Przed domem
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przed domem
Teren przed domem, swoiste podwórko, jest raczej niewielki. Linia lasu jest niemalże na wyciągnięcie ręki, wysokie drzewa skutecznie odcinają większość światła, pogrążając chatę w wilgotnym półmroku za dnia i w prawdziwie aksamitnej czerni podczas nocy.
Przed chatą znajduje się krótka, zaniedbana ławeczka, a parę kroków dalej znaleźć można zbutwiałą i starą tabliczkę z napisem: "naprawdę wolałabym, żebyś nie przychodził".
Przed chatą znajduje się krótka, zaniedbana ławeczka, a parę kroków dalej znaleźć można zbutwiałą i starą tabliczkę z napisem: "naprawdę wolałabym, żebyś nie przychodził".
Jego pierwszą myślą było, że brak pożywienia, zamiast mąki, rozsądniej rozwiązałaby pieczona baranina, wszak cała owca wystarczyłaby samotnej kobiecie na długo, ale jakowaś tajemnicza siła bijąca prosto z serca - być może skołowana nadaniem jej imienia, na dodatek całkiem ludzkiego - przetłumaczyła mu, że tę uwagę powinien jednak zachować dla siebie. Mimo wszystko trochę ją też rozumiał, podobnie jak ona bardzo cenił sobie święty spokój, choć w przeciwieństwie do niej rzadko tęsknił za rozmową. Mieszkała sama, a dobroć jej serca wielu mogłoby nadużyć, tutaj Prima była bezpieczna jak nigdzie. Usiłując przedrzeć się przez ten las dostrzegł, ile zagrożeń czyha tu na strudzonych wędrowców - dostać się do jej chaty nie było mu wcale łatwo, choć dokładnie przetłumaczono mu drogę. W leśnych znakach nietrudno traciło się rachubę. Znużone powieki opadły, pozwalając odpocząć oczom, kiedy słuchał opowieści o tutejszym folwarku. Niewiele mówił, tym bardziej nie pytał, jego ciało powoli przyjmowało wolność. Wolność, na której problemem mogła być samotność i za cicho becząca owca. Miał więcej szczęścia niż rozumu. Dzięki niej - na tej wolności prawie stał już obiema nogami. Odpocznie, jak mówiła, ruszy w dalszą drogę. Dotrze do Ottery. To, co za sobą zostawił, musiało zniknąć bezpowrotnie, ale - mimo wszystko - wciąż miał do czego wracać. Kiwał głową, przyjmując detale transakcji, powtarzając w myślach informacje, które będą mu potrzebne, żeby odzyskać porwaną królewnę.
Uniósł ku niej spojrzenie dopiero, gdy wypowiedziała nazwisko Tonksa. Złego licho nie bierze, ale to były dobre wieści - pierwsze takie, pewne, od dawna. Williamson, ten był jak śliski kot, zawsze spadał na cztery łapy. Diggory milczał niepokojąco długo, opuścił spojrzenie. Więcej nazwisk nie usłyszał i choć nie znaczyło to jeszcze złych wieści, zasiało naturalne ziarno niepokoju. Istniała szansa, że ktoś tu trafi, chwycił się tej myśli, obserwując posklejane strąki wpadające do wiadra. Nie widział lustra od kilkunastu miesięcy i wcale nie śpieszyło mu się do tego widoku. Włosy nawet nie wyglądały jak jego, więc nie czuł, jakby były jego. Przypominały zmierzwione i wytarte futro ścięte z dawno martwego lisa. Może tym już był, martwym lisem. Świat żywych opuścił dawno temu.
Wpatrywał się w martwy punkt przed sobą, słuchając jej wieści, słuchając o tym, jak wyglądała teraz okolica. Z perspektywy kogoś, kogo ominęły ostatnie miesiące, nie brzmiało to dobrze, ale ona wydawała się pocieszona i pogodzona, bo incydenty w tym czasie stały się już codziennością. To niezwykłe, jak szybko człowiek potrafi dostosować się do nowej sytuacji.
- Co się dzieje... w Staffordshire? - spytał, nie rozumiejąc porównania. Mieli tamtędy wędrować, ale jego oprawcy zawrócili nagle. Nie wiedział, dlaczego, ale przypomniała mu teraz tę chwilę.
Położyła dłoń na jego ramieniu delikatnie, nie odwrócił się, słysząc płynący nad ramieniem miękki szept. Kim właściwie jesteś, znachorko? Znała cenę, rozumiał jej słowa, choć nie pytał dalej, nie chcąc prowokować pytań, na które sam nie był gotów odpowiadać. Znała tę cenę, a mimo to wyglądała dziś na silną i o siłę innych walczyła. Zamknął oczy, uciekając pamięcią do współwięźniów, których zostawił tam za sobą. Rozkaz był jasny, nie oglądać się na nich. Nie oglądać się na nikogo.
- W końcu... zostanie... zapomniana - cena. Przez nią, przez niego, przez innych. W końcu nadejdzie chwila, w której czarodzieje nie będą musieli dłużej jej płacić. - O to... walczymy. - My, Zakon Feniksa. Była jego częścią. Płomień ognistego ptaka wciąż płonął i to było teraz dla niego najważniejsze. - Dziękuję - odpowiedział tylko, chciałby móc odmówić tej propozycji, zapewnić ją, że podoła sam, ale nie miał pewności, czy podoła. Był słabszy, niż mu się wydawało. Od ich dobroci zależeć mogły jego losy, choć ta pomoc mogła ich wiele kosztować. Był wdzięczny. Chłystki, o których mówiła, nie byli tymi, którzy go szukali, ale nie wiedział, jak mógł wyglądać teraz przepływ informacji. Grupa niedoświadczonych młokosów nie mogła mu zagrozić, kiedy był w pełni sił. Ale teraz - teraz nawet oni mogliby go z łatwością pojmać.
- Cały ten... chaos... musi być rajem... dla takich wymoczków - rzucił, może do niej, może już do siebie, dziś jeszcze łatwiej niż dawniej było zagubić się w rzeczywistości i pozwolić przejąć nad sobą kontrolę instynktom. Świat stanął na głowie, tym, którzy nie potrafili żyć jak ludzie, los zesłał utopię. Mogli robić, co chcieli, kraść i zabijać, co chcieli, a szansa, że kiedykolwiek za to odpowiedzą, wydawała się bardzo niewielka. Długo podróżował z bandytami. Widział, jak krwawi, bezduszni i bezczelni potrafili być. Ale prawo silniejszego miało dwa końce, jeśli oni nie złapią go w drodze teraz, on odnajdzie ich, kiedy dojdzie do siebie. Słowa czarownicy rysowały ponury obraz kraju, dopił napar w kubku kilkoma zachłannymi łykami. Poczuł ciężar na głowie, wilgotny, nie był pewien, czy to maść, opatrunki, czy szmatka. Nie ruszał się, nie chcąc tego strącić, nie zamierzał utrudniać jej i tak ciężkiej pracy. Wzrok pozostał ponuro utkwiony w wypełnionym resztkami wiadrze. Na lisa było tego za mało. Może zając. Rudy zdechły zając wrzucony do wiadra mógłby wyglądać podobnie. Zapach też musiał być podobny, choć tego nie czuł. - Wszystkich dotąd... zwiodły... błędne ognie? - spytał, bandyci, grasowali w okolicy, kradli, była tu dobrze ukryta, nie mieli po co pełzać niebezpiecznym lasem, kiedy mogli po prostu chodzić drogami. Ta kryjówka miała szansę być dla niej spokojną na długo.
- Trzeba się... legitymować... w podróży? - Był już poza światem, kiedy wchodziły nowe rozporządzenia. - Czym? - I tak nie miał niczego - ale musiał być gotowy. Może zdoła coś dostać w mieście. Cokolwiek, nie wiedział.
Pochylił głowę, nieznacznie, nie dając opaść szmacie, z szacunku do zmarłych, o których mówiła. Ile takich historii trwożyło dziś serca? Co stało się z ludźmi, z czarodziejami, którzy tak niedawno żyli tutaj normalnie, jak to możliwe, że tak wielu z nich zamieniło się w potwory? Jej konkluzja była straszna, tak jak strasznie było słyszeć, że dziś być może lepiej było być dzieckiem martwym, niż ocalałym.
