Przed domem
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Przed domem
Teren przed domem, swoiste podwórko, jest raczej niewielki. Linia lasu jest niemalże na wyciągnięcie ręki, wysokie drzewa skutecznie odcinają większość światła, pogrążając chatę w wilgotnym półmroku za dnia i w prawdziwie aksamitnej czerni podczas nocy.
Przed chatą znajduje się krótka, zaniedbana ławeczka, a parę kroków dalej znaleźć można zbutwiałą i starą tabliczkę z napisem: "naprawdę wolałabym, żebyś nie przychodził".
Przed chatą znajduje się krótka, zaniedbana ławeczka, a parę kroków dalej znaleźć można zbutwiałą i starą tabliczkę z napisem: "naprawdę wolałabym, żebyś nie przychodził".
10 VIII 1958
Ludzie prawią, że sen to najlepsze lekarstwo, jednak nocą pod zamkniętymi powiekami czają się demony. Biesy podsuwały mu do głowy obrazy tortur; ciało rozrywały na strzępy wspomnienia boleści w akompaniamencie wyimaginowanych krzyków chóru szyszymor zwiastujących nadchodzący koniec. Przeżycia były zbyt świeże, nie miał czasu uporać się z nimi, gdy sama ucieczka z niewoli kosztowała go wiele wysiłku. Kiedy skupiał się wyłącznie na przetrwaniu, zmęczony umysł nie przeplatał w snach tak misternie rzeczywistości z fikcją, zmieniło się to dopiero w dniu, gdy znalazł się na terenach Ollivanderów i odzyskał względne poczucie bezpieczeństwa. Choć oprawcy pozostawili wszystkie jego kończyny na swoim miejscu i ani razu nie udało im się rozwiązać mu języka, to jednak doprowadzili go do stanu, w którym nie czuł się do końca sobą. Jeszcze nigdy nie był tak słaby, tak bezradny. Był świadom tego, że prędko nie powróci do pełni sił, na to potrzebny był czas, lecz ten nie jawił się jako sprzymierzeniec. Przypuszczał, że rozejm nie potrwa już długo, a on musiał być dyspozycyjny, gdy zaczną padać rozkazy. Do cholery, całe swoje życie podporządkował byciu aurorem, nie mógł zawieść w chwili największej próby!
Musiał doprowadzić do stanu użyteczności przede wszystkim ciało, a przynajmniej to nad nim mógł zapanować najprędzej. W zdrowym ciele zdrowy duch, ta myśl była dużym pocieszeniem, nadawała sens wszystkim jego dalszym wysiłkom, jakie miał zamiar włożyć w pracę nad sobą. Potrzebował snu, zbilansowanej diety, ćwiczeń, ale proces regeneracji musiał wzmocnić i przyspieszyć, a do tego najlepiej nadawały się eliksiry. Mikstury mogły polepszyć jego samopoczucie poprzez wyciszenie umysłu i odegnanie złych snów, właśnie tego oczekiwał, potrzebował jednak zdobyć je z zaufanego źródła. Zasięgnął języka u dobrze znanych osób, a potem bez zwłoki ruszył do wskazanego mu miejsca.
Potrafił odnaleźć odpowiedni kierunek nawet w lesie, którego dobrze nie znał, choć w tym przypadku już zawczasu udzielono mu jasnych wskazówek. Minięcie wąskiego strumienia, skręcenie za powalonym kilkudziesięcioletnim dębem, kierowanie się na północny-wschód póki nie pojawi mu się przed oczami wydeptana ścieżka. Kiedy się już na niej znalazł, utracił nieco pewności siebie. W jednej kieszeni skórzanego płaszcza tkwiło kilka fiolek, których zawartości nie był do końca pewien, skoro przeleżały długie miesiące na dnie nocnej szuflady. W drugiej miał jeszcze zawinięte w szarą chustkę płatki ciemiernika, a w zieloną żądło mantykory – bardzo niewiele jak na wkupne. Nie był pewien czego ma oczekiwać, kogo przyjdzie mu zobaczyć, słyszał tylko o zdolnościach alchemiczki.
Oto nastał koniec wędrówki. Spoglądał na budynek z ogromem wyrozumiałości, której nigdy nie znajdował wobec ludzi, mając więcej ufności względem statycznych tworów nieźli dynamicznych ciał. Widok starych ścian, skrytych pośród leśnej gęstwiny, stanowił najbardziej normalną i logiczną scenerię, z jaką spotkał się w ciągu ostatnich dni. Wojenna zawierucha mocno wpłynęła na zdolność percepcji tych, którym doskwierał niedostatek – suchy chleb był niczym wykwintne danie, rozsypująca się ruina przemieniała się w godne schronienie, jeśli tylko ostał się dach. Chata nie była okazała, a już tym bardziej piękna, lecz jej prosta konstrukcja w jakiś sposób odzwierciedlała potrzebę życia na uboczu, pewne emocje Kierana czyniąc nazwanymi i namacalnymi. Tego podświadomie szukał, szansy na egzystencję w ciszy i spokoju, aby zregenerować się po ostatnich tygodniach katorgi. Poczuł coś na kształt ulgi, choć napięcie nie puściło jego ciała; wciąż nie był w stanie spuścić gardy, gdy stawał przed drzwiami cudzego domostwa. Dom, który jakimś cudem stał i miał się dobrze, wtapiający się w otoczenie, koegzystujący z lasem. W bajkach przekazywanych dzieciom z czarodziejskich rodzin ostrzegano przed takimi miejscami. Nigdy nie wchodź do domu nieznanej sobie wiedźmy, bo wylądujesz na dnie jej kotła! Kilka krwawych baśni mogłoby powstać, gdyby tylko natchniony twórca przysiadł przed tą samotnią i zaczął dyktować zaczarowanemu pióru treść swych przemyśleń.
Zbliżył się do drzwi i zapukał w nie ostrożnie dwa razy, jakby obawiał się, że te od zwykłego dotyku wypadną z zawiasów, następnie zrobił dyplomatyczny krok do tyłu. Odczekał chwilę nad wyraz cierpliwie, lecz nie spotkał się z żadnym odzewem, nikt nie pofatygował się, aby wyjść mu naprzeciw. Możliwe, że przyszedł nie w porę, być może rozminął się z czarownicą, której szukał, ale ta wizja wcale go nie zrażała – postanowił poczekać.
Usiadł przy drzwiach, plecy wsparł o ścianę i ledwie na moment przymknął oczy. Było tak spokojnie, od ziemi i ściany bił lekki chłód, ciepło letniego dnia otulało twarz, odgłosy lasu docierały do uszu, w powietrzu unosił się subtelny zapach ziół. Głowa stawała się lekka, lżejsza, instynktownie przechylił ją w bok, bardziej wtapiając się we własny płaszcz. W tym jednym zakątku szalonego świata zasada stałej czujności traciła na swej mocy.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Las zdawał się niespokojny. Korony drzew splotły się dość ciasno, obrosły szeleszczącym listowiem, odcinając ziemię od prażącego słońca, ale i od niepokojącego blasku komety. Paprocie szemrały pod kolejnymi podmuchami wiatru, gdzieś w oddali woda z pluskiem rozbijała się o kolejne kamienie w strumieniu. Nie natrafiła na żadną zwierzynę; nie było saren, nie było dzików, nie było łosi. Nie było nawet brunatnych ropuch w bagnistym bajorku przy powalonym buku, nie było wiewiórek, nie było niczego. Tylko szelesty, szuranie, szuszczenie liści i jękliwe odgłosy ciężaru drzew, jakby te raz po raz próbowały zmienić nieco pozycje, ustawić pień w inny sposób.
Dziwnie było w tym lesie. Niepokojąco spokojnie, jakby wszystkie biesy pochowały się do nor, jakby historie o bladotrupim leszym, strażniku tego boru, uleciały gdzieś ponad korony, hen daleko, do całkiem innego lasu, do całkiem innej wiedźmy. Nawet zioła zdawały się jakieś obce, inne w dotyku, dziwne.
Krak!
Prima podniosła głowę akurat kiedy Dybuk postanowił przeciąć powietrze tuż nad nią. Kruk znacznie ją wyprzedził, zakrakał jeszcze raz czy dwa, a potem zniknął jej z oczu. Do chaty nie było już daleko, a ptaszysko czasem bywało niecierpliwe, więc jego nagła zmiana tempa wcale jej nie zdziwiła. Co prawdziwie ją martwiło, dziwiło i niepokoiło to fakt, że czaszka przemilczała cały dzień. Wyprawę nad rzekę by wyprać spódnicę ― dotychczas przecież nie szczędził sobie komentarzy ― spacer po zioła, czy szaleńczą gonitwę za zbiegłą kurą. Nic, zero. Czaszka leżała w jej koszyku, ułożona pieczołowicie na wyściółce ze świeżo zebranych roślin, tworząc przy tym całkiem przyjemny, choć dość niepokojący w swych założeniach obrazek. Kto normalny chodził z czaszką konia w koszyku? No właśnie. Nikt.
Może powinna coś zaśpiewać? Była pewna swego głosu, choć może nie zdobyłaby się na odwagę by wystąpić na deskach opery, ale takie nucenie sobie czegoś pod nosem jeszcze chyba nikogo nie zabiło. A czaszka ― czymkolwiek w istocie była ― nie powinna przepuścić okazji do tego, by skomentować jej poczynania. (Trudno było się do tego przyznać, nawet przed samą sobą, ale brak znajomego głosu pośród myśli okazał się bardzo przykry).
Zaczerpnęła powietrza, odetchnęła głębiej. No dobrze. To może zanuci coś takiego względnie wesołego i poprawi humor tak sobie, jak i czaszce? (Obraził się na coś?). O, albo przywoła kolejną anegdotę o czymkolwiek, zacznie opowiadać na głos i wtedy…
Ściółka zaszeleściła miękko pod jej butami, niedaleko wydarł się Dybuk. Ciężkie “krak!” przecięło powietrze, zapachniało żywicą, drewnem i powiewającym na sznurku praniem, Prima wyłoniła się zza zasłony drzew i zatrzymała się wpół kroku, widząc pod chatką intruza. Barki spięły się momentalnie, wargi zacięły w wąską kreskę, dłoń niosąca koszyk mimowolnie zadrżała. Jak ją tu znalazł? Kim był? Czego chciał? Po co przyszedł? Myśli skłębiły się w jej głowie jak burzowe chmury, pochłaniając ostatki dobrego nastroju. Czy był… niebezpieczny?
Krak!, ponaglił ją Dybuk, siadając na drewnianej żerdzi, tuż przy parapecie. Kruk odznaczał się ciekawskim uosobieniem, nie potrzebował zachęty, by łypać na mężczyznę czarnym, paciorkowym okiem i oczekiwać od niego Merlin wie czego.
Myśl, myśl, myśl!
Przeciągnęła badawczym, czujnym spojrzeniem po twarzy nieznajomego, bez trudu odnajdując w niej cień słabości i przeraźliwego zmęczenia. Wzrok przesunęła nieco dalej, doszukując się poważnych ran wymagających natychmiastowej interwencji medyka, ale śladów krwi nigdzie nie było. Wyglądał na kogoś, kto potrzebował pomocy, tak po prostu. Pomocy, kawałka szynki i może eliksiru wiggenowego albo zwykłego czyścioszka.
Już raz przecież pomogła lotnikowi podczas burzy, a potem sama zachęcała go do rozpuszczenia wici na jej temat. Że pomoże, pomoże ile zdoła każdemu, kto jest połączony z podziemiem lub Zakonem Feniksa. Czy obcy był tutaj z tego powodu? Doszły do niego słuchy o chatce w lesie pośrodku niczego, podążył szlakiem skrytym pod baldachimem ciężkich koron, wstąpił na ścieżkę mimo tego, co o lesie się mówiło? Że bies, że leszy, że ghule i że dybuk…
Przestąpiła z nogi na nogę, przełożyła koszyk do drugiej dłoni, pierwszą ― nieco spoconą ze strachu ― otarła w połataną spódnicę.
― Mogę w czymś pomóc? ― spytała ostrożnie. Ton wyszedł całkiem pewnie, sama nie wiedziała, jak udało jej się tak zabrzmieć. ― Nie wygląda pan… najlepiej ― dodała dyplomatycznie i zbliżyła się o krok; drobny i niewielki, jakby wystarczył tylko jeden fałszywy ruch, by uciekła z krzykiem z powrotem do lasu.
Spojrzała kontrolnie do koszyka. Czaszka zniknęła. No pięknie.
― Przepraszam, ale… widział pan gdzieś tu może czaszkę?... Taka duża, końska. Przysięgam, że jeszcze moment temu miałam ją w koszyku. ― Szybko spojrzała w kierunku Dybuka, ale nie, czaszki obok ptaszyska nie było. Gdzie zniknęła? Czy to był kolejny głupi numer? Nie odzywał się cały dzień tylko po to, by wyciąć jej coś na koniec dnia? A może znowu będzie jej wmawiać, że dwa i dwa nie daje czterech?
Zbliżyła się powoli, ostrożnie, stanęła na palcach i zajrzała przez okienko do kuchni, omiotła pomieszczenie spojrzeniem, ale nie, tam też nic. Tylko kura siedząca na krześle nieopodal wygaszonego paleniska, parę myszy stołujących się w najlepsze przy świeczniku i niedokończony, haftowany obrazek bobra lecącego w kociołku.
― Lepiej nie rozmawiać na zewnątrz ― uznała po chwili, odklejając się od szyby, omiotła podwórko uważnym spojrzeniem. ― Las słucha. I jest w komitywie z auromantulami… ― dodała konspiracyjnie, wciąż będąc święcie przekonaną, że coś takiego jak “auromantula” istnieje.
Klamka kliknęła, drzwi ― skrzypiąc przy tym przeraźliwie ― otworzyły się do środka.
Dziwnie było w tym lesie. Niepokojąco spokojnie, jakby wszystkie biesy pochowały się do nor, jakby historie o bladotrupim leszym, strażniku tego boru, uleciały gdzieś ponad korony, hen daleko, do całkiem innego lasu, do całkiem innej wiedźmy. Nawet zioła zdawały się jakieś obce, inne w dotyku, dziwne.
Krak!
Prima podniosła głowę akurat kiedy Dybuk postanowił przeciąć powietrze tuż nad nią. Kruk znacznie ją wyprzedził, zakrakał jeszcze raz czy dwa, a potem zniknął jej z oczu. Do chaty nie było już daleko, a ptaszysko czasem bywało niecierpliwe, więc jego nagła zmiana tempa wcale jej nie zdziwiła. Co prawdziwie ją martwiło, dziwiło i niepokoiło to fakt, że czaszka przemilczała cały dzień. Wyprawę nad rzekę by wyprać spódnicę ― dotychczas przecież nie szczędził sobie komentarzy ― spacer po zioła, czy szaleńczą gonitwę za zbiegłą kurą. Nic, zero. Czaszka leżała w jej koszyku, ułożona pieczołowicie na wyściółce ze świeżo zebranych roślin, tworząc przy tym całkiem przyjemny, choć dość niepokojący w swych założeniach obrazek. Kto normalny chodził z czaszką konia w koszyku? No właśnie. Nikt.
Może powinna coś zaśpiewać? Była pewna swego głosu, choć może nie zdobyłaby się na odwagę by wystąpić na deskach opery, ale takie nucenie sobie czegoś pod nosem jeszcze chyba nikogo nie zabiło. A czaszka ― czymkolwiek w istocie była ― nie powinna przepuścić okazji do tego, by skomentować jej poczynania. (Trudno było się do tego przyznać, nawet przed samą sobą, ale brak znajomego głosu pośród myśli okazał się bardzo przykry).
Zaczerpnęła powietrza, odetchnęła głębiej. No dobrze. To może zanuci coś takiego względnie wesołego i poprawi humor tak sobie, jak i czaszce? (Obraził się na coś?). O, albo przywoła kolejną anegdotę o czymkolwiek, zacznie opowiadać na głos i wtedy…
Ściółka zaszeleściła miękko pod jej butami, niedaleko wydarł się Dybuk. Ciężkie “krak!” przecięło powietrze, zapachniało żywicą, drewnem i powiewającym na sznurku praniem, Prima wyłoniła się zza zasłony drzew i zatrzymała się wpół kroku, widząc pod chatką intruza. Barki spięły się momentalnie, wargi zacięły w wąską kreskę, dłoń niosąca koszyk mimowolnie zadrżała. Jak ją tu znalazł? Kim był? Czego chciał? Po co przyszedł? Myśli skłębiły się w jej głowie jak burzowe chmury, pochłaniając ostatki dobrego nastroju. Czy był… niebezpieczny?
Krak!, ponaglił ją Dybuk, siadając na drewnianej żerdzi, tuż przy parapecie. Kruk odznaczał się ciekawskim uosobieniem, nie potrzebował zachęty, by łypać na mężczyznę czarnym, paciorkowym okiem i oczekiwać od niego Merlin wie czego.
Myśl, myśl, myśl!
Przeciągnęła badawczym, czujnym spojrzeniem po twarzy nieznajomego, bez trudu odnajdując w niej cień słabości i przeraźliwego zmęczenia. Wzrok przesunęła nieco dalej, doszukując się poważnych ran wymagających natychmiastowej interwencji medyka, ale śladów krwi nigdzie nie było. Wyglądał na kogoś, kto potrzebował pomocy, tak po prostu. Pomocy, kawałka szynki i może eliksiru wiggenowego albo zwykłego czyścioszka.
Już raz przecież pomogła lotnikowi podczas burzy, a potem sama zachęcała go do rozpuszczenia wici na jej temat. Że pomoże, pomoże ile zdoła każdemu, kto jest połączony z podziemiem lub Zakonem Feniksa. Czy obcy był tutaj z tego powodu? Doszły do niego słuchy o chatce w lesie pośrodku niczego, podążył szlakiem skrytym pod baldachimem ciężkich koron, wstąpił na ścieżkę mimo tego, co o lesie się mówiło? Że bies, że leszy, że ghule i że dybuk…
Przestąpiła z nogi na nogę, przełożyła koszyk do drugiej dłoni, pierwszą ― nieco spoconą ze strachu ― otarła w połataną spódnicę.
― Mogę w czymś pomóc? ― spytała ostrożnie. Ton wyszedł całkiem pewnie, sama nie wiedziała, jak udało jej się tak zabrzmieć. ― Nie wygląda pan… najlepiej ― dodała dyplomatycznie i zbliżyła się o krok; drobny i niewielki, jakby wystarczył tylko jeden fałszywy ruch, by uciekła z krzykiem z powrotem do lasu.
Spojrzała kontrolnie do koszyka. Czaszka zniknęła. No pięknie.
― Przepraszam, ale… widział pan gdzieś tu może czaszkę?... Taka duża, końska. Przysięgam, że jeszcze moment temu miałam ją w koszyku. ― Szybko spojrzała w kierunku Dybuka, ale nie, czaszki obok ptaszyska nie było. Gdzie zniknęła? Czy to był kolejny głupi numer? Nie odzywał się cały dzień tylko po to, by wyciąć jej coś na koniec dnia? A może znowu będzie jej wmawiać, że dwa i dwa nie daje czterech?
Zbliżyła się powoli, ostrożnie, stanęła na palcach i zajrzała przez okienko do kuchni, omiotła pomieszczenie spojrzeniem, ale nie, tam też nic. Tylko kura siedząca na krześle nieopodal wygaszonego paleniska, parę myszy stołujących się w najlepsze przy świeczniku i niedokończony, haftowany obrazek bobra lecącego w kociołku.
― Lepiej nie rozmawiać na zewnątrz ― uznała po chwili, odklejając się od szyby, omiotła podwórko uważnym spojrzeniem. ― Las słucha. I jest w komitywie z auromantulami… ― dodała konspiracyjnie, wciąż będąc święcie przekonaną, że coś takiego jak “auromantula” istnieje.
Klamka kliknęła, drzwi ― skrzypiąc przy tym przeraźliwie ― otworzyły się do środka.
świeć nam żywym, świeć umarłym
To ulga otulająca umysł i zmęczenie ciemiężące ciało wpędziły go w krótką drzemkę przy drzwiach cudzego domostwa. Ledwie przymknął oczy, właściwie nie zrobił tego tak całkiem świadomie, w którymś momencie powieki same opadły i tym razem na próżno było szukać pod nimi krwawych obrazów. Serce wybijało rytm spokojnego marszu żołnierskiego, oddech pozostawał płynny w tej samej intonacji, jaźń nie tonęła w odmętach chorych imaginacji. Tak oto pozwolił sobie na chwilę słabości i to była krótka chwila, prawda? To musiała być tylko jedna chwila nieuwagi, nie taka straszna w skutkach, bo zbyt krótka.
Zbudzony został nie przez odgłos kroków – nie zdołał ich usłyszeć lub podświadomość dziwnym trafem nie uznała ich za alarmujące – to brzmiący wystarczająco ciepło głos był tym, co z powrotem ściągnęło go do rzeczywistości i pozwoliło uniknąć gwałtownego zrywu do pełnej gotowości. Oczy otworzył szeroko, mętnym spojrzeniem szukając źródła głosu, tej ludzkiej postaci przemawiającej do niego, ale gdy odnalazł kobiecą sylwetkę, zdawał się pojmować niewiele. W pierwszej kolejności dostrzegł spódnicę, a właściwie to zauważył najbardziej odznaczającą się łatę na spódnicy, a kiedy podniósł wzrok rude włosy kobiety przesłoniły mu wszystko. Nie zdążył wyłapać jaki miała wyraz twarzy na jego widok, nie spamiętał dobrze jej rysów, dłonią spróbował zetrzeć z twarzy resztki snu i towarzyszącej mu dekoncentracji. Słyszał za to doskonale jej kolejne słowa o końskiej czaszce, ale nie potrafił się nad nimi dobrze zastanowić, wciąż jeszcze oszołomiony swoją nieporadną postawą przy pierwszym spotkaniu z czarownicą, którą chciał prosić o pomoc. Już i tak nie wyglądał zbyt reprezentacyjnie, ale sądził, że wypadało to chociaż zamaskować bardziej dumną postawą.
Uniósł obie ręce, chcąc w ten sposób zaznaczyć, że ma dobre zamiary i nie dzierży różdżki w dłoni, po tej niewerbalnej deklaracji zdecydował się wreszcie podnieść na równe nogi. Nim jednak zdążył cokolwiek rzec, został już zaproszony do środka, zaś jego spojrzenie pomknęło po tej samej trajektorii co kobiece, odruchowo szukając zagrożenia. Nic podejrzanego nie rzuciło mu się w oczy, co najwyżej z dużym opóźnieniem dostrzegł kruka, co łypał na niego podejrzliwie ciemnymi ślepiami.
Tak, chyba coś kiedyś słyszał o akromantulach, jeszcze w latach szkolnych czy może podczas aurorskiego kursu, ale czy rzeczywiście te istoty żyły w tym lesie? Ani jedno słowo sprzeciwu nie padło z jego strony wobec tej tezy, wolał posłusznie wejść do chaty w ślad za gospodynią. Drzwi zamknął za sobą ostrożnie, wciąż biorąc w wątpliwość ich konstrukcję, a potem stanął przy nich, nie szukając dla siebie miejsca do spoczynku. Nie czuł się pełnoprawnym gościem, bo nie tylko nie zapowiedział swojego przybycia, właściwie to się wprosił, inaczej nie dało się spojrzeć na całą sytuację. Przesunął wzrokiem za jedną z myszy, gdy te rozpierzchły się na różne strony, zapewne uciekając przed znacznie masywniejszymi od nich istotami.
– Nazywam się Kieran Rineheart – przedstawił się nieco ochryple, tak ochryple, że aż chrząknął, aby spróbować oczyścić gardło i zapanować nad swoim głosem. Zamierzał być konkretny, rzeczowy, ale przede wszystkim jak jeszcze nigdy obyty, aby nie zrazić do siebie alchemiczki. Przez ostatnie zdarzenia jeszcze bardziej zdziczał, ale tak naprawdę zawsze brakowało mu ogłady. – Powiedziano mi, że mogę przyjść w sprawie eliksirów do ciebie – wyjawił powód swojej wizyty, ale szybko uznał, że musiał zabrzmieć źle, zwrócił się do niej bez oznak grzeczności. – Do pani – poprawił się szybko.
