[SEN] Gruszki i frezje
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
To się nie działo naprawdę.
Sufit, na którym uparcie nie liczył rys, bo to znaczyłoby, że całkiem się poddał — że to wszystko jest rzeczywiste i że jest... chory? Przeklęty? Nie wiedział, jak to nazwać, nie chciał tego nazywać. Wystarczyło, że rozdzierający ból lewego barku był jak najbardziej rzeczywisty i tępo, oszałamiająco promieniał na całe ciało, przedzierając się nawet przez leki znieczulające. Wystarczyło, że zimno łańcuchów na nadgarstkach było wciąż odczuwalne, upokarzające. Wystarczyło, że słyszał szloch Kerrie i widział łzy matki, gdy w przebłysku przytomności kazał im się wszystkim wynosić. Wystarczyło, że przeżył surrealistyczny koszmar ostatniej pełni i od dwóch dób usiłował o nim zapomnieć, uderzając głową w poręcz łóżka aby stracić przytomność, dopóki nie dano mu pasów i kolejnych leków. Powinni wezwać rodzinę, ale w tamtym przebłysku przytomności kazał uzdrowicielom wykreślić wszystkich Tonksów z listy odwiedzających, wykreślić wszystkich. Nie może pan wykreślić wszystkich, musi zostać choć jeden kontakt... tłumaczyła cierpliwie pielęgniarka, a on miał ochotę przegryźć jej gardło i ta myśl tak go przeraziła, że w końcu kiwnął tylko tępo głową. Chyba wpisał tam kogoś z pracy, kogoś, kto rozumiał ryzyko, ale i tak nie przyjdzie. Nie chciał, żeby ktokolwiek przychodził i nikt nie miał powodu, rodzina wiedziała, tyle wystarczyło.
Nikt nie miał powodu, dopóki nie uznali tych zbyt gwałtownych ruchów głowy za symptom myśli samobójczych, a on chciał tylko stracić przytomność i nie myśleć, bo nie wiedział już, co ma myśleć. Nie chciał myśleć, bo wtedy chyba chciałby ze sobą skończyć. Chciał tylko dostać więcej tych otumaniających eliksirów, dlaczego nie dawali mu dostatecznie wiele, dlaczego wciąż bolało? Mogli chyba poświęcić jeszcze jedną fiolkę, był w końcu aurorem i chciał tylko zapaść w ciemność po akcji, której bał się wspominać i po pełni, która usiłował wyprzeć ze świadomości. Zaciskał mocno powieki, licząc, że jakoś się uspokoi, próbował liczyć nie rysy na suficie, a—mugolskim sposobem—wyobrażone barany, ale coś gwałtownie go otrzeźwiło, wdzierając się do nozdrzy zbyt gwałtownie i intensywnie. Jak ostry środek chemiczny, z innego świata, z innego...
...z innych wspomnień, które przecież znał i o których też usiłował nie myśleć—a potem nie musiał, bo wydarzyło się zbyt wiele tragedii, tragedii wśród których zostańmy przyjaciółmi zeszło na dalszy plan. Tamto wspomnienie wykrzywiało karykaturalnie jego niedawne uczucia, a zapach gruszek i frezji też zdawał się karykaturalny. Zbyt ostry, zbyt mdły, zbyt słodki, kojarzący się z atakiem na nadwrażliwe nozdrza, a nie z subtelnością sennych poranków i ciepłem wspólnego tańca.
Przez chwilę zdawało mu się, że to durny środek czystości w szpitalu (tak ostro pachniało) albo kolejna fatamorgana, ale wtem rozbrzmiał stukot (zbyt głośny) wysokich obcasów, a on poderwał głowę i przypomniał sobie, że faktycznie kiedyś był takim idiotą, by jako awaryjny kontakt podać kogoś z pracy. A potem zapomniał, najzwyczajniej w świecie, bo przez parę miesięcy nie było powodu, by sobie to przypominać — i nigdy nie skorzystawszy z jej nazwiska w błahej sprawie, nie mógł przypomnieć sobie podobnej pomocy w prawdziwym delirium.
To się nie działo naprawdę, już wolałby aby wróciły tu jego siostry.
-Wynoś się, wypierdalaj i powiedz im żeby przysłali Rinehearta. - wychrypiał, skrzekliwym od nieużywania i krzyku (na przemian) głosem, najskładniejsze słowa od kilku dni, bo od pełni nie był w stanie wykrzesać z siebie absolutnie nic co przypominało ludzką mowę.
Sufit, na którym uparcie nie liczył rys, bo to znaczyłoby, że całkiem się poddał — że to wszystko jest rzeczywiste i że jest... chory? Przeklęty? Nie wiedział, jak to nazwać, nie chciał tego nazywać. Wystarczyło, że rozdzierający ból lewego barku był jak najbardziej rzeczywisty i tępo, oszałamiająco promieniał na całe ciało, przedzierając się nawet przez leki znieczulające. Wystarczyło, że zimno łańcuchów na nadgarstkach było wciąż odczuwalne, upokarzające. Wystarczyło, że słyszał szloch Kerrie i widział łzy matki, gdy w przebłysku przytomności kazał im się wszystkim wynosić. Wystarczyło, że przeżył surrealistyczny koszmar ostatniej pełni i od dwóch dób usiłował o nim zapomnieć, uderzając głową w poręcz łóżka aby stracić przytomność, dopóki nie dano mu pasów i kolejnych leków. Powinni wezwać rodzinę, ale w tamtym przebłysku przytomności kazał uzdrowicielom wykreślić wszystkich Tonksów z listy odwiedzających, wykreślić wszystkich. Nie może pan wykreślić wszystkich, musi zostać choć jeden kontakt... tłumaczyła cierpliwie pielęgniarka, a on miał ochotę przegryźć jej gardło i ta myśl tak go przeraziła, że w końcu kiwnął tylko tępo głową. Chyba wpisał tam kogoś z pracy, kogoś, kto rozumiał ryzyko, ale i tak nie przyjdzie. Nie chciał, żeby ktokolwiek przychodził i nikt nie miał powodu, rodzina wiedziała, tyle wystarczyło.
Nikt nie miał powodu, dopóki nie uznali tych zbyt gwałtownych ruchów głowy za symptom myśli samobójczych, a on chciał tylko stracić przytomność i nie myśleć, bo nie wiedział już, co ma myśleć. Nie chciał myśleć, bo wtedy chyba chciałby ze sobą skończyć. Chciał tylko dostać więcej tych otumaniających eliksirów, dlaczego nie dawali mu dostatecznie wiele, dlaczego wciąż bolało? Mogli chyba poświęcić jeszcze jedną fiolkę, był w końcu aurorem i chciał tylko zapaść w ciemność po akcji, której bał się wspominać i po pełni, która usiłował wyprzeć ze świadomości. Zaciskał mocno powieki, licząc, że jakoś się uspokoi, próbował liczyć nie rysy na suficie, a—mugolskim sposobem—wyobrażone barany, ale coś gwałtownie go otrzeźwiło, wdzierając się do nozdrzy zbyt gwałtownie i intensywnie. Jak ostry środek chemiczny, z innego świata, z innego...
...z innych wspomnień, które przecież znał i o których też usiłował nie myśleć—a potem nie musiał, bo wydarzyło się zbyt wiele tragedii, tragedii wśród których zostańmy przyjaciółmi zeszło na dalszy plan. Tamto wspomnienie wykrzywiało karykaturalnie jego niedawne uczucia, a zapach gruszek i frezji też zdawał się karykaturalny. Zbyt ostry, zbyt mdły, zbyt słodki, kojarzący się z atakiem na nadwrażliwe nozdrza, a nie z subtelnością sennych poranków i ciepłem wspólnego tańca.
Przez chwilę zdawało mu się, że to durny środek czystości w szpitalu (tak ostro pachniało) albo kolejna fatamorgana, ale wtem rozbrzmiał stukot (zbyt głośny) wysokich obcasów, a on poderwał głowę i przypomniał sobie, że faktycznie kiedyś był takim idiotą, by jako awaryjny kontakt podać kogoś z pracy. A potem zapomniał, najzwyczajniej w świecie, bo przez parę miesięcy nie było powodu, by sobie to przypominać — i nigdy nie skorzystawszy z jej nazwiska w błahej sprawie, nie mógł przypomnieć sobie podobnej pomocy w prawdziwym delirium.
To się nie działo naprawdę, już wolałby aby wróciły tu jego siostry.
-Wynoś się, wypierdalaj i powiedz im żeby przysłali Rinehearta. - wychrypiał, skrzekliwym od nieużywania i krzyku (na przemian) głosem, najskładniejsze słowa od kilku dni, bo od pełni nie był w stanie wykrzesać z siebie absolutnie nic co przypominało ludzką mowę.
Can I not save one
from the pitiless wave?
To się nie działo naprawdę.
Ile czasu mogło minąć od ich ostatniej rozmowy? Miesiąc? Dwa? Pięć? Nie była pewna. W zgiełku życia codziennego tamto rozstanie nieco rozmyło się wśród innych wydarzeń, poza tym… nie było jej winą to, że nie chciał się przyjaźnić. Zaproponowała mu tyle, ile mogła, a biorąc pod uwagę fakt, że miała męża ― romans był i tak całkiem dobrą propozycją. Kiedy to się wszystko tak pokomplikowało? Kiedy Michael Tonks, znany w aurorskim biurze podrywacz i bawidamek, zdążył wykształcić w sobie coś co ― o zgrozo ― chyba rozbijało się o definicję uczucia?
Nie miała pojęcia jak do tego doszło, nie obiecywała mu przecież niczego; miała stabilną pozycję w społeczeństwie, miała męża z którym może nie żyło jej się cudownie i najlepiej, ale kto nie miał swoich wad? Igor był sprawdzoną firmą, pewnym wyborem na niepewne czasy; traktował ją dobrze, a ich niepisany układ pozwalający na pewną swobodę seksualną tylko ułatwiał życie.
Było jej dobrze. Było jej wygodnie. Było jej… dziwnie odkąd zniknął. A dzisiejsze wezwanie do Szpitala Św. Munga tylko tę dziwność i niepokój pogłębiło, tym bardziej, gdy doczytała w wiadomości o kogo chodzi. Urwała się z pracy szybciej niż zwykle, wymijająco tłumacząc się pilną wizytą na drugim końcu miasta; wstąpiła do sklepiku matki by zabrać stamtąd pojedynczą frezję ― głupi prezent, ale nic nie przyszło jej do głowy, a przecież zawsze lubił jej perfumy… ― a potem skierowała się prosto do Munga.
W recepcji nie powiedziano jej zbyt wiele, nie zdążyła też zorientować się który to oddział, a natarczywe myśli utrudniały skupienie. Co się stało, dlaczego tu trafił? Oberwał zbyt mocno na jakiejś akcji? Ktoś wbił mu nóż w plecy? Zasadzka? Coś jeszcze innego? Kolejne myśli przetaczały się przez jej głowę jak huczna lawina, odcinając od zewnętrznych bodźców, zmuszając do niezdrowej fiksacji na tym jednym temacie. Uzdrowiciel poprowadził ją schodami na górę, potem wąskim korytarzem do niewielkich, pojedynczych sal, wskazał jej tę przy której magicznymi literami wypisano nazwisko pacjenta. Zawahała się chwilę, nim wdusiła klamkę i zawahała się znowu, widząc go w łóżku. Nie przypominał sam siebie: zmizerniały, chudszy niż zapamiętała i z głębokimi cieniami pod oczami w których raz po raz migała dzika wściekłość i niema prośba o śmierć. Co mu się stało? Co mu się, na Melina, stało?...
Skrzywiła się nieznacznie gdy wypowiedział swoje wulgarne życzenie i ostentacyjnie zamknęła za sobą drzwi. Jeśli sądził, że się jej w ten sposób pozbędzie, to srogo się pomylił.
― Też miło mi cię widzieć, Michael ― odparła nad wyraz spokojnie, choć dziwny niepokój rozlewał się po jej ciele, umysł pracował na najwyższych obrotach, zestawiając jego obraz z tymi widzianymi w przeszłości. Atak dementora? Chujowa akcja? Klątwa? Trucizna dosypana do drinka w klubie? Możliwości było tyle, że nie wiedziała, którą najpierw rozpatrzyć, którą mu przypasować.
I jeszcze ten głos. Prawie obcy, zdecydowanie odbiegający od przyjemnego wspomnienia aksamitnego szeptu spływającego po jej szyi, w kierunku dekoltu. Co jej wtedy szeptał, co mówił?... To wydawało się tak dawno temu…
Spojrzała na nieszczęsną frezję i poczuła się dziwnie głupio, jak nigdy wcześniej. Obróciła długą łodygę w palcach, przez pierwszych parę chwil unikając jego wzroku, aż w końcu podniosła głowę i podeszła bliżej. Powoli, krok po kroku, jakby zbliżała się do dzikiego, skrzywdzonego zwierzęcia.
― Widzisz, nie zawsze aurorskie plany są najlepsze ― zagaiła, nawiązując do ich pierwszej kłótni w jego gabinecie, kiedy uparł się, że to on dowodzi i on stworzy plan. ― Może gdybyś miał ze sobą przyjaznego Wiedźmiego Strażnika… ― dodała, przywołując na wargi miły uśmiech, który szybko zgasł pod naporem jego spojrzenia.
― Ja… wspominałeś kiedyś, że podobał ci się ten zapach więc… ― rozejrzała się za jakimś wazonikiem, a kiedy dostrzegła go na szafce nocnej, od razu wsunęła kwiat do środka. ― Jak się czujesz? Może podać ci wody? Bo brzmisz strasznie…
Ile czasu mogło minąć od ich ostatniej rozmowy? Miesiąc? Dwa? Pięć? Nie była pewna. W zgiełku życia codziennego tamto rozstanie nieco rozmyło się wśród innych wydarzeń, poza tym… nie było jej winą to, że nie chciał się przyjaźnić. Zaproponowała mu tyle, ile mogła, a biorąc pod uwagę fakt, że miała męża ― romans był i tak całkiem dobrą propozycją. Kiedy to się wszystko tak pokomplikowało? Kiedy Michael Tonks, znany w aurorskim biurze podrywacz i bawidamek, zdążył wykształcić w sobie coś co ― o zgrozo ― chyba rozbijało się o definicję uczucia?