- Sieroty... dorastają w świecie... który my im dajemy - rzucił, bez wyrazu, czy nie wszyscy byli za to odpowiedzialni? Za ogień, który trawił pola, za zasiany wiatr i zebraną burzę. Odwrócą losy świata, aż słowom Primy będzie się dało odmówić racji. Marnie słowa te brzmieć musiały w jego ustach, ledwie zdolnego powłóczyć nogą, ale wiara w nie pozostawała niezachwiana.
- Nie trzeba... ci z czymś... pomóc koło... domu? - spytał, oglądając się na nią. Jeśli i tak miał się u niej zatrzymać, nie zamierzał tylko dokładać jej obowiązków ani patrzeć, jak wokół niego pracuje. Może teraz ledwie łapał dech, ale dzięki niej wkrótce mogło być już tylko lepiej.
Uniósł ku niej spojrzenie dopiero, gdy wypowiedziała nazwisko Tonksa. Złego licho nie bierze, ale to były dobre wieści - pierwsze takie, pewne, od dawna. Williamson, ten był jak śliski kot, zawsze spadał na cztery łapy. Diggory milczał niepokojąco długo, opuścił spojrzenie. Więcej nazwisk nie usłyszał i choć nie znaczyło to jeszcze złych wieści, zasiało naturalne ziarno niepokoju. Istniała szansa, że ktoś tu trafi, chwycił się tej myśli, obserwując posklejane strąki wpadające do wiadra. Nie widział lustra od kilkunastu miesięcy i wcale nie śpieszyło mu się do tego widoku. Włosy nawet nie wyglądały jak jego, więc nie czuł, jakby były jego. Przypominały zmierzwione i wytarte futro ścięte z dawno martwego lisa. Może tym już był, martwym lisem. Świat żywych opuścił dawno temu.
Wpatrywał się w martwy punkt przed sobą, słuchając jej wieści, słuchając o tym, jak wyglądała teraz okolica. Z perspektywy kogoś, kogo ominęły ostatnie miesiące, nie brzmiało to dobrze, ale ona wydawała się pocieszona i pogodzona, bo incydenty w tym czasie stały się już codziennością. To niezwykłe, jak szybko człowiek potrafi dostosować się do nowej sytuacji.
- Co się dzieje... w Staffordshire? - spytał, nie rozumiejąc porównania. Mieli tamtędy wędrować, ale jego oprawcy zawrócili nagle. Nie wiedział, dlaczego, ale przypomniała mu teraz tę chwilę.
Położyła dłoń na jego ramieniu delikatnie, nie odwrócił się, słysząc płynący nad ramieniem miękki szept. Kim właściwie jesteś, znachorko? Znała cenę, rozumiał jej słowa, choć nie pytał dalej, nie chcąc prowokować pytań, na które sam nie był gotów odpowiadać. Znała tę cenę, a mimo to wyglądała dziś na silną i o siłę innych walczyła. Zamknął oczy, uciekając pamięcią do współwięźniów, których zostawił tam za sobą. Rozkaz był jasny, nie oglądać się na nich. Nie oglądać się na nikogo.
- W końcu... zostanie... zapomniana - cena. Przez nią, przez niego, przez innych. W końcu nadejdzie chwila, w której czarodzieje nie będą musieli dłużej jej płacić. - O to... walczymy. - My, Zakon Feniksa. Była jego częścią. Płomień ognistego ptaka wciąż płonął i to było teraz dla niego najważniejsze. - Dziękuję - odpowiedział tylko, chciałby móc odmówić tej propozycji, zapewnić ją, że podoła sam, ale nie miał pewności, czy podoła. Był słabszy, niż mu się wydawało. Od ich dobroci zależeć mogły jego losy, choć ta pomoc mogła ich wiele kosztować. Był wdzięczny. Chłystki, o których mówiła, nie byli tymi, którzy go szukali, ale nie wiedział, jak mógł wyglądać teraz przepływ informacji. Grupa niedoświadczonych młokosów nie mogła mu zagrozić, kiedy był w pełni sił. Ale teraz - teraz nawet oni mogliby go z łatwością pojmać.
- Cały ten... chaos... musi być rajem... dla takich wymoczków - rzucił, może do niej, może już do siebie, dziś jeszcze łatwiej niż dawniej było zagubić się w rzeczywistości i pozwolić przejąć nad sobą kontrolę instynktom. Świat stanął na głowie, tym, którzy nie potrafili żyć jak ludzie, los zesłał utopię. Mogli robić, co chcieli, kraść i zabijać, co chcieli, a szansa, że kiedykolwiek za to odpowiedzą, wydawała się bardzo niewielka. Długo podróżował z bandytami. Widział, jak krwawi, bezduszni i bezczelni potrafili być. Ale prawo silniejszego miało dwa końce, jeśli oni nie złapią go w drodze teraz, on odnajdzie ich, kiedy dojdzie do siebie. Słowa czarownicy rysowały ponury obraz kraju, dopił napar w kubku kilkoma zachłannymi łykami. Poczuł ciężar na głowie, wilgotny, nie był pewien, czy to maść, opatrunki, czy szmatka. Nie ruszał się, nie chcąc tego strącić, nie zamierzał utrudniać jej i tak ciężkiej pracy. Wzrok pozostał ponuro utkwiony w wypełnionym resztkami wiadrze. Na lisa było tego za mało. Może zając. Rudy zdechły zając wrzucony do wiadra mógłby wyglądać podobnie. Zapach też musiał być podobny, choć tego nie czuł. - Wszystkich dotąd... zwiodły... błędne ognie? - spytał, bandyci, grasowali w okolicy, kradli, była tu dobrze ukryta, nie mieli po co pełzać niebezpiecznym lasem, kiedy mogli po prostu chodzić drogami. Ta kryjówka miała szansę być dla niej spokojną na długo.
- Trzeba się... legitymować... w podróży? - Był już poza światem, kiedy wchodziły nowe rozporządzenia. - Czym? - I tak nie miał niczego - ale musiał być gotowy. Może zdoła coś dostać w mieście. Cokolwiek, nie wiedział.
Pochylił głowę, nieznacznie, nie dając opaść szmacie, z szacunku do zmarłych, o których mówiła. Ile takich historii trwożyło dziś serca? Co stało się z ludźmi, z czarodziejami, którzy tak niedawno żyli tutaj normalnie, jak to możliwe, że tak wielu z nich zamieniło się w potwory? Jej konkluzja była straszna, tak jak strasznie było słyszeć, że dziś być może lepiej było być dzieckiem martwym, niż ocalałym.
- Sieroty... dorastają w świecie... który my im dajemy - rzucił, bez wyrazu, czy nie wszyscy byli za to odpowiedzialni? Za ogień, który trawił pola, za zasiany wiatr i zebraną burzę. Odwrócą losy świata, aż słowom Primy będzie się dało odmówić racji. Marnie słowa te brzmieć musiały w jego ustach, ledwie zdolnego powłóczyć nogą, ale wiara w nie pozostawała niezachwiana.
- Nie trzeba... ci z czymś... pomóc koło... domu? - spytał, oglądając się na nią. Jeśli i tak miał się u niej zatrzymać, nie zamierzał tylko dokładać jej obowiązków ani patrzeć, jak wokół niego pracuje. Może teraz ledwie łapał dech, ale dzięki niej wkrótce mogło być już tylko lepiej.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
– W Staffordshire był pogrom. Wrogie siły wdarły się na ziemię nagle i bez ostrzeżenia, zabierając za sobą życia, dobytki i nadzieje na względną normalność – mruknęła, powoli ocierając ostrze nożyc w zapaskę. Od brudu i zaschniętej krwi z włosów zaczynały się nieco zacinać, a nie chciała ryzykować i uszkodzić mu głowy. – Ale szczegółów nie znam, nie było mnie tam wtedy. Tutaj docierały tylko wiadomości niesione na skrzydłach sów na tyle sprytnych i wytrzymałych, by opuścić w porę region. Potem napłynęli także ci, którym udało się uciec. – Pokręciła głową i poprawiła okulary, wróciła do obcinania włosów. Początek roku nie zaczął się najlepiej. A ona, na wieść o tym, co stało się na innej ziemi, w innym hrabstwie, tylko mocniej zaszyła się w lesie, wtopiła się we własną samotność i chwiejne poczucie bezpieczeństwa, ledwo co odzyskane po ucieczce z obozu.