Czy powinien upewnić się, że ma do czynienia z odpowiednią osobą? Trudno było uwierzyć w to, że po prostu źle skręcił, nie za tym zwalonym drzewem co trzeba, przez co trafił nie do tej chaty i tym samym nie do tej czarownicy co trzeba. Nie mógł popadać w paranoję i z góry zakładać najgorszych scenariuszy, skoro zawierzył już słowom znanej osobie z Zakonu, to mógł się wciąż ich trzymać. Lepiej było dla niego przejść po prostu do szczegółów.
– Nie mam przy sobie wiele ingrediencji, nie jestem w stanie zapłacić – przestrzegł zawczasu czarownicę o braku należytej rekompensaty, bo sam czuł się niekomfortowo z tym, że narażał ją w ten sposób na straty, kiedy czasy były szczególnie ciężkie. Opróżnił kieszeń z dwóch chust, oczom kobiety ukazując skromne składniki eliksirów (płatki ciemiernika i żądło mantykory). Na pewno będzie miała z nich większy pożytek niż on. – Mogę zająć się czymś wokół, właściwie wszystkim, tylko muszę…
Co musiał? Czego chciał? Zawahał się, przez chwilę nie będąc w stanie wyklarować swoich potrzeb. – Chciałbym się wyspać – kiedy wreszcie to powiedział, uderzyło to w niego z pełną mocą, potrzebował dobrego snu, w którym nie będą nawiedzać go koszmary.
Liczył na jej pomoc, spojrzenie kierował wprost na nią, już dokładniej badając jej twarz. Była od niego młodsza i z jakichś powodów to w tej leśnej chacie odnalazła dla siebie schronienie. Jeśli chciał uniknąć pytań, sam nie powinien ich zadawać. Mógł teraz czekać na jej odpowiedź, z jednej strony napięty jak struna, a z drugiej skulony w sobie.
Zbudzony został nie przez odgłos kroków – nie zdołał ich usłyszeć lub podświadomość dziwnym trafem nie uznała ich za alarmujące – to brzmiący wystarczająco ciepło głos był tym, co z powrotem ściągnęło go do rzeczywistości i pozwoliło uniknąć gwałtownego zrywu do pełnej gotowości. Oczy otworzył szeroko, mętnym spojrzeniem szukając źródła głosu, tej ludzkiej postaci przemawiającej do niego, ale gdy odnalazł kobiecą sylwetkę, zdawał się pojmować niewiele. W pierwszej kolejności dostrzegł spódnicę, a właściwie to zauważył najbardziej odznaczającą się łatę na spódnicy, a kiedy podniósł wzrok rude włosy kobiety przesłoniły mu wszystko. Nie zdążył wyłapać jaki miała wyraz twarzy na jego widok, nie spamiętał dobrze jej rysów, dłonią spróbował zetrzeć z twarzy resztki snu i towarzyszącej mu dekoncentracji. Słyszał za to doskonale jej kolejne słowa o końskiej czaszce, ale nie potrafił się nad nimi dobrze zastanowić, wciąż jeszcze oszołomiony swoją nieporadną postawą przy pierwszym spotkaniu z czarownicą, którą chciał prosić o pomoc. Już i tak nie wyglądał zbyt reprezentacyjnie, ale sądził, że wypadało to chociaż zamaskować bardziej dumną postawą.
Uniósł obie ręce, chcąc w ten sposób zaznaczyć, że ma dobre zamiary i nie dzierży różdżki w dłoni, po tej niewerbalnej deklaracji zdecydował się wreszcie podnieść na równe nogi. Nim jednak zdążył cokolwiek rzec, został już zaproszony do środka, zaś jego spojrzenie pomknęło po tej samej trajektorii co kobiece, odruchowo szukając zagrożenia. Nic podejrzanego nie rzuciło mu się w oczy, co najwyżej z dużym opóźnieniem dostrzegł kruka, co łypał na niego podejrzliwie ciemnymi ślepiami.
Tak, chyba coś kiedyś słyszał o akromantulach, jeszcze w latach szkolnych czy może podczas aurorskiego kursu, ale czy rzeczywiście te istoty żyły w tym lesie? Ani jedno słowo sprzeciwu nie padło z jego strony wobec tej tezy, wolał posłusznie wejść do chaty w ślad za gospodynią. Drzwi zamknął za sobą ostrożnie, wciąż biorąc w wątpliwość ich konstrukcję, a potem stanął przy nich, nie szukając dla siebie miejsca do spoczynku. Nie czuł się pełnoprawnym gościem, bo nie tylko nie zapowiedział swojego przybycia, właściwie to się wprosił, inaczej nie dało się spojrzeć na całą sytuację. Przesunął wzrokiem za jedną z myszy, gdy te rozpierzchły się na różne strony, zapewne uciekając przed znacznie masywniejszymi od nich istotami.
– Nazywam się Kieran Rineheart – przedstawił się nieco ochryple, tak ochryple, że aż chrząknął, aby spróbować oczyścić gardło i zapanować nad swoim głosem. Zamierzał być konkretny, rzeczowy, ale przede wszystkim jak jeszcze nigdy obyty, aby nie zrazić do siebie alchemiczki. Przez ostatnie zdarzenia jeszcze bardziej zdziczał, ale tak naprawdę zawsze brakowało mu ogłady. – Powiedziano mi, że mogę przyjść w sprawie eliksirów do ciebie – wyjawił powód swojej wizyty, ale szybko uznał, że musiał zabrzmieć źle, zwrócił się do niej bez oznak grzeczności. – Do pani – poprawił się szybko.
Czy powinien upewnić się, że ma do czynienia z odpowiednią osobą? Trudno było uwierzyć w to, że po prostu źle skręcił, nie za tym zwalonym drzewem co trzeba, przez co trafił nie do tej chaty i tym samym nie do tej czarownicy co trzeba. Nie mógł popadać w paranoję i z góry zakładać najgorszych scenariuszy, skoro zawierzył już słowom znanej osobie z Zakonu, to mógł się wciąż ich trzymać. Lepiej było dla niego przejść po prostu do szczegółów.
– Nie mam przy sobie wiele ingrediencji, nie jestem w stanie zapłacić – przestrzegł zawczasu czarownicę o braku należytej rekompensaty, bo sam czuł się niekomfortowo z tym, że narażał ją w ten sposób na straty, kiedy czasy były szczególnie ciężkie. Opróżnił kieszeń z dwóch chust, oczom kobiety ukazując skromne składniki eliksirów (płatki ciemiernika i żądło mantykory). Na pewno będzie miała z nich większy pożytek niż on. – Mogę zająć się czymś wokół, właściwie wszystkim, tylko muszę…
Co musiał? Czego chciał? Zawahał się, przez chwilę nie będąc w stanie wyklarować swoich potrzeb. – Chciałbym się wyspać – kiedy wreszcie to powiedział, uderzyło to w niego z pełną mocą, potrzebował dobrego snu, w którym nie będą nawiedzać go koszmary.
Liczył na jej pomoc, spojrzenie kierował wprost na nią, już dokładniej badając jej twarz. Była od niego młodsza i z jakichś powodów to w tej leśnej chacie odnalazła dla siebie schronienie. Jeśli chciał uniknąć pytań, sam nie powinien ich zadawać. Mógł teraz czekać na jej odpowiedź, z jednej strony napięty jak struna, a z drugiej skulony w sobie.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Różdżka ― brak. Wrogie zamiary ― najwyraźniej również brak. Status olbrzyma ― prawie otrzymany.
Prima musiała zadrzeć mocno głowę, by spojrzeć na intruza raz jeszcze, ale i tym razem nie dostrzegła w nim nic podejrzanego. Jakie były szanse na to, by naprawdę udawał, próbował wyprowadzić ją w pole? Była upadłym autorytetem alchemicznym, kobietą, którą prawie wszyscy dawni znajomi mieli za martwą. Od Bezksiężycowej Nocy nie dała znaku życia, najpierw przypłacając własną nieostrożność pojmaniem przez szmalcowników, a potem ginąc w cieniu drzew, nie uważała się więc za jakiś specjalnie apetyczny kąsek dla wrogiej strony. Nieufność wymuszona przykrymi incydentami przeszłości nie minęła jednak gdy pokazał jej puste dłonie, nie minęła nawet wtedy, gdy wpuściła go do swojego domu. Emocja słabła co prawda, ale wciąż migotała wątłym światłem w jej oczach, nie pozwalając tak po prostu złożyć całego swojego zaufania w rękach obcego.
Mocny, okropnie schrypnięty głos mężczyzny trochę ją rozstroił. (Nie dość, że wyglądał okropnie, to jeszcze brzmiał okropnie). Wzdrygnęła się mimowolnie, ostrożnie odłożyła koszyk na bok, na wolny taboret i sięgnęła po gliniany dzbanek. Woda z chluśnięciem wpadła do kubka ozdobionego malunkami tańczących niuchaczy. Wyglądało na to, że nieznajomy naprawdę dostał informacje od ludzi Zakonu i naprawdę nie miał złych zamiarów. Prima obróciła naczynie w palcach, jeszcze chwilę pozwoliła sobie na wyraźne zwątpienie, po czym zbliżyła się do czarodzieja nader ostrożnie, wyciągnęła w jego stronę kubek.
― Prima Howell ― przedstawiła się i zaraz machnęła dłonią, lekceważąc jego grzecznościowy zwrot. ― Żadna ze mnie “pani”, Kieranie. Napij się, to może przestaniesz brzmieć jak buchorożec ożarty kurzem i pyłem z piwnicy ― dodała, uśmiechając się nieśmiało. Czy naprawdę wyglądała tak staro? Przecież ledwo co nakładała ziołową papkę na zmarszczki…
Skinęła nieznacznie głową, gdy oznajmił, że nie ma jak zapłacić za pomoc, ale po prawdzie ― nie oczekiwała od niego niczego. Pomogła już paru osobom bez zapłaty i dobrze wiedziała, że wojna potrafi odebrać dosłownie wszystko, łącznie ze środkami do życia. Przelotnie uniosła brwi, gdy wspomniał o ingrediencjach i zainteresowała się wyłożonymi na stół chustami. Pierwszą z nich rozwinęła dość ostrożnie, a widok różowawych płatków ciemiernika wprawił ją od razu w lepszy nastrój. Nie była to ingrediencja szczególnie rzadka czy cenna, ale do samego kwiatu ― zimowej róży ― miała szczególny sentyment.
― Nie szkodzi ― odparła, przelotnie zerkając na niego przez ramię. ― Poradzimy sobie jakoś, może nawet mi dziurę w dachu załatasz w zamian za… ― urwała na moment, rozwinęła drugą chustę ― …za co właściwie? ― zapytała, wlepiając w niego spojrzenie pełne uprzejmego niezrozumienia. Cały był, przytomnie mówił, więc czego konkretnie potrzebował? Był na coś chory? Może był wilkołakiem i potrzebował wywaru tojadowego? Prima przygryzła policzek od wewnętrznej strony, przeciągnęła badawczym spojrzeniem po sylwetce czarodzieja. Ten nie porósł jednak futrem, nie oszalał, ani nie wyhodował nagle ogona, więc może jednak jej podejrzenie nie było trafne.
― Wyspać? ― wypaliła, zanim zdążyła ugryźć się w język. W głębi szafki z garnkami coś pyknęło, Prima poczuła charakterystyczny cień obecności na skraju własnych myśli.
“Ej, stara”. Głos czaszki, jak zwykle, rozbił się drwiącym echem pośród jej myśli, nie pozwalając się skupić na tym co tu i teraz. “Co to za frajer?”.
Prima zacięła wargi w wąską kreskę. No tak, coś zaczęło się dziać, to paskuda wróciła, pewnie. Mogła się tego spodziewać zamiast zamartwiać się pół dnia.
― Nie bardzo rozumiem… ― podjęła po nienaturalnie przedłużającej się chwili ciszy, wyraźnie zbita z tropu. Nerwowym gestem pociągnęła za pasmo długich włosów, przesunęła po nim palcami, kompletnie nie wiedząc co zrobić z rękami. ― Mogę zrobić dla ciebie eliksir słodkiego snu, jeśli o to ci chodzi. Nie jest trudny ani… ― urwała, zamilkła, umknęła spojrzeniem gdzieś w bok ― właściwie nie potrzebuję do niego nawet tych ingrediencji...
Z każdym kolejnym słowem czuła jakieś narastające między nimi nieporozumienie i za nic w świecie nie potrafiła domyślić się o co chodzi. O łóżko do spania? Silniejszy eliksir? Może był pod wpływem jakiejś klątwy? Na boga, dlaczego kontakty z ludźmi musiały być takie trudne…
“Każ frajerowi sobie dół wykopać pod młodą sosenką, do niczego innego ci się nie przyda”, poradziła uprzejmie czaszka. “Widziałaś ile on ma lat? Stara, to nie przelewki, jak go weźmiesz pod dach, to jutro będzie zupa z trupa”.
― Potrzebujesz kanapki z szynką? ― wypaliła, jeszcze jeden raz obrzucając go spojrzeniem. ― Wyglądasz, jakbyś potrzebował. Kanapki, kąpieli i eliksiru.
Prima musiała zadrzeć mocno głowę, by spojrzeć na intruza raz jeszcze, ale i tym razem nie dostrzegła w nim nic podejrzanego. Jakie były szanse na to, by naprawdę udawał, próbował wyprowadzić ją w pole? Była upadłym autorytetem alchemicznym, kobietą, którą prawie wszyscy dawni znajomi mieli za martwą. Od Bezksiężycowej Nocy nie dała znaku życia, najpierw przypłacając własną nieostrożność pojmaniem przez szmalcowników, a potem ginąc w cieniu drzew, nie uważała się więc za jakiś specjalnie apetyczny kąsek dla wrogiej strony. Nieufność wymuszona przykrymi incydentami przeszłości nie minęła jednak gdy pokazał jej puste dłonie, nie minęła nawet wtedy, gdy wpuściła go do swojego domu. Emocja słabła co prawda, ale wciąż migotała wątłym światłem w jej oczach, nie pozwalając tak po prostu złożyć całego swojego zaufania w rękach obcego.
Mocny, okropnie schrypnięty głos mężczyzny trochę ją rozstroił. (Nie dość, że wyglądał okropnie, to jeszcze brzmiał okropnie). Wzdrygnęła się mimowolnie, ostrożnie odłożyła koszyk na bok, na wolny taboret i sięgnęła po gliniany dzbanek. Woda z chluśnięciem wpadła do kubka ozdobionego malunkami tańczących niuchaczy. Wyglądało na to, że nieznajomy naprawdę dostał informacje od ludzi Zakonu i naprawdę nie miał złych zamiarów. Prima obróciła naczynie w palcach, jeszcze chwilę pozwoliła sobie na wyraźne zwątpienie, po czym zbliżyła się do czarodzieja nader ostrożnie, wyciągnęła w jego stronę kubek.
― Prima Howell ― przedstawiła się i zaraz machnęła dłonią, lekceważąc jego grzecznościowy zwrot. ― Żadna ze mnie “pani”, Kieranie. Napij się, to może przestaniesz brzmieć jak buchorożec ożarty kurzem i pyłem z piwnicy ― dodała, uśmiechając się nieśmiało. Czy naprawdę wyglądała tak staro? Przecież ledwo co nakładała ziołową papkę na zmarszczki…
Skinęła nieznacznie głową, gdy oznajmił, że nie ma jak zapłacić za pomoc, ale po prawdzie ― nie oczekiwała od niego niczego. Pomogła już paru osobom bez zapłaty i dobrze wiedziała, że wojna potrafi odebrać dosłownie wszystko, łącznie ze środkami do życia. Przelotnie uniosła brwi, gdy wspomniał o ingrediencjach i zainteresowała się wyłożonymi na stół chustami. Pierwszą z nich rozwinęła dość ostrożnie, a widok różowawych płatków ciemiernika wprawił ją od razu w lepszy nastrój. Nie była to ingrediencja szczególnie rzadka czy cenna, ale do samego kwiatu ― zimowej róży ― miała szczególny sentyment.
― Nie szkodzi ― odparła, przelotnie zerkając na niego przez ramię. ― Poradzimy sobie jakoś, może nawet mi dziurę w dachu załatasz w zamian za… ― urwała na moment, rozwinęła drugą chustę ― …za co właściwie? ― zapytała, wlepiając w niego spojrzenie pełne uprzejmego niezrozumienia. Cały był, przytomnie mówił, więc czego konkretnie potrzebował? Był na coś chory? Może był wilkołakiem i potrzebował wywaru tojadowego? Prima przygryzła policzek od wewnętrznej strony, przeciągnęła badawczym spojrzeniem po sylwetce czarodzieja. Ten nie porósł jednak futrem, nie oszalał, ani nie wyhodował nagle ogona, więc może jednak jej podejrzenie nie było trafne.
― Wyspać? ― wypaliła, zanim zdążyła ugryźć się w język. W głębi szafki z garnkami coś pyknęło, Prima poczuła charakterystyczny cień obecności na skraju własnych myśli.
“Ej, stara”. Głos czaszki, jak zwykle, rozbił się drwiącym echem pośród jej myśli, nie pozwalając się skupić na tym co tu i teraz. “Co to za frajer?”.
Prima zacięła wargi w wąską kreskę. No tak, coś zaczęło się dziać, to paskuda wróciła, pewnie. Mogła się tego spodziewać zamiast zamartwiać się pół dnia.
― Nie bardzo rozumiem… ― podjęła po nienaturalnie przedłużającej się chwili ciszy, wyraźnie zbita z tropu. Nerwowym gestem pociągnęła za pasmo długich włosów, przesunęła po nim palcami, kompletnie nie wiedząc co zrobić z rękami. ― Mogę zrobić dla ciebie eliksir słodkiego snu, jeśli o to ci chodzi. Nie jest trudny ani… ― urwała, zamilkła, umknęła spojrzeniem gdzieś w bok ― właściwie nie potrzebuję do niego nawet tych ingrediencji...
Z każdym kolejnym słowem czuła jakieś narastające między nimi nieporozumienie i za nic w świecie nie potrafiła domyślić się o co chodzi. O łóżko do spania? Silniejszy eliksir? Może był pod wpływem jakiejś klątwy? Na boga, dlaczego kontakty z ludźmi musiały być takie trudne…
“Każ frajerowi sobie dół wykopać pod młodą sosenką, do niczego innego ci się nie przyda”, poradziła uprzejmie czaszka. “Widziałaś ile on ma lat? Stara, to nie przelewki, jak go weźmiesz pod dach, to jutro będzie zupa z trupa”.
― Potrzebujesz kanapki z szynką? ― wypaliła, jeszcze jeden raz obrzucając go spojrzeniem. ― Wyglądasz, jakbyś potrzebował. Kanapki, kąpieli i eliksiru.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Jeszcze musiała w niej drzemać odrobina wiary w ludzi, skoro pozwoliła mu wejść do swego domostwa bez żadnych zastrzeżeń. Cóż, nie było tak naprawdę z czego jej rabować, bo za wiele nie miała – parę zbitych mebli, skromne palenisko, przynajmniej tyle było w zasięgu jego wzroku. Być może w innych okolicznościach skrytykowałby ufną postawę czarownicy, ale tym razem brakowało mu na to siły, na dodatek nie miał do tego moralnego prawa, skoro sam korzystał z jej uprzejmości. W jej ruchach dostrzegał ślady przezorności, utrzymywała między nimi dystans, póki nie podjęła konkretnej decyzji. Zdradzała ją mimika, Kieran z racji braku innych obiektów do obserwacji spoglądał na mięśnie twarzy, uwagę przywiązując do każdego minimalnego kurczu.
Przyjął kubek bez słowa, a po kilku zbyt długich sekundach skinął głową w podzięce, musząc sobie przypomnieć, że przecież należy jakoś wyrazić wdzięczność za gościnę. Zerknął przelotnie na wymalowaną na naczyniu gromadę niuchaczy i mocniej zacisnął usta, o kimś sobie przypominając w najmniej odpowiednim momencie. Wziął spory łyk wody, dając sobie szansę na przemyślenie kolejnych formułek grzecznościowych, lecz Prima zezwoliła mu z nich zrezygnować. On nie wyglądał na żadnego pana, ona nie chciała być panią, to była spora korzyść dla dalszej rozmowy, co wcale się nie kleiła.
– Długo byłem w drodze – spróbował się jakoś wytłumaczyć ze swojego stanu, ochrypłego głosu, właściwie to z całej swojej obecności, bo stawił się przed nią nad wyraz nieporadnie. Wystarczy rzec, że zdrzemnął się przy jej drzwiach, a to już wiele mówiło o jego żałosnej prezencji, jeśli nie wszystko. Na wszelki wypadek wziął kolejny łyk wody, skoro nawilżył gardło, to może nie będzie już brzmieć gorzej od buchorożca do szybkiego ubicia. Zawsze mógł zostać wyzwany od gumochłona niemytego, nawet jeśli specjalnie na to ich pierwsze spotkanie zadbał o zarost i ubiór, aby nie wyjść na zarośniętego i brudnego chama, co szuka darmowych przysług.
Chciał się odwdzięczyć za pomoc jak najszybciej, aby nie mieć wobec kobiety długu, jednak istniało duże ryzyko, że próbę wejścia na dach zakończyłby upadkiem. Musiał uważać na kości, nie chciał ich pogruchotać, kiedy i tak czekała go długa rekonwalescencja, co do której pewnie szybko zabraknie mu cierpliwości. Trudno było mu schować dumę do kieszeni, chciał działać, jednak musiał najpierw wrócić do dobrej kondycji, aby nikomu nie wadzić podczas ewentualnego starcia. Rozejm trwał, ale jak długo? Wojna stanowiła główne zagrożenie, ale na każdym rogu czyhały kolejne. Musiał szybko wziąć się w garść, co było głównym celem jego wizyty.
Zdecydowanie poczuł ulgę, gdy forma zapłaty została mu podsunięta pod sam nos. – Trochę znam się na drewnie, mógłbym za kilka dni wrócić z odpowiednimi materiałami – zadeklarował bez najmniejszego wahania, mając przy tym cichą nadzieję, że odsunięcie obowiązku na później nie zostanie potraktowane jako próba wymigania się od niego. Naprawdę musiał przygotować młotek, gwoździe i porządne deski. – Przy okazji mógłbym zabezpieczyć okna i drzwi z pomocą magii.
Była tu sama, w niezbyt okazałej chacie leżącej pośrodku lasu, a jemu podejście do drzwi nie sprawiło żadnego problemu. Kilka prostych pułapek może pomóc w kryzysowej sytuacji, musiał jednak zaopatrzyć się w różdżkę.
Po jej zaskoczonej minie szybko zrozumiał, że musiał powiedzieć coś nie tak. Sformułowanie prośby wcale nie było trudne, a jemu udało się nawet to spieprzyć. Skrzywił się i podrapał nerwowo po policzku, zirytowane spojrzenie posyłając parze roztańczonych niuchaczy obecnej na wciąż trzymanym przez niego kubku. Tak, chciał się wyspać, to było sedno problemu, ale tutaj był po eliksiry, to o nich powinien był wspomnieć. Dobrze, że napotkał na swej drodze osobę wyrozumiałą, chwycił się jej pomocnych słów jak tonący brzytwy.
– Tak, potrzebuję tego właśnie eliksiru, od początku to miałem na myśli – odparł na wydechu, ewidentnie pospiesznie, chcąc zatrzeć nieprzyjemne wrażenie po zastosowanym przez niego skrócie myślowym. W jego głowie musiał panować większy chaos niż podejrzewał, skoro z ust wypływały bardzo mylące słowa. – I będzie większy pożytek z tych ingrediencji, jeśli zostaną w twoich rękach.
Zerknął na alchemiczkę, niezbyt pewien czy udało mu się ją przekonać co do prostoty swoich intencji. Nie miał nic zdrożonego na myśli, choć mógł zabrzmieć niefortunnie. Doprawdy musiał w jej oczach wypaść niedorzecznie, bo poza wodą zaproponowała mu jeszcze posiłek. Po stanie chaty łatwo było uznać, że zapewne nie ma wielkich zapasów, aby się nimi dzielić z pierwszym lepszym przybłędą.
– Naprawdę przyszedłem tylko po eliksir – odpowiedział spokojnie, a jednak dość cicho, jakby nie wiedział czy powinien przekonać bardziej ją, czy może siebie samego. – Ale kanapką nie pogardzę – wymamrotał jeszcze ciszej, całkowicie kapitulując przed wizją otrzymania szynki. Z zażenowania przetarł twarz dłonią, jakby mógł w ten sposób przegnać wstyd. Przyrzekł sobie, że za kilka dni, gdy już wróci tu w ramach okazania wdzięczności, zrobi wszystko co w jego mocy, aby polepszyć stan chaty i obecnego przy niej ogródka. Gula jednak urosła mu w gardle, poczucie całkowitej kompromitacji nie chciało go opuścić.