Nie miała pojęcia jak do tego doszło, nie obiecywała mu przecież niczego; miała stabilną pozycję w społeczeństwie, miała męża z którym może nie żyło jej się cudownie i najlepiej, ale kto nie miał swoich wad? Igor był sprawdzoną firmą, pewnym wyborem na niepewne czasy; traktował ją dobrze, a ich niepisany układ pozwalający na pewną swobodę seksualną tylko ułatwiał życie.
Było jej dobrze. Było jej wygodnie. Było jej… dziwnie odkąd zniknął. A dzisiejsze wezwanie do Szpitala Św. Munga tylko tę dziwność i niepokój pogłębiło, tym bardziej, gdy doczytała w wiadomości o kogo chodzi. Urwała się z pracy szybciej niż zwykle, wymijająco tłumacząc się pilną wizytą na drugim końcu miasta; wstąpiła do sklepiku matki by zabrać stamtąd pojedynczą frezję ― głupi prezent, ale nic nie przyszło jej do głowy, a przecież zawsze lubił jej perfumy… ― a potem skierowała się prosto do Munga.
W recepcji nie powiedziano jej zbyt wiele, nie zdążyła też zorientować się który to oddział, a natarczywe myśli utrudniały skupienie. Co się stało, dlaczego tu trafił? Oberwał zbyt mocno na jakiejś akcji? Ktoś wbił mu nóż w plecy? Zasadzka? Coś jeszcze innego? Kolejne myśli przetaczały się przez jej głowę jak huczna lawina, odcinając od zewnętrznych bodźców, zmuszając do niezdrowej fiksacji na tym jednym temacie. Uzdrowiciel poprowadził ją schodami na górę, potem wąskim korytarzem do niewielkich, pojedynczych sal, wskazał jej tę przy której magicznymi literami wypisano nazwisko pacjenta. Zawahała się chwilę, nim wdusiła klamkę i zawahała się znowu, widząc go w łóżku. Nie przypominał sam siebie: zmizerniały, chudszy niż zapamiętała i z głębokimi cieniami pod oczami w których raz po raz migała dzika wściekłość i niema prośba o śmierć. Co mu się stało? Co mu się, na Melina, stało?...
Skrzywiła się nieznacznie gdy wypowiedział swoje wulgarne życzenie i ostentacyjnie zamknęła za sobą drzwi. Jeśli sądził, że się jej w ten sposób pozbędzie, to srogo się pomylił.
― Też miło mi cię widzieć, Michael ― odparła nad wyraz spokojnie, choć dziwny niepokój rozlewał się po jej ciele, umysł pracował na najwyższych obrotach, zestawiając jego obraz z tymi widzianymi w przeszłości. Atak dementora? Chujowa akcja? Klątwa? Trucizna dosypana do drinka w klubie? Możliwości było tyle, że nie wiedziała, którą najpierw rozpatrzyć, którą mu przypasować.
I jeszcze ten głos. Prawie obcy, zdecydowanie odbiegający od przyjemnego wspomnienia aksamitnego szeptu spływającego po jej szyi, w kierunku dekoltu. Co jej wtedy szeptał, co mówił?... To wydawało się tak dawno temu…
Spojrzała na nieszczęsną frezję i poczuła się dziwnie głupio, jak nigdy wcześniej. Obróciła długą łodygę w palcach, przez pierwszych parę chwil unikając jego wzroku, aż w końcu podniosła głowę i podeszła bliżej. Powoli, krok po kroku, jakby zbliżała się do dzikiego, skrzywdzonego zwierzęcia.
― Widzisz, nie zawsze aurorskie plany są najlepsze ― zagaiła, nawiązując do ich pierwszej kłótni w jego gabinecie, kiedy uparł się, że to on dowodzi i on stworzy plan. ― Może gdybyś miał ze sobą przyjaznego Wiedźmiego Strażnika… ― dodała, przywołując na wargi miły uśmiech, który szybko zgasł pod naporem jego spojrzenia.
― Ja… wspominałeś kiedyś, że podobał ci się ten zapach więc… ― rozejrzała się za jakimś wazonikiem, a kiedy dostrzegła go na szafce nocnej, od razu wsunęła kwiat do środka. ― Jak się czujesz? Może podać ci wody? Bo brzmisz strasznie…
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-WYJDŹ STĄD! – warknął na wydechu i na resztkach względnie świeżego powietrza, zanim Adda bezceremonialnie zamknęła drzwi. Skrzywił się i wstrzymał oddech, ale nie na długo. Poczerwieniał i wcisnął plecy w poduszkę, jak zagnane w ślepy róg zwierzę, obserwując nieufnie zbliżającą się Addę. Skrzywił się, gdy szarpnęły łańcuchy i pasy, skutecznie ograniczające tak gwałtowne ruchy. Zapiekły go nadgarstki, ale Adda… Adriana wciąż tu była. Musiał ją powstrzymać, ale jak? Słowami? Logiką? Skrzywił się, czując w głowie tępo pulsujący ból - już tak do niego przywykł, że nie wiedział nawet, czy rąbnął się znowu w potylicę gdy cofał się na łóżku, czy to echa wczorajszych i przedwczorajszych kontuzji.
-Nie miałaś tu być. Tylko moja rodzina, ale ich… nie ma dzisiaj, albo ktoś z pracy, ktokolwiek, to powinien być Rineheart. - który nie będzie chciał tu pewnie przyjść, nie do tego czegoś czym się stał, ale to nieistotne. Tak będzie lepiej, a nawet gdyby się tu zjawił (tak nie będzie lepiej) to zniósłby jego surowe spojrzenie i czuł się odrobinę lepiej niż teraz wobec posępnego milczenia. Załatwiliby to logicznie i po męsku, więc - aby uciąć jazgot Addy - próbował zmusić się do logiki, ale to było trudne, myślenie bolało, tak jak bolała go potłuczona głowa.
-…to pomyłka, więc nie czuj się zobowiązana. - wysyczał ze złością, ostatnie słowo niemal wypluwając. Pewnie to ją tu ściągnęło, zawodowe zobowiązania - bo nie przyjaźń, która wzgardził i w którą nigdy by nie uwierzył. Zmarszczył brwi, nieświadom, że zbiera myśli z takim wysiłkiem przez leki uspokajające. Wcale nie zdołały złagodzić jego bólu, ale sprawiały, że głowa zdawała się taka ciężka... -Podałem twoje dane jakoś pochopnie, pewnie na fali szukania pierścionków - wyrzucał z siebie jednym tchem, oddychając ciężko, nie myśląc. -i zapomniałem to zmienić, nie powinno cię tu być. - musiał przerwać żeby zaczerpnąć oddechu i - miał nadzieję - z nikłą satysfakcją obserwować jak zamykają się drzwi, ale nie.
Ona musiała kopnąć leżącego. Z niedowierzaniem zacisnął w pięści dłonie (skórzane pasy wbiły się w nadgarstki, musiał nieświadomie szarpnąć przegubami), słuchając jak drwi z niego w żywe oczy i obwinia o to, o co obwinił się już stokrotnie.
-Ciebie to bawi...? - zapytał lodowato, zimno. Krew odpłynęła mu z twarzy, spoglądał na nią z niedowierzaniem, bo nazwał już ją w myślach różnymi epitetami, ale nie okrutną. -Nienawidzę frezji. - wymamrotał martwo, bezbarwnie. Pokręcił głową, nic od niej nie chciał. Zacisnął powieki, licząc, że gdy je otworzy, obudzi się w świecie, w którym była kochanka nie truła mu jak i z kim ma pracować i w którym to wszystko będzie tylko złym snem. Najgorszym z koszmarów.
-Nie miałaś tu być. Tylko moja rodzina, ale ich… nie ma dzisiaj, albo ktoś z pracy, ktokolwiek, to powinien być Rineheart. - który nie będzie chciał tu pewnie przyjść, nie do tego czegoś czym się stał, ale to nieistotne. Tak będzie lepiej, a nawet gdyby się tu zjawił (tak nie będzie lepiej) to zniósłby jego surowe spojrzenie i czuł się odrobinę lepiej niż teraz wobec posępnego milczenia. Załatwiliby to logicznie i po męsku, więc - aby uciąć jazgot Addy - próbował zmusić się do logiki, ale to było trudne, myślenie bolało, tak jak bolała go potłuczona głowa.
-…to pomyłka, więc nie czuj się zobowiązana. - wysyczał ze złością, ostatnie słowo niemal wypluwając. Pewnie to ją tu ściągnęło, zawodowe zobowiązania - bo nie przyjaźń, która wzgardził i w którą nigdy by nie uwierzył. Zmarszczył brwi, nieświadom, że zbiera myśli z takim wysiłkiem przez leki uspokajające. Wcale nie zdołały złagodzić jego bólu, ale sprawiały, że głowa zdawała się taka ciężka... -Podałem twoje dane jakoś pochopnie, pewnie na fali szukania pierścionków - wyrzucał z siebie jednym tchem, oddychając ciężko, nie myśląc. -i zapomniałem to zmienić, nie powinno cię tu być. - musiał przerwać żeby zaczerpnąć oddechu i - miał nadzieję - z nikłą satysfakcją obserwować jak zamykają się drzwi, ale nie.
Ona musiała kopnąć leżącego. Z niedowierzaniem zacisnął w pięści dłonie (skórzane pasy wbiły się w nadgarstki, musiał nieświadomie szarpnąć przegubami), słuchając jak drwi z niego w żywe oczy i obwinia o to, o co obwinił się już stokrotnie.
-Ciebie to bawi...? - zapytał lodowato, zimno. Krew odpłynęła mu z twarzy, spoglądał na nią z niedowierzaniem, bo nazwał już ją w myślach różnymi epitetami, ale nie okrutną. -Nienawidzę frezji. - wymamrotał martwo, bezbarwnie. Pokręcił głową, nic od niej nie chciał. Zacisnął powieki, licząc, że gdy je otworzy, obudzi się w świecie, w którym była kochanka nie truła mu jak i z kim ma pracować i w którym to wszystko będzie tylko złym snem. Najgorszym z koszmarów.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie przywykła do krzyków, nie przywykła do warknięć. Zawsze był wobec niej łagodny, a nawet gdy ścierali się podczas kłótni, potrafiła wyłowić z jego tonu jakąś inną nutę niż… niż nienawiść. Czystą, zwierzęcą wściekłość. Czy naprawdę tak wiele zmieniło się podczas tych paru miesięcy? Czy to, co ich łączyło ― nić porozumienia i sympatii ― zostało przerwane tak szybko i łatwo? Nie widział w niej już przyjaciółki? Nie widział w niej kogoś, kto mu pomoże w razie potrzeby? Przecież… nie musiała go kochać, żeby mu pomóc, prawda? Robiła to dlatego, że był jej bliski, ale nie w romantyczny sposób.
Nie w romantyczny sposób…
― Michael, ale… w twoim formularzu nie było innego kontaktu. Jestem tylko ja ― wtrąciła skruszonym tonem, nie do końca wiedząc, jak reagować na jego narastająca, zimną furię. Skoro powinien być tam Rineheart, to dlaczego go nie wpisał? Dlaczego posłużył się jej nazwiskiem i dlaczego karał ją za swój błąd?
― Nie czuję się zobowiązana ― mruknęła martwym, matowym tonem w którym zabrakło wszystkiego: uczuć, ciepła, nawet zainteresowania. Nie lubiła obrywać za darmo, nie lubiła, kiedy ktoś ją ranił dla zabawy, dla poprawienia sobie humoru. Przyszła tu… po co przyszła? Dlaczego? Mogła odmówić, odwrócić się na pięcie i zająć się raportem, a zamiast tego poszła jeszcze do kwiaciarni i…
Zacisnęła mocniej palce na łodydze, cofnęła się o pół kroku, gdy zadzwoniły łańcuchy i zajęczał metalowy stelaż łóżka.
― Nie atakuj mnie, kiedy nie masz do tego podstaw ― syknęła z nową mocą, mrużąc wściekle oczy ― powiedziałam, że zawsze będę ci przyjaciółką bez względu na okoliczności, to ty mnie odepchnąłeś. Ty, rozumiesz? ― wytknęła mu bezlitośnie i ciągnęłaby rozmowę dalej, gdyby nie niefortunny dobór słów, gdyby nie magiczne sformułowanie, które odepchnęło ją o kolejny krok w tył. Pierścionek? On chyba nie…
― Mam męża, Michael. A my… to co było… to była tylko niezobowiązująca relacja, która zdarza się dorosłym ludziom. To był tylko romans, który ― jak mi się wydawało ― urósł do rangi przyjaźni, a nie… nie miłości ― dokończyła; ton przycichł, stracił na zajadłości, na mocy. Ramiona opadły wraz z cichym wydechem.
Cisza nie trwała jednak krótko, kolejne pytanie Michaela przecięło powietrze jak bat, boleśnie naruszając strukturę jej duszy. Dłonie zadrżały, zadrżał i kolejny oddech, a z całej jej sylwetki jakby uleciała znajoma lekkość i siła. Niewidzialny ciężar spadł na jej ramiona, zdusił iskrę w oku i zdmuchnął uśmiech z warg.
Stała przez jakiś czas nieruchomo, ze spojrzeniem spuszczonym na własne dłonie spleciona na podołku. Czuła się absurdalnie winna tej sytuacji, choć przecież nie zrobiła nic złego. To nie ona wepchnęła go w objęcia jakiegoś zimnego zakątka Anglii, nie ona kazała pakować mu się na ten statek. Mogli być dalej przyjaciółmi, mogli razem pracować, mogli…
Przymknęła powieki i odwróciła twarz, choć świadomość, że i tak nie obchodzi go jej krzywda i ból zdawała się rozdzierać jej serce na pół. I tak nie zauważy, i tak go to nie obchodzi.
― Nie bawi mnie twój widok, ani twój stan ― odezwała się w końcu, nawet nie próbując barwić tonu neutralnością. Głos miała smutny, zgaszony. ― Nie bawią mnie podzwaniające o ramę łóżka łańcuchy, nie bawią cienie pod oczami i wychudła sylwetka. Martwię się o ciebie ― przyznała cicho, ujmując frezję w palce i powoli wyciągając ją z wazonu. Obróciła łodygę w palcach, wahając się wyraźnie i równie wyraźnie czując sprzeczność bijącą ze wspomnień, ale nie miała siły się kłócić. Zrobiła parę kroków w kierunku okna, otworzyła je, by wpuścić więcej świeżego powietrza. Wiatr uderzył ją w twarz, rozwiał włosy krótkim podmuchem, omiótł salę świeżością.