Uśmiechnęła się kątem warg, nożyce znów zgrzytnęły. Nie była pewna, czy kiedykolwiek będzie w stanie tak naprawdę zapomnieć. Pogodzić się z tym co zaszło, ułożyć to sobie w głowie – owszem, może kiedyś będzie potrafiła. Ale zapomnieć? Prima przymknęła na moment powieki, ale pod nimi rozlała się jedynie spokojna ciemność. Żadnych wspomnień. Żadnych obrazów, żadnych dźwięków. Nic ponad to, co oferowała trzeszcząca od mocniejszych podmuchów wiatru chata i kołyszący się za oknem las.
– Walczymy o wolność. O to, by każdy czarodziej, bez względu na pochodzenie, mógł cieszyć się przywilejem nauki magii. Walczymy o przyszłość bez prześladowań. Walczymy także o wiele innych rzeczy, ale czy wśród nich jest zapomnienie? – zadumała się, a nożyce przecięły powietrze, jakby czarownica nie potrafiłą zdusić odruchu zaciskania dłoni na trzymanym przedmiocie. – Wydaje mi się, że nie, cny rycerzu. Wydaje mi się, że zapomnienie to coś, czego los nam poskąpi, jednocześnie zsyłając łaskę adaptacji i solidną smycz. Wydaje mi się także, że część z nas na tej smyczy zapnie swoje demony i pozwoli im trwać, podczas gdy inni – zwolnieni ze służby wojennej, pozbawieni z nagła celu – pozwolą, by smycz zamieniła się w pętlę.
Odłożyła nożyce na blat i wytarła dłonie w zapaskę, wolnym krokiem odchodząc w stronę blatów części kuchennej. Kierowana odruchem wyjrzała przez okno wychodzące na niewielką studnię, oparła się o parapet, by spojrzeć przez szkło pod innym kątem, gdzieś ponad korony drzew. Zapowiadał się ładny dzień. A w ładny dzień nie powinno rozmyślać się o tym, czego zmienić nie można, bo należy do przeszłości.
– Ja nie zapomnę – powiedziała cicho, jakby do siebie, wciąż błądząc przy tym spojrzeniem po koronach drzew. – A każda pobudka z koszmaru zawsze będzie wyglądać tak samo: jak skok do lodowatej wody. – Odsunęła się od okna i przeniosła wzrok na swojego gościa; jej spojrzenie zdawało się być lekko nieobecne. Mrugnęła raz, potem drugi, w końcu pokręciła głową. Nie miała już więcej nic do dodania.
– Och, jak najbardziej – potaknęła żywo, zajrzała do chlebaka i wydobyła z niego okryty płóciennym workiem kawałek chleba. – I korzystają z tego raju ile sił w rękach i mocy w różdżce. Ale kiedyś role się odwrócą. Kiedyś słońce wstanie dla nas. – Uśmiechnęła się nagle; ciepło i promiennie, a dłoń ujęła ząbkowany nóż. Prima ukroiła dwie solidne kromki, nim wypłynął temat ogników. Zadumała się wtedy znowu, przygryzła policzek od wewnętrznej strony.
– Las jest żywy. Słyszysz, jak szumi? – Przechyliła głowę w bok, obserwując go przy tym z nieodgadnioną miną. – Dba o tych, którzy dbają o niego, a ogniki są tego przejawem. Mówi się, że tej części, Lisiego Boru, strzeże zjawa nazywana duchem lasu, a ogniki to dusze tych, którzy zbłądzili na ścieżce i nigdy nie opuścili puszczy. Są przestrogą. Złym znakiem, ostatnim ostrzeżeniem dla wszystkich gości. – Ostatecznie wzruszyła ramionami, rezygnując z prób wyjaśnienia sytuacji. Niektórych rzeczy nie dało się objąć słowem. Przeniosła wzrok na wiadro, potem uniosła go, prześlizgnęła się po strudzonej sylwetce czarodzieja. – Las jest żywy i szumi w rytm uderzeń serca – powtórzyła, spoglądając na niego mocniej, pewniej. – I pozna lisa, nawet kiedy ten stracił futro.
Żaden ognik nie zwiódłby stworzenia szukającego tu schronienia.
Zbliżyła się do niego znowu, tym razem sięgając po okrywającą skórę głowy szmatkę. Docisnęła ją delikatnie do podstawy czaszki, potem w miejscu za uszami, ostatecznie kończąc ruch na skroniach. Brud w kolorze rdzy rozmiękł, spływał mu po karku.
– Tak. Jakiś czas temu pojawiła się komisja rejestracji różdżek. Trzeba było podać tam swoje dane, udowodnić, że jest się na tyle czystym, by zostać uznanym za czarodzieja, a nie za element rynsztoku, który trzeba wyeliminować. Początkowo panowało przekonanie, że dokumenty potrzebne są tylko wtedy, gdy ktoś chce się przedostać do Londynu, ale potem okazało się, że przedstawiciele magicznej policji legitymują kiedy im się podoba i gdzie im się podoba. Dlatego trzeba rozważnie planować swoje ruchy. Zwłaszcza na ziemiach pozostających pod wpływem wrogich rodów.
Przetarła mu skórę raz, potem przepłukała szmatkę i ponowiła ruch. Nadal nie była to pierwsza świeżość, ale na pewno czystsza skóra głowy stanowiła miłą odmianę od tej zeschniętej skorupy, którą miał do tej pory. Prima potarła czoło wierzchem dłoni, znów nad czymś dumając.
– Pomóc ci z brodą? – spytała wprost, choć nie była pewna, czy bliskość brzytwy nie będzie dla niego nie do przejścia. Nie po tym z czego uciekł. Już przy rozcinaniu koszuli widziała, jak spinał mięśnie, jak mocno skupiał się nad tym, by nie zareagować jak zaszczute zwierzę. – Czy wolisz spróbować sam?
Pozostawiła go z tym pytaniem, znów odchodząc w stronę części kuchennej, choć tym razem jej celem było palenisko i zagrzebany w żarze żeliwny garnek z zupą. Rozgrzewał się tam już od dłuższego czasu, odkąd tylko pojawiła się w kuchni skoro świt.
– To prawda – potaknęła na słowa o sierotach. Sięgnęła po czystą szmatkę przewieszoną przez rączkę szuflady i złapała za uszka garnka. – A teraz dajemy im świat rozerwany poglądami i wojną. Walczymy o lepsze jutro, ale nie zmienia to faktu, że rzeczywistość osieroconych dzieci rozgrywa się tu i teraz – zerknęła na niego przez ramię, podniosła garnek – a nie każdemu dziecku da się pomóc. Nie dla każdego znajdzie się ciepły kąt i miska zupy.
Gar trafił na drewnianą podkładkę. Prima skontrolowała zawartość upijając nieco z lipowej chochli, kiwnęła głową z uznaniem. Nawet mimo ubogiego arsenału przypraw i produktów, wciąż potrafiła wyczarować coś z niczego. Sięgnęła na palcach po dwie miski.
– Najpierw posiłek, cny rycerzu – odparła ciepło, z iskierkami wesołości w głosie. – Potem sen. A na koniec sprawy obejścia, podwórka i lasu. Znajdę coś w czym przyda mi się pomoc. – Zupa chlusnęła cicho, wypełniła ceramiczną miskę po same brzegi. Prima ostrożnie doniosła ją do stołu i ustawiła przed Brendanem. Z kieszonki w spódnicy wydobyła łyżkę – ta spoczęła na blacie – zaraz przyniosła też dwie ukrojone wcześniej kromki chleba i drugą miskę, choć nie tak pełną.
– Proszę bardzo, smacznego. Ciepły posiłek dobrze ci zrobi.