Odkaszlnął w przytkniętą do ust pieść, odnajdując kolejny sposób na oczyszczenie gardła, kiedy kura zaczęła dziobać jego prawą nogawkę, a kruk zawtórował jej jakby ukontentowany. Kieran stał z kubkiem w dłoni, próbując nie krzywić się nieprzychylnie. Wziął płytki wdech, konsekwentnie wychodząc z własnej strefy komfortu, za jaką uznawał milczenie. Postanowił przerwać ciszę.
– Mieszkasz tu od zawsze czy może sprowadziła cię do tego miejsca wojna?
Zapewne pytanie nie było zbyt fortunne, wszak prawie każdy miał za sobą jakąś nieprzyjemną historię zabarwioną żalem po utracie czegoś cennego. Chyba nie wiedział o co innego mógł spytać.
Przyjął kubek bez słowa, a po kilku zbyt długich sekundach skinął głową w podzięce, musząc sobie przypomnieć, że przecież należy jakoś wyrazić wdzięczność za gościnę. Zerknął przelotnie na wymalowaną na naczyniu gromadę niuchaczy i mocniej zacisnął usta, o kimś sobie przypominając w najmniej odpowiednim momencie. Wziął spory łyk wody, dając sobie szansę na przemyślenie kolejnych formułek grzecznościowych, lecz Prima zezwoliła mu z nich zrezygnować. On nie wyglądał na żadnego pana, ona nie chciała być panią, to była spora korzyść dla dalszej rozmowy, co wcale się nie kleiła.
– Długo byłem w drodze – spróbował się jakoś wytłumaczyć ze swojego stanu, ochrypłego głosu, właściwie to z całej swojej obecności, bo stawił się przed nią nad wyraz nieporadnie. Wystarczy rzec, że zdrzemnął się przy jej drzwiach, a to już wiele mówiło o jego żałosnej prezencji, jeśli nie wszystko. Na wszelki wypadek wziął kolejny łyk wody, skoro nawilżył gardło, to może nie będzie już brzmieć gorzej od buchorożca do szybkiego ubicia. Zawsze mógł zostać wyzwany od gumochłona niemytego, nawet jeśli specjalnie na to ich pierwsze spotkanie zadbał o zarost i ubiór, aby nie wyjść na zarośniętego i brudnego chama, co szuka darmowych przysług.
Chciał się odwdzięczyć za pomoc jak najszybciej, aby nie mieć wobec kobiety długu, jednak istniało duże ryzyko, że próbę wejścia na dach zakończyłby upadkiem. Musiał uważać na kości, nie chciał ich pogruchotać, kiedy i tak czekała go długa rekonwalescencja, co do której pewnie szybko zabraknie mu cierpliwości. Trudno było mu schować dumę do kieszeni, chciał działać, jednak musiał najpierw wrócić do dobrej kondycji, aby nikomu nie wadzić podczas ewentualnego starcia. Rozejm trwał, ale jak długo? Wojna stanowiła główne zagrożenie, ale na każdym rogu czyhały kolejne. Musiał szybko wziąć się w garść, co było głównym celem jego wizyty.
Zdecydowanie poczuł ulgę, gdy forma zapłaty została mu podsunięta pod sam nos. – Trochę znam się na drewnie, mógłbym za kilka dni wrócić z odpowiednimi materiałami – zadeklarował bez najmniejszego wahania, mając przy tym cichą nadzieję, że odsunięcie obowiązku na później nie zostanie potraktowane jako próba wymigania się od niego. Naprawdę musiał przygotować młotek, gwoździe i porządne deski. – Przy okazji mógłbym zabezpieczyć okna i drzwi z pomocą magii.
Była tu sama, w niezbyt okazałej chacie leżącej pośrodku lasu, a jemu podejście do drzwi nie sprawiło żadnego problemu. Kilka prostych pułapek może pomóc w kryzysowej sytuacji, musiał jednak zaopatrzyć się w różdżkę.
Po jej zaskoczonej minie szybko zrozumiał, że musiał powiedzieć coś nie tak. Sformułowanie prośby wcale nie było trudne, a jemu udało się nawet to spieprzyć. Skrzywił się i podrapał nerwowo po policzku, zirytowane spojrzenie posyłając parze roztańczonych niuchaczy obecnej na wciąż trzymanym przez niego kubku. Tak, chciał się wyspać, to było sedno problemu, ale tutaj był po eliksiry, to o nich powinien był wspomnieć. Dobrze, że napotkał na swej drodze osobę wyrozumiałą, chwycił się jej pomocnych słów jak tonący brzytwy.
– Tak, potrzebuję tego właśnie eliksiru, od początku to miałem na myśli – odparł na wydechu, ewidentnie pospiesznie, chcąc zatrzeć nieprzyjemne wrażenie po zastosowanym przez niego skrócie myślowym. W jego głowie musiał panować większy chaos niż podejrzewał, skoro z ust wypływały bardzo mylące słowa. – I będzie większy pożytek z tych ingrediencji, jeśli zostaną w twoich rękach.
Zerknął na alchemiczkę, niezbyt pewien czy udało mu się ją przekonać co do prostoty swoich intencji. Nie miał nic zdrożonego na myśli, choć mógł zabrzmieć niefortunnie. Doprawdy musiał w jej oczach wypaść niedorzecznie, bo poza wodą zaproponowała mu jeszcze posiłek. Po stanie chaty łatwo było uznać, że zapewne nie ma wielkich zapasów, aby się nimi dzielić z pierwszym lepszym przybłędą.
– Naprawdę przyszedłem tylko po eliksir – odpowiedział spokojnie, a jednak dość cicho, jakby nie wiedział czy powinien przekonać bardziej ją, czy może siebie samego. – Ale kanapką nie pogardzę – wymamrotał jeszcze ciszej, całkowicie kapitulując przed wizją otrzymania szynki. Z zażenowania przetarł twarz dłonią, jakby mógł w ten sposób przegnać wstyd. Przyrzekł sobie, że za kilka dni, gdy już wróci tu w ramach okazania wdzięczności, zrobi wszystko co w jego mocy, aby polepszyć stan chaty i obecnego przy niej ogródka. Gula jednak urosła mu w gardle, poczucie całkowitej kompromitacji nie chciało go opuścić.
Odkaszlnął w przytkniętą do ust pieść, odnajdując kolejny sposób na oczyszczenie gardła, kiedy kura zaczęła dziobać jego prawą nogawkę, a kruk zawtórował jej jakby ukontentowany. Kieran stał z kubkiem w dłoni, próbując nie krzywić się nieprzychylnie. Wziął płytki wdech, konsekwentnie wychodząc z własnej strefy komfortu, za jaką uznawał milczenie. Postanowił przerwać ciszę.
– Mieszkasz tu od zawsze czy może sprowadziła cię do tego miejsca wojna?
Zapewne pytanie nie było zbyt fortunne, wszak prawie każdy miał za sobą jakąś nieprzyjemną historię zabarwioną żalem po utracie czegoś cennego. Chyba nie wiedział o co innego mógł spytać.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W lesie nie było wielu obserwatorów; w każdym razie nie ludzkich. Wychowana w klasztornych murach i w głębokiej głuszy lasu nie wyrobiła w sobie zdolności zmyślnego aktorstwa i ukrywania prawdziwych emocji, w swoich gestach i mimice była absolutnie szczera, autentyczna. Kieran mógł więc czytać z niej jak z otwartej księgi, ale sama czarownica niespecjalnie zdawała się zwracać uwagę na taką ewentualność. Mimo niezbyt przyjemnych doświadczeń życiowych, wciąż posiadała w sobie ognik dobroci i empatii, wciąż doszukiwała się w ludziach czegoś dobrego. Bagatelizowała przy tym potencjalnie niebezpieczeństwo i gdzieś w głębi ducha wiedziała, że kiedyś to się źle skończy, ale nie potrafiła nad tym zapanować. Chciała być miła, tak po prostu. Chciała wierzyć, że śpiący pod jej drzwiami czarodziej naprawdę przybył tu po pomoc, z ramienia Zakonu, a nie po to by ją ograbić, zhańbić albo zabić. Naiwna była w tej wierze i podejściu, ale mając do wyboru to albo wieczne zgorzknienie właściwe goblinom i gargulcom ― wybór był oczywisty.
I kto wie, może wcale nie będzie tak źle?...
Skinęła głową, przyjmując jego słowa do wiadomości, ale niespecjalnie drążąc temat. Każdy miał za sobą jakąś podróż, ale nie każdy czuł się na siłach by o niej opowiadać. Ona na przykład, mimo roku w głuszy, nadal wolałaby trzymać się z daleka od tego, co stało się w kwietniu 1957 roku. Chciałaby trzymać się z daleka od tematu wdowieństwa, popisu własnej głupoty tuż po ucieczce i tym, co zrobiła, by wywinąć się ze szmalcowniczej kryjówki, a co do dziś budziło w niej uczucia sprzeczne i bolesne.
Nie pytała. I łudziła się, że on też nie zapyta.
― Ojej, naprawdę? ― spytała, nawet nie kryjąc niedowierzania w głosie. Co też za niespodziankę jej los naszykował, żeby tak od razu trafić na chłopa, który umie dłubać w drewnie i nie posiada dwóch lewych rąk. ― To byłoby nawet lepiej niż cudownie! ― obwieściła i zaraz klasnęła z zachwytu w dłonie, nawet nie biorąc pod uwagę takiego scenariusza w którym Kieran ją brzydko oszukuje i znika tuż po tym, jak pomoże mu z jego sprawą.
― Znasz się na pułapkach? ― dopytała ostrożnie, mrużąc zabawnie oczy. ― To podobno trudna sztuka, więc przyjmę to, co zechcesz mi podarować. Chata nie ma żadnych zabezpieczeń poza ryglem w drzwiach i zasuwką przy oknie, sam więc rozumiesz… ― wzruszyła ramionami. ― Na szczęście las od północnej strony jest niespecjalnie gościnny, a na wschód rozciągają się opowieści o tym, że podobno tutaj straszy, że snują się tu dziwy o jakich się mugolom i czarodziejom nie śniło. Ale mnie to akurat pasuje ― dodała z lisim uśmiechem ― a potrafisz zaczarować chatę tak, żeby stała na kurzej nóżce?
Komunikacja nie szła im zbyt dobrze, droga rozmowy była wyboista i okraszona wspólnym niezrozumieniem pewnych kwestii. Prima wychwyciła dziwną minę towarzysza, nie umknęło jej także zirytowane spojrzenie posłane bogu ducha winnym niuchaczom na kubku. Powiedziała coś nie tak? A może któryś niuchacz z kuba ożył i dziabnął go w brodę, jak pił?
― Ach, sprawa jasna ― pokiwała głową parę razy, spojrzenie zawieszając na ingrediencjach ― być może mam ten eliksir nawet w szafce, musiałabym sprawdzić. Ale jeśli nie, to będzie raczej szybka sprawa, nie jest wymagający.
Kiedy powiedział, że naprawdę, ale to naprawdę sprowadza go tutaj tylko eliksir, Prima obrzuciła go spojrzeniem czarownicy, która doskonale wie, że żaden mężczyzna nie ma tyle sił, by oprzeć się kanapce z szynką.
― Prawidłowa odpowiedź ― pochwaliła, odwracając się w stronę chlebaka z taką werwą, że aż zafurkotała spódnica i zajęła się szykowaniem kanapki. Najpierw chleb, gruba kromka, gdzie ona schowała ten nóż…
“Nie wierzę”, westchnęła rozczarowana czaszka. “Ale to jak go tuczyć zamierzasz, to chociaż potem do piekarnika wsadź”.
Prima posłała szynce bardzo dziwne spojrzenie, a wszystkie jej intelektualne zasoby zostały wchłonięte przez próbę nie obejrzenia się na chowającą się gdzieś w izbie czaszkę. Jeszcze tego brakowało, żeby ją za wariatkę wzięli.
“Podobno tak robią wszystkie szanujące się wiedźmy, szczególnie te z chat na kurzej nóżce”.
Jeden plasterek, drugi… Talerzyk, teraz ułożyć to wszystko jakoś normalnie…
“A może to były te z piernikowych domków?...”.
Gdzieś w tle usłyszała taktyczne odkaszlnięcie, potem szelest materiału przerwane wesołym krakaniem Dybuka.
“Buchorożec nadal pluje kurzem, stara, ja nie wiem jak chcesz to rozegrać”.
Talerzyk stuknął o blat stołu, a ułożona na nim kanapka prezentowała się bardzo przyzwoicie i zachęcająco. Prima natomiast ― w przeciwieństwie do kanapki, której nikt nie zadawał nietaktownych pytań ― zmarkotniała wyraźnie, uleciała z niej prosta wesołość i przyjazne usposobienie.
― Smacznego ― bąknęła pod nosem, zastanawiając się jak odpowiedzieć mu na to pytanie i czy w ogóle na nie odpowiadać. Nie pytała przecież, nie pytała i łudziła się, że i on nie zapyta. Mogli przecież porozmawiać o pogodzie, o tym, że kura zrobiła mu dziurę w nogawce, o tym, że kruki to inteligentne bestie… mogli i nawet o tych pułapkach, proszę bardzo, chętnie. Ale dlaczego o wojnie? Dlaczego akurat o tym…
― No więc… ― otarła nieco wilgotną od potu dłoń w spódnicę i szybko splotła je ze sobą, chcąc ograniczyć wszystkie podejrzanie głupie gesty ― Tak wyszło. Ja… musiałam uciec z Londynu, a potem… ― odwróciła wzrok od wysokiej sylwetki czarodzieja i powiodła nim w stronę okna, szukając ukojenia w kołyszącej się za szybą zieleni.
A potem co? Odłączyłam się od grupy, złapali mnie szmalcownicy, a ja oddałam im ciało, żeby tylko przestali mnie tłuc? Piękna historia, Prima, w sam raz do szerszego opisania.
Pokręciła głową i rozłączyła dłonie tylko po to, by zapleść ramiona na piersi.
― Wybacz, ale nie chcę o tym mówić. Możemy… możemy porozmawiać o tym, czy smakuje ci kanapka. Albo o tych pułapkach, brzmią ciekawie. Cokolwiek ― przymknęła na moment oczy ― cokolwiek, byle nie wojna… ― poprosiła cicho.
I kto wie, może wcale nie będzie tak źle?...
Skinęła głową, przyjmując jego słowa do wiadomości, ale niespecjalnie drążąc temat. Każdy miał za sobą jakąś podróż, ale nie każdy czuł się na siłach by o niej opowiadać. Ona na przykład, mimo roku w głuszy, nadal wolałaby trzymać się z daleka od tego, co stało się w kwietniu 1957 roku. Chciałaby trzymać się z daleka od tematu wdowieństwa, popisu własnej głupoty tuż po ucieczce i tym, co zrobiła, by wywinąć się ze szmalcowniczej kryjówki, a co do dziś budziło w niej uczucia sprzeczne i bolesne.
Nie pytała. I łudziła się, że on też nie zapyta.
― Ojej, naprawdę? ― spytała, nawet nie kryjąc niedowierzania w głosie. Co też za niespodziankę jej los naszykował, żeby tak od razu trafić na chłopa, który umie dłubać w drewnie i nie posiada dwóch lewych rąk. ― To byłoby nawet lepiej niż cudownie! ― obwieściła i zaraz klasnęła z zachwytu w dłonie, nawet nie biorąc pod uwagę takiego scenariusza w którym Kieran ją brzydko oszukuje i znika tuż po tym, jak pomoże mu z jego sprawą.
― Znasz się na pułapkach? ― dopytała ostrożnie, mrużąc zabawnie oczy. ― To podobno trudna sztuka, więc przyjmę to, co zechcesz mi podarować. Chata nie ma żadnych zabezpieczeń poza ryglem w drzwiach i zasuwką przy oknie, sam więc rozumiesz… ― wzruszyła ramionami. ― Na szczęście las od północnej strony jest niespecjalnie gościnny, a na wschód rozciągają się opowieści o tym, że podobno tutaj straszy, że snują się tu dziwy o jakich się mugolom i czarodziejom nie śniło. Ale mnie to akurat pasuje ― dodała z lisim uśmiechem ― a potrafisz zaczarować chatę tak, żeby stała na kurzej nóżce?
Komunikacja nie szła im zbyt dobrze, droga rozmowy była wyboista i okraszona wspólnym niezrozumieniem pewnych kwestii. Prima wychwyciła dziwną minę towarzysza, nie umknęło jej także zirytowane spojrzenie posłane bogu ducha winnym niuchaczom na kubku. Powiedziała coś nie tak? A może któryś niuchacz z kuba ożył i dziabnął go w brodę, jak pił?
― Ach, sprawa jasna ― pokiwała głową parę razy, spojrzenie zawieszając na ingrediencjach ― być może mam ten eliksir nawet w szafce, musiałabym sprawdzić. Ale jeśli nie, to będzie raczej szybka sprawa, nie jest wymagający.
Kiedy powiedział, że naprawdę, ale to naprawdę sprowadza go tutaj tylko eliksir, Prima obrzuciła go spojrzeniem czarownicy, która doskonale wie, że żaden mężczyzna nie ma tyle sił, by oprzeć się kanapce z szynką.
― Prawidłowa odpowiedź ― pochwaliła, odwracając się w stronę chlebaka z taką werwą, że aż zafurkotała spódnica i zajęła się szykowaniem kanapki. Najpierw chleb, gruba kromka, gdzie ona schowała ten nóż…
“Nie wierzę”, westchnęła rozczarowana czaszka. “Ale to jak go tuczyć zamierzasz, to chociaż potem do piekarnika wsadź”.
Prima posłała szynce bardzo dziwne spojrzenie, a wszystkie jej intelektualne zasoby zostały wchłonięte przez próbę nie obejrzenia się na chowającą się gdzieś w izbie czaszkę. Jeszcze tego brakowało, żeby ją za wariatkę wzięli.
“Podobno tak robią wszystkie szanujące się wiedźmy, szczególnie te z chat na kurzej nóżce”.
Jeden plasterek, drugi… Talerzyk, teraz ułożyć to wszystko jakoś normalnie…
“A może to były te z piernikowych domków?...”.
Gdzieś w tle usłyszała taktyczne odkaszlnięcie, potem szelest materiału przerwane wesołym krakaniem Dybuka.
“Buchorożec nadal pluje kurzem, stara, ja nie wiem jak chcesz to rozegrać”.
Talerzyk stuknął o blat stołu, a ułożona na nim kanapka prezentowała się bardzo przyzwoicie i zachęcająco. Prima natomiast ― w przeciwieństwie do kanapki, której nikt nie zadawał nietaktownych pytań ― zmarkotniała wyraźnie, uleciała z niej prosta wesołość i przyjazne usposobienie.
― Smacznego ― bąknęła pod nosem, zastanawiając się jak odpowiedzieć mu na to pytanie i czy w ogóle na nie odpowiadać. Nie pytała przecież, nie pytała i łudziła się, że i on nie zapyta. Mogli przecież porozmawiać o pogodzie, o tym, że kura zrobiła mu dziurę w nogawce, o tym, że kruki to inteligentne bestie… mogli i nawet o tych pułapkach, proszę bardzo, chętnie. Ale dlaczego o wojnie? Dlaczego akurat o tym…
― No więc… ― otarła nieco wilgotną od potu dłoń w spódnicę i szybko splotła je ze sobą, chcąc ograniczyć wszystkie podejrzanie głupie gesty ― Tak wyszło. Ja… musiałam uciec z Londynu, a potem… ― odwróciła wzrok od wysokiej sylwetki czarodzieja i powiodła nim w stronę okna, szukając ukojenia w kołyszącej się za szybą zieleni.
A potem co? Odłączyłam się od grupy, złapali mnie szmalcownicy, a ja oddałam im ciało, żeby tylko przestali mnie tłuc? Piękna historia, Prima, w sam raz do szerszego opisania.
Pokręciła głową i rozłączyła dłonie tylko po to, by zapleść ramiona na piersi.
― Wybacz, ale nie chcę o tym mówić. Możemy… możemy porozmawiać o tym, czy smakuje ci kanapka. Albo o tych pułapkach, brzmią ciekawie. Cokolwiek ― przymknęła na moment oczy ― cokolwiek, byle nie wojna… ― poprosiła cicho.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Świtało, ale promienie słońca ledwie przedzierały się przez gęste korony drzew lasu, przez który usiłował się przedrzeć; poradzę sobie, zapewnił starego Rinehearta i to był dopiero pierwszy błąd, który popełnił po odzyskaniu wolności. Drugim było pójście drogą na przełaj, choć Kieran kazał mu iść wzdłuż linii sędziwych sosen - wydawało się, że tak będzie szybciej, ale zamiast tego wpadł w torfowisko - szczęśliwie płytkie - niewola odzwyczaiła go od chodzenia o własnych siłach, a co dopiero błądzenia po ciemnym lesie; choć wspierał się na grubym kiju znalezionym gdzieś po drodze, każdy podejmowany krok wciąż wymagał od niego nie lada wysiłku. Nie wyglądał dobrze, tłuste zawszawione włosy, podobnie jak gęsty zarost, poklejone były błotem i krwią tak mocno, że ich rdzawa barwa ledwie przedzierała się przez brud. Sinoblada zapadnięta twarz zdradzała słabość i niedożywienie, zlewając się z wybarwioną czerwienią spierzchniętych ust. Głębokie sińce pod oczami uwidoczniały długotrwałą deprywację snu, mocniej podkreślając chłód jasnych zmęczonych oczu. Ślady błota, kurzu, krwi, widoczne były tak na skórze, jak ubraniach, ale i pod zmatowiałymi pokruszonymi paznokciami. Porozrywana w kilku miejscach koszula, kiedyś być może biała, dziś szarobura, nosiła plamy po różnych wydzielinach, w tym po wymiotach. Unosił się od niego zapach starego potu, krwi i alkoholu, którego nie pił, ale którym oblewano go okazjonalnie. Nie miał prawej dłoni, ale proteza tej dłoni wisiała na sznurze przewieszonym przez jego szyje. Wokół nadgarstków lewej dłoni i łokcia prawej ciągnęły się blizny po ciasno uwiązanych sznurach, które go pętały. Były ściśnięte tak mocno i tak długo, że wrosły w ciało, przedarły skórę i odsłoniły nagie mięso. Rany były otwarte, przemyte w mijanej rzece, ale nieleczone. Nogi też miał związane, ale wysokie cholewy butów ochroniły go przed urazami. Szedł powoli, bo bolały go też rany po biciu. Wiedzieli jak bić, żeby nie zabić. Był skarbnicą informacji, a oni chcieli je wyciągnąć, ślady ciągnęły się po plecach, w górnej partii klatki piersiowej, na dolnej części ciała, na ramionach. Mijał czarty dzień. Wciąż nie wierzył, że kiedy się budził - budził się wolny. Kaszlał, nieleczona choroba - a może już jej powikłania - ciągnęły się za nim od kilku miesięcy spania w zawilgoconych miejscach, ochrypnięty głos wynikał w części z choroby, w części ze zbyt długiego milczenia, w części z ogólnego osłabienia. Ciało też było dziwnie zapadnięte. Słabe, chude.
Każdy obcy odmówiły mu pomocy, gdyby zawitał do niego w podobnym stanie, ale Kieran twierdził, że tutaj natrafi na chatkę ich sojuszniczki. To, że nie miał jak udowodnić, że sam nim był, było trzecim błędem, a, jak mówią, do trzech razy sztuka. Zapomniał, że minął już czas, w którym każdy Zakonnik znał jego imię. Zapomniał, że wychodził na świat inny niż ten, który zostawił za sobą, jeszcze zanim rozpoczęła się wojna. Ale musiał dostać się do domu. Dokąd dokładnie? Sam nie wiedział. Kieran mówił, że wszyscy gromadzili się teraz w Plymouth. Miał mieszkanie w Londynie, raczej na niego nie czekało. Musiał odnaleźć siostrę.
