakiego musiała dostąpić, nie wydawał się karą nadmierną? Nawet, jeśli kwiat w niej powoli się rozbudzał, to chyba nie był gotowy na to, aby pokazać się w pewnej pełnej okazałości. Może doprawdy powinna mu powiedzieć? Ale, jeśli powie tu teraz, to przecież może unieważnić małżeństwo. Jeśli natomiast powie to później, to tak czy owak, zhańbili jego honor, postawi go przed faktem dokonanym, a doprawdy, nie chciała tego czynić. Nie chciała mu tego robić, bo choć nie była zadowolona z mariażu jaki ją czekał, to nie chciała czynić nic złego dla tego człowieka. A może ona sama była jego złem?
Kolejne szarpnięcia poprawiały sukienkę, która kryła ciało, ukazując jedynie kobiecą szyję i obojczyki. Przylegała do jej ciała, dopiero od połowy ud powoli rozchodząc się na tyle, by chodzenie w niej nie stanowiło problemu, a jednak grube warstwy satyny nie falowały w tańcu niczym suknie balowe. Delikatny krój, długie i przylegające ramiona oraz ledwie zauważalny dekolt w łódeczkę, wszystko tak proste i czyste, w pewien sposób wręcz zbyt skromne, a mimo tego, w każdym elemencie kryło się piękno detali. Pojedyncza warstwa luźnego, przyozdobionego blaskiem tiulu spływała z ramion, nadając całej, posągowej wprost posturze odrobiny lekkości. I lilie, lilie, lilie, które przyozdabiały kształt kryształowej spinki w luźnym koku, trwały w dłoni panny młodej, a nawet w miejscu ceremonii, które nieubłagalnie zbliżało się przed oczyma Imogen. Ogród świecił pustkami, prowadząc do zamkniętej altanki, w której — już nie wiedziała z jakiego powodu, ale prawdopodobnie próby utworzenia prywatności i atmosfery — zaaranżowano miejsce, w którym miała powtórzyć wyuczoną sentencję i przyjąć nie tylko obrączkę i nazwisko, ale także zobowiązać się do współdzielenia życia, w zdrowiu i chorobie, póki późna, czarodziejska śmierć ich nie rozłączy.
Ściskała rękę ojca, w kąciku oczu pojawiły się pierwsze łzy, przypominające o czasach, gdy jako dziecko uciekała w rosłe ramiona ojca, odnajdując w nich bezpieczeństwo i spokój. Zamykała oczy, kreując pod powiekami własne historie i baśnie, a głos otulał ją i pozwalał pozostać silną. Teraz również, wraz z pierwszym blaskiem skromnych świec, które lśniły na tle zachmurzonego morza widocznego przez przeszklone szyby altany, przymknęła oczy. Welon pozwalał ukryć przerażenie wypisane na twarzy, nogi opadały w kolanach i ziemia zdawała się zapadać, jak gdyby grunt tworzyły luźno dryfujące na wodze kamyki. Na lewej dłoni pozostawał pierścionek, jako symbol obietnicy, na prawej zaś miało być oficjalnie potwierdzenie zawartej współpracy. Złośliwcy powiadali, że zaskakującym jest brak wycofania się Traversów z dogadanej przed wieloma miesiącami oferty, wszakże Yaxley’e w noc spadających gwiazd zdawali się stracić wiele, Traversowie natomiast w ostatnich dniach zyskali potęgę i władzę, wypowiedzianą wprost z ust Ministra i niosącą kontrolę na całą morską granicą Anglii. Efrem pozostawał jednak, sam w sobie, wizją sojuszy na terenie śródlądowej Europy, a kariera polityczna wydawała się chyba na tyle kusząca, że nawet w obliczu katastrofalny zmian, ugoda pozostała nienaruszona.
Nie potrafiła na nich spojrzeć, choć czuła na sobie wzrok rodziny i ich wsparcie. Czuła bliskość, ciepło bijące od ciała ojca; wzrok matki, pewne i wspierające spojrzenia braci czy zrozumienie Melisande, która trafiła w ramach ich rodziny w podobnym sojuszu rodów. Nie potrafiła też spojrzeć na niego, choć igiełki lodu zdawały się wbijać w jej ciało i rozbierać je na najmniejsze fragmenty istnienia. Gdzieś w ostatnim momencie ciepło dłoni ojca zmieniło się w chłodniejszą, jak gdyby subtelniejszą dłoń, a tuż nad uchem zapadły słowa, które miały z nią pozostać po kres ich dni.
Trzymaj kurs, córko.
Ostatnia łza spłynęła ze szmaragdowych oczu, świat skryty pod mleczną kotarą welonu ujawnił się w pełnej okazałości za sprawą męskiej dłoni i skinienia głowy mistrza ceremonii, a wraz kolejnym krokiem, stanęła ramię w ramię z mężczyzną, który miał być dla niej najważniejszym. Nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy, ciało drżało nerwowo w głosach wypowiadanych wokół niej, nic zdawało się nie dochodzić do umysłu i nic nie rozumiała, jak gdyby nie było jej tu teraz, aż do momentu, gdy po raz pierwszy tego dnia, spojrzała wprost na niego. Nie uciekała od oczu, nie kryła lęku i obaw, które stopniowo zanikały, pozostawiając w kobiecie coś na wzór pustki, gotowej do zastąpienia, a jednak dalej jałowej. Był piękny tego dnia, był piękny człowiekiem - tak po prostu. Nie widziała w nim stresu, choć była święcie przekonana, że jest w nim obecny. Spojrzenie jawiło się spokojem, ale nie było tak chłodne, jak zwykle; tak przynajmniej jej się wydawało. Jedna iskra współdzielonego zrozumienia, ten maleńki gram akceptacji i szczypta wsparcia. Ledwie sygnał, który po chwili zmusił ją do słów, które przed kiloma godzinami spisała na pergaminie. Nie wiedziała, dlaczego wśród doskonale znanych słów przysięgi, zdecydowali się na swoje własne - może jako element buntu, a może właśnie pełnej zgody na wspólny los.