Zapach frezji zniknął; runął wraz z kwiatem za okno, na chodnik parę pięter niżej.
Nie w romantyczny sposób…
― Michael, ale… w twoim formularzu nie było innego kontaktu. Jestem tylko ja ― wtrąciła skruszonym tonem, nie do końca wiedząc, jak reagować na jego narastająca, zimną furię. Skoro powinien być tam Rineheart, to dlaczego go nie wpisał? Dlaczego posłużył się jej nazwiskiem i dlaczego karał ją za swój błąd?
― Nie czuję się zobowiązana ― mruknęła martwym, matowym tonem w którym zabrakło wszystkiego: uczuć, ciepła, nawet zainteresowania. Nie lubiła obrywać za darmo, nie lubiła, kiedy ktoś ją ranił dla zabawy, dla poprawienia sobie humoru. Przyszła tu… po co przyszła? Dlaczego? Mogła odmówić, odwrócić się na pięcie i zająć się raportem, a zamiast tego poszła jeszcze do kwiaciarni i…
Zacisnęła mocniej palce na łodydze, cofnęła się o pół kroku, gdy zadzwoniły łańcuchy i zajęczał metalowy stelaż łóżka.
― Nie atakuj mnie, kiedy nie masz do tego podstaw ― syknęła z nową mocą, mrużąc wściekle oczy ― powiedziałam, że zawsze będę ci przyjaciółką bez względu na okoliczności, to ty mnie odepchnąłeś. Ty, rozumiesz? ― wytknęła mu bezlitośnie i ciągnęłaby rozmowę dalej, gdyby nie niefortunny dobór słów, gdyby nie magiczne sformułowanie, które odepchnęło ją o kolejny krok w tył. Pierścionek? On chyba nie…
― Mam męża, Michael. A my… to co było… to była tylko niezobowiązująca relacja, która zdarza się dorosłym ludziom. To był tylko romans, który ― jak mi się wydawało ― urósł do rangi przyjaźni, a nie… nie miłości ― dokończyła; ton przycichł, stracił na zajadłości, na mocy. Ramiona opadły wraz z cichym wydechem.
Cisza nie trwała jednak krótko, kolejne pytanie Michaela przecięło powietrze jak bat, boleśnie naruszając strukturę jej duszy. Dłonie zadrżały, zadrżał i kolejny oddech, a z całej jej sylwetki jakby uleciała znajoma lekkość i siła. Niewidzialny ciężar spadł na jej ramiona, zdusił iskrę w oku i zdmuchnął uśmiech z warg.
Stała przez jakiś czas nieruchomo, ze spojrzeniem spuszczonym na własne dłonie spleciona na podołku. Czuła się absurdalnie winna tej sytuacji, choć przecież nie zrobiła nic złego. To nie ona wepchnęła go w objęcia jakiegoś zimnego zakątka Anglii, nie ona kazała pakować mu się na ten statek. Mogli być dalej przyjaciółmi, mogli razem pracować, mogli…
Przymknęła powieki i odwróciła twarz, choć świadomość, że i tak nie obchodzi go jej krzywda i ból zdawała się rozdzierać jej serce na pół. I tak nie zauważy, i tak go to nie obchodzi.
― Nie bawi mnie twój widok, ani twój stan ― odezwała się w końcu, nawet nie próbując barwić tonu neutralnością. Głos miała smutny, zgaszony. ― Nie bawią mnie podzwaniające o ramę łóżka łańcuchy, nie bawią cienie pod oczami i wychudła sylwetka. Martwię się o ciebie ― przyznała cicho, ujmując frezję w palce i powoli wyciągając ją z wazonu. Obróciła łodygę w palcach, wahając się wyraźnie i równie wyraźnie czując sprzeczność bijącą ze wspomnień, ale nie miała siły się kłócić. Zrobiła parę kroków w kierunku okna, otworzyła je, by wpuścić więcej świeżego powietrza. Wiatr uderzył ją w twarz, rozwiał włosy krótkim podmuchem, omiótł salę świeżością.
Zapach frezji zniknął; runął wraz z kwiatem za okno, na chodnik parę pięter niżej.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Nie podobało mu się to, jak tu wtargnęła: pewna siebie, nachalna, zbyt głośna, pachnąca frezjami. Tyle, że jeszcze bardziej nie podobało mu się, jak spuściła z tonu, wytykając mu jego własny błąd. Słusznie, ale nie chciał myśleć o szczerości jej intencji. Nie chciał z nikim rozmawiać, a już zwłaszcza nie z nią. Choć zdawało mu się, że głęboko pogrzebał tamte emocje, to myśl o ich ostatnim spotkaniu nadal budziła w nim gniew. Na siebie był zły niezmiennie — wydawało mu się, że na swój obecny los, ale możliwe, że ziarna podsycanej właśnie wściekłości kiełkowały gdzieś głębiej, we wspomnieniach pościeli o zapachu frezji.
-Bo chciałem usunąć wszystkich, ale ktoś musiał zostać. Zapomniałem, że wypadnie na ciebie. - burknął, krzywiąc się jakby wyjaśnienia sprawiały mu fizyczny dyskomfort. Pomimo zmęczenia zdołał jakoś pominąć fakt, że wcale na nią nie wypadło, że faktycznie wpisał ją tam pierwszą. Na samej górze listy. Może - pomyślał, przymykając z rezygnacją oczy - może nie znała tego systemu i się nie zorientuje. Może jej idealny mąż nigdy nie wylądował w Mungu w stanie krytycznym. Poczuł rozlewającą się w gardle żółć, bolesne spięcie rozgrzanych mięśni, mgliście pamiętał, że ostrzegano go przed podobnymi emocjami, ale głosAddy Adriany go rozproszył zanim zdążył zebrać myśli. Nie pamiętał, by kiedykolwiek słyszał od niej tak żarliwą złość, a słowa o przyjaźni zdawały się jeszcze zimniejsze i okrutniejsze niż wcześniej. "Rozumiesz?" wydawało się żałośnie protekcjonalne, a on tylko roześmiał się ochryple, próbując tym wymuszonym śmiechem zbagatelizować jej słowa, jej upokarzającą propozycję, ją całą.
-Masz frajera, który cię nie kocha, bo nie pozwalałby ci się pieprzyć z przystojnym aurorem. - wysyczał, gorąco uderzyło mu na policzki i do skroni, nie myślał już o tym, co mówi. -Ale nie jestem już taki przystojny, a w szpitalu trudno się dobrze bawić, więc nie udowadniaj mi swojej wyższości, Adriana, znajdź sobie innego przyjaciela, wiedźmiego strażnika, kochanka do swoich chorych gier, w których nazywasz rzeczy jak chcesz, tylko nie po imieniu... - zacisnął pięści, aż mu knykcie pobielały. -Jedyne prawdziwe słowo, jakie powiedziałaś, to było. Było i się skończyło, więc wyjdź stąd zanim to ja powiem o kilka słów za dużo. - syknął, a potem wzdrygnął się jak oparzony, gdy powiedziała coś o miłości. Nigdy nie powiedział jej, że ją kochał, ale nie miał siły wytykać jej kolejnego kłamstwa. -W tym jednym masz rację, wydawało ci się. - parsknął pod nosem. Mięśnie drżały mu ze zmęczenia albo ze złości, zaciskał szczękę tak mocno, że aż bolała. Uporczywie odwracał wzrok, dopóki z pokoju nie zniknął ohydny zapach frezji - ale to i tak nic nie dało, wciąż czuł jej perfumy.
-Kazali mi się nie irytować, więc skoro się martwisz to po prostu zostaw mnie w spokoju. Jesteś i byłaś niczym więcej, jak błędem, błędem w szpitalnych papierach i błędem w moim życiu. - gdyby nie ona, mógłby mieć normalną dziewczynę, z którą musiałby teraz boleśnie zerwać. -Nie wiem, po co w ogóle tu jesteś skoro powiedzieli ci co się stało. - w martwych oczach błysnęła nagle podejrzliwość - skąd miał wiedzieć, że nie przyszła z niego drwić, jak miał zaufać jej słowom? Co, jeśli przekaże to wszystko temu swojemu...?
-Bo chciałem usunąć wszystkich, ale ktoś musiał zostać. Zapomniałem, że wypadnie na ciebie. - burknął, krzywiąc się jakby wyjaśnienia sprawiały mu fizyczny dyskomfort. Pomimo zmęczenia zdołał jakoś pominąć fakt, że wcale na nią nie wypadło, że faktycznie wpisał ją tam pierwszą. Na samej górze listy. Może - pomyślał, przymykając z rezygnacją oczy - może nie znała tego systemu i się nie zorientuje. Może jej idealny mąż nigdy nie wylądował w Mungu w stanie krytycznym. Poczuł rozlewającą się w gardle żółć, bolesne spięcie rozgrzanych mięśni, mgliście pamiętał, że ostrzegano go przed podobnymi emocjami, ale głos
-Masz frajera, który cię nie kocha, bo nie pozwalałby ci się pieprzyć z przystojnym aurorem. - wysyczał, gorąco uderzyło mu na policzki i do skroni, nie myślał już o tym, co mówi. -Ale nie jestem już taki przystojny, a w szpitalu trudno się dobrze bawić, więc nie udowadniaj mi swojej wyższości, Adriana, znajdź sobie innego przyjaciela, wiedźmiego strażnika, kochanka do swoich chorych gier, w których nazywasz rzeczy jak chcesz, tylko nie po imieniu... - zacisnął pięści, aż mu knykcie pobielały. -Jedyne prawdziwe słowo, jakie powiedziałaś, to było. Było i się skończyło, więc wyjdź stąd zanim to ja powiem o kilka słów za dużo. - syknął, a potem wzdrygnął się jak oparzony, gdy powiedziała coś o miłości. Nigdy nie powiedział jej, że ją kochał, ale nie miał siły wytykać jej kolejnego kłamstwa. -W tym jednym masz rację, wydawało ci się. - parsknął pod nosem. Mięśnie drżały mu ze zmęczenia albo ze złości, zaciskał szczękę tak mocno, że aż bolała. Uporczywie odwracał wzrok, dopóki z pokoju nie zniknął ohydny zapach frezji - ale to i tak nic nie dało, wciąż czuł jej perfumy.
-Kazali mi się nie irytować, więc skoro się martwisz to po prostu zostaw mnie w spokoju. Jesteś i byłaś niczym więcej, jak błędem, błędem w szpitalnych papierach i błędem w moim życiu. - gdyby nie ona, mógłby mieć normalną dziewczynę, z którą musiałby teraz boleśnie zerwać. -Nie wiem, po co w ogóle tu jesteś skoro powiedzieli ci co się stało. - w martwych oczach błysnęła nagle podejrzliwość - skąd miał wiedzieć, że nie przyszła z niego drwić, jak miał zaufać jej słowom? Co, jeśli przekaże to wszystko temu swojemu...?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zmarszczyła brwi, bez trudu odnajdując dziurę w jego rozumowaniu. Skoro chciał Rineharta, to… to powinien go tam umieścić i zostawić, a jej nazwisko zgłosić do usunięcia, jeśli tak bardzo marzyło mu się zapomnienie.
― Nie kłam, Michael… ― powiedziała cicho i szybko, zbyt szybko by zapanować nad własnymi słowami. Początkowo nie chciała się angażować w tę rozmowę bardziej niż to konieczne, ale kolejne zgrzyty nakładały się na siebie, budując w jej wyobraźni bardzo niepokojący i bolesny obraz, który tylko wzmagał tlące się w głębi jej duszy uczucia. Hamowała je, tłumiła i odrzucała, karząc logiką i chłodną kalkulacją, ale… ale w jego obecności było jej tylko coraz ciężej i ciężej, a przypadkowe słowa o pierścionku i wykreślenia nazwiska podpowiadały jej prawdziwe znaczenie przekazu Michaela.
― Chciałeś, żeby tam było moje nazwisko. Nie Rineharta, nie rodziny… ― dokończyła, wciąż tym samym, cichym głosem, jakby nie do końca była pewna czy w ogóle chce by ją usłyszał, by zrozumiał, dostrzegł to samo, co ona.
Jego następne słowa przekreślały jednak wszystkie kruche wyobrażenia, które zdołała sobie zbudować w przeciągu tych paru chwil. Adda zwiesiła głowę i nieco stuliła ramiona, jakby wyrządził jej fizyczną krzywdę, jakby ją uderzył. Wiedziała, że Igor jej nie kochał i wiedziała też, że rozpaczliwie szuka w swoich romansach bliskości. Nie tej fizycznej, nie chodziło o czysty seks i wypalenie energii, a o coś innego. O leniwy, wspólny poranek spędzony w pościeli, o zapach kawy, o ciepło skóry pod policzkiem i dłoń sunącą po jej plecach; powoli i z troską, tak, jak nigdy nie robił tego Igor. O pocałunki w czoło i szeptane we włosy słowa ukojenia, gdy wszystko zdaje się walić i stawać okoniem.
W tym jednym masz rację, wydawało ci się.
Na chwilę zapomniała jak się oddycha, a świat za oknem nieco się rozmazał. Adda ukradkiem uniosła dłoń, korzystając z momentu w którym wciąż stała przy oknie, zwrócona do niego plecami, i dotknęła kącika oka, chcąc zebrać łzę na palec, nim ta przetnie jej policzek i pozostawi po sobie wilgotną smugę, dowód na to, że jego syki były celne, że bolało jak cholera. Nie musiał o tym wiedzieć. Nic już nie musiał o niej wiedzieć.
Roztarła łzę w palcach, a cały wcześniejszy żar, całe zmagazynowane ciepło, które oddawała mu przy każdym dotyku, przy każdym pocałunku, nagle jakby z niej uleciało. Pozostała tylko piękna wydmuszka, pusta i smutna, po raz kolejny pozostawiona sama sobie. Każdy romans kończył się tak samo, powinna się już nauczyć… powinna nie popełniać tych samych błędów i nie przywiązywać się tak szybko, nie wyobrażać sobie innej rzeczywistości.
― Nikt mi nic nie powiedział ― odezwała się, znów bardzo cicho, jakby bez sił na dalszą dyskusję. Nieśmiało uniosła spojrzenie, by w odbiciu szyby zobaczyć jak Michael odwraca od niej wzrok; obrazek zabolał, rozgościł się w umyśle bólem odrzucenia i ścisnął za gardło. ― Przyszłam tu od razu po tym, jak sowa dostarczyła mi informację i… nawet nie spytałam… ― spuściła wzrok na swoje dłonie, ale błysk obrączki szybko sprawił, by musiała szukać ucieczki gdzie indziej. Widok miasta w godzinach szczytu zdawał się bezpieczną opcją, a kolejne podmuchy wiatru otulały skórę przyjemnym chłodem, pomagając utrzymać żal i smutek na wodzy.