Szedł powoli, wspierając się kijem, nogi też bolały go już potwornie; od obozowiska szmalcowników dzielił ich szmat drogi, a mile te pokonali w większości na własnych nogach w ciągu trzech dni ciągłego marszu. Kieran przeprawiał ich rzeką, nocami, kiedy on spał. Był mu za to wdzięczny, a to kolejny z powodów, dla których nie chciał, żeby musiał się nim opiekować w drodze do chatki wiedźmy, przecież nie był dzieckiem. Może to nie tak, że krajobraz był całkiem czarny, może coś przysłaniało jego widok, czarne plamy znużonego organizmu przyciemniały scenerię i stępiały zwykle sprawny wzrok. Nie zdołał przeczytać treści komunikatu zarysowanego na tabliczce, lecz mijając ją wsparł się o nią ciężarem ciała; zbutwiałe drewno ugięło się i przełamało pod jego ciężarem; zaklął pod nosem, łapiąc w dłoń oderwaną tabliczkę. Powinien przeprosić. Ale to potem. Trzymając tabliczkę parł dalej przed siebie -ciężko, jak gdyby zdobywał chmurne szczyty najwyższych gór - błagając w duchu, by napotkana chatka w istocie należała do Primy Lovegood. Bez tchu wsparł się o jej ściankę, ciężko opierając o nią głowę. Gdzieś niedaleko musiały być drzwi, jeszcze tylko parę kroków i do nich dotrze. Jeszcze tylko...
Ze zrezygnowaniem uniósł łokieć i załomotał nim w szybę okna. Czuł, że tracił dech.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Od lat budziła się zgodnie z klasztornym rytmem modlitw i godziny odmierzała wedle znanego od dzieciństwa schematu: jutrznia ― tercja ― seksta ― nona ― nieszpory ― kompleta. Tu i teraz, w głębi ciemnego lasu, nie odmawiała już modlitw, nie czytała świętej księgi, nie śpiewała psalmów, ale gdzieś na dnie ducha każda z wyznaczonych pór wprawiała duszę w rezonans; zupełnie jak wtedy, gdy wślizgnęła się do dzwonnicy chcąc sprawdzić, czy serce dzwonu faktycznie uderza z taką mocą, że wibruje całe ciało. Miała wtedy szczęście ― gdyby nie obecny tam dzwonnik i jego sposoby na oszczędzenie uszu, dziś zapewne byłaby przygłucha.
Świt zastał ją w łóżku, wpatrzoną w spadzisty dach chaty. Pomarańczowe promienie wdzierały się przez drewniane okiennice, licho ozłacając wnętrze. Wysłużona komoda wyglądała przy tym jakby ktoś wykonał ją z drogiego metalu, obrazek z bobrem w latającym kociołku zdawał się ukryty za diamentową szybką. Nawet wirujący w powietrzu kurz bliższy był złotym drobinkom niż pierwszym oznakom nadchodzącego sprzątania.
Wstający dzień nie różnił się niczym od poprzedniego, czekała na nią ta sama rutyna i te same zmartwienia, a skąpo rozlewający się po lesie blask słońca wprawiał w dziwny nastrój. A może była to zasługa samego lasu? Długich cieni, szeleszczących liści i stworzeń chowających się po okolicy? Może był to jakiś pokrętny dowód na to, że okolica w istocie była nawiedzona? Wstawiając żeliwny imbryk nad palenisko Prima doszła do wniosku, że być może to i lepiej. Upiorów się nie bała, podobnie jak legendarnych bestii, które miały krążyć po okolicy; wierzyła, że ma na nie swoje sposoby. To ludzi przyszło jej bać się najmocniej i z ich rąk doświadczyć najgłębszych krzywd. Ale ludzi tu przecież nie było. Rzadko kiedy ktokolwiek pukał do jej drzwi, a jeśli już, byli to członkowie rodziny, bądź mieszkańcy pobliskiej wioski w której regularnie udzielała się jako znachorka. Obcych twarzy tu nie było. Były za to historie o tych, którzy podobno zagłębili się w zalegającą między pniami ciemność i nigdy nie wrócili.
Głuchy trzask pękającego kija tabliczki zastał ją w głównej izbie ― akurat wieszała pod sufitem ziołowe wiązanki do wysuszenia i zastygła w bezruchu, cała napięta i wyczulona na najdrobniejszy szelest. Coś było po chatą, coś… ciężkie, ale miarowe kroki, trochę jakby powłóczyste? Rytm na dwie nogi, to nie mogło być zwierzę. Kogo licho przyniosło? Ostrożnie i cicho zeszła ze stołka, jedną dłonią zebrała materiał spódnicy, by ten jak najmniej szeleścił i przylgnęła do ściany, nasłuchując. Przez cienkie ściany chaty wiele można było usłyszeć, ale jak na złość, intruz umilkł albo zagłuszył go szum drzew. Prima po omacku sięgnęła po ułamaną dwa dni temu nogę krzesła ― gdzie położyła różdżkę? ― i już-już miała zacisnąć na drewnie palce, gdy w szybę coś załomotało, tuż obok niej. Czarownica podskoczyła, zasłoniła usta dłonią żeby nie krzyczeć i zastygła jak słup soli z przerażenia. Z drżącą dłonią i walącym w piersi sercem skupiła się na dolatujących do niej odgłosach, ale te nie wskazywały na to, że za ścianą czai się niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo nie sapie tak, jakby zaraz miało umrzeć z braku dostatecznej ilości powietrza. I niebezpieczeństwo tak… nie śmierdzi.
Skrzywiła się mimowolnie i z wyrzutem spojrzała na okno. Musiało być nieszczelne.
No dobrze. Wdech ― wydech, wdech ― wydech. Spokój. Tylko spokój nas uratuje, jak to mawiał dziadulo sprzedający rzepę na straganie. Spokój.
Ostrożnie przesunęła się pod drzwi, gotowa sprawdzić czym uraczył ją los i ― jak jej się wydawało ― bezszelestnie uchyliła drzwi, wyjrzała przez próg. Intruz nie przypominał znanych jej ludzkich sylwetek ze szmalcowniczego obozu. Tamte były strzeliste jak najwyższe sosny i zawsze miały zasłonięte twarze chustami. Ten tutaj, o proszę, bez ręki, bardziej przypominał leśnego dziada, domokrążcę, który ewidentnie zgubił drogę. Prima wyłoniła się ostrożnie cała z chatki, zważyła ułamaną nogę krzesła w dłoni. Przez okrutny zapach niemytego ciała i przeróżnych wydzielin przedzierał się jednak ten jeden, ten istotny, który przesądził o sprawie.
Zapach krwi był osobliwy, a długie lata pracy w szpitalu wyczuliły ją w szczególny sposób. Zaschnięta, świeża, w formie plamy lub rany ― nie miało to znaczenia. Człowiek ranny potrzebował pomocy, a potem… potem się zobaczy. Mogła go wciągnąć do chaty, wykorzystać fakt osłabienia i wypytać. A jeśli odpowiedzi będą niesatysfakcjonujące ― poda mu do ziołowego naparu parę kropel tego czy tamtego. W końcu nie wszystkie eliksiry działają na korzyść organizmu.
― Ktoś ty? ― zagaiła żywo, uważnie lustrując przybłędę wzrokiem. Proteza przewieszona przez szyję, głębokie rany po… Prima zmrużyła oczy. To wyglądało jak ślady po linach. Po więzach, które krępowały zbyt mocno i zbyt długo. Postąpiła krok do przodu; niepewny i chwiejny, jakby mógł ją przepłoszyć byle burknięciem czy nieprzewidzianym ruchem. Potem jednak zrobiła drugi krok, a po nim kolejny, w tej krótkiej chwili podarowując mu cały dostępny kredyt zaufania. Nikt nie nauczył jak przechodzić obojętnie wobec ludzkiej krzywdy.
― Ledwo dychasz ― stwierdziła ciemnym, matowym głosem i ostrożnie złapała go pod ramię, nie chcąc ryzykować. Wyglądał jakby miał się zaraz przewrócić, a z pomocą jej i tamtego kija nie powinno się to wydarzyć. ― Chodź, idziemy. Uważaj, wysoki próg ― ostrzegła go zawczasu.
― Jesteś zmęczony ― stwierdziła, nie zapytała ― ale twoim zadaniem będzie rozmowa. Musisz znaleźć na nią siłę. Mów do mnie, mów gdzie boli i jak boli. Usiądź tutaj. ― Podprowadziła go do długiego stołu w kuchennej izbie, nogą zahaczyła o nogę zydla i przysunęła go w ich stronę. Wypełniający chatę zapach ziół przebijał się nawet przez chmurę smrodu otulającą nieznajomego.
Pokrywka żeliwnego imbryka zatańczyła na jego krawędziach, pomieszczenie wypełnił cichy gwizd. Prima szybko złapała szmatkę i zdjęła imbryk z paleniska, odstawiła go na bok. Jednym ruchem wyrzuciła z glinianego kubka listki mięty i wsypała do niego jedną łyżkę drobnych kawałków kory, potem zalała to wodą.
― Kora wierzby białej ― wyjaśniła, nakrywając kubek talerzykiem ― dobra na ból.
Świt zastał ją w łóżku, wpatrzoną w spadzisty dach chaty. Pomarańczowe promienie wdzierały się przez drewniane okiennice, licho ozłacając wnętrze. Wysłużona komoda wyglądała przy tym jakby ktoś wykonał ją z drogiego metalu, obrazek z bobrem w latającym kociołku zdawał się ukryty za diamentową szybką. Nawet wirujący w powietrzu kurz bliższy był złotym drobinkom niż pierwszym oznakom nadchodzącego sprzątania.
Wstający dzień nie różnił się niczym od poprzedniego, czekała na nią ta sama rutyna i te same zmartwienia, a skąpo rozlewający się po lesie blask słońca wprawiał w dziwny nastrój. A może była to zasługa samego lasu? Długich cieni, szeleszczących liści i stworzeń chowających się po okolicy? Może był to jakiś pokrętny dowód na to, że okolica w istocie była nawiedzona? Wstawiając żeliwny imbryk nad palenisko Prima doszła do wniosku, że być może to i lepiej. Upiorów się nie bała, podobnie jak legendarnych bestii, które miały krążyć po okolicy; wierzyła, że ma na nie swoje sposoby. To ludzi przyszło jej bać się najmocniej i z ich rąk doświadczyć najgłębszych krzywd. Ale ludzi tu przecież nie było. Rzadko kiedy ktokolwiek pukał do jej drzwi, a jeśli już, byli to członkowie rodziny, bądź mieszkańcy pobliskiej wioski w której regularnie udzielała się jako znachorka. Obcych twarzy tu nie było. Były za to historie o tych, którzy podobno zagłębili się w zalegającą między pniami ciemność i nigdy nie wrócili.
Głuchy trzask pękającego kija tabliczki zastał ją w głównej izbie ― akurat wieszała pod sufitem ziołowe wiązanki do wysuszenia i zastygła w bezruchu, cała napięta i wyczulona na najdrobniejszy szelest. Coś było po chatą, coś… ciężkie, ale miarowe kroki, trochę jakby powłóczyste? Rytm na dwie nogi, to nie mogło być zwierzę. Kogo licho przyniosło? Ostrożnie i cicho zeszła ze stołka, jedną dłonią zebrała materiał spódnicy, by ten jak najmniej szeleścił i przylgnęła do ściany, nasłuchując. Przez cienkie ściany chaty wiele można było usłyszeć, ale jak na złość, intruz umilkł albo zagłuszył go szum drzew. Prima po omacku sięgnęła po ułamaną dwa dni temu nogę krzesła ― gdzie położyła różdżkę? ― i już-już miała zacisnąć na drewnie palce, gdy w szybę coś załomotało, tuż obok niej. Czarownica podskoczyła, zasłoniła usta dłonią żeby nie krzyczeć i zastygła jak słup soli z przerażenia. Z drżącą dłonią i walącym w piersi sercem skupiła się na dolatujących do niej odgłosach, ale te nie wskazywały na to, że za ścianą czai się niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo nie sapie tak, jakby zaraz miało umrzeć z braku dostatecznej ilości powietrza. I niebezpieczeństwo tak… nie śmierdzi.
Skrzywiła się mimowolnie i z wyrzutem spojrzała na okno. Musiało być nieszczelne.
No dobrze. Wdech ― wydech, wdech ― wydech. Spokój. Tylko spokój nas uratuje, jak to mawiał dziadulo sprzedający rzepę na straganie. Spokój.
Ostrożnie przesunęła się pod drzwi, gotowa sprawdzić czym uraczył ją los i ― jak jej się wydawało ― bezszelestnie uchyliła drzwi, wyjrzała przez próg. Intruz nie przypominał znanych jej ludzkich sylwetek ze szmalcowniczego obozu. Tamte były strzeliste jak najwyższe sosny i zawsze miały zasłonięte twarze chustami. Ten tutaj, o proszę, bez ręki, bardziej przypominał leśnego dziada, domokrążcę, który ewidentnie zgubił drogę. Prima wyłoniła się ostrożnie cała z chatki, zważyła ułamaną nogę krzesła w dłoni. Przez okrutny zapach niemytego ciała i przeróżnych wydzielin przedzierał się jednak ten jeden, ten istotny, który przesądził o sprawie.
Zapach krwi był osobliwy, a długie lata pracy w szpitalu wyczuliły ją w szczególny sposób. Zaschnięta, świeża, w formie plamy lub rany ― nie miało to znaczenia. Człowiek ranny potrzebował pomocy, a potem… potem się zobaczy. Mogła go wciągnąć do chaty, wykorzystać fakt osłabienia i wypytać. A jeśli odpowiedzi będą niesatysfakcjonujące ― poda mu do ziołowego naparu parę kropel tego czy tamtego. W końcu nie wszystkie eliksiry działają na korzyść organizmu.
― Ktoś ty? ― zagaiła żywo, uważnie lustrując przybłędę wzrokiem. Proteza przewieszona przez szyję, głębokie rany po… Prima zmrużyła oczy. To wyglądało jak ślady po linach. Po więzach, które krępowały zbyt mocno i zbyt długo. Postąpiła krok do przodu; niepewny i chwiejny, jakby mógł ją przepłoszyć byle burknięciem czy nieprzewidzianym ruchem. Potem jednak zrobiła drugi krok, a po nim kolejny, w tej krótkiej chwili podarowując mu cały dostępny kredyt zaufania. Nikt nie nauczył jak przechodzić obojętnie wobec ludzkiej krzywdy.
― Ledwo dychasz ― stwierdziła ciemnym, matowym głosem i ostrożnie złapała go pod ramię, nie chcąc ryzykować. Wyglądał jakby miał się zaraz przewrócić, a z pomocą jej i tamtego kija nie powinno się to wydarzyć. ― Chodź, idziemy. Uważaj, wysoki próg ― ostrzegła go zawczasu.
― Jesteś zmęczony ― stwierdziła, nie zapytała ― ale twoim zadaniem będzie rozmowa. Musisz znaleźć na nią siłę. Mów do mnie, mów gdzie boli i jak boli. Usiądź tutaj. ― Podprowadziła go do długiego stołu w kuchennej izbie, nogą zahaczyła o nogę zydla i przysunęła go w ich stronę. Wypełniający chatę zapach ziół przebijał się nawet przez chmurę smrodu otulającą nieznajomego.
Pokrywka żeliwnego imbryka zatańczyła na jego krawędziach, pomieszczenie wypełnił cichy gwizd. Prima szybko złapała szmatkę i zdjęła imbryk z paleniska, odstawiła go na bok. Jednym ruchem wyrzuciła z glinianego kubka listki mięty i wsypała do niego jedną łyżkę drobnych kawałków kory, potem zalała to wodą.
― Kora wierzby białej ― wyjaśniła, nakrywając kubek talerzykiem ― dobra na ból.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Jakże wdzięczny był losowi, gdy z chaty wyłoniła się sylwetka kobiety, na dodatek całkiem odpowiadająca rysopisowi. Liczył się z tym, że mógł jej tu nie spotkać, tak jak i z tym, że to dziwne siedlisko mogło okazać się opuszczone.
- Weasley - Wpierw podał nazwisko, bo w niektórych kręgach mówiło ono wystarczająco wiele. Pierwsi pośród zdrajców złej sławy skorowidzu, o miejsce w którym nigdy nikogo nie prosili. Nie wykonał gwałtownego ruchu, nie poruszył się niespodziewanie, nawet wtedy, gdy znalazła się już przy nim. Zbyt często nakazywał ludziom wstrzymać się w bezruchu i zbyt mocno zdawał sobie sprawę z tego, jak wyglądał, by nie rozumieć jej strachu. - Brendan - dodał imię, po chwili, którą wykorzystał na nabranie oddechu. - Żyję - odparł na wydechu, chyba bardziej do siebie, bo było tak istotnie, ledwie dychał, a jednak determinacja zawarta w tym krótkim zwrocie miała przekonać - jego, ją, a może rzeczywistość ogółem - że, na przekór światu, dychał i dychać nadal zamierzał. Mimo to z ulgą przyjął pomoc, wraz z nią przedostając się do wnętrza chatki - dokładając przy tym wszelkiej dbałości, by większy ciężar ciała oprzeć o kij, nie jej ciało, mogła poczuć go mocniej dopiero, gdy przestępował wysoki próg. - Wspólni... przyjaciele... mówią, że... serce masz... pani czyste - wychrypiał wymijająco. Nie wiedział, z kim mieszkała leśna wiedźma, ani czy byli tutaj sami, nie mógł wprost zacząć mówić o tym, co ich łączyło. Kiwnął głową, gdy nakazała mu mówić i zmrużył oczy, gdy w jego nozdrza wdarł się przyjemny zapach ziół. Zawsze go lubił, ale teraz ten zapach był czymś więcej, niósł zapach dawnego życia. Opadł na stołek ciężko, od razu wspierając się przedramionami o stół przed sobą, z jego dłoni wypadł tak kij, jak trzymana samymi palcami zerwana tabliczka. Gdy wstrzymał się w wysiłku, cudem tkana we krwi energia łagodniała, na powrót odbierając mu siły. Pociemniało mu przed oczyma, zacisnął powieki na dłuższą chwilę, chcąc odpędzić zdradliwe mroczki. Kazała mu mówić, więc będzie mówić. Bez słowa sięgnął dłonią - lewą, jedyną, jaką miał - po gliniany kubek, oplatając go zmęczonymi palcami. Jakże dziwnie było dotknąć czegoś, co było czyste i czemu brakowało ostrej szorstkości. Rzucone jej chłodne spojrzenie miało być dziękczynne, lecz nawet mięśnie twarzy odmawiały teraz posłuszeństwa. Skóra pod oczami kontrastowała z nimi ciemną szarością. Jakże dziwne, jak abstrakcyjne nagle stało się wszystko wokół; spokojne i suche cztery ściany, pisk imbryka, cisza, ciepły napój, spokój i dobroć przypadkowej czarownicy. Jakże nie doceniał tak drobnych gestów dawniej. Dziwnie było tak po prostu usiąść - usiąść, żeby odpocząć - nie dawano mu krzeseł, siedział, leżał, w deszczu, w błocie, w zawilgoconych piwnicach, w gnoju. Był wolny już od kilku dni, ale z Kieranem ni razu nie zwolnili kroku, musieli pozostać w pędzie, pokonując drogę dotąd aż spod Yorku. Nagrodą w tym maratonie miało być ich życie. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, że to wszystko mogło okazać się tylko snem, snem, z którego przebudzi się znów w tej potwornej i zbyt małej celi, w więzach, które nie pozwolą mu nawet rozprostować ciała, rozbiegane spojrzenie zgubiło się na kilka zbyt długich, by uznać to za przypadek, chwil.
Kazała ci mówić, mów. Mów.
- Ręce - odpowiedział na pytanie co boli, nie tylko one, ale ręce bolały najmocniej. Kikut prawej zdawał się nie mieć poważniejszej blizny po oderżniętej dłoni - musiał stracić ją dawniej, pod odpowiednią opieką. Ale wypychające się spod skóry napuchnięte mięso na przegubie lewej i w łokciu prawej widoczne było z dala. Próbował powiedzieć coś więcej, lecz nim podniósł głos zaniósł się suchym kaszlem, który zdusił dopiero w naparze; był nieco zbyt gorący i palił gardło, ale choroba nasilała jeszcze mocniej pragnienie odwodnionego organizmu; w ledwie trzy spragnione i łapczywe łyki, kropla spłynęła mu po brudnej brodzie, wypił wszystko do dna. Przez wystrzępioną koszulę dało się spostrzec ciemne sińce wspinające się wyżej ramion. - Jak ogień. - Rany po pętach paliły najmocniej. Jak przeszyte tuzinem igieł na wylot. Jak gryzione wciąż i wciąż przez podstępnego węża. - Prawa noga - przymknął oczy, to ten ból świadczył najmocniej o rzeczywistości. Tego jednego nabawił się podczas ucieczki. - Jak skręcona - Złamanie bolałoby go mocniej. Co dokładnie stało się w nodze, wiedzieć tego nie mógł. - Brzuch i nogi - wymieniał dalej, po raz pierwszy od dawna wsłuchując się w sygnały własnego ciała. - Ramiona też, kopali - Sińce mocno pokrywały jego ciało. - Bok i plecy - Tam czuł rozerwaną skórę. Bili, ale nie widział, czym. - Rozdarte - Bardziej zgadywał, niż stwierdzał. Nie prosił przecież Kierana o oględziny. - Gardło - wymieniał dalej. - Jakby coś w nim utknęło. - Zrobił przerwę na głębszy oddech, który miał uspokoić jego ciało. - Pierś - Miał na niej sińce, ale nie miał pewności, czy bolały go tylko one, czy płuca również. Choroba mogła je zająć, wiedział o tym. - Jakby... ktoś ją ściskał. - Im więcej mówił, tym suchszy zdawał się jego głos. - Głowa - Dudniła od dawna, ale teraz, gdy usiadł, gdy mówił, poruszał szczęką, poczuł to znacznie dosadniej. - Jak pęknięta - Czy mógł się w nią uderzyć? Nie pamiętał, zmrużył oczy, odpędzając nadchodzący spazm bólu, który wkrótce uśmierzyć miał darowany napar.
- Weasley - Wpierw podał nazwisko, bo w niektórych kręgach mówiło ono wystarczająco wiele. Pierwsi pośród zdrajców złej sławy skorowidzu, o miejsce w którym nigdy nikogo nie prosili. Nie wykonał gwałtownego ruchu, nie poruszył się niespodziewanie, nawet wtedy, gdy znalazła się już przy nim. Zbyt często nakazywał ludziom wstrzymać się w bezruchu i zbyt mocno zdawał sobie sprawę z tego, jak wyglądał, by nie rozumieć jej strachu. - Brendan - dodał imię, po chwili, którą wykorzystał na nabranie oddechu. - Żyję - odparł na wydechu, chyba bardziej do siebie, bo było tak istotnie, ledwie dychał, a jednak determinacja zawarta w tym krótkim zwrocie miała przekonać - jego, ją, a może rzeczywistość ogółem - że, na przekór światu, dychał i dychać nadal zamierzał. Mimo to z ulgą przyjął pomoc, wraz z nią przedostając się do wnętrza chatki - dokładając przy tym wszelkiej dbałości, by większy ciężar ciała oprzeć o kij, nie jej ciało, mogła poczuć go mocniej dopiero, gdy przestępował wysoki próg. - Wspólni... przyjaciele... mówią, że... serce masz... pani czyste - wychrypiał wymijająco. Nie wiedział, z kim mieszkała leśna wiedźma, ani czy byli tutaj sami, nie mógł wprost zacząć mówić o tym, co ich łączyło. Kiwnął głową, gdy nakazała mu mówić i zmrużył oczy, gdy w jego nozdrza wdarł się przyjemny zapach ziół. Zawsze go lubił, ale teraz ten zapach był czymś więcej, niósł zapach dawnego życia. Opadł na stołek ciężko, od razu wspierając się przedramionami o stół przed sobą, z jego dłoni wypadł tak kij, jak trzymana samymi palcami zerwana tabliczka. Gdy wstrzymał się w wysiłku, cudem tkana we krwi energia łagodniała, na powrót odbierając mu siły. Pociemniało mu przed oczyma, zacisnął powieki na dłuższą chwilę, chcąc odpędzić zdradliwe mroczki. Kazała mu mówić, więc będzie mówić. Bez słowa sięgnął dłonią - lewą, jedyną, jaką miał - po gliniany kubek, oplatając go zmęczonymi palcami. Jakże dziwnie było dotknąć czegoś, co było czyste i czemu brakowało ostrej szorstkości. Rzucone jej chłodne spojrzenie miało być dziękczynne, lecz nawet mięśnie twarzy odmawiały teraz posłuszeństwa. Skóra pod oczami kontrastowała z nimi ciemną szarością. Jakże dziwne, jak abstrakcyjne nagle stało się wszystko wokół; spokojne i suche cztery ściany, pisk imbryka, cisza, ciepły napój, spokój i dobroć przypadkowej czarownicy. Jakże nie doceniał tak drobnych gestów dawniej. Dziwnie było tak po prostu usiąść - usiąść, żeby odpocząć - nie dawano mu krzeseł, siedział, leżał, w deszczu, w błocie, w zawilgoconych piwnicach, w gnoju. Był wolny już od kilku dni, ale z Kieranem ni razu nie zwolnili kroku, musieli pozostać w pędzie, pokonując drogę dotąd aż spod Yorku. Nagrodą w tym maratonie miało być ich życie. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, że to wszystko mogło okazać się tylko snem, snem, z którego przebudzi się znów w tej potwornej i zbyt małej celi, w więzach, które nie pozwolą mu nawet rozprostować ciała, rozbiegane spojrzenie zgubiło się na kilka zbyt długich, by uznać to za przypadek, chwil.