— W obliczu naszych rodzin i przodków uroczyście oświadczam, iż wstępuję w związek małżeński, przysięgając ci wierność i wsparcie w zdrowiu i chorobie, w pomyślności i w trudnościach — głos miała pewny, o dziwo, choć w płucach zdawało się brakować jej tchu. Kciuk przesunął po obramowaniu dzierżonej w dłoni obrączki, druga ręka przesunęła instynktownie po męskich palcach, w geście niewspółmiernej czułości, której sama w sobie nie była w stanie zrozumieć.
— Przyrzekam, że będę dla ciebie wsparciem w decyzjach i oparciem w chwilach niepewności. Obiecuję słuchać z uważnością i rozumieć z cierpliwością, szanować to, co dla ciebie ważne, i budować z tobą życie, które będzie naszym wspólnym dziełem — na krótki moment usta zbiły się w cienką linię, dreszcz przeszył plecy, bo w istocie, w tym właśnie była jej szczerość. Po prawdzie, była gotowa nieść ciężar wspólnego egzystowania, ale nie tego chciała. Chciała się nim dzielić, tymże ciężarem wspólnego życia, które mogli budować jako wrogowie, ale także jako komani, towarzysze, przyjaciele.
Z miłością, bo choć to nie miłość romantyczna gotowa była ich połączyć, to była gotować go pokochać jako człowieka, jako męża, jeśli tylko jej na to pozwoli, tak jak w momencie, w którym obrączka spoczęła na jego palcu, a palce na moment splotły się w czymś na kszałt bliskości.
— Ślubuję Ci zrozumienie, która nie zna granic, troskę, która nie ustaje, i oddanie, które nie przeminie z czasem — aż po wszystkie dni, które mamy przed sobą, niech nasze decyzje prowadzą nas przez nie mądrze i wspólnie.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Stałem tam, przysięgając wierność, choć dusza już dawno odeszła – oddany, lecz nieobecny, związany obietnicą, której nigdy nie chciałem spełnić…
Rezydencja rozciągała się posępnie nad bagnistą doliną, jakby pochłaniając wszelką jasność w swych grubych, mrocznych murach. Jesienny chłód i wilgotna mgła owijały posiadłość jak niewidzialny całun, który przez pokolenia niezmiennie spoczywał na tych ziemiach. Nigdy dotąd, nawet w porze świątecznych uroczystości czy rodzinnych spotkań, nie widziano w niej śladu wesołości, jaką wymuszały zbliżające się zmiany. Tym razem jednak, za sprawą przygotowań, coś niepokojącego zakradło się w te stare mury, jakby radość, nawet sztuczna i przymuszona, wywoływała nieoczekiwany zgrzyt w jej atmosferze. Szepty krążyły po korytarzach; ciemne zakamarki, dawniej pogrążone w bezdźwięcznym milczeniu, nagle wypełniły się głosami służby, urywkami rozmów i odgłosami przygotowań. Niegdyś lady Malfoy, jakby znowu rozkwitła, nosząc na sobie szaty pełne jasnych, choć chłodnych odcieni, które odbijały nikły blask jesiennego słońca wpadającego przez wąskie, gotyckie okna. Pani matka, blada i jakby zaklęta w wieczystej młodości, wydawała się emanować tą nagłą radością, niemal wbrew wszystkiemu. Szept mieszkańców zmieniły się w podniosłe rozmowy, rozważając, ile z tego było szczerego uniesienia, a ile chłodnej kalkulacji, niezbędnej do zachowania pozorów w obliczu połączenia dwóch starych rodów. Choć wokół dominowały ciemne barwy, kurtyny – niegdyś ciężkie i monumentalne – zostały odchylone, by wpuszczać tyle światła, ile zdołało przebić się przez pochmurne niebo, na przekór wszystkiemu wnosząc chwilowy powiew świeżości do miejsc od wieków spowitych w cieniu. Każdy krok pani matki, każde jej słowo, zyskiwały teraz inny, niespodziewany wymiar, jak gdyby dźwięk jej obcasów echem roznosił się przez korytarze, gdzie podchwytywano każde jej polecenie niczym drogocenny dar. Rozgrzewająca się aura, z wolna zmieniająca wizerunek rezydencji. A jednak za tym wszystkim, pod tym sztucznym powiewem, czuć było nieodłączny ciężar, jakby całe to nagłe rozświetlenie było tylko cienką powłoką, maskującą dawne tajemnice ukryte w głębi murów, w tym labiryncie schodów, korytarzy i sal, które już nieraz były świadkami dramatów większych niż te zapowiadające wprowadzenie nowej lady pośród odmęty rodziny.
W chwili przysięgi moje serce już wołało o wolność – oddanie było tylko cieniem, cieniem więzienia utkanym z cudzych marzeń…
Poranne mroki wciąż spowijały rezydencję, gdy zamknął dziennik, cichy świadek dawnych dramatów. Oprawiony w skórę tom, przepełniony zapisami burzliwego życia przodka, który niegdyś, podobnie jak on teraz, stał na krawędzi zobowiązań. Historia tamtego mężczyzny, rycerza z pasją, którego serce zostało schwytane w sidła przymusowego związku, wnikała w jego myśli z dziwną intensywnością. Przodek kochał kobietę, której nie mógł poślubić, a jego własna miłość – niegdyś gorąca, teraz przygasła i przytłoczona – przypominała o niespełnionych pragnieniach, które dziś jedynie tlą się jak dogasające węgle w kominku.