― Chciałam… ― szybkie, ukradkowe spojrzenie przez ramię, smutny uśmiech i równie szybki odwrót do spoglądania przez okno. Po chwili milczenia oderwała się od parapetu, jakby zbierała się do wyjścia ― …chciałam tylko powiedzieć, że Igor też cię pozdrawia. I życzy szybkiego powrotu do zdrowia ― dodała, kulawo zmieniając swój pierwotny zamiar, z trudem nakazując sobie by odpuścić i nie pogrążać się więcej. Jakie ma znaczenie to, czego chcesz? ― spytała samą siebie, sięgając po pozostawioną przy łóżku torebkę.
― Nie kłam, Michael… ― powiedziała cicho i szybko, zbyt szybko by zapanować nad własnymi słowami. Początkowo nie chciała się angażować w tę rozmowę bardziej niż to konieczne, ale kolejne zgrzyty nakładały się na siebie, budując w jej wyobraźni bardzo niepokojący i bolesny obraz, który tylko wzmagał tlące się w głębi jej duszy uczucia. Hamowała je, tłumiła i odrzucała, karząc logiką i chłodną kalkulacją, ale… ale w jego obecności było jej tylko coraz ciężej i ciężej, a przypadkowe słowa o pierścionku i wykreślenia nazwiska podpowiadały jej prawdziwe znaczenie przekazu Michaela.
― Chciałeś, żeby tam było moje nazwisko. Nie Rineharta, nie rodziny… ― dokończyła, wciąż tym samym, cichym głosem, jakby nie do końca była pewna czy w ogóle chce by ją usłyszał, by zrozumiał, dostrzegł to samo, co ona.
Jego następne słowa przekreślały jednak wszystkie kruche wyobrażenia, które zdołała sobie zbudować w przeciągu tych paru chwil. Adda zwiesiła głowę i nieco stuliła ramiona, jakby wyrządził jej fizyczną krzywdę, jakby ją uderzył. Wiedziała, że Igor jej nie kochał i wiedziała też, że rozpaczliwie szuka w swoich romansach bliskości. Nie tej fizycznej, nie chodziło o czysty seks i wypalenie energii, a o coś innego. O leniwy, wspólny poranek spędzony w pościeli, o zapach kawy, o ciepło skóry pod policzkiem i dłoń sunącą po jej plecach; powoli i z troską, tak, jak nigdy nie robił tego Igor. O pocałunki w czoło i szeptane we włosy słowa ukojenia, gdy wszystko zdaje się walić i stawać okoniem.
W tym jednym masz rację, wydawało ci się.
Na chwilę zapomniała jak się oddycha, a świat za oknem nieco się rozmazał. Adda ukradkiem uniosła dłoń, korzystając z momentu w którym wciąż stała przy oknie, zwrócona do niego plecami, i dotknęła kącika oka, chcąc zebrać łzę na palec, nim ta przetnie jej policzek i pozostawi po sobie wilgotną smugę, dowód na to, że jego syki były celne, że bolało jak cholera. Nie musiał o tym wiedzieć. Nic już nie musiał o niej wiedzieć.
Roztarła łzę w palcach, a cały wcześniejszy żar, całe zmagazynowane ciepło, które oddawała mu przy każdym dotyku, przy każdym pocałunku, nagle jakby z niej uleciało. Pozostała tylko piękna wydmuszka, pusta i smutna, po raz kolejny pozostawiona sama sobie. Każdy romans kończył się tak samo, powinna się już nauczyć… powinna nie popełniać tych samych błędów i nie przywiązywać się tak szybko, nie wyobrażać sobie innej rzeczywistości.
― Nikt mi nic nie powiedział ― odezwała się, znów bardzo cicho, jakby bez sił na dalszą dyskusję. Nieśmiało uniosła spojrzenie, by w odbiciu szyby zobaczyć jak Michael odwraca od niej wzrok; obrazek zabolał, rozgościł się w umyśle bólem odrzucenia i ścisnął za gardło. ― Przyszłam tu od razu po tym, jak sowa dostarczyła mi informację i… nawet nie spytałam… ― spuściła wzrok na swoje dłonie, ale błysk obrączki szybko sprawił, by musiała szukać ucieczki gdzie indziej. Widok miasta w godzinach szczytu zdawał się bezpieczną opcją, a kolejne podmuchy wiatru otulały skórę przyjemnym chłodem, pomagając utrzymać żal i smutek na wodzy.
― Chciałam… ― szybkie, ukradkowe spojrzenie przez ramię, smutny uśmiech i równie szybki odwrót do spoglądania przez okno. Po chwili milczenia oderwała się od parapetu, jakby zbierała się do wyjścia ― …chciałam tylko powiedzieć, że Igor też cię pozdrawia. I życzy szybkiego powrotu do zdrowia ― dodała, kulawo zmieniając swój pierwotny zamiar, z trudem nakazując sobie by odpuścić i nie pogrążać się więcej. Jakie ma znaczenie to, czego chcesz? ― spytała samą siebie, sięgając po pozostawioną przy łóżku torebkę.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Ty mi to mówisz?! - prychnął rozeźlony wspomnieniem przebłysku wahania, który wychwycił podczas ich ostatniej rozmowy. Wtedy wydawało mu się... wydawało mu się...
...nieważne. Tylko mu się wydawało. A dzisiaj przyszła z poczucia biurokracyjnego obowiązku, albo z powodu koszmarnej, kobiecej ciekawości.
-Czy kiedykolwiek liczyło się, czego chciałem? - skrzywił się paskudnie, grymasem zasłaniając osiadających na powiekach i ramionach gorycz, ciężki i gorący całun wstydu. Wlepił wzrok w ścianę, wszędzie byle nie w sylwetkęAddy Adriany. Niegdyś dla niej nie liczyło się nic - czy kiedykolwiek pomyślała o tym, że go w sobie rozkocha, że żaden prawdziwie zakochany mężczyzna nie zniesie tak upokarzającego dla wszystkich stron układu? Na pewno nic nie liczyło się teraz, nie dla niego. Będzie tu wegetował, skazany na towarzystwo pielęgniarek i nazwisk wpisanych omyłkowo w formularz, sztuczne uśmiechy, śmierdzące frezje, fałsz ociekający z każdego słowa - bo ile można udawać, że bestia jest człowiekiem?
Nozdrza drgnęły lekko, gdy z odległości kilku metrów wyczuł - węchem nieludzki, nienaturalnie ostrym, nigdy się do tego nie przyzwyczai - słony zapach łez. Zerknął na Adrianę kątem oka, ale prędko odwrócił wzrok, udając, że nie widzi. Nie chciał widzieć.
Przemknęło mu przez myśl, smutno i paląco, że wtedy nie płakała. Nie nad ich zakończoną relacją. Jednak potrafił doprowadzić kobietę do płaczu, czy po prostu ubódł jej dumę? A może płakała nad nim, nad pustą wydmuszką na miejscu dawnego aurora, nad gniewną karykaturą byłego kochanka? Żadna z odpowiedzi mu się nie podobała, zacisnął mocniej szczękę, mięśnie policzków i ramion - dziwnie rozpalone, obolałe - drżały, pewnie ze złości, bo przecież nie z żalu.
Jedynym przebłyskiem nadziei w tej chorej sytuacji były jej kolejne słowa. Nikt jej nic nie powiedział. Nie wiedziała...? Wstrzymał oddech, zrobiło się trochę chłodniej, uczucie gorączki zelżało. Pewnego dnia się dowie, z plotek albo jego nekrologu, ale przynajmniej mieli szansę na ostatnią rozmowę, w trakcie której nie widziała w nim bestii. To dlatego przyniosła frezje, dlatego zachowywała się tak irytująco normalnie?
-Ja... - wychrypiał skrzekliwie, usiłując zebrać pogubione myśli i znaleźć słowa pożegnania. Uprzedziła go - słowa wydały mu się chłodne i bezlitosne, uśmiech kpiący, świat na chwilę się zatrzymał. Igor, Igor, Igor. Podniósł głowę, wlepiając w nią zszokowane, wściekłe spojrzenie, piorunując ją z oburzeniem lodowato niebieskimi tęczówkami, przez myśl przemknęło mu, że gdyby Igor tu był to rozszarpałby mu gardło i rozwlókł wszędzie jelita i spił gorącą posokę byleby Adda obok krzyczała, by zabolało ją - ale zabolało nie ją, a jego, przed oczyma nagle mu pociemniało, a świat rozmył się w eksplozji wściekłości i bólu...
...która wykrzywiła jego twarz w karykaturalnym, zwierzęcym grymasie. Coś trzasnęło, równie nienaturalnie wyginające się kości; kręgosłup przeszył mu paroksyzm bólu, -Add... -a, sylaba zmieniła się w krzyk i nie pamiętał już czy chciał ją ostrzec czy błagać ją o pomoc, nie pamiętał już nic, poza tym, że gorąca złość zmieniała się w zwierzęcą furię i zerwał się—w ciele większym i silniejszym i zdolnym zerwać nawet te łańcuchy, które powstrzymały go zaledwie na kilka sekund, zanim nie szarpnął się drugi raz — i...
...I mgliście pamiętał przerażone twarze medyków i napomnienia i więcej łańcuchów i mdły smak leków faszerujących go taką dawką, by nie czuł już naprawdę nic poza otępieniem, ale pamiętał, pamiętał, że tam była gdy stracił panowanie, a w sennym letargu nie był w stanie zadać pytań ani otrzymać odpowiedzi, więc śnił tylko koszmary i roztrząsał to jedno pytanie w głowie i nadal nie wiedział ile minęło godzin ani co się z nią stało, wiedział tylko, że to chyba koniec, koniec, koniec, koniec, w który nie mógł odpłynąć pomimo leków i eliksirów, nie dopóki w jego myślach tańczyła ona, ofiara i niewiadoma...
...nieważne. Tylko mu się wydawało. A dzisiaj przyszła z poczucia biurokracyjnego obowiązku, albo z powodu koszmarnej, kobiecej ciekawości.
-Czy kiedykolwiek liczyło się, czego chciałem? - skrzywił się paskudnie, grymasem zasłaniając osiadających na powiekach i ramionach gorycz, ciężki i gorący całun wstydu. Wlepił wzrok w ścianę, wszędzie byle nie w sylwetkę
Nozdrza drgnęły lekko, gdy z odległości kilku metrów wyczuł - węchem nieludzki, nienaturalnie ostrym, nigdy się do tego nie przyzwyczai - słony zapach łez. Zerknął na Adrianę kątem oka, ale prędko odwrócił wzrok, udając, że nie widzi. Nie chciał widzieć.
Przemknęło mu przez myśl, smutno i paląco, że wtedy nie płakała. Nie nad ich zakończoną relacją. Jednak potrafił doprowadzić kobietę do płaczu, czy po prostu ubódł jej dumę? A może płakała nad nim, nad pustą wydmuszką na miejscu dawnego aurora, nad gniewną karykaturą byłego kochanka? Żadna z odpowiedzi mu się nie podobała, zacisnął mocniej szczękę, mięśnie policzków i ramion - dziwnie rozpalone, obolałe - drżały, pewnie ze złości, bo przecież nie z żalu.
Jedynym przebłyskiem nadziei w tej chorej sytuacji były jej kolejne słowa. Nikt jej nic nie powiedział. Nie wiedziała...? Wstrzymał oddech, zrobiło się trochę chłodniej, uczucie gorączki zelżało. Pewnego dnia się dowie, z plotek albo jego nekrologu, ale przynajmniej mieli szansę na ostatnią rozmowę, w trakcie której nie widziała w nim bestii. To dlatego przyniosła frezje, dlatego zachowywała się tak irytująco normalnie?
-Ja... - wychrypiał skrzekliwie, usiłując zebrać pogubione myśli i znaleźć słowa pożegnania. Uprzedziła go - słowa wydały mu się chłodne i bezlitosne, uśmiech kpiący, świat na chwilę się zatrzymał. Igor, Igor, Igor. Podniósł głowę, wlepiając w nią zszokowane, wściekłe spojrzenie, piorunując ją z oburzeniem lodowato niebieskimi tęczówkami, przez myśl przemknęło mu, że gdyby Igor tu był to rozszarpałby mu gardło i rozwlókł wszędzie jelita i spił gorącą posokę byleby Adda obok krzyczała, by zabolało ją - ale zabolało nie ją, a jego, przed oczyma nagle mu pociemniało, a świat rozmył się w eksplozji wściekłości i bólu...
...która wykrzywiła jego twarz w karykaturalnym, zwierzęcym grymasie. Coś trzasnęło, równie nienaturalnie wyginające się kości; kręgosłup przeszył mu paroksyzm bólu, -Add... -a, sylaba zmieniła się w krzyk i nie pamiętał już czy chciał ją ostrzec czy błagać ją o pomoc, nie pamiętał już nic, poza tym, że gorąca złość zmieniała się w zwierzęcą furię i zerwał się—w ciele większym i silniejszym i zdolnym zerwać nawet te łańcuchy, które powstrzymały go zaledwie na kilka sekund, zanim nie szarpnął się drugi raz — i...
...I mgliście pamiętał przerażone twarze medyków i napomnienia i więcej łańcuchów i mdły smak leków faszerujących go taką dawką, by nie czuł już naprawdę nic poza otępieniem, ale pamiętał, pamiętał, że tam była gdy stracił panowanie, a w sennym letargu nie był w stanie zadać pytań ani otrzymać odpowiedzi, więc śnił tylko koszmary i roztrząsał to jedno pytanie w głowie i nadal nie wiedział ile minęło godzin ani co się z nią stało, wiedział tylko, że to chyba koniec, koniec, koniec, koniec, w który nie mógł odpłynąć pomimo leków i eliksirów, nie dopóki w jego myślach tańczyła ona, ofiara i niewiadoma...
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wszystko stało się zbyt szybko.