Kazała ci mówić, mów. Mów.
- Ręce - odpowiedział na pytanie co boli, nie tylko one, ale ręce bolały najmocniej. Kikut prawej zdawał się nie mieć poważniejszej blizny po oderżniętej dłoni - musiał stracić ją dawniej, pod odpowiednią opieką. Ale wypychające się spod skóry napuchnięte mięso na przegubie lewej i w łokciu prawej widoczne było z dala. Próbował powiedzieć coś więcej, lecz nim podniósł głos zaniósł się suchym kaszlem, który zdusił dopiero w naparze; był nieco zbyt gorący i palił gardło, ale choroba nasilała jeszcze mocniej pragnienie odwodnionego organizmu; w ledwie trzy spragnione i łapczywe łyki, kropla spłynęła mu po brudnej brodzie, wypił wszystko do dna. Przez wystrzępioną koszulę dało się spostrzec ciemne sińce wspinające się wyżej ramion. - Jak ogień. - Rany po pętach paliły najmocniej. Jak przeszyte tuzinem igieł na wylot. Jak gryzione wciąż i wciąż przez podstępnego węża. - Prawa noga - przymknął oczy, to ten ból świadczył najmocniej o rzeczywistości. Tego jednego nabawił się podczas ucieczki. - Jak skręcona - Złamanie bolałoby go mocniej. Co dokładnie stało się w nodze, wiedzieć tego nie mógł. - Brzuch i nogi - wymieniał dalej, po raz pierwszy od dawna wsłuchując się w sygnały własnego ciała. - Ramiona też, kopali - Sińce mocno pokrywały jego ciało. - Bok i plecy - Tam czuł rozerwaną skórę. Bili, ale nie widział, czym. - Rozdarte - Bardziej zgadywał, niż stwierdzał. Nie prosił przecież Kierana o oględziny. - Gardło - wymieniał dalej. - Jakby coś w nim utknęło. - Zrobił przerwę na głębszy oddech, który miał uspokoić jego ciało. - Pierś - Miał na niej sińce, ale nie miał pewności, czy bolały go tylko one, czy płuca również. Choroba mogła je zająć, wiedział o tym. - Jakby... ktoś ją ściskał. - Im więcej mówił, tym suchszy zdawał się jego głos. - Głowa - Dudniła od dawna, ale teraz, gdy usiadł, gdy mówił, poruszał szczęką, poczuł to znacznie dosadniej. - Jak pęknięta - Czy mógł się w nią uderzyć? Nie pamiętał, zmrużył oczy, odpędzając nadchodzący spazm bólu, który wkrótce uśmierzyć miał darowany napar.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Weasley. Prima w krótkim odruchu zdziwienia uniosła brwi, ale ewentualne zaskoczenie personą szlacheckiego pochodzenia stojącą pod jej chatą musiała odłożyć na potem ― zwłoka groziła bowiem przykrą konsekwencją ewentualnego zgonu. A może ta ewentualność już wystąpiła, jeśli wziąć pod uwagę zapach?
“Żyję”.
Nie, zdecydowanie opcja truposzka odpadała, przecież by jej ― i sam siebie przy okazji ― nie okłamał. Prawda?
― Człowiek wstaje, myśli o zupie grzybowej na obiad, a o świcie podsuwają mu pod chatę cnego rycerza ― wymamrotała, bardziej do siebie, niż do Brendana; nie spodziewała się, żeby w obecnych czasach ktoś jeszcze dbał o elokwencję, zwłaszcza w towarzyszących im okolicznościach. ― Ale prawdę rzekli twoi i moi przyjaciele, tutaj jesteś bezpieczny. A przynajmniej tak bezpieczny, tak tylko można w nawiedzonym ― uwaga, stopień ― lesie.
Cny rycerz osiadł ciężko na stołku, o podłogę brzdęknął głucho kij i tabliczka. Prima posłała im przelotne spojrzenie ― później je pozbiera, obejrzy ― i zajęła się wywarem. Ręce pracowały odruchowo, trochę bez udziału głowy; ta była już gdzie indziej, myśli układały się warstwami, powoli rysując obraz tego, co powinna była zrobić by ulżyć mu w cierpieniu. Przewieszona przez szyję proteza i dobrze wygojony kikut świadczyły o tym, że była to inna historia niż ta, która zmieniła go w zramolałego dziada. Znaczy ― nie jej interes.
Brendan słowa wypowiadał powoli, ociężale, jakby każda zgłoska kosztowała go niewiarygodną ilość siły. Prima słuchała, raz po raz zerkając w jego stronę, w międzyczasie zajmując się wyjęciem odpowiednich maści, ziół i naszykowaniem czystej misy z wodą. Podarła także jeden ze swoich czystych obrusów, by mieć czym przewiązać rany. Przez chwilę kontemplowała także czy powinna go zaprowadzić do obejścia teraz, tam obmyć wodą naniesioną wczoraj z rzeki, czy może odłożyć to na później.
― Ręce jak ogień ― powtórzyła za nim powoli, podsuwając sobie drugi stołek. Usiadła na nim, szybkim ruchem przerzuciła włosy przez ramię i splotła je w niedbały warkocz, by nie przeszkadzały. ― Znaczy: zapalenie. Cud, że sama nie odpadła, ale z tego co widzę ― wsunęła na nos okulary-połówki zawieszone dotychczas na szyi, na koralikowym łańcuszku ― niewiele jej brakuje.
Po blacie stołu zaszurała misa z wodą, Prima umoczyła w niej kawałek czystego płótna i ostrożnie obmyła okolice ran po więzach, obserwując przy tym żywą tkankę. Musiało boleć jak diabli.
― Nie wiem, czy ci się to spodoba, cny rycerzu ― odezwała się łagodnie, spoglądając na niego znad okularów ― ale trzeba będzie cię umyć po tych oględzinach. Brudne rany to spora szansa na to, że moje zabiegi nic ci nie pomogą. Mam tu gdzieś koszulę po pacjencie, przywdziejesz ją potem. Spodnie… ― urwała, zagryzła policzek ― spodnie można uprać i zacerować. Z tego co widzę, były z porządnego materiału, a porządny materiał łatwo się nie poddaje. ― Uśmiechnęła się blado, jakby w jej słowach czaiło się drugie dno i przepłukała szmatkę. Następny ruch ― powolny, ostrożny ― zmył kolejne warstwy zaschniętego brudu i krwi. Spływająca woda drażniła odsłoniętą tkankę, pozostawiając po sobie smugę niezadanego pytania. Mężczyźni byli twardzi, szczególnie ci doświadczeni wojną, niektórzy dobroduszne pytanie o to czy boli traktowali jak obrazę. Czy Brendan też należał do tego grona? Wolałby zaciskać zęby w milczeniu, niż przyznać się do bólu? Przez chwilę przyglądała się jego twarzy z uwagą, jakby miał go zdradzić byle grymas.
― Jesteś w stanie zdjąć koszulę? ― Głos wiedźmy był rzeczowy, ale niepozbawiony ciepła. ― Muszę obejrzeć ten bok i plecy, skoro mówisz, że rozdarte. Jeśli nie, to przetnę materiał nożem ― wyjaśniła, ruchem głowy wskazując leżący nieopodal kozik. Nie chciała by w tym zamroczeniu chorobą źle zrozumiał jej intencje. Nie po tym, co musiał przejść.
― Kiedy skończymy ― wyjęła zza paska różdżkę i obróciła ją w palcach z namysłem ― dam ci jeść, a potem spróbuj zasnąć. To powinno pomóc na ból głowy i całego ciała, na pewno też pomoże twojemu ciału rozpocząć bój z chorobą. ― Skierowała czubek różdżki na przemyte rany po więzach. ― Purus. ― Koniec różdżki zajaśniał blado i szybko zgasł, świadcząc o niedostatecznej koncentracji. Prima zacięła na moment wargi, odchrząknęła. ― Purus.
Tym razem zaklęcie zadziałało: podrażniona i opuchnięta tkanka na sekundę zwilgotniała, jakby przetarta środkiem odkażającym.
― Ferula. ― Magiczny bandaż wspomagający gojenie delikatnie oplótł przegub, tworząc tym samym odpowiednie środowisko do rozpoczęcia procesu gojenia. ― Chcesz jeszcze pić? ― Pytanie uleciało spomiędzy jej warg nim zdążyłaby się nad nim zastanowić. Oczywiście, że by chciał, odpowiedziała sobie sama i podniosła się ze stołka, by uzupełnić kubek kolejną porcją naparu.
― Pomogę ci jak umiem, ale uzdrawianie nigdy nie było moją główną dziedziną ― odezwała się po dłuższej chwili, przynosząc mu kolejną porcję naparu ― ale długo pracowałam w świętym Mungu, znam podstawy, a z pomocą księgi o ludzkiej anatomii będę mogła powiedzieć coś więcej o twoim stanie. Nie zmienia to jednak faktu ― kolejne długie spojrzenie znad okularów ― że dobrze będzie, jeśli w przyszłości obejrzy cię ktoś bardziej kompetentny. Wiesz już dokąd pójdziesz? Masz… masz w ogóle dokąd? ― Ostatnie pytanie było ciche, trochę nieśmiałe, jakby w połowie zwątpiła w jego słuszność. Ona nie miała dokąd pójść po ucieczce ze szmalcowniczego obozu, każdy wybór związany z rodziną wydawał się niesłuszny, odzywał się bólem we wnętrzu czaszki i na dnie złamanego serca.
|purus nieudany, purus udany, ferula udana
“Żyję”.
Nie, zdecydowanie opcja truposzka odpadała, przecież by jej ― i sam siebie przy okazji ― nie okłamał. Prawda?
― Człowiek wstaje, myśli o zupie grzybowej na obiad, a o świcie podsuwają mu pod chatę cnego rycerza ― wymamrotała, bardziej do siebie, niż do Brendana; nie spodziewała się, żeby w obecnych czasach ktoś jeszcze dbał o elokwencję, zwłaszcza w towarzyszących im okolicznościach. ― Ale prawdę rzekli twoi i moi przyjaciele, tutaj jesteś bezpieczny. A przynajmniej tak bezpieczny, tak tylko można w nawiedzonym ― uwaga, stopień ― lesie.
Cny rycerz osiadł ciężko na stołku, o podłogę brzdęknął głucho kij i tabliczka. Prima posłała im przelotne spojrzenie ― później je pozbiera, obejrzy ― i zajęła się wywarem. Ręce pracowały odruchowo, trochę bez udziału głowy; ta była już gdzie indziej, myśli układały się warstwami, powoli rysując obraz tego, co powinna była zrobić by ulżyć mu w cierpieniu. Przewieszona przez szyję proteza i dobrze wygojony kikut świadczyły o tym, że była to inna historia niż ta, która zmieniła go w zramolałego dziada. Znaczy ― nie jej interes.
Brendan słowa wypowiadał powoli, ociężale, jakby każda zgłoska kosztowała go niewiarygodną ilość siły. Prima słuchała, raz po raz zerkając w jego stronę, w międzyczasie zajmując się wyjęciem odpowiednich maści, ziół i naszykowaniem czystej misy z wodą. Podarła także jeden ze swoich czystych obrusów, by mieć czym przewiązać rany. Przez chwilę kontemplowała także czy powinna go zaprowadzić do obejścia teraz, tam obmyć wodą naniesioną wczoraj z rzeki, czy może odłożyć to na później.
― Ręce jak ogień ― powtórzyła za nim powoli, podsuwając sobie drugi stołek. Usiadła na nim, szybkim ruchem przerzuciła włosy przez ramię i splotła je w niedbały warkocz, by nie przeszkadzały. ― Znaczy: zapalenie. Cud, że sama nie odpadła, ale z tego co widzę ― wsunęła na nos okulary-połówki zawieszone dotychczas na szyi, na koralikowym łańcuszku ― niewiele jej brakuje.
Po blacie stołu zaszurała misa z wodą, Prima umoczyła w niej kawałek czystego płótna i ostrożnie obmyła okolice ran po więzach, obserwując przy tym żywą tkankę. Musiało boleć jak diabli.
― Nie wiem, czy ci się to spodoba, cny rycerzu ― odezwała się łagodnie, spoglądając na niego znad okularów ― ale trzeba będzie cię umyć po tych oględzinach. Brudne rany to spora szansa na to, że moje zabiegi nic ci nie pomogą. Mam tu gdzieś koszulę po pacjencie, przywdziejesz ją potem. Spodnie… ― urwała, zagryzła policzek ― spodnie można uprać i zacerować. Z tego co widzę, były z porządnego materiału, a porządny materiał łatwo się nie poddaje. ― Uśmiechnęła się blado, jakby w jej słowach czaiło się drugie dno i przepłukała szmatkę. Następny ruch ― powolny, ostrożny ― zmył kolejne warstwy zaschniętego brudu i krwi. Spływająca woda drażniła odsłoniętą tkankę, pozostawiając po sobie smugę niezadanego pytania. Mężczyźni byli twardzi, szczególnie ci doświadczeni wojną, niektórzy dobroduszne pytanie o to czy boli traktowali jak obrazę. Czy Brendan też należał do tego grona? Wolałby zaciskać zęby w milczeniu, niż przyznać się do bólu? Przez chwilę przyglądała się jego twarzy z uwagą, jakby miał go zdradzić byle grymas.
― Jesteś w stanie zdjąć koszulę? ― Głos wiedźmy był rzeczowy, ale niepozbawiony ciepła. ― Muszę obejrzeć ten bok i plecy, skoro mówisz, że rozdarte. Jeśli nie, to przetnę materiał nożem ― wyjaśniła, ruchem głowy wskazując leżący nieopodal kozik. Nie chciała by w tym zamroczeniu chorobą źle zrozumiał jej intencje. Nie po tym, co musiał przejść.
― Kiedy skończymy ― wyjęła zza paska różdżkę i obróciła ją w palcach z namysłem ― dam ci jeść, a potem spróbuj zasnąć. To powinno pomóc na ból głowy i całego ciała, na pewno też pomoże twojemu ciału rozpocząć bój z chorobą. ― Skierowała czubek różdżki na przemyte rany po więzach. ― Purus. ― Koniec różdżki zajaśniał blado i szybko zgasł, świadcząc o niedostatecznej koncentracji. Prima zacięła na moment wargi, odchrząknęła. ― Purus.
Tym razem zaklęcie zadziałało: podrażniona i opuchnięta tkanka na sekundę zwilgotniała, jakby przetarta środkiem odkażającym.
― Ferula. ― Magiczny bandaż wspomagający gojenie delikatnie oplótł przegub, tworząc tym samym odpowiednie środowisko do rozpoczęcia procesu gojenia. ― Chcesz jeszcze pić? ― Pytanie uleciało spomiędzy jej warg nim zdążyłaby się nad nim zastanowić. Oczywiście, że by chciał, odpowiedziała sobie sama i podniosła się ze stołka, by uzupełnić kubek kolejną porcją naparu.
― Pomogę ci jak umiem, ale uzdrawianie nigdy nie było moją główną dziedziną ― odezwała się po dłuższej chwili, przynosząc mu kolejną porcję naparu ― ale długo pracowałam w świętym Mungu, znam podstawy, a z pomocą księgi o ludzkiej anatomii będę mogła powiedzieć coś więcej o twoim stanie. Nie zmienia to jednak faktu ― kolejne długie spojrzenie znad okularów ― że dobrze będzie, jeśli w przyszłości obejrzy cię ktoś bardziej kompetentny. Wiesz już dokąd pójdziesz? Masz… masz w ogóle dokąd? ― Ostatnie pytanie było ciche, trochę nieśmiałe, jakby w połowie zwątpiła w jego słuszność. Ona nie miała dokąd pójść po ucieczce ze szmalcowniczego obozu, każdy wybór związany z rodziną wydawał się niesłuszny, odzywał się bólem we wnętrzu czaszki i na dnie złamanego serca.
|purus nieudany, purus udany, ferula udana
świeć nam żywym, świeć umarłym
Jego spojrzenie pociemniało, gdy stwierdziła, że niewiele jego ręce do odpadnięcia brakowało, powieki opadły na kilka chwil, poruszył palcami, każdym po kolei, od najmniejszego do kciuka, ledwie zauważalnie, ale jednak, mimo bólu ruszały się wciąż wszystkie. Nie widział martwicy, chyba, zmęczone ciało nie widziało dobrze. Panika na krótko zawładnęła jego ciałem, co ze sobą zrobi, jeśli oddać będzie musiał drugą rękę? Nauczył się nią zastępować odciętą, potrzebował jej.
- Nie mogę... jej stracić - wymamrotał, ciężko łapiąc powietrze, chwytając je w usta z wysiłkiem, poszukując w sercu i ciele pokładów sił, które zmobilizowałyby jego ciało do przetrwania. Na tym etapie trudno było stwierdzić, czy brak poczucia humoru wywoływał jego wątpliwy stan, czy też była to cecha całkiem wrodzona, ale w obu tych przypadkach do ostatniej posiadanej dłoni wydawał się bardzo mocno przywiązany. Drgnął, gdy dotknęła szmatką rany. Grdyka zatańczyła jak przy mdłościach, mięśnie szczęki napięły się widocznie, zęby nie miały się na czym zacisnąć. Klatka piersiowa poruszyła się głębiej i szybciej, zdradzając niespokojny oddech, lecz zgodnie z przewidywaniami Primy, nie poskarżył się ani słowem. Usta pozostały zamknięte, ale nie potrafił zdusić w sobie każdego westchnienia. Im cięższy zdawał się jego oddech, tym głośniejsze zdawały się próby jego wstrzymania lub spowolnienia. Nie krzyczał. Nie będzie krzyczeć. Próbował skoncentrować się na jej słowach, odciągnąć myśli. Kiwał głową, zgadzając się na wszystko, choć przecież nie pytała go wcale o zdanie. Był wdzięczny, nawet jeśli nie miał sposobności tego wyrazić, za wszystko, o czym mówiła. Porządny materiał łatwo się nie poddaje, nie. Nie poddaje. - To więcej... niż to... o co śmiałbym prosić - Nie czuł własnego smrodu już od dawna, ale przecież wiedział, w czym był wytarzany, jak dawno jego ubrania nie były prane i kiedy ostatnio czysty był on sam. Jeśli pójdzie do ludzi w tym stanie - jak obdartus, jak pijak i żebrak - prawdopodobnie nie zdoła nawet dotrzeć do domu. Podobało się, czy nie, wiedział, że trzeba to było zrobić. Chciałby móc jej odpowiedzieć, że nie chce nadużywać gościnności, ale jeśli jej nie nadużyje teraz, być może nie znajdzie jej już nigdzie. Zgiął kark za kolejnym dotknięciem rany, ukrywając przed nią bolesny grymas, którego nie potrafił dłużej wstrzymywać, palce pięści zacisnęły się nagle, gwałtownie. Pod dachem należącym do sojuszniczki Zakonu mógł poczuć się bezpiecznie po raz pierwszy od kilkunastu miesięcy, utrzymująca go przez cały ten czas przy życiu adrenalina powoli zaczynała opadać, wystawiając ciało jako wrażliwsze na bodźce.
Wizja bliskości cudzej ręki z nożem tuż przy jego boku nie napawała go entuzjazmem, ale wiedział, że nie zdoła poruszyć teraz ramionami, przeszedł do niej długą drogę ciemnym lasem i opadał z sił. Trafił w odpowiednie miejsce, pod pieczę kobiety, którą mu opisywano. Była po ich stronie. Mógł jej zaufać, powtarzał sam sobie, powtarzał w myślach jak zaklęty. Wzrok utkwiony miał w ostrzu - i wyglądał, jakby patrzył na pełznącą w jego kierunku żmiję. Nie miał już nałożonych więzów, lecz po tak długim czasie łatwo było przyzwyczaić się do ich istnienia. Nie chciał tego ostrza bliska ciała, ale musiał jej zaufać.
- Tnij - odpowiedział krótko, zdecydowanie, na wydechu, bo słowo to, choć oszczędne, nie przyszło mu bynajmniej łatwo. O koszulę dbać nie musiał, i tak była podarta, a tego brudu nie dopiorą nawet najzdolniejsze ręce. Rozbiegane spojrzenie zdradzało dyskomfort, ale nie zamierzał się skarżyć. - Dziękuję - powtórzył, gdy obiecała mu posiłek i spokojny sen, była dla niego więcej niż uprzejma. Nie jadł posiłku przy stole od kilkunastu miesięcy. Nie spał spokojnie, w bezpiecznym schronieniu, od kilkunastu miesięcy. Zamknął oczy, bo dopiero te słowa pozwoliły mu uzmysłowić sobie - że to już był koniec. Że ta okrutna tułaczka, zagubienie w czasoprzestrzeni, codzienna walka o życie, już się zakończyły. Że był wolny. Musiał już tylko odzyskać władzę nad własnym ciałem. Jak zahipnotyzowany przyglądał się bandażowi łagodnie owijającemu się wokół przegubu jego dłoni. Był czysty. Był czysty i sprawi, że przestanie podrażniać tę ranę każdym jej dotknięciem. Nie chciał tracić dłoni, ale z bólu miał ochotę ją sobie odgryźć.
Kiwnął głową na zadane pytanie - niepewnie, bo nie chciał sprawiać jej zachodu większego, niż już sprawił. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego niezapowiedziana obecność rzeczywiście była kłopotem i to niemałym, bo wymagającym sporej ilości wolnego czasu. Przejął od niej naczynie z naparem, powoli oplatając je zabandażowanymi palcami dłoni, świeżo oczyszczona rana jeszcze paliła, nie było mu łatwo pochwycić kubek.
- Jak... mogę się odwdzięczyć? - spytał, jakby już teraz mógł być do tego zdolnym. Nie miał przy sobie pieniędzy, nie sądził, by pomyślała inaczej. Waluta przysług teraz mogła okazać się cenniejsza od złota, ale na to potrzebował czasu. Stała po ich stronie, więc ufał, że poczeka. - Znajdę kogoś... jak tylko... dostanę się do miasta - odparł, przyjmując jej słowa. Nie postawi go całkiem na nogi, ale zachowa go przy życiu. Miał nadzieję, że na tyle długo, by mógł dostać się w odpowiednie miejsce. Drgnął, gdy spytała, czy miał dokąd. Przez chwilę milczał - a po czasie kiwnął głową. Jego rodzinny dom powinien stać tam, gdzie stał, Kieran powiedziałby mu, gdyby było inaczej. Nie myślał o tym, że mógłby narazić rodzinę, bo cała jego rodzina - zdrajcy krwi - byli obiektem nienawiści wroga. Jeśli będzie przy nich, nie ściągnie na nich większego niebezpieczeństwa od tego, które i tak im groziło. Ale pomoże ich chronić. - Jestem... - byłem? - aurorem - odpowiedział, porzucając rozmyślania o rodzinie. Wahanie odbiło się w jego głosie, ale przecież ze wszystkiego wyciągnął go jego przełożony. - Muszę dotrzeć... do moich ludzi. Słyszałem, że... gromadzą się... w Plymouth - Uniósł ku niej spojrzenie, szukając potwierdzenia. To w pierwszej kolejności, to było teraz najważniejsze. Zdać raport ze wszystkiego, co się stało i wrócić do obowiązków. Nim rozstali się w drodze z Kieranem, wskazał mu cel podróży. - Moja rodzina... mieszka niedaleko - Nie przypuszczałby, że jego rodzinne Devon zyska taką sławę. Bał się, co zobaczy na miejscu. - Ale... to kawał drogi stąd, a ja... nie mam różdżki. - Nie mógł, nie był w stanie się teleportować. - Święto lata... wciąż trwa? W... Weymouth - spytał, kupcy ciągnęli tam zawsze z całego kraju. Podobno trwało zawieszenie broni, drogi powinny być bezpieczne. Raczej nie dla niego, ale jeśli wyruszy z kupcami, powinien dotrzeć na miejsce. - Jak... daleko... stąd - Coś zakuło go w piersi, znów skracając oddech - znajduje się... większe miasto? - Najpierw musiał tych kupców znaleźć - i to razem z karawaną gotową do drogi. Mówił powoli, bo trudno było mu wziąć dech, słuchanie go wymagało cierpliwości. Uniósł naczynie, czerpiąc z niego kolejny łyk naparu, pierwsze pragnienie zostało ugaszone, pił już mniej łapczywie, ale wciąż zachłannie. Był odwodniony, zdradzały to tak odruchy, jak szorstkość skóry.