Dziś, w dniu ostatecznego zawarcia nowego sojuszu, wszystko zdawało się w nim ważyć. Był gotów na spotkanie ze swoim przeznaczeniem, jednak w tej gotowości kryło się nieposkromione poczucie rezygnacji, wynikające z pełnego oddania oczekiwaniom rodu. Z myślami jeszcze pogrążonymi w ciszy tego zimnego poranka wstał wcześnie, nim pierwsze promienie słońca dotknęły chmur. Drewno trzaskało w kominku, a on, pogrążony w mglistym otumanieniu, wciągał kolejne hausty dymu papierosa, czując na sobie ciężar tej chwili. W kąciku pokoju spoczywał jego garnitur – mistrzowskie dzieło krawca ze sprzymierzonego rodu, przypominające mu o pełnionej powinności, o nadchodzących godzinach, które wymagały doskonałości. Zerkając co jakiś czas na przygotowany strój, zastanawiał się, czy to jedynie tkanina i forma, czy może symbol nowego życia, w które miał wstąpić, czy tego chciał, czy nie. Wszystko zostało już zaplanowane i przemyślane – nawet szpada, która przez lata była nieodłącznym elementem jego codzienności, została usunięta z zasięgu jego wzroku. Matka, jak zawsze czuwająca nad symbolicznymi detalami, nakazała ukryć ją przed nim, być może obawiając się, że starą tradycją wojownika przetnie sobie własną drogę wyjścia z tej sytuacji. Teraz, pozbawiony tej ostoi, zdany był jedynie na własne myśli, które miotały się między znużeniem i pogodzeniem się z losem.
Dzisiejszy dzień powinien być piękny. Pragnienie, by oderwać się od ciężaru własnych myśli i znaleźć w sobie, choć cień entuzjazmu, kiełkowało w nim uparcie. Chciał zrzucić z siebie melancholię i odsunąć wizję błyszczącej łzy, jaką widział kiedyś na alabastrowym policzku młodej towarzyszki tego nieznośnego dramatu. Kim właściwie dla siebie byli? Ani przyjaciółmi, ani kochankami; zamiast tego, spleceni zostali przez niewidzialne nici wspólnej bezradności, milczącego buntu i ironicznej bliskości, której nie planowali, lecz na którą się zgodzili. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej, podczas pierwszego od lat spotkania, kipiał jeszcze niechęcią, stłumioną przez długie lata rozłąki i własną, niemiecką szkołę życia, którą teraz nosił niczym wyraźnie odciśnięty znak. Pragnął być jej wrogiem, niemalże zniszczyć tę delikatność, którą w nim wyzwalała, tak, by mogła zakosztować twardości życia i poznać jego surową prawdę. A jednak tamten wieczór, niepostrzeżenie i stopniowo, zmienił wszystko.
W duszy czuł, że dawne czasy – pełne bezkompromisowości i obojętności – przepadły, ustępując miejsca nowemu stylowi, jaki przyjął w imię obowiązku. Składając tamtego wieczoru niemal ceremonialne obietnice, miał świadomość ich wagi; wiedział, że jego słowo, raz dane, pozostanie nienaruszone. Widział w niej młodość, której nie miał zamiaru niszczyć, niewinność, którą chciał ochronić – delikatność tak kruchą, że była niemalże święta. Teraz, obserwując ją w tej nowej roli, wyczytywał więcej z jej oczu niż z wypowiedzianych przez nią słów. Zielone spojrzenie, kryjące tyle nieświadomej mądrości i jeszcze więcej dziecięcej naiwności, przypominało mu o jego własnych początkach, o jego młodości, którą teraz uważał za dawno minioną. W jej obecności wyzbywał się powoli resztek swojego starego świata, chcąc jedynie, by dzień ten był dla niej pięknym początkiem – wolnym od cienia bólu, który sam znał zbyt dobrze.
Ona, niczym lilia w porannej rosie, skrywa w sobie delikatność, która rozkwita w ciszy, a jej piękno jest jak zapach, który unosi się tylko dla tych, którzy potrafią dostrzec subtelną magię jej istnienia.
Obecność strzelistych wybrzeży Norfolku, okalających tereny swym surowym, lecz dziwnie uspokajającym pejzażem, miała w sobie coś nieuchwytnego, co koiło myśli i dawało poczucie nieoczekiwanej stabilności. Dziś, niebo było czyste i jasne, a lekkie podmuchy wiatru niosły zapach soli i morskiego chłodu. Nic nie wskazywało na to, że dzień ten miałby stać się pełen nieoczekiwanych emocji, a jego serce – dotąd twarde jak skała – nie miało wkrótce przyjąć na siebie ciężaru, jakiego jeszcze nie znało. Przynajmniej nie teraz. Uczucie ulgi, jakie go ogarnęło, gdy marynarka, starannie dopasowana, ostatecznie okryła jego ramiona, było niemal namacalnym oddechem spokoju. Wszelkie niedoskonałości, które jeszcze przed chwilą wydawały się tak obecne, teraz stały się niemal nieistotne. Przeszłość zdawała się oddalać, a czas, który mógłby zdruzgotać, zyskiwał wartość w pełni.
W chwilowej ciszy, w której oddychał wolniej, jakby w pewnym sensie zatrzymując całą otaczającą go rzeczywistość, spojrzał w stronę ojca. Chwilowe ujęcie porozumienia nadało nieoczekiwanych względów, wsparcia. Czuł, jak w tym jednym geście ojciec przekazuje mu więcej, niż słowa mogłyby wyrazić. Spojrzenie pełne stoicyzmu, ale i niepowtarzalnej, nieuchwytnej wagi. Poczucie ucisku na ramieniu spowodowało drgnięcie w piersi, jakby cały ciężar ostatnich lat, które nosił w samotności, zostały na moment zdejmowane. To nie był tylko gest – to było coś więcej. Dziękuję. Czuł, że w tej jednej chwili, razem z ojcem, po raz pierwszy od dawna byli na tej samej drodze. Ostatni raz poprawił wystylizowane na jego osobistą modłę włosy, nim lady Yaxley wsunęła na zaszczytne miejsce białą lilię.