Najpierw ich relacja, początkowo nieszkodliwa, w galopującym tempie wzięła we władanie jej myśli; sylwetka aurora rzadko je opuszczała, towarzyszył jej w dzień i w nocy, nawet wtedy, gdy nie było go tuż obok. Trudno było wyrzucić go z głowy, a jeszcze trudniej było przyznać przed samą sobą, że wcale nie chce go wyrzucać. Że myśli są przyjemne, że wyobrażenia kuszące, a sny pozostawiają po sobie niedosyt. Chciała więcej i więcej, chciała go dla siebie, a dla kobiety o jej urodzie, śmiałości i obyciu towarzyskim, niewiele rzeczy było niemożliwych, nie kiedy chodziło o relacje damsko-męskie. Zdobyła go, choć po pierwszej nocy wiedziała już, że nie była pierwszą, która tego dokonała, a cichy głosik podpowiadał, że na pewno nie ostatnią.
Nie zorientowała się, kiedy z przyjemnej odskoczni stał się kimś ważniejszym; nie wychwyciła tego momentu albo całkiem wygodnie zepchnęła go na boczny tor świadomości, byle dalej. Jej sytuacja była skomplikowana, nie było nawet co fantazjować o rozwodzie. Igor w życiu by się nie zgodził, poza tym… poza tym, trochę było jej wygodnie w tym układzie. Nie kochał jej rzecz jasna, wiedziała, że nie, ale wtedy próbowała sobie racjonalnie wyjaśnić, że wcale tego nie potrzebuje. Że nadrobi dziurę w sercu przypadkową bliskością i dotykiem, nocami spędzonymi w innym mieszkaniu z innym mężczyzną.
Sprowadzenie tej relacji do sztywnych ram przyjaźni miało im pomóc; jemu dać jasny znak, że łóżkowe benefity tej relacji się skończyły i może ruszyć dalej, że jest wolny i nie będzie mieć do niego żadnych pretensji, jeśli zobaczy go z inną. Dla niej miał to być kubeł zimnej wody, ostatnia deska ratunku przed zaproponowaniem głupiego planu ucieczki do innego kraju, gdzieś, gdzie jej nie znajdą. Kto normalny poszedłby na coś takiego? Który auror z doskonale zapowiadającą się karierą porzuciłby stanowisko dla miłości? Musiała sobie tego oszczędzić; bólu odtrącenia, rozczarowania i kolejnej rany. Odebrała mu możliwość decyzji, podjęła ją sama, nawet nie mając odwagi sprawdzić, co los chował dla niej w rękawie.
Wszystko stało się zbyt szybko.
Jej dotarcie do szpitala, krótka, bolesna rozmowa, potem sięgnięcie po torebkę i… i co było dalej? Wszystkie te wspomnienia zlały się w jeden, rozmazany ciąg w którym dominowało czyste przerażenie, strach tak silny, że zniekształcał wspomnienia, wypierał te najgorsze i zastępował wyobrażeniami, które w zmyślny sposób udawały prawdę. Michael zmienił się, zmienił się na jej oczach, a trzask pękających kości nawiedział ją każdej nocy, nie dając normalnie spać. Michael zmienił się, a skrzekliwy ton przeszedł w wycie tak przeraźliwe i tak zajadłe, że dzwoniło jej w uszach nawet wiele dni później, kiedy wciąż oszołomiona odwiedziła magomedyka po zwolnienie lekarskie, tłumacząc przeziębieniem niechęć do wychodzenia z domu. Michael zmienił się… pamiętała gęste futro, błysk ślepi i ogromne kły, pamiętała metaliczny jęk naprężanego łańcucha i strzał puszczających ogniw.
Pamiętała swój strach; oślepiający, odurzający, sięgający do głęboko ukrytych pokładów instynktu, oplatający wnętrzności, obecny we krwi, biorący ciało we władanie. Wtedy, w szpitalu, dokonała najszybszej zmiany kształtu w życiu, a na zewnętrzny parapet wyskoczyła w ostatniej sekundzie, cudem omijając pazury. Cała spuszona, z ogonem przypominającym szczotkę do butelek, przeskoczyła na drzewo i wtuliła się w najdalszy konar, ukryła się wśród listowia, zastygła w bezruchu, nie mogąc zebrać się na jakąkolwiek akcję. Chciała uciec. Chciała zostać. Chciała użyć na sobie Obliviate, chciała dowiedzieć się, co się z nim stało.
Nie podejmowała żadnej próby kontaktu przez następnych parę tygodni, lecząc traumę po swojemu; głęboką samotnością skrytą pod lekkim usposobieniem i kokieteryjną naturą, otoczeniem pełnym roześmianych ludzi. Wśród nich łatwo było udawać i kłamać, łatwo było się śmiać i nie myśleć, odrzucać wyobrażenia o pozostawionym w szpitalu aurorze, nie myśleć o zębach, o pazurach, o pękających kościach. Ale im bardziej chciała zapomnieć, im częściej sięgała po różdżkę by wywlec wspomnienia z własnej pamięci, tym mocniej się wahała, tym bardziej gryzły ją wyrzuty sumienia.
Powinna pamiętać. Powinna zapomnieć.
I na pewno nie powinna przychodzić sobotniej nocy do szpitala. Nie powinna przemykać po zewnętrznym parapecie jak cień, jak wesoły duszek, kot przynoszący szczęście albo pecha, w zależności od interpretacji. Nie powinna wślizgiwać się do środka, nie powinna wskakiwać na łóżko. Nie powinna… ale czy to była pierwsza taka rzecz, której nie powinna? Całe jej życie składało się z tego, czego robić lub mieć nie powinna.
Początkowo więc po prostu siedziała na łóżku, zastanawiając się, czy Michael faktycznie śpi czy udaje, czy może posłali go w objęcia Morfeusza eliksirami. Potem zaczęła się martwić, a wyobraźnia podsuwała różne scenariusze, te słodkie i te gorzkie. Pamięć przywołała zasłyszaną dawno temu bajkę o pocałunku zdolnym obudzić śpiącą królewnę, ale bezlitosny rozum rozwiał wszystkie te nadzieje i rozmyślania. Życie nie było bajką, a pocałunek ― choćby najszczerszy ― nie mógłby zwrócić mu tamtego życia i zdrowia.
Nic nie mogło.
Zegar wybił drugą w nocy, kiedy w końcu okazało się, że nie śpi albo że się obudził. Nie chciała od razu wyprowadzać go z równowagi, więc dopiero gdy zegar wybił trzecią postanowiła się przemienić i ujawnić, tym samym odpowiadając na jedno z pytań, które mogły go nurtować.
― Przestraszyłeś mnie ― szepnęła, poprawiając się na łóżku. Podciągnęła pod siebie jedną nogę, chcąc się lepiej usadowić. ― Jak… jak się czujesz?
Najpierw ich relacja, początkowo nieszkodliwa, w galopującym tempie wzięła we władanie jej myśli; sylwetka aurora rzadko je opuszczała, towarzyszył jej w dzień i w nocy, nawet wtedy, gdy nie było go tuż obok. Trudno było wyrzucić go z głowy, a jeszcze trudniej było przyznać przed samą sobą, że wcale nie chce go wyrzucać. Że myśli są przyjemne, że wyobrażenia kuszące, a sny pozostawiają po sobie niedosyt. Chciała więcej i więcej, chciała go dla siebie, a dla kobiety o jej urodzie, śmiałości i obyciu towarzyskim, niewiele rzeczy było niemożliwych, nie kiedy chodziło o relacje damsko-męskie. Zdobyła go, choć po pierwszej nocy wiedziała już, że nie była pierwszą, która tego dokonała, a cichy głosik podpowiadał, że na pewno nie ostatnią.
Nie zorientowała się, kiedy z przyjemnej odskoczni stał się kimś ważniejszym; nie wychwyciła tego momentu albo całkiem wygodnie zepchnęła go na boczny tor świadomości, byle dalej. Jej sytuacja była skomplikowana, nie było nawet co fantazjować o rozwodzie. Igor w życiu by się nie zgodził, poza tym… poza tym, trochę było jej wygodnie w tym układzie. Nie kochał jej rzecz jasna, wiedziała, że nie, ale wtedy próbowała sobie racjonalnie wyjaśnić, że wcale tego nie potrzebuje. Że nadrobi dziurę w sercu przypadkową bliskością i dotykiem, nocami spędzonymi w innym mieszkaniu z innym mężczyzną.
Sprowadzenie tej relacji do sztywnych ram przyjaźni miało im pomóc; jemu dać jasny znak, że łóżkowe benefity tej relacji się skończyły i może ruszyć dalej, że jest wolny i nie będzie mieć do niego żadnych pretensji, jeśli zobaczy go z inną. Dla niej miał to być kubeł zimnej wody, ostatnia deska ratunku przed zaproponowaniem głupiego planu ucieczki do innego kraju, gdzieś, gdzie jej nie znajdą. Kto normalny poszedłby na coś takiego? Który auror z doskonale zapowiadającą się karierą porzuciłby stanowisko dla miłości? Musiała sobie tego oszczędzić; bólu odtrącenia, rozczarowania i kolejnej rany. Odebrała mu możliwość decyzji, podjęła ją sama, nawet nie mając odwagi sprawdzić, co los chował dla niej w rękawie.
Wszystko stało się zbyt szybko.
Jej dotarcie do szpitala, krótka, bolesna rozmowa, potem sięgnięcie po torebkę i… i co było dalej? Wszystkie te wspomnienia zlały się w jeden, rozmazany ciąg w którym dominowało czyste przerażenie, strach tak silny, że zniekształcał wspomnienia, wypierał te najgorsze i zastępował wyobrażeniami, które w zmyślny sposób udawały prawdę. Michael zmienił się, zmienił się na jej oczach, a trzask pękających kości nawiedział ją każdej nocy, nie dając normalnie spać. Michael zmienił się, a skrzekliwy ton przeszedł w wycie tak przeraźliwe i tak zajadłe, że dzwoniło jej w uszach nawet wiele dni później, kiedy wciąż oszołomiona odwiedziła magomedyka po zwolnienie lekarskie, tłumacząc przeziębieniem niechęć do wychodzenia z domu. Michael zmienił się… pamiętała gęste futro, błysk ślepi i ogromne kły, pamiętała metaliczny jęk naprężanego łańcucha i strzał puszczających ogniw.
Pamiętała swój strach; oślepiający, odurzający, sięgający do głęboko ukrytych pokładów instynktu, oplatający wnętrzności, obecny we krwi, biorący ciało we władanie. Wtedy, w szpitalu, dokonała najszybszej zmiany kształtu w życiu, a na zewnętrzny parapet wyskoczyła w ostatniej sekundzie, cudem omijając pazury. Cała spuszona, z ogonem przypominającym szczotkę do butelek, przeskoczyła na drzewo i wtuliła się w najdalszy konar, ukryła się wśród listowia, zastygła w bezruchu, nie mogąc zebrać się na jakąkolwiek akcję. Chciała uciec. Chciała zostać. Chciała użyć na sobie Obliviate, chciała dowiedzieć się, co się z nim stało.
Nie podejmowała żadnej próby kontaktu przez następnych parę tygodni, lecząc traumę po swojemu; głęboką samotnością skrytą pod lekkim usposobieniem i kokieteryjną naturą, otoczeniem pełnym roześmianych ludzi. Wśród nich łatwo było udawać i kłamać, łatwo było się śmiać i nie myśleć, odrzucać wyobrażenia o pozostawionym w szpitalu aurorze, nie myśleć o zębach, o pazurach, o pękających kościach. Ale im bardziej chciała zapomnieć, im częściej sięgała po różdżkę by wywlec wspomnienia z własnej pamięci, tym mocniej się wahała, tym bardziej gryzły ją wyrzuty sumienia.
Powinna pamiętać. Powinna zapomnieć.
I na pewno nie powinna przychodzić sobotniej nocy do szpitala. Nie powinna przemykać po zewnętrznym parapecie jak cień, jak wesoły duszek, kot przynoszący szczęście albo pecha, w zależności od interpretacji. Nie powinna wślizgiwać się do środka, nie powinna wskakiwać na łóżko. Nie powinna… ale czy to była pierwsza taka rzecz, której nie powinna? Całe jej życie składało się z tego, czego robić lub mieć nie powinna.
Początkowo więc po prostu siedziała na łóżku, zastanawiając się, czy Michael faktycznie śpi czy udaje, czy może posłali go w objęcia Morfeusza eliksirami. Potem zaczęła się martwić, a wyobraźnia podsuwała różne scenariusze, te słodkie i te gorzkie. Pamięć przywołała zasłyszaną dawno temu bajkę o pocałunku zdolnym obudzić śpiącą królewnę, ale bezlitosny rozum rozwiał wszystkie te nadzieje i rozmyślania. Życie nie było bajką, a pocałunek ― choćby najszczerszy ― nie mógłby zwrócić mu tamtego życia i zdrowia.
Nic nie mogło.
Zegar wybił drugą w nocy, kiedy w końcu okazało się, że nie śpi albo że się obudził. Nie chciała od razu wyprowadzać go z równowagi, więc dopiero gdy zegar wybił trzecią postanowiła się przemienić i ujawnić, tym samym odpowiadając na jedno z pytań, które mogły go nurtować.
― Przestraszyłeś mnie ― szepnęła, poprawiając się na łóżku. Podciągnęła pod siebie jedną nogę, chcąc się lepiej usadowić. ― Jak… jak się czujesz?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Była krwią, workiem krwi, w który chciał wbić zęby.
Kałużą krwi, nad którą płakał bez łez, bo eliksiry odebrały mu nawet to.
Gorącym ciałem, po którym przesuwał ustami w zaborczych pocałunkach...
...nie, kłami, szczękał kłami, ale worek mięsa uciekł, poza jego zasięg -
...a jej pocałunki też były zawsze poza zasięgiem, prawda? Podarowała mu te, które chciała, ale nie tego, którego pragnął on - przy ołtarzu, wśród rodziny. Ba, przyjąłby nawet coś skromniejszego, możliwość pocałowania jej w Ministerstwie lub wśród przyjaciół...
Była koszmarami, w których ginęła.
Była ulgą na dźwięk słów - konkretnych, ale surowych, jakże musieli nim gardzić za to, że ją naraził... - że przeżyła.
Była pustką na myśl, że nie zobaczy jej nigdy więcej.
Milczeniem, gdy słyszał pytanie, czy zamienić jej nazwisko na liście uprawnionych do odwiedzin. Nie, nie, nie, kręcił głową i faktycznie została tam tylko jedna osoba, która już nigdy nie przyjdzie. Tak jak chciał. Tak jak chciał...?
Była snem o dawnym życiu.
Była pewnością, że z tym będzie musiał skończyć.