Uśmiechnęła się kątem warg, nożyce znów zgrzytnęły. Nie była pewna, czy kiedykolwiek będzie w stanie tak naprawdę zapomnieć. Pogodzić się z tym co zaszło, ułożyć to sobie w głowie – owszem, może kiedyś będzie potrafiła. Ale zapomnieć? Prima przymknęła na moment powieki, ale pod nimi rozlała się jedynie spokojna ciemność. Żadnych wspomnień. Żadnych obrazów, żadnych dźwięków. Nic ponad to, co oferowała trzeszcząca od mocniejszych podmuchów wiatru chata i kołyszący się za oknem las.
– Walczymy o wolność. O to, by każdy czarodziej, bez względu na pochodzenie, mógł cieszyć się przywilejem nauki magii. Walczymy o przyszłość bez prześladowań. Walczymy także o wiele innych rzeczy, ale czy wśród nich jest zapomnienie? – zadumała się, a nożyce przecięły powietrze, jakby czarownica nie potrafiłą zdusić odruchu zaciskania dłoni na trzymanym przedmiocie. – Wydaje mi się, że nie, cny rycerzu. Wydaje mi się, że zapomnienie to coś, czego los nam poskąpi, jednocześnie zsyłając łaskę adaptacji i solidną smycz. Wydaje mi się także, że część z nas na tej smyczy zapnie swoje demony i pozwoli im trwać, podczas gdy inni – zwolnieni ze służby wojennej, pozbawieni z nagła celu – pozwolą, by smycz zamieniła się w pętlę.
Odłożyła nożyce na blat i wytarła dłonie w zapaskę, wolnym krokiem odchodząc w stronę blatów części kuchennej. Kierowana odruchem wyjrzała przez okno wychodzące na niewielką studnię, oparła się o parapet, by spojrzeć przez szkło pod innym kątem, gdzieś ponad korony drzew. Zapowiadał się ładny dzień. A w ładny dzień nie powinno rozmyślać się o tym, czego zmienić nie można, bo należy do przeszłości.
– Ja nie zapomnę – powiedziała cicho, jakby do siebie, wciąż błądząc przy tym spojrzeniem po koronach drzew. – A każda pobudka z koszmaru zawsze będzie wyglądać tak samo: jak skok do lodowatej wody. – Odsunęła się od okna i przeniosła wzrok na swojego gościa; jej spojrzenie zdawało się być lekko nieobecne. Mrugnęła raz, potem drugi, w końcu pokręciła głową. Nie miała już więcej nic do dodania.
– Och, jak najbardziej – potaknęła żywo, zajrzała do chlebaka i wydobyła z niego okryty płóciennym workiem kawałek chleba. – I korzystają z tego raju ile sił w rękach i mocy w różdżce. Ale kiedyś role się odwrócą. Kiedyś słońce wstanie dla nas. – Uśmiechnęła się nagle; ciepło i promiennie, a dłoń ujęła ząbkowany nóż. Prima ukroiła dwie solidne kromki, nim wypłynął temat ogników. Zadumała się wtedy znowu, przygryzła policzek od wewnętrznej strony.
– Las jest żywy. Słyszysz, jak szumi? – Przechyliła głowę w bok, obserwując go przy tym z nieodgadnioną miną. – Dba o tych, którzy dbają o niego, a ogniki są tego przejawem. Mówi się, że tej części, Lisiego Boru, strzeże zjawa nazywana duchem lasu, a ogniki to dusze tych, którzy zbłądzili na ścieżce i nigdy nie opuścili puszczy. Są przestrogą. Złym znakiem, ostatnim ostrzeżeniem dla wszystkich gości. – Ostatecznie wzruszyła ramionami, rezygnując z prób wyjaśnienia sytuacji. Niektórych rzeczy nie dało się objąć słowem. Przeniosła wzrok na wiadro, potem uniosła go, prześlizgnęła się po strudzonej sylwetce czarodzieja. – Las jest żywy i szumi w rytm uderzeń serca – powtórzyła, spoglądając na niego mocniej, pewniej. – I pozna lisa, nawet kiedy ten stracił futro.
Żaden ognik nie zwiódłby stworzenia szukającego tu schronienia.
Zbliżyła się do niego znowu, tym razem sięgając po okrywającą skórę głowy szmatkę. Docisnęła ją delikatnie do podstawy czaszki, potem w miejscu za uszami, ostatecznie kończąc ruch na skroniach. Brud w kolorze rdzy rozmiękł, spływał mu po karku.
– Tak. Jakiś czas temu pojawiła się komisja rejestracji różdżek. Trzeba było podać tam swoje dane, udowodnić, że jest się na tyle czystym, by zostać uznanym za czarodzieja, a nie za element rynsztoku, który trzeba wyeliminować. Początkowo panowało przekonanie, że dokumenty potrzebne są tylko wtedy, gdy ktoś chce się przedostać do Londynu, ale potem okazało się, że przedstawiciele magicznej policji legitymują kiedy im się podoba i gdzie im się podoba. Dlatego trzeba rozważnie planować swoje ruchy. Zwłaszcza na ziemiach pozostających pod wpływem wrogich rodów.
Przetarła mu skórę raz, potem przepłukała szmatkę i ponowiła ruch. Nadal nie była to pierwsza świeżość, ale na pewno czystsza skóra głowy stanowiła miłą odmianę od tej zeschniętej skorupy, którą miał do tej pory. Prima potarła czoło wierzchem dłoni, znów nad czymś dumając.
– Pomóc ci z brodą? – spytała wprost, choć nie była pewna, czy bliskość brzytwy nie będzie dla niego nie do przejścia. Nie po tym z czego uciekł. Już przy rozcinaniu koszuli widziała, jak spinał mięśnie, jak mocno skupiał się nad tym, by nie zareagować jak zaszczute zwierzę. – Czy wolisz spróbować sam?
Pozostawiła go z tym pytaniem, znów odchodząc w stronę części kuchennej, choć tym razem jej celem było palenisko i zagrzebany w żarze żeliwny garnek z zupą. Rozgrzewał się tam już od dłuższego czasu, odkąd tylko pojawiła się w kuchni skoro świt.
– To prawda – potaknęła na słowa o sierotach. Sięgnęła po czystą szmatkę przewieszoną przez rączkę szuflady i złapała za uszka garnka. – A teraz dajemy im świat rozerwany poglądami i wojną. Walczymy o lepsze jutro, ale nie zmienia to faktu, że rzeczywistość osieroconych dzieci rozgrywa się tu i teraz – zerknęła na niego przez ramię, podniosła garnek – a nie każdemu dziecku da się pomóc. Nie dla każdego znajdzie się ciepły kąt i miska zupy.
Gar trafił na drewnianą podkładkę. Prima skontrolowała zawartość upijając nieco z lipowej chochli, kiwnęła głową z uznaniem. Nawet mimo ubogiego arsenału przypraw i produktów, wciąż potrafiła wyczarować coś z niczego. Sięgnęła na palcach po dwie miski.
– Najpierw posiłek, cny rycerzu – odparła ciepło, z iskierkami wesołości w głosie. – Potem sen. A na koniec sprawy obejścia, podwórka i lasu. Znajdę coś w czym przyda mi się pomoc. – Zupa chlusnęła cicho, wypełniła ceramiczną miskę po same brzegi. Prima ostrożnie doniosła ją do stołu i ustawiła przed Brendanem. Z kieszonki w spódnicy wydobyła łyżkę – ta spoczęła na blacie – zaraz przyniosła też dwie ukrojone wcześniej kromki chleba i drugą miskę, choć nie tak pełną.
– Proszę bardzo, smacznego. Ciepły posiłek dobrze ci zrobi.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Przełknął ślinę, słuchając opowieści o pogromie. Kiedy wyrwano go z tego świata panował jeszcze względny spokój, wojna już trwała, ale jeszcze nie na ulicach, nie na otwartym polu. Wiedział, że nadchodziła, a mimo to zawiódł i dał się pojmać. Ogrom grozy i smutku, które spowiły świat przez minione kilkanaście miesięcy wydawał mu się całkowicie przytłaczający. Łatwiej było mu myśleć o wszystkim, co się wydarzyło, bez nazwisk, nazw miejscowości i dat, opisów konkretnych zdarzeń. Ale jeśli zamierzał wrócić do tej gry, musiał to wszystko zrozumieć, z porozrzucanych fragmentów rzeczywistości stworzyć jej nowy pełny obraz.