Nie przejmował się zbytnio sobą tego dnia, choć w jego sercu kryła się nuta niepokoju, nie do końca wyzwolona z ciężaru odpowiedzialności. W milczeniu obserwował otaczającą go rzeczywistość, jakby chciał zrozumieć, dlaczego los splótł go w tak nieoczekiwany sposób, każąc mu wziąć na siebie brzemię, które nigdy nie należało do niego. Jedyne, czego naprawdę żałował, to to, że nie mógł obdarować przyszłej żony bardziej wystawnym ślubem, godnym jej urodzenia, piękna i jej rodu. Zasługiwała na to. W końcu była córką ludzi, którzy pielęgnowali sztukę żeglarstwa i podróży, a nie na taką małą uroczystość, jaką jej zorganizowano. Jakże nieopłacalnym było oddać swoją córkę w ręce kogoś, kto jedynie zyskał splendor na kontynencie dzięki własnym inicjatywom, podczas gdy przyszłość i możliwości rodu Yaxley'ów zdawały się stale zbliżać do granic niepewności. Mimo że Anglia była miejscem, gdzie zdobywał coraz większe względy, zdawał sobie sprawę, że coś w tym układzie nie grało. Powrót na tutejsze włości wydawał się bardziej przygnębiający, niż cokolwiek innego. Ciemność tej ziemi, jej ponura rzeczywistość, rzucała cień na plany, które jeszcze do niedawna wydawały się pełne nadziei. I choć wszystko na pozór było w porządku, to wewnętrzna pustka rosła. Widmo nadchodzących wydarzeń, drastycznych i brutalnych, stało się tak wyraźne, że zaczynał zastanawiać się, czy nie nadszedł czas na ucieczkę. Gdyby tylko mógł zabrać ją ze sobą, wyjechać na kontynent, gdzie panuje większy porządek, a salony wciąż błyszczą w blasku zapomnianych świateł... Tam, w spokoju i obłudnej elegancji, życie mogłoby toczyć się inaczej. Tam nie musiałby martwić się o nieuchronne niebezpieczeństwa, które niosła ze sobą nadchodząca burza. Czuł, że nie mógłby dopuścić, by ta młoda kobieta, jego żona, miała doświadczyć chaosu, który niebawem miał ogarnąć ten kraj. Zbyt wiele już ryzykował, by narażać ją na podobne niebezpieczeństwo.
Żakiet z długimi, elegancko opadającymi połami otaczał ramiona, kontrastując z kamizelką w delikatnym, perłowym odcieniu szarości, której staranny splot odbijał światło w subtelnej grze chłodnych tonów. Blizny nie atakowały wieczystym nietaktem, pozostając uśpione w swym istnieniu dzielonym z właścicielem. Biała koszula o wysokim kołnierzu wyłaniała się spod kamizelki, nieskazitelnie gładka i napięta jak płótno, na którym jego postać malowała się bez jednego zbędnego fałdu. Srebrnoszary krawat, wiązany w doskonały węzeł, opływał klatkę piersiową miękką linią. Spodnie o delikatnym, ledwie widocznym pasku sięgały do idealnie wypastowanych czarnych oksfordów, lśniących dyskretnym blaskiem na tle stonowanej kolorystyki stroju. W butonierce połyskiwała dumna lilia – subtelny detal, który łamał surowość jego postaci. Gdy wpatrywał się w przyszłą żonę, jego lodowato niebieskie oczy, przejrzyste niczym głębokie wody północnych fiordów, zdawały się przecinać powietrze przed sobą, przenikliwe i jednocześnie spokojne. Pokusił się o lekki uśmiech, gdy stał tam niewzruszony, oczekując przejęcia młodej lady z rąk teścia.
Nic prostszego nie mógłby powiedzieć, lecz to, co ukrywało się w spojrzeniu, mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. Była piękna tego dnia, jak wschód słońca na wschodnich wzgórzach, jednak w jej oczach, w tych chwilach, kryła się nieuchwytna smutek, który przenikał całą jej sylwetkę. Wystarczyło jedno spojrzenie, jeden ciche gest, by zrozumiał, jak głęboko w niej tkwiło to nieznane, smutne uczucie. Pośród wszystkich przygotowań, śmiechu i pięknych słów otaczających ich w tym dniu, ona, jakby zapomniana w tej wspaniałości, niosła ze sobą coś ciężkiego, coś, czego nie można było wprost zrzucić. Jego ręka ścisnęła jej dłoń mocniej, bez słów, ale pełna tej samej obietnicy, jaką złożył jej sercem i duszą. W tym momencie, kiedy dotknął jej skóry, kiedy ich spojrzenia się spotkały, dał jej niewypowiedziane wsparcie. To było milczące zapewnienie, że nie była sama, że on jest tam, obok, w tym wszystkim. W całym tym chaosie, wśród niepewności, niechęci, a nawet niepokoju, był w tym razem z nią. Czuł, jak jej serce bije mocniej, jakby szukało w jego dłoni tego jedynego punktu stałości w tym zmieniającym się świecie. Uśmiechnął się wtedy przelotnie, choć w oczach miał cień troski, by chociaż na tę chwilę udało się rozjaśnić jej smutek. Chciał, by jej delikatne rysy twarzy przestały być skrzywione w smutku, by choć na krótką chwilę poczuła lekkość, jaką niesie ze sobą radość. Chciał sprawić, by nie była najsmutniejszą panną młodą, by nie zniknęła w cieniu własnych obaw. Nie chciał, by jej wspomnienie z tego dnia było jednym z łez, ale przypomnieniem o nadziei, o obietnicy.
Jestem w tym razem z Tobą.
Dziwne zdawało się uczucie chłodu, które przenikało go, mimo że wszyscy dookoła wydawali się być zagrzani w gorącym blasku nowego początku. Okowy wspólnego zniewolenia, choć nieodzowne w chwili, gdy przysięga była składana, zdawały się ciążyć bardziej, niż cokolwiek, co go wcześniej dotknęło. Patrzył na nią bez wahania, nie wytrącając spojrzenia ani na chwilę, jakby chciał pochłonąć każdy szczegół tej sceny, zapisać w pamięci obraz jej postaci, jej wyraz twarzy, jej słowa. W jej głosie brzmiała moc przekonania, siła, która w pewnym sensie tylko potęgowała ten chłód – obiecywała im wspólną przyszłość, w której nic nie miało być już takie samo.