Była wyrokiem, bo leki wreszcie zaczęły działać, bo przeżył kolejne pełnie, bo drażnili się z nim - zaklęciami wywołującymi elektryczne dreszcze, obelgami, wszystkim co mogło rozjątrzyć jego emocje - i nie przemieniał się już tak prędko i już mogli to kontrolować i wypuścić go za kilka dni. Za kilka dni zostanie sam, sam, wolny, by skończyć z tym wszystkim. Powinien się pożegnać, napisać list? Zajrzeć do Gringotta, przekonać się, co mu pozostało? Musiał o tym pomyśleć, ale nie mógł o tym myśleć. Odpędzał te myśli, choć był świadom, że nie może skończyć ze sobą bez planu. Opóźniał plany, bochciał żyć, zawsze chciał był taki zmęczony.
Wyrzuty sumienia i niepewność i strach przed nowym życiem poza murami szpitala ciążyły mu jednak na tyle mocno, że nie spał, chwytając się jedynie strzępów odpoczynku zagwarantowanych przez - niestety podawane w coraz mniejszych dawkach - leki. Jeden z koszmarów wyrwał go z bezsennej nocy, a leki może były dziś mocniejsze niż się spodziewał, bo w swoim pokoju widział kota. Zignorował go, choć pachniał tak rzeczywiście. Mieszało mu się w głowie. Przymknął oczy, ale sen nie nadchodził.
A potem poczuł zapach gruszek i frezji, upragniony i piękny i ujrzał ją. Jasną i smutną, jak we wszystkich snach.
To był kolejny sen.
Uśmiechnął się blado, spoglądając na nią półprzytomnie, bez zaskoczenia ani niedowierzania. Tak, jakby spodziewał się jej w trakcie innych halucynacji, innych nocy.
-Wiem. - że uciekłaś i że już nie wrócisz. -Mogłem cię zabić. - wyznał sennej marże po raz setny, a głos załamał mu się, jak zawsze. Pierwszy raz spytała o jego samopoczucie, więc wzruszył lekko ramionami. Mógł, już nie przywiązywali go pasami. -Jak zawsze. Żałośnie. - skrzywił się. -Boję się. - wyznał widmowej Addzie, spodziewając się, że znajdzie u niej potwierdzenie i odwagę. Bo już raz śnił taki sen, gdy decydował się na koniec. Wyznał jej, że chce żyć, choćby samotnie i daleko, a ona pogardliwie wydęła usta i pozdrowiła go od Igora. To był tylko sen, ale rano podjął decyzję.
Kałużą krwi, nad którą płakał bez łez, bo eliksiry odebrały mu nawet to.
Gorącym ciałem, po którym przesuwał ustami w zaborczych pocałunkach...
...nie, kłami, szczękał kłami, ale worek mięsa uciekł, poza jego zasięg -
...a jej pocałunki też były zawsze poza zasięgiem, prawda? Podarowała mu te, które chciała, ale nie tego, którego pragnął on - przy ołtarzu, wśród rodziny. Ba, przyjąłby nawet coś skromniejszego, możliwość pocałowania jej w Ministerstwie lub wśród przyjaciół...
Była koszmarami, w których ginęła.
Była ulgą na dźwięk słów - konkretnych, ale surowych, jakże musieli nim gardzić za to, że ją naraził... - że przeżyła.
Była pustką na myśl, że nie zobaczy jej nigdy więcej.
Milczeniem, gdy słyszał pytanie, czy zamienić jej nazwisko na liście uprawnionych do odwiedzin. Nie, nie, nie, kręcił głową i faktycznie została tam tylko jedna osoba, która już nigdy nie przyjdzie. Tak jak chciał. Tak jak chciał...?
Była snem o dawnym życiu.
Była pewnością, że z tym będzie musiał skończyć.
Była wyrokiem, bo leki wreszcie zaczęły działać, bo przeżył kolejne pełnie, bo drażnili się z nim - zaklęciami wywołującymi elektryczne dreszcze, obelgami, wszystkim co mogło rozjątrzyć jego emocje - i nie przemieniał się już tak prędko i już mogli to kontrolować i wypuścić go za kilka dni. Za kilka dni zostanie sam, sam, wolny, by skończyć z tym wszystkim. Powinien się pożegnać, napisać list? Zajrzeć do Gringotta, przekonać się, co mu pozostało? Musiał o tym pomyśleć, ale nie mógł o tym myśleć. Odpędzał te myśli, choć był świadom, że nie może skończyć ze sobą bez planu. Opóźniał plany, bo
Wyrzuty sumienia i niepewność i strach przed nowym życiem poza murami szpitala ciążyły mu jednak na tyle mocno, że nie spał, chwytając się jedynie strzępów odpoczynku zagwarantowanych przez - niestety podawane w coraz mniejszych dawkach - leki. Jeden z koszmarów wyrwał go z bezsennej nocy, a leki może były dziś mocniejsze niż się spodziewał, bo w swoim pokoju widział kota. Zignorował go, choć pachniał tak rzeczywiście. Mieszało mu się w głowie. Przymknął oczy, ale sen nie nadchodził.
A potem poczuł zapach gruszek i frezji, upragniony i piękny i ujrzał ją. Jasną i smutną, jak we wszystkich snach.
To był kolejny sen.
Uśmiechnął się blado, spoglądając na nią półprzytomnie, bez zaskoczenia ani niedowierzania. Tak, jakby spodziewał się jej w trakcie innych halucynacji, innych nocy.
-Wiem. - że uciekłaś i że już nie wrócisz. -Mogłem cię zabić. - wyznał sennej marże po raz setny, a głos załamał mu się, jak zawsze. Pierwszy raz spytała o jego samopoczucie, więc wzruszył lekko ramionami. Mógł, już nie przywiązywali go pasami. -Jak zawsze. Żałośnie. - skrzywił się. -Boję się. - wyznał widmowej Addzie, spodziewając się, że znajdzie u niej potwierdzenie i odwagę. Bo już raz śnił taki sen, gdy decydował się na koniec. Wyznał jej, że chce żyć, choćby samotnie i daleko, a ona pogardliwie wydęła usta i pozdrowiła go od Igora. To był tylko sen, ale rano podjął decyzję.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Był taki blady i zmęczony, a w oczach w kolorze błękitu czaiło się tylko zmęczenie i smutek. Żadna inna emocja nie ujawniła się wraz z jej zmianą kształtu, prawie tak, jakby jej się tu spodziewał. Prawie tak, jakby odwiedzała go tu wiele razy, noc w noc, sen w sen. Przedłużająca się nieobecność pozwoliła jej spojrzeć na jego obecny stan z nowej, świeżej perspektywy, a ta nie była wcale pocieszająca. Wydawał jej się potwornie osłabiony i wymęczony, jakby to nie był szpital, a co najmniej sala w Azkabanie. Schudł, skóra przybrała niezdrowy odcień męczącej organizm choroby, a mlecznobiała poświata księżyca tylko potęgowała to wrażenie.
― Co oni ci zrobili… ― wyrwało jej się szeptem; gorączkowym i żarliwym, podszytym żalem i poczuciem niesprawiedliwości. Tak Mung dbał o pacjentów? Tak zajmowali się nim uzdrowiciele? Klątwa likantropii to nie efekty uboczne czarnej magii stosowanej do maltretowania niewinnych; nie tak powinna wyglądać opieka najlepszego szpitala w mieście.
Porażona bezpośredniością jego odpowiedzi ― zamilkła, a spojrzenie zielonych oczu zatrzymało się na jego twarzy. Miał zapadnięte policzki pokryte wielodniowym zarostem, barki zdawały się nieco skromniej obudowane mięśniami, a kość obojczyka mocniej zarysowana, inaczej niż ją zapamiętała. Wszystko w nim było inne niż to sobie zapamiętała.
― Mogłeś ― przyznała ostrożnie, zastanawiając się skąd ten spokojny ton i senne spojrzenie. ― Ale tego nie zrobiłeś.
“Jak zawsze”? Wcześniej nigdy jej nie mówił jak się czuje, a już na pewno nie przyznawał z taką lekkością, że samopoczucie ma żałosne. Zanim… zanim się rozstali tryskał przecież energią, żartował, flirtował, cieszył się pracą i życiem.
― Nigdy nie czułeś się żałośnie ― odparła cicho i powoli wyciągnęła dłoń w jego stronę; chłodnymi palcami musnęła jego policzek, potem brodę i szyję. Czemu był taki zimny? Gdzie się podziało całe bijące od niego ciepło?
Przyjrzała mu się ponownie, znów z tą samą melancholijną wnikliwością co wcześniej. Czego mógł się bać? Tego szpitala, okropnego miejsca, bielonych ścian i uzdrowicieli w limonkowych szatach? Czy może… może tego, czym się stawał? Albo tego, że któregoś dnia straci całkiem kontrolę i pozostanie rozszalałym z wściekłości wilkiem już do końca życia?
Zsunęła palce dalej, po jego barku, po ramieniu, aż dotarła do nadgarstka i ujęła jego dłoń w swoją. Zimną i nieruchomą, słabą, a jednak tak cenną. Uniosła ją z troską i wtuliła policzek w jej wnętrze, szukając znajomego ciepła na wszelkie sposoby.
― Nie musisz się bać ― szepnęła miękko. ― Póki tu jestem, nie stanie się nic złego…
― Co oni ci zrobili… ― wyrwało jej się szeptem; gorączkowym i żarliwym, podszytym żalem i poczuciem niesprawiedliwości. Tak Mung dbał o pacjentów? Tak zajmowali się nim uzdrowiciele? Klątwa likantropii to nie efekty uboczne czarnej magii stosowanej do maltretowania niewinnych; nie tak powinna wyglądać opieka najlepszego szpitala w mieście.
Porażona bezpośredniością jego odpowiedzi ― zamilkła, a spojrzenie zielonych oczu zatrzymało się na jego twarzy. Miał zapadnięte policzki pokryte wielodniowym zarostem, barki zdawały się nieco skromniej obudowane mięśniami, a kość obojczyka mocniej zarysowana, inaczej niż ją zapamiętała. Wszystko w nim było inne niż to sobie zapamiętała.
― Mogłeś ― przyznała ostrożnie, zastanawiając się skąd ten spokojny ton i senne spojrzenie. ― Ale tego nie zrobiłeś.
“Jak zawsze”? Wcześniej nigdy jej nie mówił jak się czuje, a już na pewno nie przyznawał z taką lekkością, że samopoczucie ma żałosne. Zanim… zanim się rozstali tryskał przecież energią, żartował, flirtował, cieszył się pracą i życiem.
― Nigdy nie czułeś się żałośnie ― odparła cicho i powoli wyciągnęła dłoń w jego stronę; chłodnymi palcami musnęła jego policzek, potem brodę i szyję. Czemu był taki zimny? Gdzie się podziało całe bijące od niego ciepło?
Przyjrzała mu się ponownie, znów z tą samą melancholijną wnikliwością co wcześniej. Czego mógł się bać? Tego szpitala, okropnego miejsca, bielonych ścian i uzdrowicieli w limonkowych szatach? Czy może… może tego, czym się stawał? Albo tego, że któregoś dnia straci całkiem kontrolę i pozostanie rozszalałym z wściekłości wilkiem już do końca życia?
Zsunęła palce dalej, po jego barku, po ramieniu, aż dotarła do nadgarstka i ujęła jego dłoń w swoją. Zimną i nieruchomą, słabą, a jednak tak cenną. Uniosła ją z troską i wtuliła policzek w jej wnętrze, szukając znajomego ciepła na wszelkie sposoby.
― Nie musisz się bać ― szepnęła miękko. ― Póki tu jestem, nie stanie się nic złego…
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Oni? Spojrzał na Addę ociężale, nie rozumiejąc pytania. Oni mu pomagali, tak cały czas mówili. Chcieli go okiełznać, bo nie dało się już go wyleczyć i nigdy nie będzie się dało go oswoić.
-Nie zabiłem....- - zabiłem, zabiłem, zabiłem, jak głucho i okropnie tak brzmiało. Nigdy wcześniej nie używał takich słów, na akcjach eliminował cele, przytomnie i na wyraźny rozkaz. Teraz był - jeszcze nie był, ale mógł się stać, a może niedługo będzie - mordercą. Zwykłą szumowiną. Nie, szumowinami byli drobni przestępcy na Nokturnie. On był... czymś. Ciałem, workiem mięsa dla walczącej o wydostanie się na powierzchnię bestii. A oni trzymali go w ryzach i w łańcuchach i uratowali jej życie. Nie pamiętał, że uciekła sama. Pamiętał, że obudził się związany i pojony lekami i że wreszcie, pod dłuższym czasie, powiedzieli mu, że przeżyła. -bo oni mnie usłyszeli...
Powinien być im wdzięczny. Był im wdzięczny. Był taki zmęczony...
-Nie czuję się już inaczej... - szepnął, dlaczego tego nie wiedziała, skoro była jego snem? Zmarszczył lekko brwi, jej słowa poruszyły jakieś dawne, pogrzebane wspomnienia. Duszny klub jazzowy, jej szkarłatną sukienkę, sposób w jaki wirowała po parkiecie, smak wina i jej ust. Tylu ludzi, do których wtedy nie mógłby się zbliżyć. Radość i zachłanność, które bezpowrotnie zniknęły. Nie pamiętał już jak to jest się tak czuć, a w chłodnej szpitalnej sali ciepły był tylko gniew. Złość, której miał unikać i którą miał powściągnąć. Robiło mu się gorąco, ilekroć nadchodziła przemiana - wreszcie, jak tresowany pies, nauczył się to rozpoznawać. To było złe. Niedobry, niedobry Mike.
Ciepłe były też, o dziwo, jej dłonie. Drgnął lekko, jak oparzony, a potem podniósł głowę. Nie cofnął się od dotyku, być może z powodu zdziwienia, które odbijało się teraz w jasnych tęczówkach - rozbłysły przynajmniej jakąś emocją, a jego wzrok wytrzeźwiał.