- Jak wielu? - spytał tylko, jak wielu ocalałych mogła widzieć ona sama? Musiało być ich mnóstwo, skoro dotarli aż tutaj. A to oznaczało jeszcze więcej umarłych. A przecież to było tylko jedno zdarzenie - jedno z wielu zapewne. Jak to możliwe, że Voldemort tak wielu uniewrażliwił na nieludzkie mordy? Zwierzęta traktowano przecież lepiej.
Słowa, pobudzone wizją zapomnienia, zdawały się płynąć z jej ust przedziwną lekkością stojącej za nimi mądrości. Niepozorna leśna wiedźma wydała mu się w tej chwili czarownicą niezwykle rozsądną. I przenikliwą, bo wiedzieć musiała, że sens tych słów w pierwszej kolejności trafić miał do takich jak on. Do tych, którzy podczas wojny ręce splamili krwią najmocniej. Nie chciał teraz o tym myśleć. O tym, jak długo zdoła trzymać to, o czym mówiła, na smyczy ani o tym, czy - albo kiedy - zawiśnie na tej smyczy. Dawno temu rzucił swój życia los na sztos. Przymknął oczy, pozwalając otoczyć się nieprzejednanej ciemności. Ale to w ciemności demonów kryło się najwięcej. Pozrzuca wrogich głów jak najwięcej zanim odda własną, nic innego nie miało się teraz liczyć. Śmieszna była to myśl, gdy przecież ledwie stać mógł na nogach. Albo i stać nie mógł wcale. Pokręcił głową przecząco, zgadzając się z nią.
- Kolejne pokolenie... zapomni. Wyśmieje... nasze strachy... i wspomnienia. Póki... nie zapomni całkiem. - Bo wtedy historia znów zatoczy koło, a wojna znowu nadejdzie. Nie oni, miała rację. To, co się działo, to, co czego byli świadkami, to na zawsze wyryje się na ich duszach głębokimi krwawiącymi bliznami, które na wieczność będą dawać już o sobie znać. Wolałby usłyszeć co innego. Wolałby usłyszeć, że i on pewnego dnia zapomni. Bez tej wiary - rzeczywistość zaczynała przypominać ciasną celę śmierci. Każda śmierć, każdy krzyk. Każda rozlana krew. Każda naga kość. Każdy ślad czarnej magii, każdy płacz. Każda martwa kobieta, dziecko. Czarne niebo. Czarne macki. Czarna ciemność. Dłoń sięgnęła skroni, nie strącając zeń szmaty, wsparła czaszkę na łokciu o stół, rzeczywistość nagle wydała się bardzo ciężka. Czuł to jeszcze przed niewolą. Kiedy zamykał oczy, kiedy je otwierał. Kiedy kładł się do snu, kiedy usiłował usnąć. Kiedy to wracało, w ostrych jaskrawych przebłyskach. Wracało w snach i wracało na jawie. Wracać będzie zawsze, jak skok do lodowatej-
- ... wody - dokończył razem z nią, bo rozumiał ją lepiej, niż mogła sobie wyobrazić. - Kim jesteś? - spytał, bo samotna kobieta ukrywająca się w lesie, nawet stojąca po ich stronie, nie mogła widzieć tak wiele, by to poznać. Przeszła więcej, przeszła coś strasznego. Nie powinien był pewnie o to pytać, opuścił spojrzenie. Stała za Zakonem Feniksa, mądra wiedźma z lasu. I rozumiał już - że była potężną sojuszniczką, służąc mu swoją mądrością i doświadczeniem. Obserwował ją, gdy z taką łatwością grymas jej twarzy przeszedł w uśmiech tęskniący za tym, co tliła w sercu nadzieja. Miała w sobie wiarę. Wiara była dziś ich siłą.
Nie słyszał, jak las szumi, ale nie powiedział o tym na głos, nie chcąc popisywać się ignorancją. Nie rozumiał jej słów, ale nie zamierzał okazać gospodyni braku szacunku - a po tym, co mówiła wcześniej, nabrał do niej szacunku, który i te słowa nakazał z szacunkiem potraktować. Las żył naprawdę, czy tylko w to wierzyła, nie miało większego znaczenia, gdy stała przed nim żywa. Las ją chronił, a jego przepuścił cało. Nic nie odpowiedział. Czy list bez futra wciąż był godzien rozpoznania, tego też nie wiedział, ale jej słowa krzepiły.
Przymknął oczy ponownie, wstrzymując oddech, gdy sięgnęła jego czaszki. Czuł ból, ale wiedział, że musiał go poczuć. Było mu wstyd za wszystko, czym cuchnęło teraz jego ciało. W skupieniu wpatrywał się w martwy punkt przed sobą, kiedy opowiadała o dokumentach. Sprzedajny psy magicznej policji, ciekaw był ilu jego dawnych druhów wciąż tam pracowało.
Odpowiednio czystym, by zostać uznanym za czarodzieja, skrzywił się cierpkim grymasem, grymasem pełnym odrazy.
- Sprawdzają je teraz? W trakcie zawieszenia broni? - spytał, będzie musiał unikać głównych dróg. - Jakie zbierają informacje? Zorientują się, jeśli wezmę cudze dokumenty? - Nie miał, co prawda, nawet cudzych, ale istniało prawdopodobieństwo napotkania ludzi, od których mógłby je pożyczyć. Przy odpowiednich okolicznościach. Nie wiedział nawet, jak wyglądały. Z zamkniętymi oczyma przyjmował jej kolejne zabiegi, nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak mocno drażniły go skołtunione włosy i wgryzające się w skórę robaki. To było za mało. Za mało, żeby go zabić, tej myśli chciał się trzymać. Drgnął, gdy spytała o brodę. Przez chwilę tępo wpatrywał się w pusty kubek przed sobą. Brzytwa w cudzej ręce tuż przy gardle brzmiała niebezpiecznie, nawet jeśli Prima miała w sobie coś - szczerość i mądrość słów najpewniej - co sprawiało, że zaufał jej szybko. Nie był pewien, czy utrzyma brzytwę, palce były słabe, ale wcale nie chciał czuć się jak dziecko, które nie potrafi obejść się ze sobą same.
- Zrobię to jak wstanę - odpowiedział, przenosząc ku niej wciąż mętne spojrzenie. Jej uprzejme słowa wciąż niosły namiastkę goryczy, bo przecież wiedział, wiedział, że wielu na jego miejscu nie dostaliby tego, co on dzisiaj, co on w ostatnich dniach. Ale zaciągał dług, który zamierzał spłacić - wobec niej, Kierana, wobec świata tak samo. Przez chwilę czuł się dziwnie nie na miejscu, myśląc o tych, którzy w stanie podobnym jego pomarli w drodze, szukając ratunku. Zapach gotowanej zupy powoli rozprzestrzeniał się po izbie, wdzierając się w jego nozdrza drażniąco, odzwyczaił się od tego, prawdziwego jedzenia, a co dopiero smacznego, pachniało przeszłością, pachniało komfortem i bezpieczeństwem, pachniało wolnością. Spostrzegł, że stawiana przed nim miska jest słabiej wypełniona, niż jej własna, i choć chciał zaprzeczyć, nie potrafił. Wpierw sięgnął po pajdę chleba, bardziej znajomą, chleb czasem jadł, zamoczoną w zupie skierował do ust. Język odzwyczaił się od smaków, gardło od przełykania, żołądek od prawdziwego pokarmu, podróżował już od kilku dni, lecz z Kieranem żywili się tym, co udało im się znaleźć. Dziś dopiero miał przed sobą prawdziwy posiłek, pierwszy od kilkunastu wyjątkowo długich miesięcy. Kiwnął głową, gdy obiecała znaleźć mu zajęcie, nie chciał leżeć na jej pryczy jak pasożyt, jak problem, którym trzeba było się zająć, nawet jeśli nim właśnie był. Nie odpowiedział, bo posiłek smakował w sposób, w jaki nic nie smakowało już od dawna, a tylko trzy ostrożne kęsy wystarczyły, by zrozumiał, jak bardzo był głodny. Prawie na oślep, niezbornym ruchem dłoni, odnalazł łyżkę, spożywając podane jedzenie szybko i łapczywie, w wyuczonym strachu przed jego odebraniem. Zupa kapała mu po nieogolonej brodzie, a metal łyżki stukał o ceramikę głębokiej miseczki, bo na łańcuchu stał się zwierzęciem, które nie było w stanie spamiętać wszystkich zasad dobrego wychowania.