- Ślubuję ci, przed obliczem naszych przodków i pod niezmiennym okiem dawnych tradycji, iż połączę swoje imię i dziedzictwo z twoim. Od dziś, bez względu na zawiłość naszego świata, stanę u Twego boku jako obrońca, przewodnik i wierny sprzymierzeniec. Wierność, którą składam, nie jest tylko obietnicą – jest przysięgą trwania, tak silną, jak krew, która od pokoleń kształtuje nasz los. - powziął obrączkę w dłoń, ujmując jej mniejszą, delikatną jak wtedy pamiętnego wieczoru. Tym razem już nie pośród bezpieczeństwa samotności, obecnie musieli grać idealnie będąc na świeczniku tak ważnych gości. - Przysięgam ci niezłomną obecność, gotów stanąć przy tobie wobec wszystkich burz – tych, które wzburzą morza, i tych, które przetoczą się przez nasze życie. Od tej chwili twoje imię staje się moją dumą i troską, a ja uczynię wszystko, by chronić jego czystość i siłę. - coś wzburzyło w nim pewną, dość niezrozumiałą dumą. Tak jak miesiąc wcześniej przesunął kciukiem, dość niezauważalnie po wierzchu jej własnej, która nigdy nie miała zostać naznaczona krzywdą. - Przysięgam stać na straży Twego spokoju i honoru, być twoim oparciem, nawet gdy nadciągną ciemne chmury i niepewność. Obiecuję trwać u Twego boku, gdy los wystawi nas na próbę, z oddaniem rozpraszać wszelkie cienie wątpliwości, wyzwalać uśmiech na twej twarzy i strzec tej radości, jak największego skarbu. Z dzisiejszym dniem powierzam Ci nie tylko swoje serce, ale też słowo, że moja ręka będzie niezmiennie wspierać Cię w każdym kroku, nie bacząc na trudy ani czas. - Zwieńczenie przysięgi nastąpiło w sposób, który odbierał dech – nie w obrzędowym blasku, ale w zimnym, nieuchronnym chłodzie metalu, który z wolna spoczął na jej palcu. Przepraszam. Niewypowiedziane słowo unosiło się w powietrzu, niosąc ze sobą całą niepewność tego aktu. Spojrzenie, które wymknęło się w jej kierunku, było pełne cichej skruchy, niemym wyrazem tego, co musiał poczuć, gdy ten zimny krąg ostatecznie spoczął na jej dłoni. Nie, nie chciał jej skrzywdzić. To nie miało być przekleństwo. Niestety, to już było. Niezmiennie. - Niech to, co między nami, stanie się symbolem siły, którą wynieśliśmy z naszych rodów, i niech słowa te zwiążą nas na zawsze.
Prowadzący ceremoniał, niczym sędzia losu, rzucił ostatnią komendę, by moment ten stał się finalnym pieczętowaniem ich wspólnego losu. Nie pozwolił sobie na jedno – nie chciał, by ten moment przemknął bez jego osobistego dotyku, czegoś, co mogłoby zmienić to, co wydawało się nieuniknione. Dłoń, nieco drżąca, zgięła się w subtelnym geście, tak by dotknąć jej policzka. Odruchowo, jakby nieświadomie, palce musnęły gładką fakturę skóry, jednocześnie skrywając tę chwilę niechcianego skalania. Tylko w ten sposób mógł połączyć w sobie zarówno czułość, jak i ból, który towarzyszył mu od samego początku. Chciał, by dotyk był delikatny, by na jej twarzy nie pojawił się cień zmartwienia, który, choćby na moment, mógłby zakłócić całą tę konstrukcję, którą budowali. Czuł, jak jego palce zatrzymują się tuż obok jej ust, jakby chciały przejść jeszcze kawałek dalej, ale powstrzymane przez coś, czego nie potrafił wyrazić słowami. Zamknął na moment oczy, jakby chcąc schować się za ciemnością powiek, unikając pełnego spojrzenia, które mogłoby zdradzić to, co skrywał w sercu. Choć nie było już drogi powrotnej, czuł, jak każda cząstka jego ciała pozostaje rozdarta. Obdarował czułością jedynie kącik jej warg, skrywając tanią zagrywkę pieszczotą twarzy.
Przetrwamy, lady Yaxley.
ztx2
Rezydencja rozciągała się posępnie nad bagnistą doliną, jakby pochłaniając wszelką jasność w swych grubych, mrocznych murach. Jesienny chłód i wilgotna mgła owijały posiadłość jak niewidzialny całun, który przez pokolenia niezmiennie spoczywał na tych ziemiach. Nigdy dotąd, nawet w porze świątecznych uroczystości czy rodzinnych spotkań, nie widziano w niej śladu wesołości, jaką wymuszały zbliżające się zmiany. Tym razem jednak, za sprawą przygotowań, coś niepokojącego zakradło się w te stare mury, jakby radość, nawet sztuczna i przymuszona, wywoływała nieoczekiwany zgrzyt w jej atmosferze. Szepty krążyły po korytarzach; ciemne zakamarki, dawniej pogrążone w bezdźwięcznym milczeniu, nagle wypełniły się głosami służby, urywkami rozmów i odgłosami przygotowań. Niegdyś lady Malfoy, jakby znowu rozkwitła, nosząc na sobie szaty pełne jasnych, choć chłodnych odcieni, które odbijały nikły blask jesiennego słońca wpadającego przez wąskie, gotyckie okna. Pani matka, blada i jakby zaklęta w wieczystej młodości, wydawała się emanować tą nagłą radością, niemal wbrew wszystkiemu. Szept mieszkańców zmieniły się w podniosłe rozmowy, rozważając, ile z tego było szczerego uniesienia, a ile chłodnej kalkulacji, niezbędnej do zachowania pozorów w obliczu połączenia dwóch starych rodów. Choć wokół dominowały ciemne barwy, kurtyny – niegdyś ciężkie i monumentalne – zostały odchylone, by wpuszczać tyle światła, ile zdołało przebić się przez pochmurne niebo, na przekór wszystkiemu wnosząc chwilowy powiew świeżości do miejsc od wieków spowitych w cieniu. Każdy krok pani matki, każde jej słowo, zyskiwały teraz inny, niespodziewany wymiar, jak gdyby dźwięk jej obcasów echem roznosił się przez korytarze, gdzie podchwytywano każde jej polecenie niczym drogocenny dar. Rozgrzewająca się aura, z wolna zmieniająca wizerunek rezydencji. A jednak za tym wszystkim, pod tym sztucznym powiewem, czuć było nieodłączny ciężar, jakby całe to nagłe rozświetlenie było tylko cienką powłoką, maskującą dawne tajemnice ukryte w głębi murów, w tym labiryncie schodów, korytarzy i sal, które już nieraz były świadkami dramatów większych niż te zapowiadające wprowadzenie nowej lady pośród odmęty rodziny.