-Dotykasz mnie. Jesteś tu. - wychrypiał, skołowany. -Tu nikogo nie było. Był tylko kot i moje sny. - wybełkotał niczym wariaci z oddziału, na którym pracował przyjaciel Adriany. -Nie powinno cię tu być. - dodał cicho, ale tym razem bez śladu przekleństw i zdecydowania, którymi powitał ją kilka tygodni temu. Wydawał się przestraszony i zmartwiony. Bezwolnie pozwolił jej podnieść swoją rękę, ale dotyk policzka przeszył go dreszczem gorąca - gorąco było złe, złe, złe, niebezpieczne i nieprzewidywalne - i niechcianymi wspomnieniami. Leśniczówka (zamieszka w takiej, ale w innej, sam, sam, sam), krople deszczu bębniące o okna (deszcz bębnił też w ostatnią pełnię, w rytm paroksyzmów bólu), trzaskający ogień w kominku, naga Adda przeciągająca się jak kot na niedźwiedziej skórze (czy brygadziści mogliby zedrzeć skórę z niego, sprzedać ją dobrze na czarnym rynku?) i wtulająca policzek w jego dłonie. Nagle zaczął drżeć, z żalu i strachu, i cofnął rękę - powoli, bo nauczyli go nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.
-Nie, nie, nie, to niebezpieczne, może stać się coś złego, to ty powinnaś się bać. - zaczął szeptać, cicho, wycofując się w kąt łóżka, jakby chciał zniknąć, jakby bał się, że nawet podniesienie głosu zburzy tą kruchą iluzję bezpieczeństwa. Zacisnął powieki, to sen, to tylko sen, ale nadal czuł zapach frezji. Zacisnął palce na pościeli i zaczął liczyć do dziesięciu, tak jak go uczyli, raz, dwa, trzy...
-N..nie martw się o mnie - cztery, pięć -mam tu dobrą opiekę sześć, siedem. -Wróć do domu. - o s i e m, DZIEWIĘĆ. -Do Igora. D Z I E S I Ę Ć. -Możesz go ode mnie pozdrowić. - zdołał wypowiedzieć, powoli i S P O K O J N I E. Medycy byliby z niego dumni.
-Nie zabiłem....- - zabiłem, zabiłem, zabiłem, jak głucho i okropnie tak brzmiało. Nigdy wcześniej nie używał takich słów, na akcjach eliminował cele, przytomnie i na wyraźny rozkaz. Teraz był - jeszcze nie był, ale mógł się stać, a może niedługo będzie - mordercą. Zwykłą szumowiną. Nie, szumowinami byli drobni przestępcy na Nokturnie. On był... czymś. Ciałem, workiem mięsa dla walczącej o wydostanie się na powierzchnię bestii. A oni trzymali go w ryzach i w łańcuchach i uratowali jej życie. Nie pamiętał, że uciekła sama. Pamiętał, że obudził się związany i pojony lekami i że wreszcie, pod dłuższym czasie, powiedzieli mu, że przeżyła. -bo oni mnie usłyszeli...
Powinien być im wdzięczny. Był im wdzięczny. Był taki zmęczony...
-Nie czuję się już inaczej... - szepnął, dlaczego tego nie wiedziała, skoro była jego snem? Zmarszczył lekko brwi, jej słowa poruszyły jakieś dawne, pogrzebane wspomnienia. Duszny klub jazzowy, jej szkarłatną sukienkę, sposób w jaki wirowała po parkiecie, smak wina i jej ust. Tylu ludzi, do których wtedy nie mógłby się zbliżyć. Radość i zachłanność, które bezpowrotnie zniknęły. Nie pamiętał już jak to jest się tak czuć, a w chłodnej szpitalnej sali ciepły był tylko gniew. Złość, której miał unikać i którą miał powściągnąć. Robiło mu się gorąco, ilekroć nadchodziła przemiana - wreszcie, jak tresowany pies, nauczył się to rozpoznawać. To było złe. Niedobry, niedobry Mike.
Ciepłe były też, o dziwo, jej dłonie. Drgnął lekko, jak oparzony, a potem podniósł głowę. Nie cofnął się od dotyku, być może z powodu zdziwienia, które odbijało się teraz w jasnych tęczówkach - rozbłysły przynajmniej jakąś emocją, a jego wzrok wytrzeźwiał.
-Dotykasz mnie. Jesteś tu. - wychrypiał, skołowany. -Tu nikogo nie było. Był tylko kot i moje sny. - wybełkotał niczym wariaci z oddziału, na którym pracował przyjaciel Adriany. -Nie powinno cię tu być. - dodał cicho, ale tym razem bez śladu przekleństw i zdecydowania, którymi powitał ją kilka tygodni temu. Wydawał się przestraszony i zmartwiony. Bezwolnie pozwolił jej podnieść swoją rękę, ale dotyk policzka przeszył go dreszczem gorąca - gorąco było złe, złe, złe, niebezpieczne i nieprzewidywalne - i niechcianymi wspomnieniami. Leśniczówka (zamieszka w takiej, ale w innej, sam, sam, sam), krople deszczu bębniące o okna (deszcz bębnił też w ostatnią pełnię, w rytm paroksyzmów bólu), trzaskający ogień w kominku, naga Adda przeciągająca się jak kot na niedźwiedziej skórze (czy brygadziści mogliby zedrzeć skórę z niego, sprzedać ją dobrze na czarnym rynku?) i wtulająca policzek w jego dłonie. Nagle zaczął drżeć, z żalu i strachu, i cofnął rękę - powoli, bo nauczyli go nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.
-Nie, nie, nie, to niebezpieczne, może stać się coś złego, to ty powinnaś się bać. - zaczął szeptać, cicho, wycofując się w kąt łóżka, jakby chciał zniknąć, jakby bał się, że nawet podniesienie głosu zburzy tą kruchą iluzję bezpieczeństwa. Zacisnął powieki, to sen, to tylko sen, ale nadal czuł zapach frezji. Zacisnął palce na pościeli i zaczął liczyć do dziesięciu, tak jak go uczyli, raz, dwa, trzy...
-N..nie martw się o mnie - cztery, pięć -mam tu dobrą opiekę sześć, siedem. -Wróć do domu. - o s i e m, DZIEWIĘĆ. -Do Igora. D Z I E S I Ę Ć. -Możesz go ode mnie pozdrowić. - zdołał wypowiedzieć, powoli i S P O K O J N I E. Medycy byliby z niego dumni.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Gdyby tylko wiedziała o czym myśli, gdyby tylko miała szansę dotrzeć tak głęboko; wniknąć pod jego skórę, popłynąć żyłami, rozgościć się w umyśle i przejrzeć myśli i wspomnienia, spojrzeć na świat oczami koloru błękitnego nieba. Gdyby tylko dotarł do niej ciężar wilkołaczego piętna, gdyby dotarło drżenie mięśni męczonych widmem magicznego wstrząsu, gdyby była świadoma ile kosztuje go utrzymanie spokoju, gdyby wiedziała jak niebezpieczne są emocje.
Gdyby wiedziała ― wybiłaby mu je z głowy. Wszystkie negatywne myśli, wszystkie złe słowa, całą tą nieszczęsną narrację o szumowinie, o zabijaniu, o tym, co stracił na tamtej misji. Wierzyła w swoje umiejętności, wierzyła też w to, że potrafi wywierać wpływ na ludzi. Przede wszystkim ― wierzyła w to, że jej by posłuchał. Może nie z początku, może nie od razu, ale powoli, krok po kroku, myśl po myśli, oddech po oddechu, zdołałaby go wyprowadzić na prostą.
Gdyby wiedziała.
― Usłyszeli cię już po tym, jak uciekłam ― wyznała gorączkowym szeptem, wyczuwając ciężar winy wiszący w powietrzu. Jeszcze tydzień czy dwa temu te słowa nie przeszłyby jej przez gardło, wtedy wciąż była zbyt przerażona, ale teraz, w tym miejscu, o trzeciej w nocy, strach uleciał w niepamięć. Przeżyła, wywinęła się, a pani śmierć odjęła jedno z dziewięciu kocich żyć, które sprezentował jej los przy narodzinach. ― Wyskoczyłam oknem, schowałam się na drzewie. Nikt mi nie pomógł, Mike, a już na pewno nie oni ― dodała zdeterminowana, daleka od wdzięczności wobec medyków. Może i coś dla niego zrobili prócz pasów, faszerowania lekami i przemocowym traktowaniem, może to dzięki nim się jeszcze nie posypał, ale wciąż uparcie trwała przy swoim stanowisku ― nie tak powinna wyglądać opieka. Nawet prowadzona w eksperymentalnym trybie.
Poczuła drgnięcie pod palcami; jasne oczy błysnęły znajomo, trzeźwo, przywołując na jej wargi nieśmiały uśmiech pełen ciepła.
― Jestem, dotykam ― potwierdziła, delikatnie gładząc jego policzek, wodząc palcami po skórze. Jego słowa, choć pozornie bez sensu, dla animaga składały się w coś, co nosiło znamiona sensownej wypowiedzi. ― To ja jestem kotem. ― Chciała poetycko dodać, że jest także jego snem, ale nie chciała męczyć jego umysłu metaforami, których sens mógłby mu umknąć. Wyglądał na tak zmęczonego… jak w ogóle udawało mu się utrzymać przytomność? Czy nie lepiej by było, gdyby spróbowała go namówić na sen? Czy potrafił jeszcze tak po prostu odpłynąć w objęcia Morfeusza? Czy męczyły go koszmary?
…gdyby tylko znała zaklęcie, wzięłaby je na siebie. Wszystkie, co do jednego; każdą czarną marę, lepki koszmar i widmo utraty kontroli.
― Nie powinnam cię zostawiać ― poprawiła go cicho, ale to wcale nie pomogło. Dłoń w którą wtuliła policzek zadrżała, Michael cofnął się powoli, cały roztrzęsiony i wyraźnie przestraszony. Tę jedną emocję rozpoznawała bez trudu; kładła się cieniem w niebieskich oczach, nie dało jej sie pomylić z niczym innym.
― Nic się nie stanie ― szepnęła i choć rwała się do tego, by się przysunąć i wtulić w jego ciało, odszukać w nim ciepłe poczucie bezpieczeństwa i dać mu to samo swoją obecnością, nie zrobiła zupełnie nic. Włożyła wszystkie siły w to, by zastygnąć jak lodowa statuetka o zeszklonych smutno oczach i melancholijnym spojrzeniu. ― Nic się nie stanie… ― powtórzyła ― mogę się znowu zmienić, uciec… ― spróbowała go zapewnić, ale miała wrażenie, że słowa wcale do niego nie trafiają i opadają w pościel gdzieś w połowie drogi, jak martwe ptaki.
Pozdrowienia dla Igora zabolały bardziej niż powinny. Adda zachłysnęła się powietrzem i zacisnęła wargi, by opanować narastającą w duchu rozpacz. Nigdy nie powinna go od siebie odsuwać, nigdy nie powinna rezygnować bez choćby jednej próby.
― Torturują cię tutaj, a ty nazywasz to dobrą opieką ― wytknęła z żarem w głosie i jakąś nową determinacją ― Ministerstwo podobno pracuje nad eliksirem, który zapewniłby ci spokój, a ty pewnie nawet nic o tym nie wiesz, nie powiedzieli ci. ― Nie miała wcale takiej pewności, ale widok tak zaniedbanego Michaela poruszał jakąś czułą strunę jej duszy, wywoływał bunt i chęć zrobienia rabanu na cały szpital, byleby tylko wyszarpać dla niego ochłap godnej opieki.
― Nie wrócę do domu ― wysunęła dłoń w jego stronę; pościel zaszeleściła miękko pod opuszkami palców ― już nigdy więcej tam nie wrócę. Uciekłam, Michael. I chciałabym żebyś uciekł ze mną. Nie dzisiaj ― dodała zaraz, zanim powietrze przeciął protest ― ani nie jutro. Zaczekam na ciebie. Zaczekam tyle, ile będzie trzeba… ― przysunęła się nieśmiało w jego stronę w ślad za wędrującą po pościeli dłonią ― …tylko nie każ mi go pozdrawiać. Nigdy więcej.
Gdyby wiedziała ― wybiłaby mu je z głowy. Wszystkie negatywne myśli, wszystkie złe słowa, całą tą nieszczęsną narrację o szumowinie, o zabijaniu, o tym, co stracił na tamtej misji. Wierzyła w swoje umiejętności, wierzyła też w to, że potrafi wywierać wpływ na ludzi. Przede wszystkim ― wierzyła w to, że jej by posłuchał. Może nie z początku, może nie od razu, ale powoli, krok po kroku, myśl po myśli, oddech po oddechu, zdołałaby go wyprowadzić na prostą.
Gdyby wiedziała.
― Usłyszeli cię już po tym, jak uciekłam ― wyznała gorączkowym szeptem, wyczuwając ciężar winy wiszący w powietrzu. Jeszcze tydzień czy dwa temu te słowa nie przeszłyby jej przez gardło, wtedy wciąż była zbyt przerażona, ale teraz, w tym miejscu, o trzeciej w nocy, strach uleciał w niepamięć. Przeżyła, wywinęła się, a pani śmierć odjęła jedno z dziewięciu kocich żyć, które sprezentował jej los przy narodzinach. ― Wyskoczyłam oknem, schowałam się na drzewie. Nikt mi nie pomógł, Mike, a już na pewno nie oni ― dodała zdeterminowana, daleka od wdzięczności wobec medyków. Może i coś dla niego zrobili prócz pasów, faszerowania lekami i przemocowym traktowaniem, może to dzięki nim się jeszcze nie posypał, ale wciąż uparcie trwała przy swoim stanowisku ― nie tak powinna wyglądać opieka. Nawet prowadzona w eksperymentalnym trybie.
Poczuła drgnięcie pod palcami; jasne oczy błysnęły znajomo, trzeźwo, przywołując na jej wargi nieśmiały uśmiech pełen ciepła.
― Jestem, dotykam ― potwierdziła, delikatnie gładząc jego policzek, wodząc palcami po skórze. Jego słowa, choć pozornie bez sensu, dla animaga składały się w coś, co nosiło znamiona sensownej wypowiedzi. ― To ja jestem kotem. ― Chciała poetycko dodać, że jest także jego snem, ale nie chciała męczyć jego umysłu metaforami, których sens mógłby mu umknąć. Wyglądał na tak zmęczonego… jak w ogóle udawało mu się utrzymać przytomność? Czy nie lepiej by było, gdyby spróbowała go namówić na sen? Czy potrafił jeszcze tak po prostu odpłynąć w objęcia Morfeusza? Czy męczyły go koszmary?
…gdyby tylko znała zaklęcie, wzięłaby je na siebie. Wszystkie, co do jednego; każdą czarną marę, lepki koszmar i widmo utraty kontroli.