- Nie mogę... jej stracić - wymamrotał, ciężko łapiąc powietrze, chwytając je w usta z wysiłkiem, poszukując w sercu i ciele pokładów sił, które zmobilizowałyby jego ciało do przetrwania. Na tym etapie trudno było stwierdzić, czy brak poczucia humoru wywoływał jego wątpliwy stan, czy też była to cecha całkiem wrodzona, ale w obu tych przypadkach do ostatniej posiadanej dłoni wydawał się bardzo mocno przywiązany. Drgnął, gdy dotknęła szmatką rany. Grdyka zatańczyła jak przy mdłościach, mięśnie szczęki napięły się widocznie, zęby nie miały się na czym zacisnąć. Klatka piersiowa poruszyła się głębiej i szybciej, zdradzając niespokojny oddech, lecz zgodnie z przewidywaniami Primy, nie poskarżył się ani słowem. Usta pozostały zamknięte, ale nie potrafił zdusić w sobie każdego westchnienia. Im cięższy zdawał się jego oddech, tym głośniejsze zdawały się próby jego wstrzymania lub spowolnienia. Nie krzyczał. Nie będzie krzyczeć. Próbował skoncentrować się na jej słowach, odciągnąć myśli. Kiwał głową, zgadzając się na wszystko, choć przecież nie pytała go wcale o zdanie. Był wdzięczny, nawet jeśli nie miał sposobności tego wyrazić, za wszystko, o czym mówiła. Porządny materiał łatwo się nie poddaje, nie. Nie poddaje. - To więcej... niż to... o co śmiałbym prosić - Nie czuł własnego smrodu już od dawna, ale przecież wiedział, w czym był wytarzany, jak dawno jego ubrania nie były prane i kiedy ostatnio czysty był on sam. Jeśli pójdzie do ludzi w tym stanie - jak obdartus, jak pijak i żebrak - prawdopodobnie nie zdoła nawet dotrzeć do domu. Podobało się, czy nie, wiedział, że trzeba to było zrobić. Chciałby móc jej odpowiedzieć, że nie chce nadużywać gościnności, ale jeśli jej nie nadużyje teraz, być może nie znajdzie jej już nigdzie. Zgiął kark za kolejnym dotknięciem rany, ukrywając przed nią bolesny grymas, którego nie potrafił dłużej wstrzymywać, palce pięści zacisnęły się nagle, gwałtownie. Pod dachem należącym do sojuszniczki Zakonu mógł poczuć się bezpiecznie po raz pierwszy od kilkunastu miesięcy, utrzymująca go przez cały ten czas przy życiu adrenalina powoli zaczynała opadać, wystawiając ciało jako wrażliwsze na bodźce.
Wizja bliskości cudzej ręki z nożem tuż przy jego boku nie napawała go entuzjazmem, ale wiedział, że nie zdoła poruszyć teraz ramionami, przeszedł do niej długą drogę ciemnym lasem i opadał z sił. Trafił w odpowiednie miejsce, pod pieczę kobiety, którą mu opisywano. Była po ich stronie. Mógł jej zaufać, powtarzał sam sobie, powtarzał w myślach jak zaklęty. Wzrok utkwiony miał w ostrzu - i wyglądał, jakby patrzył na pełznącą w jego kierunku żmiję. Nie miał już nałożonych więzów, lecz po tak długim czasie łatwo było przyzwyczaić się do ich istnienia. Nie chciał tego ostrza bliska ciała, ale musiał jej zaufać.
- Tnij - odpowiedział krótko, zdecydowanie, na wydechu, bo słowo to, choć oszczędne, nie przyszło mu bynajmniej łatwo. O koszulę dbać nie musiał, i tak była podarta, a tego brudu nie dopiorą nawet najzdolniejsze ręce. Rozbiegane spojrzenie zdradzało dyskomfort, ale nie zamierzał się skarżyć. - Dziękuję - powtórzył, gdy obiecała mu posiłek i spokojny sen, była dla niego więcej niż uprzejma. Nie jadł posiłku przy stole od kilkunastu miesięcy. Nie spał spokojnie, w bezpiecznym schronieniu, od kilkunastu miesięcy. Zamknął oczy, bo dopiero te słowa pozwoliły mu uzmysłowić sobie - że to już był koniec. Że ta okrutna tułaczka, zagubienie w czasoprzestrzeni, codzienna walka o życie, już się zakończyły. Że był wolny. Musiał już tylko odzyskać władzę nad własnym ciałem. Jak zahipnotyzowany przyglądał się bandażowi łagodnie owijającemu się wokół przegubu jego dłoni. Był czysty. Był czysty i sprawi, że przestanie podrażniać tę ranę każdym jej dotknięciem. Nie chciał tracić dłoni, ale z bólu miał ochotę ją sobie odgryźć.
Kiwnął głową na zadane pytanie - niepewnie, bo nie chciał sprawiać jej zachodu większego, niż już sprawił. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego niezapowiedziana obecność rzeczywiście była kłopotem i to niemałym, bo wymagającym sporej ilości wolnego czasu. Przejął od niej naczynie z naparem, powoli oplatając je zabandażowanymi palcami dłoni, świeżo oczyszczona rana jeszcze paliła, nie było mu łatwo pochwycić kubek.
- Jak... mogę się odwdzięczyć? - spytał, jakby już teraz mógł być do tego zdolnym. Nie miał przy sobie pieniędzy, nie sądził, by pomyślała inaczej. Waluta przysług teraz mogła okazać się cenniejsza od złota, ale na to potrzebował czasu. Stała po ich stronie, więc ufał, że poczeka. - Znajdę kogoś... jak tylko... dostanę się do miasta - odparł, przyjmując jej słowa. Nie postawi go całkiem na nogi, ale zachowa go przy życiu. Miał nadzieję, że na tyle długo, by mógł dostać się w odpowiednie miejsce. Drgnął, gdy spytała, czy miał dokąd. Przez chwilę milczał - a po czasie kiwnął głową. Jego rodzinny dom powinien stać tam, gdzie stał, Kieran powiedziałby mu, gdyby było inaczej. Nie myślał o tym, że mógłby narazić rodzinę, bo cała jego rodzina - zdrajcy krwi - byli obiektem nienawiści wroga. Jeśli będzie przy nich, nie ściągnie na nich większego niebezpieczeństwa od tego, które i tak im groziło. Ale pomoże ich chronić. - Jestem... - byłem? - aurorem - odpowiedział, porzucając rozmyślania o rodzinie. Wahanie odbiło się w jego głosie, ale przecież ze wszystkiego wyciągnął go jego przełożony. - Muszę dotrzeć... do moich ludzi. Słyszałem, że... gromadzą się... w Plymouth - Uniósł ku niej spojrzenie, szukając potwierdzenia. To w pierwszej kolejności, to było teraz najważniejsze. Zdać raport ze wszystkiego, co się stało i wrócić do obowiązków. Nim rozstali się w drodze z Kieranem, wskazał mu cel podróży. - Moja rodzina... mieszka niedaleko - Nie przypuszczałby, że jego rodzinne Devon zyska taką sławę. Bał się, co zobaczy na miejscu. - Ale... to kawał drogi stąd, a ja... nie mam różdżki. - Nie mógł, nie był w stanie się teleportować. - Święto lata... wciąż trwa? W... Weymouth - spytał, kupcy ciągnęli tam zawsze z całego kraju. Podobno trwało zawieszenie broni, drogi powinny być bezpieczne. Raczej nie dla niego, ale jeśli wyruszy z kupcami, powinien dotrzeć na miejsce. - Jak... daleko... stąd - Coś zakuło go w piersi, znów skracając oddech - znajduje się... większe miasto? - Najpierw musiał tych kupców znaleźć - i to razem z karawaną gotową do drogi. Mówił powoli, bo trudno było mu wziąć dech, słuchanie go wymagało cierpliwości. Uniósł naczynie, czerpiąc z niego kolejny łyk naparu, pierwsze pragnienie zostało ugaszone, pił już mniej łapczywie, ale wciąż zachłannie. Był odwodniony, zdradzały to tak odruchy, jak szorstkość skóry.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
W chacie nikt by go nie ocenił za krzyk bólu, zduszony jęk, czy nawet łzy. Czaszka milczała jak zaklęta od dłuższego czasu, zatem żaden kąśliwy komentarz nie przetoczył się przez jej myśli, a ona sama nie miała w zwyczaju piętnować cudzego zachowania. Tłumienie w sobie odczuć – pozytywnych lub negatywnych – wydawało jej się jednak złym podejściem, bo czasami ból był przecież tak silny, że rozsadzał czaszkę i gdyby nie znalazł ujścia przez gardło i usta, zapewne dokonałby dzieła zniszczenia.
Chciała mu powiedzieć: “Krzycz, Brendan. Cokolwiek w sobie dusisz – czas się tego pozbyć”, ale nie wydała z siebie choćby najmniejszego dźwięku. Potrafiła rozpoznać dumę, niechęć do okazania słabości. Już i tak musiał się czuć parszywie z myślą, że był od kogoś tak zależny. Nie zamierzała mu tego utrudniać bardziej niż było to absolutnie konieczne.
– To mniej niż chciałabym ci dać – odparła ciepłym tonem w kontrze i uśmiechnęła się. Spojrzenie wiedźmy nieznacznie uniosło się ku górze, w stronę posklejanych strąków, które kiedyś na pewno były ładnymi włosami. – Ale czasy są takie, jakie są, a moje możliwości raczej skromne – dodała ciszej, odrobinę zażenowana tym, co posiada w chacie. Wspomagałą sojuszników i sam Zakon nie raz i nie dwa, ale nigdy wcześniej nie trafił do niej przypadek tak ciężki i tak wymagający pod kątem uzdrowicielskim. Niemal czuła, jak wstyd zaciska wąską pętlę na jej gardle, a spędzone lata w Mungu nagle wydają się niewystarczające. Gdyby tylko wcześniej zainteresowała się uzdrawianiem, gdyby tylko…
– Bardzo jesteś przywiązany do swojej czupryny? – zagadnęła, siląc się na lekki ton. – Sądząc po jej stanie, zapewne masz tam pełno nieciekawego robactwa. Swędzi cię tam skóra? Czujesz takie napięcie, jakby była pokryta niezliczoną ilością drobnych ran? – Mówiła dalej, dzieląc uwagę pomiędzy opatrywaną rękę, a twarz swojego kompana. Uważne spojrzenie poświęcone ostrzu wcale jej nie umknęło, a zacięta mina nie dziwiła. Co mogłaby zrobić by mu to ułatwić? Jak osłodzić oddanie kontroli?
Prima przygryzła policzek od wewnętrznej strony i poprawiła okulary. Niewiele dało się w materii psychicznej zrobić. Jej gość potrzebował czasu, bo to czas – nie żaden eliksir i nie żaden uzdrowiciel – będzie jego najlepszym sprzymierzeńcem, opiekunem, który pozwoli zasklepić rany duszy i dumy.
– Obetnę cię, jak skończę oglądać bok i plecy. – Spokojnym, płynnym ruchem sięgnęła po kozik i krótkim gestem wskazała mu, by obrócił się nieco na stołku, tak, by mógł na nią otwarcie spojrzeć. – Zacznę ciąć koszulę od frontu. – Znów: nie pytanie, nie propozycja, a krótkie stwierdzenie faktu. – Potem spróbuję ci ją zdjąć, ale jeśli będzie gdzieś przyklejona do skóry, to być może nóż pojawi się ponownie. Gotowy? – Uniosła spojrzenie znad okularów, odszukała jego wzrok, by tam doszukać się potwierdzenia. Chciała, żeby patrzył. Żeby wiedział. Świadoma część jego jestestwa zapewne nie uczyniłaby jej krzywdy, ale nabyte w niewoli odruchu pozostawały często poza kontrolą, a człowiek sam siebie nie poznawał. Prima pamiętała, dość boleśnie, jak paranoicznie i agresywnie reagowała jeszcze niespełna rok temu na każde trzaśnięcie gałązki, albo spojrzenie mężczyzny zawieszone na jej sylwetce na dłużej niż krótką chwilę. Pamiętała także, jak bardzo się wycofała by poradzić sobie z własnymi demonami, wynaleźć na nie sposób. Nie było jej z nim w obozie, ale wiedziała co mu zrobili. I wiedziała, czego się spodziewać.
– Uwaga, zaczynam. – Ostrze błysnęło leniwie w świetle wschodzącego słońca, na moment spowiło się złotą łuną, a po chwili zgasło, wsunięte za brudny i klejący materiał koszuli. Prima drugą dłonią złapała materiał nad nożem, naprężyła go, by prościej było rozciąć tkaninę i w ten sposób schodziła powoli w dół. Materiał nie był zbyt oporny, poddawał się łatwo, więc gdy dotarła w okolice mostka, po prostu odłożyła kozik na bok i przysunęła się bliżej, by część koszuli po prostu rozedrzeć palcami. Ostrożnie i powoli, tak by nie urazić żadnej z ran. Ostrożnie i powoli, tak by nie musiał skupiać całej energii na trzymaniu nerwów na wodzy.
Gdy puściły ostatnie szwy, Prima podniosła się ze stołka i zaczęła powoli zsuwać z niego materiał (a może raczej to, co z niego zostało). Szmatę cisnęła na bok, do wiadra w którym zazwyczaj wynosiła odpadki na schowany w cieniu sosen kompostownik.
Ciche, zdławione westchnienie samo uleciało jej z ust, gdy mogła mu się otwarcie przyjrzeć. To, jak bardzo był obity i chudy przeszło nawet jej najśmielsze założenia, przerosło to, co sama widywała w lustrze w pierwszych dniach od odnalezienia chaty swojej przybranej matki.
– Zdecydowanie potrzeba ci czegoś sytego, cny rycerzu – mruknęła, bardziej do siebie niż do niego i zaraz sięgnęła po miskę z wodą i szmatkę, by pracą zakryć swoje oszołomienie widokiem. Przyklęknęła na podłodze tuż obok, zanurzyła materiał w wodzie. – Przemyję ci trochę plecy, nie jestem w stanie nic dostrzec.
Woda, wciąż ciepła, spłynęła po brudnej skórze, gdy przesunęła szmatką po raz pierwszy. Warstwa brudu, krwi i Merlin wie czego jeszcze niechętnie się poddawała, zatem Prima zmieniła taktykę. Zamiast łagodnych pociągnięć szmatką – krótki moment dociśnięcia do skóry w najłagodniejszy możliwy sposób, by nieco rozpuścić oblepiającą skórę maź, a dopiero potem przetarcie.
– Masz masę sińców, to na pewno – powiedziała po dłuższej chwili skupionego milczenia. – Ale rany… ach, jest. – Kolejne pociągnięcie szmatką ujawniło rozdartą, pękniętą skórę. Jakby pod nią zebrało się tyle płynu, że w końcu nie wytrzymała przy kolejnym kopnięciu. Prima poprawiła okulary, opadła na chwilę na czworaka, by dosięgnąć stojącego nieopodal stołka na którym zostawiła różdżkę.
– Purus. – Mlecznobiała mgiełka wydobyła się z różdżki nad wyraz lekko i osiadła na skórze, zwilżyła powierzchnię rany i odkaziła ją. – Ferula – dodała od razu i przeszła do dalszych oględzin, z każdym napotkanym zranieniem postępując w ten sam sposób.
– Nie myśl teraz o przysługach, cny rycerzu. Nie czas na to – odparła łagodnie i przeszła do oglądania barków i karku. Różdżka trafiła za pasek. Czego mogłaby zażądać od kogoś, kto ledwo mówił? Poza przysługą nic nie przychodziło jej na myśl, choć zaraz, jakby w kontrze, przypomniała sobie ten moment, gdy w milczeniu znosił odkażanie najgorszej rany, gdy dumnie nie chciał nic po sobie pokazać. Honor zapewne nie pozwoli mu przyjąć pomocy bezinteresownej, żyła na tym świecie wystarczająco długo, by domyślać się podobnych rzeczy.
– Kiedy odzyskasz siły, mógłbyś mi pomóc w odebraniu mojej owcy od pewnego nieuczciwego handlarza – zaczęła powoli, dzieląc się widmem niedawnej straty. Hermenegilda była dla niej jak członek rodziny, a bez znajomego beczenia w obejściu było jakoś… nienaturalnie cicho i smutno. – Sprzedałam ją, by mieć pieniądze na mąkę, ale – Prima westchnęła boleśnie – nie jestem zbyt zorientowana w cenach za żywy towar. Wiem jak wycenić swoje eliksiry, wiem jak wycenić wiedzę o niebie. Ale owcę? – Pokręciła głową, miedziany warkocz zakołysał się. – Oddałam ją za ułamek ceny, jak się ostatnio okazało. A teraz, gdy chciałam ją odzyskać za tę samą kwotę, okazało się, że jej wartość zdecydowanie przekracza moje możliwości. Zresztą, handlarz ani myśli ze mną o tym rozmawiać, dobił wedle swego uznania świetnego targu i o, masz babo placek, radź sobie.
Na barkach i ramionach znalazła tylko kolejną porcję otarć i sińców. Odeszła od niego na moment, uprzednio sięgając po misę z brudną wodą i wylała ją przez okno, uzupełniła świeżą. Szmatkę porządnie przepłukała, potem przejrzała zawartość dwóch szafek i komody w poszukiwaniu swoich nożyc do strzyżenia owiec. Były trochę nieporęczne, ale za to diabelnie ostre.
– Aurorem? – Obejrzała się na niego przez ramię. – Nie wiem czy pocieszy cię ta myśl, ale odwiedzają mnie czasem czarodzieje właśnie tej profesji. Część z nich mogłabym nawet nazwać przyjaciółmi. – Uśmiechnęła się i wróciła do przetrząsania szuflady. – Tak, to prawda. Plymouth stanowi centrum, tam skupiają się wszystkie siły. Są aurorzy, są ludzie od zaopatrzenia, których nazywają Niuchaczami. Są też bojowe jednostki zwane Hipogryfami. Podobno są także spece od informacji, ale żeby dowiedzieć się o nich czegokolwiek to ho-ho – pokręciła głową – no i w sumie to lepiej chyba nie wiedzieć, prawda? Im mniej człowiek wie, tym lepiej śpi – dokończyła z cichym “aha!” rzuconym gdzieś w międzyczasie. W dłoni zalśniły nożyce, Prima ciachnęła nimi powietrze raz czy dwa, wypełniając izbę znajomym zgrzytem ostrzy.
– Jeśli chcesz, mogę napisać do twojej rodziny. Albo do aurorów. Oszczędzi ci to nieco kłopotu, hm? Dybuk – skinęła nożycami w stronę milczącego kruka siedzącego na górnej szafce za jego plecami – zaniesie wiadomość.
Wróciła do niego z narzędziem do strzyżenia, miską wody i szmatką przewieszoną przez ramię; zmarszczyła nieznacznie brwi, gdy wyznał, że nie ma różdżki.
– Och, to niedobrze, niedobrze… – mruknęła pod nosem i odstawiła misę na stół. – Las jest niespokojny, odkąd na niebie wisi ta przeklęta kometa. Gdy wydobrzejesz, poprowadzę cię bezpieczną ścieżką do mojego przyjaciela. Mieszka za rzeką, zaopatruję się u niego w rzadsze ingrediencje, można mu zaufać. Może akurat będzie miał świstoklik do miasta, a jeśli nie, to we dwójkę odprowadzimy cię na skraj lasu. Stamtąd musisz udać się na północ, będzie z dzień drogi piechotą, do miasteczka Wexton. Nie jest to metropolia, nie jest to coś na kształt Lancaster, ale na pewno znajdziesz tam to, czego szukasz. – Zmarszczyła krótko brwi, coś sobie przypominając. – Mam miotłę, jeśli będziesz się czuć na siłach, to mogę ci ją pożyczyć. Dotrzesz tam szybciej i bezpieczniej.
Znów zgrzytnęła nożycami i z miną pełną powątpienia złapała jeden z okrwawionych strąków w dwa palce, uniosła nieznacznie.
– Święto lata nadal trwa, tak. Jest bezpieczniej odkąd wynegocjowano rozejm, ale… – wzruszyła ramionami – sam wiesz, jak jest. Nie wszyscy mają interes w zawieszeniu broni. Bandyci nie śpią.
Ciach.
|purus i ferula (udane oba)
Chciała mu powiedzieć: “Krzycz, Brendan. Cokolwiek w sobie dusisz – czas się tego pozbyć”, ale nie wydała z siebie choćby najmniejszego dźwięku. Potrafiła rozpoznać dumę, niechęć do okazania słabości. Już i tak musiał się czuć parszywie z myślą, że był od kogoś tak zależny. Nie zamierzała mu tego utrudniać bardziej niż było to absolutnie konieczne.
– To mniej niż chciałabym ci dać – odparła ciepłym tonem w kontrze i uśmiechnęła się. Spojrzenie wiedźmy nieznacznie uniosło się ku górze, w stronę posklejanych strąków, które kiedyś na pewno były ładnymi włosami. – Ale czasy są takie, jakie są, a moje możliwości raczej skromne – dodała ciszej, odrobinę zażenowana tym, co posiada w chacie. Wspomagałą sojuszników i sam Zakon nie raz i nie dwa, ale nigdy wcześniej nie trafił do niej przypadek tak ciężki i tak wymagający pod kątem uzdrowicielskim. Niemal czuła, jak wstyd zaciska wąską pętlę na jej gardle, a spędzone lata w Mungu nagle wydają się niewystarczające. Gdyby tylko wcześniej zainteresowała się uzdrawianiem, gdyby tylko…
– Bardzo jesteś przywiązany do swojej czupryny? – zagadnęła, siląc się na lekki ton. – Sądząc po jej stanie, zapewne masz tam pełno nieciekawego robactwa. Swędzi cię tam skóra? Czujesz takie napięcie, jakby była pokryta niezliczoną ilością drobnych ran? – Mówiła dalej, dzieląc uwagę pomiędzy opatrywaną rękę, a twarz swojego kompana. Uważne spojrzenie poświęcone ostrzu wcale jej nie umknęło, a zacięta mina nie dziwiła. Co mogłaby zrobić by mu to ułatwić? Jak osłodzić oddanie kontroli?
Prima przygryzła policzek od wewnętrznej strony i poprawiła okulary. Niewiele dało się w materii psychicznej zrobić. Jej gość potrzebował czasu, bo to czas – nie żaden eliksir i nie żaden uzdrowiciel – będzie jego najlepszym sprzymierzeńcem, opiekunem, który pozwoli zasklepić rany duszy i dumy.
– Obetnę cię, jak skończę oglądać bok i plecy. – Spokojnym, płynnym ruchem sięgnęła po kozik i krótkim gestem wskazała mu, by obrócił się nieco na stołku, tak, by mógł na nią otwarcie spojrzeć. – Zacznę ciąć koszulę od frontu. – Znów: nie pytanie, nie propozycja, a krótkie stwierdzenie faktu. – Potem spróbuję ci ją zdjąć, ale jeśli będzie gdzieś przyklejona do skóry, to być może nóż pojawi się ponownie. Gotowy? – Uniosła spojrzenie znad okularów, odszukała jego wzrok, by tam doszukać się potwierdzenia. Chciała, żeby patrzył. Żeby wiedział. Świadoma część jego jestestwa zapewne nie uczyniłaby jej krzywdy, ale nabyte w niewoli odruchu pozostawały często poza kontrolą, a człowiek sam siebie nie poznawał. Prima pamiętała, dość boleśnie, jak paranoicznie i agresywnie reagowała jeszcze niespełna rok temu na każde trzaśnięcie gałązki, albo spojrzenie mężczyzny zawieszone na jej sylwetce na dłużej niż krótką chwilę. Pamiętała także, jak bardzo się wycofała by poradzić sobie z własnymi demonami, wynaleźć na nie sposób. Nie było jej z nim w obozie, ale wiedziała co mu zrobili. I wiedziała, czego się spodziewać.