W chwili przysięgi moje serce już wołało o wolność – oddanie było tylko cieniem, cieniem więzienia utkanym z cudzych marzeń…
Poranne mroki wciąż spowijały rezydencję, gdy zamknął dziennik, cichy świadek dawnych dramatów. Oprawiony w skórę tom, przepełniony zapisami burzliwego życia przodka, który niegdyś, podobnie jak on teraz, stał na krawędzi zobowiązań. Historia tamtego mężczyzny, rycerza z pasją, którego serce zostało schwytane w sidła przymusowego związku, wnikała w jego myśli z dziwną intensywnością. Przodek kochał kobietę, której nie mógł poślubić, a jego własna miłość – niegdyś gorąca, teraz przygasła i przytłoczona – przypominała o niespełnionych pragnieniach, które dziś jedynie tlą się jak dogasające węgle w kominku.
Dziś, w dniu ostatecznego zawarcia nowego sojuszu, wszystko zdawało się w nim ważyć. Był gotów na spotkanie ze swoim przeznaczeniem, jednak w tej gotowości kryło się nieposkromione poczucie rezygnacji, wynikające z pełnego oddania oczekiwaniom rodu. Z myślami jeszcze pogrążonymi w ciszy tego zimnego poranka wstał wcześnie, nim pierwsze promienie słońca dotknęły chmur. Drewno trzaskało w kominku, a on, pogrążony w mglistym otumanieniu, wciągał kolejne hausty dymu papierosa, czując na sobie ciężar tej chwili. W kąciku pokoju spoczywał jego garnitur – mistrzowskie dzieło krawca ze sprzymierzonego rodu, przypominające mu o pełnionej powinności, o nadchodzących godzinach, które wymagały doskonałości. Zerkając co jakiś czas na przygotowany strój, zastanawiał się, czy to jedynie tkanina i forma, czy może symbol nowego życia, w które miał wstąpić, czy tego chciał, czy nie. Wszystko zostało już zaplanowane i przemyślane – nawet szpada, która przez lata była nieodłącznym elementem jego codzienności, została usunięta z zasięgu jego wzroku. Matka, jak zawsze czuwająca nad symbolicznymi detalami, nakazała ukryć ją przed nim, być może obawiając się, że starą tradycją wojownika przetnie sobie własną drogę wyjścia z tej sytuacji. Teraz, pozbawiony tej ostoi, zdany był jedynie na własne myśli, które miotały się między znużeniem i pogodzeniem się z losem.
Dzisiejszy dzień powinien być piękny. Pragnienie, by oderwać się od ciężaru własnych myśli i znaleźć w sobie, choć cień entuzjazmu, kiełkowało w nim uparcie. Chciał zrzucić z siebie melancholię i odsunąć wizję błyszczącej łzy, jaką widział kiedyś na alabastrowym policzku młodej towarzyszki tego nieznośnego dramatu. Kim właściwie dla siebie byli? Ani przyjaciółmi, ani kochankami; zamiast tego, spleceni zostali przez niewidzialne nici wspólnej bezradności, milczącego buntu i ironicznej bliskości, której nie planowali, lecz na którą się zgodzili. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej, podczas pierwszego od lat spotkania, kipiał jeszcze niechęcią, stłumioną przez długie lata rozłąki i własną, niemiecką szkołę życia, którą teraz nosił niczym wyraźnie odciśnięty znak. Pragnął być jej wrogiem, niemalże zniszczyć tę delikatność, którą w nim wyzwalała, tak, by mogła zakosztować twardości życia i poznać jego surową prawdę. A jednak tamten wieczór, niepostrzeżenie i stopniowo, zmienił wszystko.
W duszy czuł, że dawne czasy – pełne bezkompromisowości i obojętności – przepadły, ustępując miejsca nowemu stylowi, jaki przyjął w imię obowiązku. Składając tamtego wieczoru niemal ceremonialne obietnice, miał świadomość ich wagi; wiedział, że jego słowo, raz dane, pozostanie nienaruszone. Widział w niej młodość, której nie miał zamiaru niszczyć, niewinność, którą chciał ochronić – delikatność tak kruchą, że była niemalże święta. Teraz, obserwując ją w tej nowej roli, wyczytywał więcej z jej oczu niż z wypowiedzianych przez nią słów. Zielone spojrzenie, kryjące tyle nieświadomej mądrości i jeszcze więcej dziecięcej naiwności, przypominało mu o jego własnych początkach, o jego młodości, którą teraz uważał za dawno minioną. W jej obecności wyzbywał się powoli resztek swojego starego świata, chcąc jedynie, by dzień ten był dla niej pięknym początkiem – wolnym od cienia bólu, który sam znał zbyt dobrze.
Ona, niczym lilia w porannej rosie, skrywa w sobie delikatność, która rozkwita w ciszy, a jej piękno jest jak zapach, który unosi się tylko dla tych, którzy potrafią dostrzec subtelną magię jej istnienia.
Obecność strzelistych wybrzeży Norfolku, okalających tereny swym surowym, lecz dziwnie uspokajającym pejzażem, miała w sobie coś nieuchwytnego, co koiło myśli i dawało poczucie nieoczekiwanej stabilności. Dziś, niebo było czyste i jasne, a lekkie podmuchy wiatru niosły zapach soli i morskiego chłodu. Nic nie wskazywało na to, że dzień ten miałby stać się pełen nieoczekiwanych emocji, a jego serce – dotąd twarde jak skała – nie miało wkrótce przyjąć na siebie ciężaru, jakiego jeszcze nie znało. Przynajmniej nie teraz. Uczucie ulgi, jakie go ogarnęło, gdy marynarka, starannie dopasowana, ostatecznie okryła jego ramiona, było niemal namacalnym oddechem spokoju. Wszelkie niedoskonałości, które jeszcze przed chwilą wydawały się tak obecne, teraz stały się niemal nieistotne. Przeszłość zdawała się oddalać, a czas, który mógłby zdruzgotać, zyskiwał wartość w pełni.