Ale przeżył, żył i choć nie był pewien, czy wciąż pamiętał, jak to jest być człowiekiem, wiedział dziś tyle, że na łańcuch już nigdy nie wróci.
- Jak wielu? - spytał tylko, jak wielu ocalałych mogła widzieć ona sama? Musiało być ich mnóstwo, skoro dotarli aż tutaj. A to oznaczało jeszcze więcej umarłych. A przecież to było tylko jedno zdarzenie - jedno z wielu zapewne. Jak to możliwe, że Voldemort tak wielu uniewrażliwił na nieludzkie mordy? Zwierzęta traktowano przecież lepiej.
Słowa, pobudzone wizją zapomnienia, zdawały się płynąć z jej ust przedziwną lekkością stojącej za nimi mądrości. Niepozorna leśna wiedźma wydała mu się w tej chwili czarownicą niezwykle rozsądną. I przenikliwą, bo wiedzieć musiała, że sens tych słów w pierwszej kolejności trafić miał do takich jak on. Do tych, którzy podczas wojny ręce splamili krwią najmocniej. Nie chciał teraz o tym myśleć. O tym, jak długo zdoła trzymać to, o czym mówiła, na smyczy ani o tym, czy - albo kiedy - zawiśnie na tej smyczy. Dawno temu rzucił swój życia los na sztos. Przymknął oczy, pozwalając otoczyć się nieprzejednanej ciemności. Ale to w ciemności demonów kryło się najwięcej. Pozrzuca wrogich głów jak najwięcej zanim odda własną, nic innego nie miało się teraz liczyć. Śmieszna była to myśl, gdy przecież ledwie stać mógł na nogach. Albo i stać nie mógł wcale. Pokręcił głową przecząco, zgadzając się z nią.
- Kolejne pokolenie... zapomni. Wyśmieje... nasze strachy... i wspomnienia. Póki... nie zapomni całkiem. - Bo wtedy historia znów zatoczy koło, a wojna znowu nadejdzie. Nie oni, miała rację. To, co się działo, to, co czego byli świadkami, to na zawsze wyryje się na ich duszach głębokimi krwawiącymi bliznami, które na wieczność będą dawać już o sobie znać. Wolałby usłyszeć co innego. Wolałby usłyszeć, że i on pewnego dnia zapomni. Bez tej wiary - rzeczywistość zaczynała przypominać ciasną celę śmierci. Każda śmierć, każdy krzyk. Każda rozlana krew. Każda naga kość. Każdy ślad czarnej magii, każdy płacz. Każda martwa kobieta, dziecko. Czarne niebo. Czarne macki. Czarna ciemność. Dłoń sięgnęła skroni, nie strącając zeń szmaty, wsparła czaszkę na łokciu o stół, rzeczywistość nagle wydała się bardzo ciężka. Czuł to jeszcze przed niewolą. Kiedy zamykał oczy, kiedy je otwierał. Kiedy kładł się do snu, kiedy usiłował usnąć. Kiedy to wracało, w ostrych jaskrawych przebłyskach. Wracało w snach i wracało na jawie. Wracać będzie zawsze, jak skok do lodowatej-
- ... wody - dokończył razem z nią, bo rozumiał ją lepiej, niż mogła sobie wyobrazić. - Kim jesteś? - spytał, bo samotna kobieta ukrywająca się w lesie, nawet stojąca po ich stronie, nie mogła widzieć tak wiele, by to poznać. Przeszła więcej, przeszła coś strasznego. Nie powinien był pewnie o to pytać, opuścił spojrzenie. Stała za Zakonem Feniksa, mądra wiedźma z lasu. I rozumiał już - że była potężną sojuszniczką, służąc mu swoją mądrością i doświadczeniem. Obserwował ją, gdy z taką łatwością grymas jej twarzy przeszedł w uśmiech tęskniący za tym, co tliła w sercu nadzieja. Miała w sobie wiarę. Wiara była dziś ich siłą.
Nie słyszał, jak las szumi, ale nie powiedział o tym na głos, nie chcąc popisywać się ignorancją. Nie rozumiał jej słów, ale nie zamierzał okazać gospodyni braku szacunku - a po tym, co mówiła wcześniej, nabrał do niej szacunku, który i te słowa nakazał z szacunkiem potraktować. Las żył naprawdę, czy tylko w to wierzyła, nie miało większego znaczenia, gdy stała przed nim żywa. Las ją chronił, a jego przepuścił cało. Nic nie odpowiedział. Czy list bez futra wciąż był godzien rozpoznania, tego też nie wiedział, ale jej słowa krzepiły.
Przymknął oczy ponownie, wstrzymując oddech, gdy sięgnęła jego czaszki. Czuł ból, ale wiedział, że musiał go poczuć. Było mu wstyd za wszystko, czym cuchnęło teraz jego ciało. W skupieniu wpatrywał się w martwy punkt przed sobą, kiedy opowiadała o dokumentach. Sprzedajny psy magicznej policji, ciekaw był ilu jego dawnych druhów wciąż tam pracowało.
Odpowiednio czystym, by zostać uznanym za czarodzieja, skrzywił się cierpkim grymasem, grymasem pełnym odrazy.
- Sprawdzają je teraz? W trakcie zawieszenia broni? - spytał, będzie musiał unikać głównych dróg. - Jakie zbierają informacje? Zorientują się, jeśli wezmę cudze dokumenty? - Nie miał, co prawda, nawet cudzych, ale istniało prawdopodobieństwo napotkania ludzi, od których mógłby je pożyczyć. Przy odpowiednich okolicznościach. Nie wiedział nawet, jak wyglądały. Z zamkniętymi oczyma przyjmował jej kolejne zabiegi, nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak mocno drażniły go skołtunione włosy i wgryzające się w skórę robaki. To było za mało. Za mało, żeby go zabić, tej myśli chciał się trzymać. Drgnął, gdy spytała o brodę. Przez chwilę tępo wpatrywał się w pusty kubek przed sobą. Brzytwa w cudzej ręce tuż przy gardle brzmiała niebezpiecznie, nawet jeśli Prima miała w sobie coś - szczerość i mądrość słów najpewniej - co sprawiało, że zaufał jej szybko. Nie był pewien, czy utrzyma brzytwę, palce były słabe, ale wcale nie chciał czuć się jak dziecko, które nie potrafi obejść się ze sobą same.