– Uwaga, zaczynam. – Ostrze błysnęło leniwie w świetle wschodzącego słońca, na moment spowiło się złotą łuną, a po chwili zgasło, wsunięte za brudny i klejący materiał koszuli. Prima drugą dłonią złapała materiał nad nożem, naprężyła go, by prościej było rozciąć tkaninę i w ten sposób schodziła powoli w dół. Materiał nie był zbyt oporny, poddawał się łatwo, więc gdy dotarła w okolice mostka, po prostu odłożyła kozik na bok i przysunęła się bliżej, by część koszuli po prostu rozedrzeć palcami. Ostrożnie i powoli, tak by nie urazić żadnej z ran. Ostrożnie i powoli, tak by nie musiał skupiać całej energii na trzymaniu nerwów na wodzy.
Gdy puściły ostatnie szwy, Prima podniosła się ze stołka i zaczęła powoli zsuwać z niego materiał (a może raczej to, co z niego zostało). Szmatę cisnęła na bok, do wiadra w którym zazwyczaj wynosiła odpadki na schowany w cieniu sosen kompostownik.
Ciche, zdławione westchnienie samo uleciało jej z ust, gdy mogła mu się otwarcie przyjrzeć. To, jak bardzo był obity i chudy przeszło nawet jej najśmielsze założenia, przerosło to, co sama widywała w lustrze w pierwszych dniach od odnalezienia chaty swojej przybranej matki.
– Zdecydowanie potrzeba ci czegoś sytego, cny rycerzu – mruknęła, bardziej do siebie niż do niego i zaraz sięgnęła po miskę z wodą i szmatkę, by pracą zakryć swoje oszołomienie widokiem. Przyklęknęła na podłodze tuż obok, zanurzyła materiał w wodzie. – Przemyję ci trochę plecy, nie jestem w stanie nic dostrzec.
Woda, wciąż ciepła, spłynęła po brudnej skórze, gdy przesunęła szmatką po raz pierwszy. Warstwa brudu, krwi i Merlin wie czego jeszcze niechętnie się poddawała, zatem Prima zmieniła taktykę. Zamiast łagodnych pociągnięć szmatką – krótki moment dociśnięcia do skóry w najłagodniejszy możliwy sposób, by nieco rozpuścić oblepiającą skórę maź, a dopiero potem przetarcie.
– Masz masę sińców, to na pewno – powiedziała po dłuższej chwili skupionego milczenia. – Ale rany… ach, jest. – Kolejne pociągnięcie szmatką ujawniło rozdartą, pękniętą skórę. Jakby pod nią zebrało się tyle płynu, że w końcu nie wytrzymała przy kolejnym kopnięciu. Prima poprawiła okulary, opadła na chwilę na czworaka, by dosięgnąć stojącego nieopodal stołka na którym zostawiła różdżkę.
– Purus. – Mlecznobiała mgiełka wydobyła się z różdżki nad wyraz lekko i osiadła na skórze, zwilżyła powierzchnię rany i odkaziła ją. – Ferula – dodała od razu i przeszła do dalszych oględzin, z każdym napotkanym zranieniem postępując w ten sam sposób.
– Nie myśl teraz o przysługach, cny rycerzu. Nie czas na to – odparła łagodnie i przeszła do oglądania barków i karku. Różdżka trafiła za pasek. Czego mogłaby zażądać od kogoś, kto ledwo mówił? Poza przysługą nic nie przychodziło jej na myśl, choć zaraz, jakby w kontrze, przypomniała sobie ten moment, gdy w milczeniu znosił odkażanie najgorszej rany, gdy dumnie nie chciał nic po sobie pokazać. Honor zapewne nie pozwoli mu przyjąć pomocy bezinteresownej, żyła na tym świecie wystarczająco długo, by domyślać się podobnych rzeczy.
– Kiedy odzyskasz siły, mógłbyś mi pomóc w odebraniu mojej owcy od pewnego nieuczciwego handlarza – zaczęła powoli, dzieląc się widmem niedawnej straty. Hermenegilda była dla niej jak członek rodziny, a bez znajomego beczenia w obejściu było jakoś… nienaturalnie cicho i smutno. – Sprzedałam ją, by mieć pieniądze na mąkę, ale – Prima westchnęła boleśnie – nie jestem zbyt zorientowana w cenach za żywy towar. Wiem jak wycenić swoje eliksiry, wiem jak wycenić wiedzę o niebie. Ale owcę? – Pokręciła głową, miedziany warkocz zakołysał się. – Oddałam ją za ułamek ceny, jak się ostatnio okazało. A teraz, gdy chciałam ją odzyskać za tę samą kwotę, okazało się, że jej wartość zdecydowanie przekracza moje możliwości. Zresztą, handlarz ani myśli ze mną o tym rozmawiać, dobił wedle swego uznania świetnego targu i o, masz babo placek, radź sobie.
Na barkach i ramionach znalazła tylko kolejną porcję otarć i sińców. Odeszła od niego na moment, uprzednio sięgając po misę z brudną wodą i wylała ją przez okno, uzupełniła świeżą. Szmatkę porządnie przepłukała, potem przejrzała zawartość dwóch szafek i komody w poszukiwaniu swoich nożyc do strzyżenia owiec. Były trochę nieporęczne, ale za to diabelnie ostre.
– Aurorem? – Obejrzała się na niego przez ramię. – Nie wiem czy pocieszy cię ta myśl, ale odwiedzają mnie czasem czarodzieje właśnie tej profesji. Część z nich mogłabym nawet nazwać przyjaciółmi. – Uśmiechnęła się i wróciła do przetrząsania szuflady. – Tak, to prawda. Plymouth stanowi centrum, tam skupiają się wszystkie siły. Są aurorzy, są ludzie od zaopatrzenia, których nazywają Niuchaczami. Są też bojowe jednostki zwane Hipogryfami. Podobno są także spece od informacji, ale żeby dowiedzieć się o nich czegokolwiek to ho-ho – pokręciła głową – no i w sumie to lepiej chyba nie wiedzieć, prawda? Im mniej człowiek wie, tym lepiej śpi – dokończyła z cichym “aha!” rzuconym gdzieś w międzyczasie. W dłoni zalśniły nożyce, Prima ciachnęła nimi powietrze raz czy dwa, wypełniając izbę znajomym zgrzytem ostrzy.
– Jeśli chcesz, mogę napisać do twojej rodziny. Albo do aurorów. Oszczędzi ci to nieco kłopotu, hm? Dybuk – skinęła nożycami w stronę milczącego kruka siedzącego na górnej szafce za jego plecami – zaniesie wiadomość.
Wróciła do niego z narzędziem do strzyżenia, miską wody i szmatką przewieszoną przez ramię; zmarszczyła nieznacznie brwi, gdy wyznał, że nie ma różdżki.
– Och, to niedobrze, niedobrze… – mruknęła pod nosem i odstawiła misę na stół. – Las jest niespokojny, odkąd na niebie wisi ta przeklęta kometa. Gdy wydobrzejesz, poprowadzę cię bezpieczną ścieżką do mojego przyjaciela. Mieszka za rzeką, zaopatruję się u niego w rzadsze ingrediencje, można mu zaufać. Może akurat będzie miał świstoklik do miasta, a jeśli nie, to we dwójkę odprowadzimy cię na skraj lasu. Stamtąd musisz udać się na północ, będzie z dzień drogi piechotą, do miasteczka Wexton. Nie jest to metropolia, nie jest to coś na kształt Lancaster, ale na pewno znajdziesz tam to, czego szukasz. – Zmarszczyła krótko brwi, coś sobie przypominając. – Mam miotłę, jeśli będziesz się czuć na siłach, to mogę ci ją pożyczyć. Dotrzesz tam szybciej i bezpieczniej.
Znów zgrzytnęła nożycami i z miną pełną powątpienia złapała jeden z okrwawionych strąków w dwa palce, uniosła nieznacznie.
– Święto lata nadal trwa, tak. Jest bezpieczniej odkąd wynegocjowano rozejm, ale… – wzruszyła ramionami – sam wiesz, jak jest. Nie wszyscy mają interes w zawieszeniu broni. Bandyci nie śpią.
Ciach.
|purus i ferula (udane oba)
świeć nam żywym, świeć umarłym
Ciepły ton jej głosu szedł w parze ze słowami, miał ogromne szczęście, że mógł tu na nią trafić, że do niej go odesłano. Umniejszała swoim zdolnościom, ale pośrodku niczego nie spodziewał się otrzymać nawet szczątkowej pomocy, bez niej, był pewien, nie przedostałby się do miasta przytomny. Każdy jeden krok wymagał od niego olbrzymich pokładów sił. Był jej wdzięczny za okazaną dobroć i otwartość, z jaką go przyjęła. Miała rację, czasy były trudne i właśnie dlatego niewielu miało odwagę witać w ten sposób obcych - nie zaskoczony, bo tym, którzy wspierali ideę feniksa, odwaga nie była nigdy obca. Odchudzone mięśnie przedramienia trwały w napięciu, gdy dojmujący ból przechodził kolejnym spazmem, przez rękę, przez ciało, do serca, do głowy. Nie od początku żył w niewoli w bólu, ale ostatnie tygodnie zbliżał się do krawędzi tego, co człowiek był w stanie znieść. Ból świadczył w pewnym momencie już tylko o tym, że wciąż żył.
- Nie będę... sprawiał kłopotu... dłużej, niż to... konieczne - wydusił z siebie, nie próbując przekonać ani siebie ani tym bardziej jej, że nie będzie sprawiał go w ogóle, bo stał się nim już w chwili, w której przekroczył próg jej chatki. Nie chciał nadużywać jej dobroci, spodziewał się, jak trudno żyło się tu i bez niespodzianek takich jak on.
Zmarszczył brew, początkowo bez zrozumienia spoglądając na kobietę, gdy spytała o włosy. Były długie, nikt ich nie obcinał, polepione krwią i brudem. Swędziało go całe ciało, a od drobnych ran uwagę odciągały te palące. Pluskwy, pchły, wszy, tam, gdzie próbował przetrwać, dla swoich oprawców był tylko jednym z nich, częścią tego robactwa, nawet jeśli okazem rzadszym, a przez to wymagającym szczególnego traktowania. Oczywiście, że był przywiązany, rude włosy podkreślały to, kim był, kim był jego ojciec i dziad, przypominały mu o tym, że był człowiekiem. Wtedy, dawniej, zanim tam trafił. Pokręcił głową, przecząco, zapewniając ją, że nie był do nich przywiązany. Tego jeszcze brakowało - żeby naniósł jej do domu tego robactwa. Nie czuł napięcia skóry na głowie bardziej, niż na reszcie ciała, ale gnidy na włosach nie trzymały się blisko czaszki, żyły na nim od dawna. Czy dało się poczuć mocniej upokorzonym? Chciał podziękować, ale głos ugrzązł mu w gardle. Z ciałem wspartym o łokieć wciąż podtrzymujący się na blacie stołu, odwrócił się w jej stronę zgodnie z poleceniem. Nóż wywoływał w nim nerwowość, napięte mięśnie były jej pełne, nerwowości i rozpaczliwej próby objęcia nad nią kontroli, drżały.
Nie znał jej, była mu obca, ale okazała mu dobroć i musiał jej zaufać. Mógł jej zaufać, bo znajdowała się w gronie tych, którzy wierzyli w siłę feniksa. Nie uczyni mu krzywdy. Wierzyli w to samo. W jedną siłę. Byli jedną siłą. Wytłumaczyła mu dokładnie, co zamierzała zrobić, tak jakby doskonale go rozumiała, ale ciężar emocji był w tym momencie zbyt mocny, by zastanowił się nad tym, czy czarownica czytała go tak dobrze, czy wiodła ją nadzwyczajna empatia, czy też własne doświadczenia. Ale te słowa pomogły - bo mógł się przygotować.
- Gotów - odpowiedział, podążając wzrokiem za ręką z kozikiem. Naprawdę doceniał to, że poczekała na jego zgodę. Był aurorem, jeszcze przed niewolą doskonale zdawał sobie sprawę z tego, czym było zagrożenie, jak i z tego, że czujność w połączeniu z szybką reakcją mogły przesądzić o życiu i śmierci. Ale teraz, teraz te odruchy musiały stać się silniejsze, a ona nie była zagrożeniem, wyciągnął ramiona w tył, palce ocalałej dłoni zacisnął na siedzeniu stołka, mocno, wiedząc, że nie mógł nią poruszyć. Nie wiedział jeszcze, czego spodziewać się po samym sobie. Uniósł brodę wyżej, czując ostrze nurkujące za kołnierzem, tak blisko grdyki, ciało drgnęło niespokojnie, krew zaszumiała w uszach, nacierając nań ciężką i potężną falą. Może ocaliły ją jej słowa, a może słabość ciała silniejsza już od instynktu. Palce wbiły się mocniej w drewno stołka, skruszyły się do krwi dwa ostatnie ostałe paznokcie. Rozcięty materiał koszuli ukazał sinobladą klatkę piersiową, spiętą dostatecznie mocno, by zdradziła, ile wysiłku go to kosztowało. Nie poruszała się, bo oddech miał wstrzymany, wypuścił go wraz z kolejnym gwałtowniejszym poruszeniem ciała, gdy poruszyła nożem w sposób nieprzewidziany - chcąc tylko odłożyć go na miejsce, wywołując nagły przypływ ulgi. Ze wstydem odciągnął głowę na bok, nad ramię, czy stracił już rozum, czy potrafił być jeszcze sobą? Obeszła go wokół, znalazł się w jej cieniu, broda zawiesiła się nad klatką piersiową, a ramiona znów spięły. W ten sposób, z tej pozycji, podnoszono na nogi, minęło kilka chwil, parę uderzeń niespokojnego serca, nim uniósł wszczepioną w stołek dłoń, umożliwiając zdjęcie koszuli. Jej dotyk, jej gesty, jej opieka, były delikatne jak powiew powietrza. Jej wrażliwość koiła zszargane nerwy, nawet gdy materiał ostrożnie przylegał do sińców, ostatecznie wywołując głośny syk, gdy natrafił na ranę. Oddech znów przyśpieszył, ale kolejne opatrunki spowijające jego ciało chroniły go przed dalszymi podrażnieniami. Znużone powieki opadały, rozdarte między bólem a ulgą, przywołując nade wszystko zmęczenie. Brudny materiał koszuli kleił się do ran i podrażniał je raz po razie, wymienienie ich na ciasno uwiązane opatrunki wywołało dużą ulgę.
Niewiele wiedział, wyjęty ze świata na ostatnie kilkanaście miesięcy, ale i bez tego spodziewał się, że żerujących na ludzkim nieszczęściu było dzisiaj wielu. Czarownica co prawda zdała mu się niezwykle oryginalną, oznajmiając, że łatwiej było jej wycenić wiedzę - Bathilda Bagshot nauczyła go, że żyjących na uboczu ekscentryczek nie należy w tym względzie lekceważyć - niżeli pospolitą owcę, ale oryginalną czyniło ją przecież więcej niż to.
- Tę... samą... owcę? - spytał, z pewną konsternacją, nieszczególnie wysoką, bo ból zmieszany ze zmęczeniem skutecznie osłabiał zdolności poznawcze i znacząco spowalniał pewne procesy. Nie był miłośnikiem zwierząt, trzoda miała dla niego znaczenie wyłącznie użytkowe. Czy pośród stada baranów dało się w ogóle rozpoznać tego wyjątkowego barana? - Gdzie znajdę... tego handlarza? - pytał, bo tak należało, ale po prawdzie rozmowa na inny temat pozwalała mu też uciec od bólu. Prosiła, żeby o tym nie myślał, bo tego nie potrzebowała, ale naprawdę chciał nie być tylko ciężarem. - Ile... wziął za owcę? - Przyprowadzi ją, a wcześniej upewni się, że drugi raz tej dobrej kobiety nie oszuka. Z jej opowieści malował się obraz cwaniaka żerującego na jej naiwności, a takich nie lubił najbardziej. Obejrzał się za pochwyconymi przez nią nożycami, podążając wzrokiem za błyskiem stali, pochylił głowę, na kilka chwil znów wstrzymując oddech.
- Zdradzisz mi, pani... nazwiska? Tych, którzy... byli tu... ostatnim czasem - spytał o aurorów, Kieran nie wiedział wszystkiego, spędził z nim w niewoli więcej czasu, niż planował. Fox? Samuel? Anthony? Diggory? Jackie? Tonks? Ilu z nich pozostawało na warcie? - Spodziewasz się... wizyty? - To rozwiązałoby jego problem, a przynajmniej ich część. Nie wróciliby do Plymouth razem, podróż z nim była zbyt wolna, a na ich barkach ciążyło teraz zbyt wiele. Ale towarzysze broni podzieliliby się z nim wyekwipowaniem i udzielili bezbłędnych, aktualnych informacji. Świadomość tego, że tu bywali, uczyniła jego ducha lżejszym, czarownica narażała się częściej i robiła to świadomie. W milczeniu słuchał o tym, jak wyglądało teraz Plymouth. Nie odnotował momentu, w którym te struktury w ogóle się nawiązały, a tym bardziej w chwili, w której stały się tak dobrze zorganizowane. - A tu? - spytał, nie podnosząc wzroku. - Jak jest... w Lancashire? - Przebywała tu, nie na półwyspie, więc w całym tym mroku wciąż musiała tlić się tutaj nadzieja.
Proponowała mu napisanie listu, nie odpowiadał dłuższą chwilę, unosząc spojrzenie na czarne ptaszysko, cicho znoszące jego intruzowatą obecność. Kieran musiał poinformować już aurorów, a jeśli nie, to zrobi to lada moment. A rodzina... Co miałby im właściwie napisać? Drogi wuju, żyję i wracam do domu? Drogi wuju, przeszedłem przez piekło, ale przeżyłem. Drogi wuju, przekaż Neali i ciotce, że niebawem dotrę do Ottery. Nic mi nie jest. Istniały słowa, które należało przekazać osobiście, choć wiedział, że kiedy przed nimi stanie, wcale nie będzie mu łatwiej ich dobrać. No i papier - papier pamiętał. Nierozsądnie byłoby wysyłać tych wieści w ten sposób, w drodze mogłaby go zastać nieprzyjemna niespodzianka. Był teraz łatwym celem. Pokręcił głową, przecząco.
- Nie podróżowałem sam - wyznał, zbierając siły na dłuższą wypowiedź. - Rozstaliśmy się... na skraju tego lasu. Mój towarzysz... ruszył prosto do Plymouth. On... przekaże wieści. Dziękuję - Też nie był w najlepszym stanie, ale znacznie lepszym niż on sam. Uznał, że sobie poradzi i był jego przełożonym, więc Brendan wykonał jego rozkaz.
- Polują... na mnie - wtrącił od razu, gdy obiecała przeprowadzić go przez las. Nie mogło jej to zdziwić, wskazywał na to jego stan, a w połączeniu z nazwiskiem i profesją czyniło obraz oczywisty dla każdego. To chyba nie do końca była prawda, niewielu wiedziało, że wciąż żył, ale szmalcownicy, którym zbiegł z rąk, z pewnością ruszyli za nim w pościg. - Jeśli znajdą was... ze mną... odpowiecie za to. - Czy gnali w tym samym kierunku co on, nie wiedział, lecz nim potowarzyszy mu na zewnątrz tego domu, a potem poprowadzi go do swoich przyjaciół, musiała wziąć to pod rozwagę. W tym stanie, bez różdżki, nie zdoła ich ochronić. Las był ciemny i ponury, podejrzewał, że znali go dobrze i z ich pomocą pokona jego torfowiska znacznie szybciej niż samotnie. Kiwnął głową, powtarzając w myślach nazwę miasteczka, Wexton. Jeszcze do tego wrócą, kiedy będzie ją opuszczał. - Zwrócę ją - obiecał na propozycję pożyczenia miotły. Nie da rady lecieć szybko, nie zachowa równowagi, ale nawet, jeśli nie nadgoni czasu, oszczędzi siły.
- A szmalcownicy? - spytał, wspomniała o bandytach, czym różniło się jedno od drugiego? To oni go ścigali, a jego, jako aurora, postanowienia rozejmu winny chronić. Czy sam ich nie złamał, odzyskując wolność? Powątpiewała w respektowanie postanowień w okolicy, a teraz była jego jedynym oknem na świat, którego nie znał. - Grasują teraz? - Zamknął oczy, czując znów nabiegającą do uszu krew, gdy rozległo się ciachnięcie nożyc. Dziwnie było nie czuć wcale tego cięcia.
- Nie będę... sprawiał kłopotu... dłużej, niż to... konieczne - wydusił z siebie, nie próbując przekonać ani siebie ani tym bardziej jej, że nie będzie sprawiał go w ogóle, bo stał się nim już w chwili, w której przekroczył próg jej chatki. Nie chciał nadużywać jej dobroci, spodziewał się, jak trudno żyło się tu i bez niespodzianek takich jak on.
Zmarszczył brew, początkowo bez zrozumienia spoglądając na kobietę, gdy spytała o włosy. Były długie, nikt ich nie obcinał, polepione krwią i brudem. Swędziało go całe ciało, a od drobnych ran uwagę odciągały te palące. Pluskwy, pchły, wszy, tam, gdzie próbował przetrwać, dla swoich oprawców był tylko jednym z nich, częścią tego robactwa, nawet jeśli okazem rzadszym, a przez to wymagającym szczególnego traktowania. Oczywiście, że był przywiązany, rude włosy podkreślały to, kim był, kim był jego ojciec i dziad, przypominały mu o tym, że był człowiekiem. Wtedy, dawniej, zanim tam trafił. Pokręcił głową, przecząco, zapewniając ją, że nie był do nich przywiązany. Tego jeszcze brakowało - żeby naniósł jej do domu tego robactwa. Nie czuł napięcia skóry na głowie bardziej, niż na reszcie ciała, ale gnidy na włosach nie trzymały się blisko czaszki, żyły na nim od dawna. Czy dało się poczuć mocniej upokorzonym? Chciał podziękować, ale głos ugrzązł mu w gardle. Z ciałem wspartym o łokieć wciąż podtrzymujący się na blacie stołu, odwrócił się w jej stronę zgodnie z poleceniem. Nóż wywoływał w nim nerwowość, napięte mięśnie były jej pełne, nerwowości i rozpaczliwej próby objęcia nad nią kontroli, drżały.
Nie znał jej, była mu obca, ale okazała mu dobroć i musiał jej zaufać. Mógł jej zaufać, bo znajdowała się w gronie tych, którzy wierzyli w siłę feniksa. Nie uczyni mu krzywdy. Wierzyli w to samo. W jedną siłę. Byli jedną siłą. Wytłumaczyła mu dokładnie, co zamierzała zrobić, tak jakby doskonale go rozumiała, ale ciężar emocji był w tym momencie zbyt mocny, by zastanowił się nad tym, czy czarownica czytała go tak dobrze, czy wiodła ją nadzwyczajna empatia, czy też własne doświadczenia. Ale te słowa pomogły - bo mógł się przygotować.
- Gotów - odpowiedział, podążając wzrokiem za ręką z kozikiem. Naprawdę doceniał to, że poczekała na jego zgodę. Był aurorem, jeszcze przed niewolą doskonale zdawał sobie sprawę z tego, czym było zagrożenie, jak i z tego, że czujność w połączeniu z szybką reakcją mogły przesądzić o życiu i śmierci. Ale teraz, teraz te odruchy musiały stać się silniejsze, a ona nie była zagrożeniem, wyciągnął ramiona w tył, palce ocalałej dłoni zacisnął na siedzeniu stołka, mocno, wiedząc, że nie mógł nią poruszyć. Nie wiedział jeszcze, czego spodziewać się po samym sobie. Uniósł brodę wyżej, czując ostrze nurkujące za kołnierzem, tak blisko grdyki, ciało drgnęło niespokojnie, krew zaszumiała w uszach, nacierając nań ciężką i potężną falą. Może ocaliły ją jej słowa, a może słabość ciała silniejsza już od instynktu. Palce wbiły się mocniej w drewno stołka, skruszyły się do krwi dwa ostatnie ostałe paznokcie. Rozcięty materiał koszuli ukazał sinobladą klatkę piersiową, spiętą dostatecznie mocno, by zdradziła, ile wysiłku go to kosztowało. Nie poruszała się, bo oddech miał wstrzymany, wypuścił go wraz z kolejnym gwałtowniejszym poruszeniem ciała, gdy poruszyła nożem w sposób nieprzewidziany - chcąc tylko odłożyć go na miejsce, wywołując nagły przypływ ulgi. Ze wstydem odciągnął głowę na bok, nad ramię, czy stracił już rozum, czy potrafił być jeszcze sobą? Obeszła go wokół, znalazł się w jej cieniu, broda zawiesiła się nad klatką piersiową, a ramiona znów spięły. W ten sposób, z tej pozycji, podnoszono na nogi, minęło kilka chwil, parę uderzeń niespokojnego serca, nim uniósł wszczepioną w stołek dłoń, umożliwiając zdjęcie koszuli. Jej dotyk, jej gesty, jej opieka, były delikatne jak powiew powietrza. Jej wrażliwość koiła zszargane nerwy, nawet gdy materiał ostrożnie przylegał do sińców, ostatecznie wywołując głośny syk, gdy natrafił na ranę. Oddech znów przyśpieszył, ale kolejne opatrunki spowijające jego ciało chroniły go przed dalszymi podrażnieniami. Znużone powieki opadały, rozdarte między bólem a ulgą, przywołując nade wszystko zmęczenie. Brudny materiał koszuli kleił się do ran i podrażniał je raz po razie, wymienienie ich na ciasno uwiązane opatrunki wywołało dużą ulgę.