W chwilowej ciszy, w której oddychał wolniej, jakby w pewnym sensie zatrzymując całą otaczającą go rzeczywistość, spojrzał w stronę ojca. Chwilowe ujęcie porozumienia nadało nieoczekiwanych względów, wsparcia. Czuł, jak w tym jednym geście ojciec przekazuje mu więcej, niż słowa mogłyby wyrazić. Spojrzenie pełne stoicyzmu, ale i niepowtarzalnej, nieuchwytnej wagi. Poczucie ucisku na ramieniu spowodowało drgnięcie w piersi, jakby cały ciężar ostatnich lat, które nosił w samotności, zostały na moment zdejmowane. To nie był tylko gest – to było coś więcej. Dziękuję. Czuł, że w tej jednej chwili, razem z ojcem, po raz pierwszy od dawna byli na tej samej drodze. Ostatni raz poprawił wystylizowane na jego osobistą modłę włosy, nim lady Yaxley wsunęła na zaszczytne miejsce białą lilię.
Nie przejmował się zbytnio sobą tego dnia, choć w jego sercu kryła się nuta niepokoju, nie do końca wyzwolona z ciężaru odpowiedzialności. W milczeniu obserwował otaczającą go rzeczywistość, jakby chciał zrozumieć, dlaczego los splótł go w tak nieoczekiwany sposób, każąc mu wziąć na siebie brzemię, które nigdy nie należało do niego. Jedyne, czego naprawdę żałował, to to, że nie mógł obdarować przyszłej żony bardziej wystawnym ślubem, godnym jej urodzenia, piękna i jej rodu. Zasługiwała na to. W końcu była córką ludzi, którzy pielęgnowali sztukę żeglarstwa i podróży, a nie na taką małą uroczystość, jaką jej zorganizowano. Jakże nieopłacalnym było oddać swoją córkę w ręce kogoś, kto jedynie zyskał splendor na kontynencie dzięki własnym inicjatywom, podczas gdy przyszłość i możliwości rodu Yaxley'ów zdawały się stale zbliżać do granic niepewności. Mimo że Anglia była miejscem, gdzie zdobywał coraz większe względy, zdawał sobie sprawę, że coś w tym układzie nie grało. Powrót na tutejsze włości wydawał się bardziej przygnębiający, niż cokolwiek innego. Ciemność tej ziemi, jej ponura rzeczywistość, rzucała cień na plany, które jeszcze do niedawna wydawały się pełne nadziei. I choć wszystko na pozór było w porządku, to wewnętrzna pustka rosła. Widmo nadchodzących wydarzeń, drastycznych i brutalnych, stało się tak wyraźne, że zaczynał zastanawiać się, czy nie nadszedł czas na ucieczkę. Gdyby tylko mógł zabrać ją ze sobą, wyjechać na kontynent, gdzie panuje większy porządek, a salony wciąż błyszczą w blasku zapomnianych świateł... Tam, w spokoju i obłudnej elegancji, życie mogłoby toczyć się inaczej. Tam nie musiałby martwić się o nieuchronne niebezpieczeństwa, które niosła ze sobą nadchodząca burza. Czuł, że nie mógłby dopuścić, by ta młoda kobieta, jego żona, miała doświadczyć chaosu, który niebawem miał ogarnąć ten kraj. Zbyt wiele już ryzykował, by narażać ją na podobne niebezpieczeństwo.
Żakiet z długimi, elegancko opadającymi połami otaczał ramiona, kontrastując z kamizelką w delikatnym, perłowym odcieniu szarości, której staranny splot odbijał światło w subtelnej grze chłodnych tonów. Blizny nie atakowały wieczystym nietaktem, pozostając uśpione w swym istnieniu dzielonym z właścicielem. Biała koszula o wysokim kołnierzu wyłaniała się spod kamizelki, nieskazitelnie gładka i napięta jak płótno, na którym jego postać malowała się bez jednego zbędnego fałdu. Srebrnoszary krawat, wiązany w doskonały węzeł, opływał klatkę piersiową miękką linią. Spodnie o delikatnym, ledwie widocznym pasku sięgały do idealnie wypastowanych czarnych oksfordów, lśniących dyskretnym blaskiem na tle stonowanej kolorystyki stroju. W butonierce połyskiwała dumna lilia – subtelny detal, który łamał surowość jego postaci. Gdy wpatrywał się w przyszłą żonę, jego lodowato niebieskie oczy, przejrzyste niczym głębokie wody północnych fiordów, zdawały się przecinać powietrze przed sobą, przenikliwe i jednocześnie spokojne. Pokusił się o lekki uśmiech, gdy stał tam niewzruszony, oczekując przejęcia młodej lady z rąk teścia.