- Zrobię to jak wstanę - odpowiedział, przenosząc ku niej wciąż mętne spojrzenie. Jej uprzejme słowa wciąż niosły namiastkę goryczy, bo przecież wiedział, wiedział, że wielu na jego miejscu nie dostaliby tego, co on dzisiaj, co on w ostatnich dniach. Ale zaciągał dług, który zamierzał spłacić - wobec niej, Kierana, wobec świata tak samo. Przez chwilę czuł się dziwnie nie na miejscu, myśląc o tych, którzy w stanie podobnym jego pomarli w drodze, szukając ratunku. Zapach gotowanej zupy powoli rozprzestrzeniał się po izbie, wdzierając się w jego nozdrza drażniąco, odzwyczaił się od tego, prawdziwego jedzenia, a co dopiero smacznego, pachniało przeszłością, pachniało komfortem i bezpieczeństwem, pachniało wolnością. Spostrzegł, że stawiana przed nim miska jest słabiej wypełniona, niż jej własna, i choć chciał zaprzeczyć, nie potrafił. Wpierw sięgnął po pajdę chleba, bardziej znajomą, chleb czasem jadł, zamoczoną w zupie skierował do ust. Język odzwyczaił się od smaków, gardło od przełykania, żołądek od prawdziwego pokarmu, podróżował już od kilku dni, lecz z Kieranem żywili się tym, co udało im się znaleźć. Dziś dopiero miał przed sobą prawdziwy posiłek, pierwszy od kilkunastu wyjątkowo długich miesięcy. Kiwnął głową, gdy obiecała znaleźć mu zajęcie, nie chciał leżeć na jej pryczy jak pasożyt, jak problem, którym trzeba było się zająć, nawet jeśli nim właśnie był. Nie odpowiedział, bo posiłek smakował w sposób, w jaki nic nie smakowało już od dawna, a tylko trzy ostrożne kęsy wystarczyły, by zrozumiał, jak bardzo był głodny. Prawie na oślep, niezbornym ruchem dłoni, odnalazł łyżkę, spożywając podane jedzenie szybko i łapczywie, w wyuczonym strachu przed jego odebraniem. Zupa kapała mu po nieogolonej brodzie, a metal łyżki stukał o ceramikę głębokiej miseczki, bo na łańcuchu stał się zwierzęciem, które nie było w stanie spamiętać wszystkich zasad dobrego wychowania.
Ale przeżył, żył i choć nie był pewien, czy wciąż pamiętał, jak to jest być człowiekiem, wiedział dziś tyle, że na łańcuch już nigdy nie wróci.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Prima wzruszyła ramionami z widocznym zrezygnowaniem.
– Zbyt wielu.
Kiedy przestała liczyć? Po pierwszych dwóch tuzinach? Po pierwszym dziecku, którego nie udało jej się odratować? Po kolejnej historii o uciekinierach, którzy na barkach dźwigali cały ocalały dobytek?
Odrzuciła te myśli, odrzuciła wspomnienie strachu tlącego się w ludzkich oczach tak mocno, że zdawał się wypalać kolor tęczówek. Wojna wielu z nich doświadczyła, niektórzy padali pod zaklęciami, inni od zadanych ran, a jeszcze inni byli łamani przez przytłaczającą rzeczywistość i kończyli życie w objęciach pętli z mocnego, konopnego sznura. Jedynym sposobem na przetrwanie było skupienie się na tych, którzy żyją. Na walce, choć ta przyjmowała różne oblicza i różne formy.
Myśl o następnych pokoleniach była pokrzepiająca; czasem myślała o tym, że kolejni Lovegoodowie żyją bezpiecznie w objęciach własnych fantazji, jak to mieli w zwyczaju, zamiast martwić się ostrymi krawędziami rzeczywistości. Czy to było jeszcze możliwe? Czy przekazywana z pokolenia na pokolenie opowieść o wojnie i strachu w końcu zblednie tak, by nie budzić już nic poza “tak, babciu, to były straszne czasy” wypowiedzianym tonem pełnym fałszywego zrozumienia?
Zaskoczył ją dokańczając zdanie w tym samym momencie i tym samym słowem. Dotychczas uważała, że ona jedna przyrównuje własne koszmary w ten sposób. Prima odwróciła się od okna, zmierzyła uważnym spojrzeniem swojego gościa, jakby nagle dostrzegła w nim coś więcej, jakiś brakujący element układanki, który czynił z niego kogoś więcej niż tylko kolejnego rannego, kolejną duszę, której chciała pomóc.
Milczała przez chwilę, palce instynktownie sięgnęły końcówki przerzuconego przez ramię warkocza.
Kim jesteś?
– Jestem dobrym duchem tej rebelii – odparła w końcu; powoli, z rozmysłem. Nie pytał przecież o jej imię czy profesję, tego zdążył dowiedzieć się sam. Pozostawało zatem drugie dno, to, na którym nieoczekiwanie złapali nić porozumienia. Ciekawiło ją to czy i ten podtekst wychwyci, czy wpadnie na to, że aby zostać duchem – nawet dobrym – najpierw trzeba było umrzeć.
Wspomnienie obozu, wspomnienie tego, jak ją tam zmaltretowano i upokorzono wciąż odzywało się echem w jej ciele. Dłonie mimowolnie zwinęły się w pięści, spojrzenie na sekundę przecięło widmo tamtego strachu i niepewności. Pamiętała, jak odliczała każdy kolejny świt, jak żłobiła w spróchniałej desce kreski by kontrolować upływ czasu i nie oszaleć. Gdyby tylko miała okazję znaleźć tamtych szmalcowników, posłużyliby jej za grupę eksperymentalną; nowe receptury wymagały przecież sprawdzenia nim wprowadzi się je w obieg. Myśl ta, okrutna i pełna chęci zemsty, szybko sprowadziła ją na ziemię, spowodowała parę głębszych wdechów. Wszystko było w porządku. Las szumiał, nieliczne ptaki zaczynały poranne trele, a magia spowijająca to miejsce stała na straży jej bezpieczeństwa. Wierzyła w to. Musiała w coś wierzyć.
I musiała zająć czymś ręce. W tym momencie, na skraju emocji, wydawało jej się, że pojawienie się Brendana w jej progu było czymś w rodzaju dobrej karty. Miała kim się zająć, miała o czym myśleć, a potrzeba ulżenia komuś w bólu zawsze wypierała demony z jej świadomości, zmuszała do twardego osadzenia w tym co tu i teraz.
– Mnie osobiście nie sprawdzili w trakcie zawieszenia, ale sam wiesz – mruknęła, raz jeszcze przecierając mu skórę głowy – trzymam się raczej lasu albo bezpośredniego terenu Festiwalu, więc raczej trudno o okazję, nie chcę kusić losu. Ale wiem, że mogą cię wylegitymować w dowolnym miejscu i o dowolnym czasie, dlatego lepiej mieć wszystko przy sobie.
Przepłukała szmatkę i wykręciła ją, teraz zajęła się zeschłymi śladami na karku.
– Moja różdżka nie ma dokumentów, więc ci ich nie pokażę, ale wiem, że jest tam zdjęcie posiadacza. Zatem z pożyczaniem może być ciężko. Chyba, że znajdziesz fałszerza – dodała od razu, wyraźnie ożywiona – sama żadnego nie znam, ale ten zielarz po drugiej stronie rzeki, ten, który pomaga mi ludzi przeprowadzać przez moczary… On ma rozległe kontakty. Może będzie w stanie ci z tym pomóc. Cokolwiek nowa władza sobie wymyśla – mruknęła, przepłukując dłonie w misce – to zaraz ludzie znajdują sposób na obejście tego. Dobrzy z nas kombinatorzy.
Skinęła głową, gdy podjął decyzję w sprawie brzytwy. Nie chciała mu tego odbierać, a namiastka samodzielności powinna pozytywnie wpłynąć na samopoczucie Brendana, zatem jego słowa sprawiły jej większą radość niż można było się tego spodziewać. Na fali tej radości i zapału szybko uwinęła się z przygotowaniem zupy, racjonalnie dzieląc porcje. Jej była mniejsza, ale była czarownicą drobnej postury, nie potrzebowała wiele. Miska Brendana była zatem okazalsza, ale Prima napełniała kolejne chochle bez żalu i bez zazdrości. Ciepły okład na pusty żołądek dobrze mu zrobi, przyszykuje organizm do kolejnych porcji pożywienia. Będzie musiała sprawdzić, czy w spiżarce ma jeszcze trochę mięsa. Wywar albo gęsty sos z dodatkiem kaszy także korzystnie wpłynie na wyczerpany organizm, dłużej zapełni żołądek.
Gdy zasiedli przy stole, Prima dokładała wszelkich starań by po prostu zająć się własną miską i nie spoglądać w stronę Brendana. Wiedziała, co to znaczy głód, wiedziała, co to znaczy dosłownie rzucić się na jedzenie. Wspomnienia tamtych chwil rysowały się wstęgą wstydu pośród innych, nie chciałaby żeby ktoś ją widział w tamtym czasie. Nie chciałaby żeby ktoś obserwował dłużej niż to konieczne.