Niewiele wiedział, wyjęty ze świata na ostatnie kilkanaście miesięcy, ale i bez tego spodziewał się, że żerujących na ludzkim nieszczęściu było dzisiaj wielu. Czarownica co prawda zdała mu się niezwykle oryginalną, oznajmiając, że łatwiej było jej wycenić wiedzę - Bathilda Bagshot nauczyła go, że żyjących na uboczu ekscentryczek nie należy w tym względzie lekceważyć - niżeli pospolitą owcę, ale oryginalną czyniło ją przecież więcej niż to.
- Tę... samą... owcę? - spytał, z pewną konsternacją, nieszczególnie wysoką, bo ból zmieszany ze zmęczeniem skutecznie osłabiał zdolności poznawcze i znacząco spowalniał pewne procesy. Nie był miłośnikiem zwierząt, trzoda miała dla niego znaczenie wyłącznie użytkowe. Czy pośród stada baranów dało się w ogóle rozpoznać tego wyjątkowego barana? - Gdzie znajdę... tego handlarza? - pytał, bo tak należało, ale po prawdzie rozmowa na inny temat pozwalała mu też uciec od bólu. Prosiła, żeby o tym nie myślał, bo tego nie potrzebowała, ale naprawdę chciał nie być tylko ciężarem. - Ile... wziął za owcę? - Przyprowadzi ją, a wcześniej upewni się, że drugi raz tej dobrej kobiety nie oszuka. Z jej opowieści malował się obraz cwaniaka żerującego na jej naiwności, a takich nie lubił najbardziej. Obejrzał się za pochwyconymi przez nią nożycami, podążając wzrokiem za błyskiem stali, pochylił głowę, na kilka chwil znów wstrzymując oddech.
- Zdradzisz mi, pani... nazwiska? Tych, którzy... byli tu... ostatnim czasem - spytał o aurorów, Kieran nie wiedział wszystkiego, spędził z nim w niewoli więcej czasu, niż planował. Fox? Samuel? Anthony? Diggory? Jackie? Tonks? Ilu z nich pozostawało na warcie? - Spodziewasz się... wizyty? - To rozwiązałoby jego problem, a przynajmniej ich część. Nie wróciliby do Plymouth razem, podróż z nim była zbyt wolna, a na ich barkach ciążyło teraz zbyt wiele. Ale towarzysze broni podzieliliby się z nim wyekwipowaniem i udzielili bezbłędnych, aktualnych informacji. Świadomość tego, że tu bywali, uczyniła jego ducha lżejszym, czarownica narażała się częściej i robiła to świadomie. W milczeniu słuchał o tym, jak wyglądało teraz Plymouth. Nie odnotował momentu, w którym te struktury w ogóle się nawiązały, a tym bardziej w chwili, w której stały się tak dobrze zorganizowane. - A tu? - spytał, nie podnosząc wzroku. - Jak jest... w Lancashire? - Przebywała tu, nie na półwyspie, więc w całym tym mroku wciąż musiała tlić się tutaj nadzieja.
Proponowała mu napisanie listu, nie odpowiadał dłuższą chwilę, unosząc spojrzenie na czarne ptaszysko, cicho znoszące jego intruzowatą obecność. Kieran musiał poinformować już aurorów, a jeśli nie, to zrobi to lada moment. A rodzina... Co miałby im właściwie napisać? Drogi wuju, żyję i wracam do domu? Drogi wuju, przeszedłem przez piekło, ale przeżyłem. Drogi wuju, przekaż Neali i ciotce, że niebawem dotrę do Ottery. Nic mi nie jest. Istniały słowa, które należało przekazać osobiście, choć wiedział, że kiedy przed nimi stanie, wcale nie będzie mu łatwiej ich dobrać. No i papier - papier pamiętał. Nierozsądnie byłoby wysyłać tych wieści w ten sposób, w drodze mogłaby go zastać nieprzyjemna niespodzianka. Był teraz łatwym celem. Pokręcił głową, przecząco.
- Nie podróżowałem sam - wyznał, zbierając siły na dłuższą wypowiedź. - Rozstaliśmy się... na skraju tego lasu. Mój towarzysz... ruszył prosto do Plymouth. On... przekaże wieści. Dziękuję - Też nie był w najlepszym stanie, ale znacznie lepszym niż on sam. Uznał, że sobie poradzi i był jego przełożonym, więc Brendan wykonał jego rozkaz.
- Polują... na mnie - wtrącił od razu, gdy obiecała przeprowadzić go przez las. Nie mogło jej to zdziwić, wskazywał na to jego stan, a w połączeniu z nazwiskiem i profesją czyniło obraz oczywisty dla każdego. To chyba nie do końca była prawda, niewielu wiedziało, że wciąż żył, ale szmalcownicy, którym zbiegł z rąk, z pewnością ruszyli za nim w pościg. - Jeśli znajdą was... ze mną... odpowiecie za to. - Czy gnali w tym samym kierunku co on, nie wiedział, lecz nim potowarzyszy mu na zewnątrz tego domu, a potem poprowadzi go do swoich przyjaciół, musiała wziąć to pod rozwagę. W tym stanie, bez różdżki, nie zdoła ich ochronić. Las był ciemny i ponury, podejrzewał, że znali go dobrze i z ich pomocą pokona jego torfowiska znacznie szybciej niż samotnie. Kiwnął głową, powtarzając w myślach nazwę miasteczka, Wexton. Jeszcze do tego wrócą, kiedy będzie ją opuszczał. - Zwrócę ją - obiecał na propozycję pożyczenia miotły. Nie da rady lecieć szybko, nie zachowa równowagi, ale nawet, jeśli nie nadgoni czasu, oszczędzi siły.
- A szmalcownicy? - spytał, wspomniała o bandytach, czym różniło się jedno od drugiego? To oni go ścigali, a jego, jako aurora, postanowienia rozejmu winny chronić. Czy sam ich nie złamał, odzyskując wolność? Powątpiewała w respektowanie postanowień w okolicy, a teraz była jego jedynym oknem na świat, którego nie znał. - Grasują teraz? - Zamknął oczy, czując znów nabiegającą do uszu krew, gdy rozległo się ciachnięcie nożyc. Dziwnie było nie czuć wcale tego cięcia.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pokiwała bezwiednie głową, gdy po raz kolejny zapewnił ją o tym, że nie będzie sprawiać kłopotów dłużej niż to konieczne. Wyglądało na to, że nie przegada go w tej kwestii, choć była gotowa trzymać go u siebie przez dłuższy czas, nawet zorganizować profesjonalną pomoc medyka. Nie chciała naciskać ani się upierać, to nie była jej decyzja. Przyjmowała to, co podsuwał jej los i wypuszczała to dokładnie w tym momencie, gdy zesłana niespodzianka postanowiła odejść. Po tym, jak uciekła z londynu w Bezksiężycową Noc, po tym, jak mąż do niej nie dołączył w terenie, po tym, jak uciekła z obozu szmalcowników – po tym wszystkim trwała w jakimś smutnym przekonaniu, że być może nie należy usilnie trzymać przy sobie osób, którym przeznaczone jest odejść. Bo później, koniec końców, ci którzy wciąż żyją cierpią najbardziej.
Ponure rozważania rozproszył temat Hermenegildy – jej gość wydawał się nie do końca pojmować jej sentyment do owcy, zatem od razu pospieszyła z wyjaśnieniem.
– Dokładnie tą samą – skinęła głową, jakby dla podkreślenia własnych słów – widzisz, cny rycerzu, gęstwina lasu to dobra kryjówka i równie dobry sposób na święty spokój. Niewielu ludzi się tu zapuszcza, a ci, którzy już się pojawiają, zazwyczaj znali drogę od kogoś innego. Są więc mile widziani. Tych niemile widzianych na manowce zwodzą błędne ogniki i mylne znaki. Oznacza to – obejrzała z uwagą sino-czerwonego sińca rozlanego na chudym barku Brendana – że nie mam do kogo ust otworzyć. Zwierzęta nie tylko spełniają określone funkcje, ale są także moim codziennym towarzystwem. Hermenegilda – moja owca – była bardzo wdzięcznym stworzeniem, ale mając do wyboru cierpienie głodu albo sprzedaż… – zawiesiła głos. Wybór był oczywisty. Zwłaszcza, że już raz dopadło ją widmo głodu, już raz skręcała się na łóżku od bólu pustego żołądka. I obiecała sobie wtedy, że nigdy więcej nie dopuści do takiej sytuacji.
Trajkotała dalej, wprawnie wychwytując, że słuchanie pozwala mu odejść myślami gdzieś indziej, skupić się na czymś innym, niż tylko oszałamiający ból ciała i duszy. Podczas przydługich oględzin i rzucania kolejnych zaklęć odkażających i bandażujących Brendan dowiedział się o Hermenegildzie zdecydowanie więcej, niż mógł chcieć. Poznał także parę zabawnych faktów o czającym się pod sufitem kruku, napomknęła mu nawet o obrażalskiej, wciąż bezimiennej kurze.
– Handlarz mieszka w najbliższym miasteczku, w Wexton – odparła, odstępując o krok od swojego pacjenta. Podparła się pod boki, uważnie zlustrowała swoje dzieło wzrokiem. Powoli zaczynał przypominać pospolitą mumię. – Wołają na niego Scott. Wysoki całkiem, rudy, zaciąga szkockim akcentem, rozpoznasz go bez trudu. A Hermenegildę wycenił… – zamyśliła się i zaczęła odliczać coś na palcach, mamrocząc przy tym pod nosem. – Wycenił jakoś na dziesięć galeonów, jeśli mnie pamięć nie myli. Zapowiadałam mu wtedy od razu, że wrócę po nią jak tylko będę mieć pieniądze na odkup, żeby nie czynił jej krzywdy ani nie sprzedawał dalej. No i teraz liczy sobie czterdzieści galeonów – westchnęła bezradnie. Gdy szykowała miskę z czystą wodą, od razu przemyła sobie także dłonie i upiła łyk pozostawionego na boku naparu w kubku ze słowikiem. Mięta, szczególnie zimna, niosła przyjemne orzeźwienie.
– Ostatnio zaglądał tutaj Tonks. – Wracając, przyniosła jeszcze puste wiadro i ustawiła je przy stołku. – Michael. Był też Williamson, był Diggory, choć ten ostatni jest podejrzanie cichy ostatnimi czasy. Zazwyczaj przysyłał sowę z listą eliksirów i pojawiał się parę dni później, był to nawet regularny kontakt… – urwała skonsternowana i przez chwilę dumała nad tym, jak zabrać się za te nieszczęsne włosy. Nożyce zgrzytnęły cicho. – Nie spodziewam się żadnego z nich w najbliższym czasie, ale bywają momenty w których pojawiają się bez zapowiedzi. Niewykluczone zatem, że się tu spotkacie – pierwszy okrwawiony strąk trafił do wiaderka, a zaraz za nim poleciał kolejny. Prima westchnęła cicho, ubolewając nad przymusowym strzyżeniem i na moment odpłynęła myślami do własnych wspomnień i perypetii związanych z włosami. Zawsze lubiła o nie dbać, zawsze były jej chlubą, ale po niewoli, po głodowaniu, nie potrafiła dojść z nimi do ładu. Nie były już takie, jak wcześniej. Jej gość nie wyglądał na osobnika przesadnie dbającego o wygląd, ale… – nożyce zgrzytnęły ponownie, kolejne pasmo włosów poleciało do wiadra – …ale było jej szkoda. Tak po prostu.
– Tutaj… jest dobrze. W czerwcu na ulicach miast pojawili się dementorzy, ale słyszałam, że zostali rozproszeni i przegonieni. Gdzieś na początku roku na trasach czaili się bandyci i pojawiły się problemy z transportem żywności. Dochodzi też do jakichś drobnych incydentów, spięć, przy południowej granicy, ale nie jest to coś, co mogłoby spędzać sen z powiek całemu hrabstwu. Powiedziałabym, że w porównaniu do takiego Staffordshire to mamy tu prawdziwą idyllę.
Skinęła głową i odcięła kolejne pasmo. Zatem bez listów.
Do tej pory pracowała w równym tempie, regularnie pozbywając się kolejnych strąków, ale wieść o urządzonym na niego polowaniu wstrzymała jej ruchy, położyła się cieniem na dobrym nastroju. W jakim świecie przyszło im żyć, że człowiek wydaje na innego wyrok śmierci tylko dlatego, że ten nie zgadza się z jego polityką. Prima w milczeniu przeciągnęła spojrzeniem po obitych plecach, po zabandażowanych ranach i opuszczonych barkach na których kładł się ciężar ostatnich miesięcy. Wahała się jeszcze przez chwilę, nim ostrożnie wysunęła dłoń i ułożyła ją na ramieniu Brendana; lekko i z wyczuciem, by nie urazić ran, ale by wyczuł dotyk.
– Znam cenę, którą przyszło ci zapłacić – szepnęła, nachylając się w jego stronę; jej głos niemalże zlał się z szumem drzew za oknem – i znam ryzyko. Poprowadzenie uciekiniera przez las… to nie będzie nasz pierwszy raz, cny rycerzu. Nie kłopocz się tym. – Powoli wyprostowała plecy i wróciła do obcinania włosów. Pasmo za pasmem, ruch po ruchu. Skórę głowy też miał w opłakanym stanie, brudną i zakrwawioną. Sięgnęła po szmatkę i umoczyła ją w czystej wodzie, bezwiednie skinęła głową, przyjmując do wiadomości jego zapewnienia o zwróceniu miotły.
– Szmalcownicy lubią łatwe cele, przynajmniej ci, którzy kręcili się jakiś czas temu w okolicy. Ich grupa składała się z samych chłystków, chłopaczków, którzy ledwo skończyli szkołę, a już zabrali się do dręczenia ludzi. Lancashire nie jest taką ostoją dla mugolaków jak półwysep, więcej tu ziem wroga, więc i trudniej znaleźć cel za który dostanie się sowitą zapłatę. Bandyci natomiast… bandyci nie zajmują się legitymowaniem, dociekaniem statusu krwi i nie przejmują się tym, kogo atakują i kiedy. Jeśli przychodzą – zabierają wszystko. Jedzenie, dobytek, oszczędności. Cudze życie.
Ostatni ruch nożyc, ostatnie pasmo włosów wylądowało w koszu. Prima wypłukała dłonie, sięgnęła po uprzednio namoczoną szmatkę i delikatnie przetarła mu skórę głowy. Gdy brud niespecjalnie poddał się zabiegowi – przepłukała szmatkę ponownie i tym razem po prostu położyła mu ją na głowie, by namoczyć zeschniętą krew i brud.
– Od momentu zawieszenia nie widziałam tych chłopaczków, w mieście też nikt o nich nie mówił. Ale bandyci obrabowali ostatnio farmę na zachodzie, puścili szopę z dymem – pokręciła głową zrezygnowana – zabili całą mieszkającą tam rodzinę. Ostało się tylko dziecko, ale było tak poparzone, że nawet uzdrowiciel jej nie pomógł, moje eliksiry także. Ale może to i lepiej? – Jej uśmiech był kruchy, podszyty smutkiem i poczuciem niesprawiedliwości. – Los wojennej sieroty bywa gorszy niż martwego.
Ponure rozważania rozproszył temat Hermenegildy – jej gość wydawał się nie do końca pojmować jej sentyment do owcy, zatem od razu pospieszyła z wyjaśnieniem.
– Dokładnie tą samą – skinęła głową, jakby dla podkreślenia własnych słów – widzisz, cny rycerzu, gęstwina lasu to dobra kryjówka i równie dobry sposób na święty spokój. Niewielu ludzi się tu zapuszcza, a ci, którzy już się pojawiają, zazwyczaj znali drogę od kogoś innego. Są więc mile widziani. Tych niemile widzianych na manowce zwodzą błędne ogniki i mylne znaki. Oznacza to – obejrzała z uwagą sino-czerwonego sińca rozlanego na chudym barku Brendana – że nie mam do kogo ust otworzyć. Zwierzęta nie tylko spełniają określone funkcje, ale są także moim codziennym towarzystwem. Hermenegilda – moja owca – była bardzo wdzięcznym stworzeniem, ale mając do wyboru cierpienie głodu albo sprzedaż… – zawiesiła głos. Wybór był oczywisty. Zwłaszcza, że już raz dopadło ją widmo głodu, już raz skręcała się na łóżku od bólu pustego żołądka. I obiecała sobie wtedy, że nigdy więcej nie dopuści do takiej sytuacji.
Trajkotała dalej, wprawnie wychwytując, że słuchanie pozwala mu odejść myślami gdzieś indziej, skupić się na czymś innym, niż tylko oszałamiający ból ciała i duszy. Podczas przydługich oględzin i rzucania kolejnych zaklęć odkażających i bandażujących Brendan dowiedział się o Hermenegildzie zdecydowanie więcej, niż mógł chcieć. Poznał także parę zabawnych faktów o czającym się pod sufitem kruku, napomknęła mu nawet o obrażalskiej, wciąż bezimiennej kurze.
– Handlarz mieszka w najbliższym miasteczku, w Wexton – odparła, odstępując o krok od swojego pacjenta. Podparła się pod boki, uważnie zlustrowała swoje dzieło wzrokiem. Powoli zaczynał przypominać pospolitą mumię. – Wołają na niego Scott. Wysoki całkiem, rudy, zaciąga szkockim akcentem, rozpoznasz go bez trudu. A Hermenegildę wycenił… – zamyśliła się i zaczęła odliczać coś na palcach, mamrocząc przy tym pod nosem. – Wycenił jakoś na dziesięć galeonów, jeśli mnie pamięć nie myli. Zapowiadałam mu wtedy od razu, że wrócę po nią jak tylko będę mieć pieniądze na odkup, żeby nie czynił jej krzywdy ani nie sprzedawał dalej. No i teraz liczy sobie czterdzieści galeonów – westchnęła bezradnie. Gdy szykowała miskę z czystą wodą, od razu przemyła sobie także dłonie i upiła łyk pozostawionego na boku naparu w kubku ze słowikiem. Mięta, szczególnie zimna, niosła przyjemne orzeźwienie.
– Ostatnio zaglądał tutaj Tonks. – Wracając, przyniosła jeszcze puste wiadro i ustawiła je przy stołku. – Michael. Był też Williamson, był Diggory, choć ten ostatni jest podejrzanie cichy ostatnimi czasy. Zazwyczaj przysyłał sowę z listą eliksirów i pojawiał się parę dni później, był to nawet regularny kontakt… – urwała skonsternowana i przez chwilę dumała nad tym, jak zabrać się za te nieszczęsne włosy. Nożyce zgrzytnęły cicho. – Nie spodziewam się żadnego z nich w najbliższym czasie, ale bywają momenty w których pojawiają się bez zapowiedzi. Niewykluczone zatem, że się tu spotkacie – pierwszy okrwawiony strąk trafił do wiaderka, a zaraz za nim poleciał kolejny. Prima westchnęła cicho, ubolewając nad przymusowym strzyżeniem i na moment odpłynęła myślami do własnych wspomnień i perypetii związanych z włosami. Zawsze lubiła o nie dbać, zawsze były jej chlubą, ale po niewoli, po głodowaniu, nie potrafiła dojść z nimi do ładu. Nie były już takie, jak wcześniej. Jej gość nie wyglądał na osobnika przesadnie dbającego o wygląd, ale… – nożyce zgrzytnęły ponownie, kolejne pasmo włosów poleciało do wiadra – …ale było jej szkoda. Tak po prostu.
– Tutaj… jest dobrze. W czerwcu na ulicach miast pojawili się dementorzy, ale słyszałam, że zostali rozproszeni i przegonieni. Gdzieś na początku roku na trasach czaili się bandyci i pojawiły się problemy z transportem żywności. Dochodzi też do jakichś drobnych incydentów, spięć, przy południowej granicy, ale nie jest to coś, co mogłoby spędzać sen z powiek całemu hrabstwu. Powiedziałabym, że w porównaniu do takiego Staffordshire to mamy tu prawdziwą idyllę.
Skinęła głową i odcięła kolejne pasmo. Zatem bez listów.
Do tej pory pracowała w równym tempie, regularnie pozbywając się kolejnych strąków, ale wieść o urządzonym na niego polowaniu wstrzymała jej ruchy, położyła się cieniem na dobrym nastroju. W jakim świecie przyszło im żyć, że człowiek wydaje na innego wyrok śmierci tylko dlatego, że ten nie zgadza się z jego polityką. Prima w milczeniu przeciągnęła spojrzeniem po obitych plecach, po zabandażowanych ranach i opuszczonych barkach na których kładł się ciężar ostatnich miesięcy. Wahała się jeszcze przez chwilę, nim ostrożnie wysunęła dłoń i ułożyła ją na ramieniu Brendana; lekko i z wyczuciem, by nie urazić ran, ale by wyczuł dotyk.
– Znam cenę, którą przyszło ci zapłacić – szepnęła, nachylając się w jego stronę; jej głos niemalże zlał się z szumem drzew za oknem – i znam ryzyko. Poprowadzenie uciekiniera przez las… to nie będzie nasz pierwszy raz, cny rycerzu. Nie kłopocz się tym. – Powoli wyprostowała plecy i wróciła do obcinania włosów. Pasmo za pasmem, ruch po ruchu. Skórę głowy też miał w opłakanym stanie, brudną i zakrwawioną. Sięgnęła po szmatkę i umoczyła ją w czystej wodzie, bezwiednie skinęła głową, przyjmując do wiadomości jego zapewnienia o zwróceniu miotły.
– Szmalcownicy lubią łatwe cele, przynajmniej ci, którzy kręcili się jakiś czas temu w okolicy. Ich grupa składała się z samych chłystków, chłopaczków, którzy ledwo skończyli szkołę, a już zabrali się do dręczenia ludzi. Lancashire nie jest taką ostoją dla mugolaków jak półwysep, więcej tu ziem wroga, więc i trudniej znaleźć cel za który dostanie się sowitą zapłatę. Bandyci natomiast… bandyci nie zajmują się legitymowaniem, dociekaniem statusu krwi i nie przejmują się tym, kogo atakują i kiedy. Jeśli przychodzą – zabierają wszystko. Jedzenie, dobytek, oszczędności. Cudze życie.
Ostatni ruch nożyc, ostatnie pasmo włosów wylądowało w koszu. Prima wypłukała dłonie, sięgnęła po uprzednio namoczoną szmatkę i delikatnie przetarła mu skórę głowy. Gdy brud niespecjalnie poddał się zabiegowi – przepłukała szmatkę ponownie i tym razem po prostu położyła mu ją na głowie, by namoczyć zeschniętą krew i brud.
– Od momentu zawieszenia nie widziałam tych chłopaczków, w mieście też nikt o nich nie mówił. Ale bandyci obrabowali ostatnio farmę na zachodzie, puścili szopę z dymem – pokręciła głową zrezygnowana – zabili całą mieszkającą tam rodzinę. Ostało się tylko dziecko, ale było tak poparzone, że nawet uzdrowiciel jej nie pomógł, moje eliksiry także. Ale może to i lepiej? – Jej uśmiech był kruchy, podszyty smutkiem i poczuciem niesprawiedliwości. – Los wojennej sieroty bywa gorszy niż martwego.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Strona 1 z 2 • 1, 2
Przed domem
Szybka odpowiedź