Nic prostszego nie mógłby powiedzieć, lecz to, co ukrywało się w spojrzeniu, mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. Była piękna tego dnia, jak wschód słońca na wschodnich wzgórzach, jednak w jej oczach, w tych chwilach, kryła się nieuchwytna smutek, który przenikał całą jej sylwetkę. Wystarczyło jedno spojrzenie, jeden ciche gest, by zrozumiał, jak głęboko w niej tkwiło to nieznane, smutne uczucie. Pośród wszystkich przygotowań, śmiechu i pięknych słów otaczających ich w tym dniu, ona, jakby zapomniana w tej wspaniałości, niosła ze sobą coś ciężkiego, coś, czego nie można było wprost zrzucić. Jego ręka ścisnęła jej dłoń mocniej, bez słów, ale pełna tej samej obietnicy, jaką złożył jej sercem i duszą. W tym momencie, kiedy dotknął jej skóry, kiedy ich spojrzenia się spotkały, dał jej niewypowiedziane wsparcie. To było milczące zapewnienie, że nie była sama, że on jest tam, obok, w tym wszystkim. W całym tym chaosie, wśród niepewności, niechęci, a nawet niepokoju, był w tym razem z nią. Czuł, jak jej serce bije mocniej, jakby szukało w jego dłoni tego jedynego punktu stałości w tym zmieniającym się świecie. Uśmiechnął się wtedy przelotnie, choć w oczach miał cień troski, by chociaż na tę chwilę udało się rozjaśnić jej smutek. Chciał, by jej delikatne rysy twarzy przestały być skrzywione w smutku, by choć na krótką chwilę poczuła lekkość, jaką niesie ze sobą radość. Chciał sprawić, by nie była najsmutniejszą panną młodą, by nie zniknęła w cieniu własnych obaw. Nie chciał, by jej wspomnienie z tego dnia było jednym z łez, ale przypomnieniem o nadziei, o obietnicy.
Jestem w tym razem z Tobą.
Dziwne zdawało się uczucie chłodu, które przenikało go, mimo że wszyscy dookoła wydawali się być zagrzani w gorącym blasku nowego początku. Okowy wspólnego zniewolenia, choć nieodzowne w chwili, gdy przysięga była składana, zdawały się ciążyć bardziej, niż cokolwiek, co go wcześniej dotknęło. Patrzył na nią bez wahania, nie wytrącając spojrzenia ani na chwilę, jakby chciał pochłonąć każdy szczegół tej sceny, zapisać w pamięci obraz jej postaci, jej wyraz twarzy, jej słowa. W jej głosie brzmiała moc przekonania, siła, która w pewnym sensie tylko potęgowała ten chłód – obiecywała im wspólną przyszłość, w której nic nie miało być już takie samo.
- Ślubuję ci, przed obliczem naszych przodków i pod niezmiennym okiem dawnych tradycji, iż połączę swoje imię i dziedzictwo z twoim. Od dziś, bez względu na zawiłość naszego świata, stanę u Twego boku jako obrońca, przewodnik i wierny sprzymierzeniec. Wierność, którą składam, nie jest tylko obietnicą – jest przysięgą trwania, tak silną, jak krew, która od pokoleń kształtuje nasz los. - powziął obrączkę w dłoń, ujmując jej mniejszą, delikatną jak wtedy pamiętnego wieczoru. Tym razem już nie pośród bezpieczeństwa samotności, obecnie musieli grać idealnie będąc na świeczniku tak ważnych gości. - Przysięgam ci niezłomną obecność, gotów stanąć przy tobie wobec wszystkich burz – tych, które wzburzą morza, i tych, które przetoczą się przez nasze życie. Od tej chwili twoje imię staje się moją dumą i troską, a ja uczynię wszystko, by chronić jego czystość i siłę. - coś wzburzyło w nim pewną, dość niezrozumiałą dumą. Tak jak miesiąc wcześniej przesunął kciukiem, dość niezauważalnie po wierzchu jej własnej, która nigdy nie miała zostać naznaczona krzywdą. - Przysięgam stać na straży Twego spokoju i honoru, być twoim oparciem, nawet gdy nadciągną ciemne chmury i niepewność. Obiecuję trwać u Twego boku, gdy los wystawi nas na próbę, z oddaniem rozpraszać wszelkie cienie wątpliwości, wyzwalać uśmiech na twej twarzy i strzec tej radości, jak największego skarbu. Z dzisiejszym dniem powierzam Ci nie tylko swoje serce, ale też słowo, że moja ręka będzie niezmiennie wspierać Cię w każdym kroku, nie bacząc na trudy ani czas. - Zwieńczenie przysięgi nastąpiło w sposób, który odbierał dech – nie w obrzędowym blasku, ale w zimnym, nieuchronnym chłodzie metalu, który z wolna spoczął na jej palcu. Przepraszam. Niewypowiedziane słowo unosiło się w powietrzu, niosąc ze sobą całą niepewność tego aktu. Spojrzenie, które wymknęło się w jej kierunku, było pełne cichej skruchy, niemym wyrazem tego, co musiał poczuć, gdy ten zimny krąg ostatecznie spoczął na jej dłoni. Nie, nie chciał jej skrzywdzić. To nie miało być przekleństwo. Niestety, to już było. Niezmiennie. - Niech to, co między nami, stanie się symbolem siły, którą wynieśliśmy z naszych rodów, i niech słowa te zwiążą nas na zawsze.
Prowadzący ceremoniał, niczym sędzia losu, rzucił ostatnią komendę, by moment ten stał się finalnym pieczętowaniem ich wspólnego losu. Nie pozwolił sobie na jedno – nie chciał, by ten moment przemknął bez jego osobistego dotyku, czegoś, co mogłoby zmienić to, co wydawało się nieuniknione. Dłoń, nieco drżąca, zgięła się w subtelnym geście, tak by dotknąć jej policzka. Odruchowo, jakby nieświadomie, palce musnęły gładką fakturę skóry, jednocześnie skrywając tę chwilę niechcianego skalania. Tylko w ten sposób mógł połączyć w sobie zarówno czułość, jak i ból, który towarzyszył mu od samego początku. Chciał, by dotyk był delikatny, by na jej twarzy nie pojawił się cień zmartwienia, który, choćby na moment, mógłby zakłócić całą tę konstrukcję, którą budowali. Czuł, jak jego palce zatrzymują się tuż obok jej ust, jakby chciały przejść jeszcze kawałek dalej, ale powstrzymane przez coś, czego nie potrafił wyrazić słowami. Zamknął na moment oczy, jakby chcąc schować się za ciemnością powiek, unikając pełnego spojrzenia, które mogłoby zdradzić to, co skrywał w sercu. Choć nie było już drogi powrotnej, czuł, jak każda cząstka jego ciała pozostaje rozdarta. Obdarował czułością jedynie kącik jej warg, skrywając tanią zagrywkę pieszczotą twarzy.
Przetrwamy, lady Yaxley.
ztx2
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ogrody
Szybka odpowiedź