Gdy usłyszała brzęk odkładanej łyżki, uniosła niespiesznie spojrzenie, uśmiechnęła się. Dłoń sama odnalazła drogę do kieszonki spódnicy i wydobyła stamtąd chusteczkę, którą po chwili podała mu przez stół.
– Broda, Brendan – zwróciła się do niego w końcu po imieniu; głos zdradzał cień rozbawienia – jesteś cały w zupie.
Traktować normalnie. Traktować jak człowieka, nie jak ochłap z obozu, acz z odpowiednim wyczuciem, a jednocześnie podtrzymać męską chęć działania. Wydawało jej się, że wie jak z nim postępować, w wielu aspektach stanowił przecież jej lustro.
– Dolać jeszcze, czy pokazać ci gdzie śpisz?
|ztx2
– Zbyt wielu.
Kiedy przestała liczyć? Po pierwszych dwóch tuzinach? Po pierwszym dziecku, którego nie udało jej się odratować? Po kolejnej historii o uciekinierach, którzy na barkach dźwigali cały ocalały dobytek?
Odrzuciła te myśli, odrzuciła wspomnienie strachu tlącego się w ludzkich oczach tak mocno, że zdawał się wypalać kolor tęczówek. Wojna wielu z nich doświadczyła, niektórzy padali pod zaklęciami, inni od zadanych ran, a jeszcze inni byli łamani przez przytłaczającą rzeczywistość i kończyli życie w objęciach pętli z mocnego, konopnego sznura. Jedynym sposobem na przetrwanie było skupienie się na tych, którzy żyją. Na walce, choć ta przyjmowała różne oblicza i różne formy.
Myśl o następnych pokoleniach była pokrzepiająca; czasem myślała o tym, że kolejni Lovegoodowie żyją bezpiecznie w objęciach własnych fantazji, jak to mieli w zwyczaju, zamiast martwić się ostrymi krawędziami rzeczywistości. Czy to było jeszcze możliwe? Czy przekazywana z pokolenia na pokolenie opowieść o wojnie i strachu w końcu zblednie tak, by nie budzić już nic poza “tak, babciu, to były straszne czasy” wypowiedzianym tonem pełnym fałszywego zrozumienia?
Zaskoczył ją dokańczając zdanie w tym samym momencie i tym samym słowem. Dotychczas uważała, że ona jedna przyrównuje własne koszmary w ten sposób. Prima odwróciła się od okna, zmierzyła uważnym spojrzeniem swojego gościa, jakby nagle dostrzegła w nim coś więcej, jakiś brakujący element układanki, który czynił z niego kogoś więcej niż tylko kolejnego rannego, kolejną duszę, której chciała pomóc.
Milczała przez chwilę, palce instynktownie sięgnęły końcówki przerzuconego przez ramię warkocza.
Kim jesteś?
– Jestem dobrym duchem tej rebelii – odparła w końcu; powoli, z rozmysłem. Nie pytał przecież o jej imię czy profesję, tego zdążył dowiedzieć się sam. Pozostawało zatem drugie dno, to, na którym nieoczekiwanie złapali nić porozumienia. Ciekawiło ją to czy i ten podtekst wychwyci, czy wpadnie na to, że aby zostać duchem – nawet dobrym – najpierw trzeba było umrzeć.
Wspomnienie obozu, wspomnienie tego, jak ją tam zmaltretowano i upokorzono wciąż odzywało się echem w jej ciele. Dłonie mimowolnie zwinęły się w pięści, spojrzenie na sekundę przecięło widmo tamtego strachu i niepewności. Pamiętała, jak odliczała każdy kolejny świt, jak żłobiła w spróchniałej desce kreski by kontrolować upływ czasu i nie oszaleć. Gdyby tylko miała okazję znaleźć tamtych szmalcowników, posłużyliby jej za grupę eksperymentalną; nowe receptury wymagały przecież sprawdzenia nim wprowadzi się je w obieg. Myśl ta, okrutna i pełna chęci zemsty, szybko sprowadziła ją na ziemię, spowodowała parę głębszych wdechów. Wszystko było w porządku. Las szumiał, nieliczne ptaki zaczynały poranne trele, a magia spowijająca to miejsce stała na straży jej bezpieczeństwa. Wierzyła w to. Musiała w coś wierzyć.
I musiała zająć czymś ręce. W tym momencie, na skraju emocji, wydawało jej się, że pojawienie się Brendana w jej progu było czymś w rodzaju dobrej karty. Miała kim się zająć, miała o czym myśleć, a potrzeba ulżenia komuś w bólu zawsze wypierała demony z jej świadomości, zmuszała do twardego osadzenia w tym co tu i teraz.
– Mnie osobiście nie sprawdzili w trakcie zawieszenia, ale sam wiesz – mruknęła, raz jeszcze przecierając mu skórę głowy – trzymam się raczej lasu albo bezpośredniego terenu Festiwalu, więc raczej trudno o okazję, nie chcę kusić losu. Ale wiem, że mogą cię wylegitymować w dowolnym miejscu i o dowolnym czasie, dlatego lepiej mieć wszystko przy sobie.
Przepłukała szmatkę i wykręciła ją, teraz zajęła się zeschłymi śladami na karku.
– Moja różdżka nie ma dokumentów, więc ci ich nie pokażę, ale wiem, że jest tam zdjęcie posiadacza. Zatem z pożyczaniem może być ciężko. Chyba, że znajdziesz fałszerza – dodała od razu, wyraźnie ożywiona – sama żadnego nie znam, ale ten zielarz po drugiej stronie rzeki, ten, który pomaga mi ludzi przeprowadzać przez moczary… On ma rozległe kontakty. Może będzie w stanie ci z tym pomóc. Cokolwiek nowa władza sobie wymyśla – mruknęła, przepłukując dłonie w misce – to zaraz ludzie znajdują sposób na obejście tego. Dobrzy z nas kombinatorzy.
Skinęła głową, gdy podjął decyzję w sprawie brzytwy. Nie chciała mu tego odbierać, a namiastka samodzielności powinna pozytywnie wpłynąć na samopoczucie Brendana, zatem jego słowa sprawiły jej większą radość niż można było się tego spodziewać. Na fali tej radości i zapału szybko uwinęła się z przygotowaniem zupy, racjonalnie dzieląc porcje. Jej była mniejsza, ale była czarownicą drobnej postury, nie potrzebowała wiele. Miska Brendana była zatem okazalsza, ale Prima napełniała kolejne chochle bez żalu i bez zazdrości. Ciepły okład na pusty żołądek dobrze mu zrobi, przyszykuje organizm do kolejnych porcji pożywienia. Będzie musiała sprawdzić, czy w spiżarce ma jeszcze trochę mięsa. Wywar albo gęsty sos z dodatkiem kaszy także korzystnie wpłynie na wyczerpany organizm, dłużej zapełni żołądek.
Gdy zasiedli przy stole, Prima dokładała wszelkich starań by po prostu zająć się własną miską i nie spoglądać w stronę Brendana. Wiedziała, co to znaczy głód, wiedziała, co to znaczy dosłownie rzucić się na jedzenie. Wspomnienia tamtych chwil rysowały się wstęgą wstydu pośród innych, nie chciałaby żeby ktoś ją widział w tamtym czasie. Nie chciałaby żeby ktoś obserwował dłużej niż to konieczne.
Gdy usłyszała brzęk odkładanej łyżki, uniosła niespiesznie spojrzenie, uśmiechnęła się. Dłoń sama odnalazła drogę do kieszonki spódnicy i wydobyła stamtąd chusteczkę, którą po chwili podała mu przez stół.
– Broda, Brendan – zwróciła się do niego w końcu po imieniu; głos zdradzał cień rozbawienia – jesteś cały w zupie.
Traktować normalnie. Traktować jak człowieka, nie jak ochłap z obozu, acz z odpowiednim wyczuciem, a jednocześnie podtrzymać męską chęć działania. Wydawało jej się, że wie jak z nim postępować, w wielu aspektach stanowił przecież jej lustro.
– Dolać jeszcze, czy pokazać ci gdzie śpisz?
|ztx2
świeć nam żywym, świeć umarłym
Strona 2 z 2 • 1, 2
Przed domem
Szybka odpowiedź