― Nie powinnam cię zostawiać ― poprawiła go cicho, ale to wcale nie pomogło. Dłoń w którą wtuliła policzek zadrżała, Michael cofnął się powoli, cały roztrzęsiony i wyraźnie przestraszony. Tę jedną emocję rozpoznawała bez trudu; kładła się cieniem w niebieskich oczach, nie dało jej sie pomylić z niczym innym.
― Nic się nie stanie ― szepnęła i choć rwała się do tego, by się przysunąć i wtulić w jego ciało, odszukać w nim ciepłe poczucie bezpieczeństwa i dać mu to samo swoją obecnością, nie zrobiła zupełnie nic. Włożyła wszystkie siły w to, by zastygnąć jak lodowa statuetka o zeszklonych smutno oczach i melancholijnym spojrzeniu. ― Nic się nie stanie… ― powtórzyła ― mogę się znowu zmienić, uciec… ― spróbowała go zapewnić, ale miała wrażenie, że słowa wcale do niego nie trafiają i opadają w pościel gdzieś w połowie drogi, jak martwe ptaki.
Pozdrowienia dla Igora zabolały bardziej niż powinny. Adda zachłysnęła się powietrzem i zacisnęła wargi, by opanować narastającą w duchu rozpacz. Nigdy nie powinna go od siebie odsuwać, nigdy nie powinna rezygnować bez choćby jednej próby.
― Torturują cię tutaj, a ty nazywasz to dobrą opieką ― wytknęła z żarem w głosie i jakąś nową determinacją ― Ministerstwo podobno pracuje nad eliksirem, który zapewniłby ci spokój, a ty pewnie nawet nic o tym nie wiesz, nie powiedzieli ci. ― Nie miała wcale takiej pewności, ale widok tak zaniedbanego Michaela poruszał jakąś czułą strunę jej duszy, wywoływał bunt i chęć zrobienia rabanu na cały szpital, byleby tylko wyszarpać dla niego ochłap godnej opieki.
― Nie wrócę do domu ― wysunęła dłoń w jego stronę; pościel zaszeleściła miękko pod opuszkami palców ― już nigdy więcej tam nie wrócę. Uciekłam, Michael. I chciałabym żebyś uciekł ze mną. Nie dzisiaj ― dodała zaraz, zanim powietrze przeciął protest ― ani nie jutro. Zaczekam na ciebie. Zaczekam tyle, ile będzie trzeba… ― przysunęła się nieśmiało w jego stronę w ślad za wędrującą po pościeli dłonią ― …tylko nie każ mi go pozdrawiać. Nigdy więcej.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Nikt mi nie pomógł, z jej szeptu zapamiętał głównie te słowa. I gorący, parzący oddech i smutek osiadły na długich rzęsach.
-Nikt ci nie pomógł. - powtórzył cicho, z pozoru nieobecnie. Milczał przez chwilę, aż westchnął, a z westchnieniem uleciała z niego oznaka, że jednak słuchał: -...to smutne. - zamrugał, próbując zogniskować na niej zmęczone spojrzenie. On obudził się przy ludziach, obolały i skarcony, ale w jakiś sposób się nim zaopiekowali. A ona... -...byłaś sama. - kąciki ust drgnęły w gorzkim uśmiechu. -Zawsze byłaś sama, nawet ze mną. Przywykłaś już do tego? - spytał niepewnie. Dało się do tego przywyknąć? Być może Adda i koty chodziły własnymi drogami, ale on... on nigdy nie był sam. Aż do teraz. Wychowany z rodzeństwem młodszym, ale o zaledwie kilka lat. Nie pamiętał bycia jedynakiem ani pustego domu ani samotnych nocy ani głuchej ciszy. Teraz musiał się nauczyć takiej egzystencji, najpierw w szpitalnej izolatce, a potem...
...czy będzie w ogóle jakieś potem?
Z posępnych rozmyślań o przyszłości wyrwały go jej ciepłe palce. Gorąco. Niebezpiecznie. Miło. Zagryzł dolną wargę, ale nie odsunął się od razu, choć powinien się odsunąć. Zmarszczył brwi, zmuszając się do względnego skupienia.
-Jesteś kotem? Nie rozumiem... - pożalił się, ale chyba rozumiał. -...to dlatego zawsze wszystko o wszystkich wiesz? - cień uśmiechu, cień jego. Zgasł równie szybko jak się pojawił, stłumiony potokiem rwącego lęku.
Chwycił się kurczowo pościeli, podwinął nogi pod siebie, oparł czoło na kolanach. Oddychać. Do dziesięciu. Przeczekać to wszystko, ale Adda nie odchodziła.
-Miałaś... mieliśmy szczęście. - zaprotestował niemrawo. Tak mu mówili. Miała szczęście, że przeżyła. Miał szczęście, bo jej nie rozszarpał.
Jej krytyka służby zdrowia parzyła, obietnice z Ministerstwa wydawały się nierealną mrzonką. Zapewne ku jej przerażeniu nie zareagował - bo już o nich słyszał, przelotem, i bo w nie nie wierzył. Objął nogi rękami, próbując liczyć dalej, kiwając się w rytm cyfr, jeden, dwa, trzy—
—podniósł głowę, czując jej zapach bliżej. Zobaczył kątem oka jej gest, wyciągniętą dłoń, ale dopiero jej słowa sprawiły, że poszukał jej spojrzenia.
-...uciec? - powtórzył z niedowierzaniem. Zamrugał, wspominając kogoś innego, kto kiedyś z nią o tym rozmawiał. Emocje, które wydawały się tak odległe i które powinny być już skute lodem, ale mimo wszystko zdawały się parzyć — dlaczego? Żar pożądania, ciepło miłości, ból odrzucenia. -...kiedyś chciałem z tobą uciec. - przypomniał sobie. Opuścił dłonie, a prawą wysunął w jej stronę - ale nie odważył się spleść ze sobą ich palców. -Ale wtedy miałem ci coś do zaoferowania. - nowe życie, jakkolwiek trudne, ale wspólne. Zdrowie, siłę, energię. -Coś ci zrobił? - ożywił się nagle, niepokój podziałał na otępiałe zmysły jak kubeł zimnej wody. Dlaczego nie chciała tam wrócić? -Dlaczego... teraz?
-Nikt ci nie pomógł. - powtórzył cicho, z pozoru nieobecnie. Milczał przez chwilę, aż westchnął, a z westchnieniem uleciała z niego oznaka, że jednak słuchał: -...to smutne. - zamrugał, próbując zogniskować na niej zmęczone spojrzenie. On obudził się przy ludziach, obolały i skarcony, ale w jakiś sposób się nim zaopiekowali. A ona... -...byłaś sama. - kąciki ust drgnęły w gorzkim uśmiechu. -Zawsze byłaś sama, nawet ze mną. Przywykłaś już do tego? - spytał niepewnie. Dało się do tego przywyknąć? Być może Adda i koty chodziły własnymi drogami, ale on... on nigdy nie był sam. Aż do teraz. Wychowany z rodzeństwem młodszym, ale o zaledwie kilka lat. Nie pamiętał bycia jedynakiem ani pustego domu ani samotnych nocy ani głuchej ciszy. Teraz musiał się nauczyć takiej egzystencji, najpierw w szpitalnej izolatce, a potem...
...czy będzie w ogóle jakieś potem?
Z posępnych rozmyślań o przyszłości wyrwały go jej ciepłe palce. Gorąco. Niebezpiecznie. Miło. Zagryzł dolną wargę, ale nie odsunął się od razu, choć powinien się odsunąć. Zmarszczył brwi, zmuszając się do względnego skupienia.
-Jesteś kotem? Nie rozumiem... - pożalił się, ale chyba rozumiał. -...to dlatego zawsze wszystko o wszystkich wiesz? - cień uśmiechu, cień jego. Zgasł równie szybko jak się pojawił, stłumiony potokiem rwącego lęku.
Chwycił się kurczowo pościeli, podwinął nogi pod siebie, oparł czoło na kolanach. Oddychać. Do dziesięciu. Przeczekać to wszystko, ale Adda nie odchodziła.
-Miałaś... mieliśmy szczęście. - zaprotestował niemrawo. Tak mu mówili. Miała szczęście, że przeżyła. Miał szczęście, bo jej nie rozszarpał.
Jej krytyka służby zdrowia parzyła, obietnice z Ministerstwa wydawały się nierealną mrzonką. Zapewne ku jej przerażeniu nie zareagował - bo już o nich słyszał, przelotem, i bo w nie nie wierzył. Objął nogi rękami, próbując liczyć dalej, kiwając się w rytm cyfr, jeden, dwa, trzy—
—podniósł głowę, czując jej zapach bliżej. Zobaczył kątem oka jej gest, wyciągniętą dłoń, ale dopiero jej słowa sprawiły, że poszukał jej spojrzenia.
-...uciec? - powtórzył z niedowierzaniem. Zamrugał, wspominając kogoś innego, kto kiedyś z nią o tym rozmawiał. Emocje, które wydawały się tak odległe i które powinny być już skute lodem, ale mimo wszystko zdawały się parzyć — dlaczego? Żar pożądania, ciepło miłości, ból odrzucenia. -...kiedyś chciałem z tobą uciec. - przypomniał sobie. Opuścił dłonie, a prawą wysunął w jej stronę - ale nie odważył się spleść ze sobą ich palców. -Ale wtedy miałem ci coś do zaoferowania. - nowe życie, jakkolwiek trudne, ale wspólne. Zdrowie, siłę, energię. -Coś ci zrobił? - ożywił się nagle, niepokój podziałał na otępiałe zmysły jak kubeł zimnej wody. Dlaczego nie chciała tam wrócić? -Dlaczego... teraz?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Kolejny uśmiech wpadający w słodko-gorzką nutę. Rozgryzł ją, choć fakt, że dotarło to do niego dopiero teraz wydawał jej się jakiś smutny. Ukrywała się w lekkim usposobieniu i kokieteryjnej naturze, ale w głębi ducha chciała, żeby ktoś ją zdemaskował. Domyślił się, że jest jeszcze drugie dno, rzeczy o których nie mówi, a które czasem odbijają się w jej oczach. Była szpiegiem, ale desperacko pragnęła demaskacji; radziła sobie sama, ale łaknęła ciepła i opieki, łagodności i dotyku. Nie tylko przygodnego seksu, paru spotkań przy drinku i szaleństwa na tańcach. Nie potrzebowała stałości, dobrze odnajdywała się w zmieniających się scenariuszach, ale potrzebowała dotyku i bliskości, bo ten pozwalał jej się regenerować, pozbierać po ciężkim dniu, tygodniu, miesiącu. Dotyk osadzał ją w tym co tu i teraz, wyrywał z roli.
― Przywykłam ― odparła cicho, choć w ton zakradł się okruch wesołości. ― Ale miło wiedzieć, że w końcu ktoś to zauważył. Ja… ― urwała, zaskoczona własnymi wnioskami ― …czekałam na to. Czekałam bardzo długo…
Kiedy w końcu zaczęła się ta dziwna samotność? Pod koniec szkoły? Wcześniej? Chyba wtedy, kiedy rozdzielono ją z Louisem, kiedy wróciła do Francji, kiedy została z mamą i dziadkami. I rzecz jasna, nie miała im nic do zarzucenia, wszyscy zrobili co mogli, by zapewnić jej dobry start w przyszłość, ale wakacje często spędzała sama. Mama w pracy, dziadek w pracy, babcia skupiona na zajęciach wokół domu, na gotowaniu obiadu, na pieczeniu ciasta; marny był z niej kompan do dalekich wędrówek po polach, ale zapach jagodowego placka Adda pamiętała po dziś dzień.
― Kotem ― potaknęła. ― Animagiem ― nazwała w końcu rzecz po imieniu, odkrywając całkiem jedną z kart obecnych na stole. ― I tak i nie, choć to na pewno mi pomaga. Raczej niewielu ludzi spodziewa się, że przyjazny puszek zza rogu to w rzeczywistości funkcjonariusz Wiedźmiej Straży. ― Uśmiechnęła się; znów weselej, milej, jakby te krótkie przebłyski jego dawnej osobowości znaczyły dla niej wszystko.
Przyjemne ciepło rozlewające się pod mostkiem szybko zniknęło, gdy podkulił nogi i oparł czoło o kolana, przypominając jej kulkę nieszczęścia. Wytrwała w miejscu, choć wcale nie było to proste; chciała go wziąć w objęcia, przytulić do siebie i głaskać tak długo, aż mu się poprawi. Aż klątwa samoistnie zniknie, wedle zasad właściwych starym bajkom.
Kiedy zaczął się bujać, to w jedną, to w drugą, serce prawie pękło jej wpół. Tym razem nie potrafiła się dłużej powstrzymywać, przysunęła się, oddech nagle uwiązł jej gdzieś w gardle. Co oni ci zrobili, Mike? Co oni ci zrobili…
On nie miał odwagi na gest, ale nie można było tego samego powiedzieć o niej. Pochwyciła jego dłoń niecierpliwie, tęsknie i splotła je razem, w jedynym geście, który wydawał jej się teraz odpowiedni.
― Wiem, że chciałeś ― przyznała cicho, na granicy szeptu. ― I wystarczy, że teraz też będziesz chciał. ― Jeszcze trochę bliżej, jeszcze kawałek… tak blisko, by nie mógł już od niej uciec. ― Teraz masz do zaoferowania siebie. I tyle mi wystarczy, tylko tyle od ciebie chciałam. Dotyku, ciepła, obecności.
Nie twojej kariery, nie pensji aurora, nie dużego mieszkania.
Pokręciła przecząco głową w odpowiedzi na jego następne pytanie.
― Nie, nic mi nie zrobił. Ale wiem, że nie zniósłby upokorzenia w postaci rozwodu i… trochę boję się tego, co mogłoby się stać. ― Uniosła wolną dłoń, by znów dotknąć jego policzka, odgarnąć opadający mu na skroń przydługi kosmyk włosów. ― Dopiero teraz… dopiero teraz do mnie dotarło, że nie zniosę rzeczywistości w której cię nie ma.
― Przywykłam ― odparła cicho, choć w ton zakradł się okruch wesołości. ― Ale miło wiedzieć, że w końcu ktoś to zauważył. Ja… ― urwała, zaskoczona własnymi wnioskami ― …czekałam na to. Czekałam bardzo długo…
Kiedy w końcu zaczęła się ta dziwna samotność? Pod koniec szkoły? Wcześniej? Chyba wtedy, kiedy rozdzielono ją z Louisem, kiedy wróciła do Francji, kiedy została z mamą i dziadkami. I rzecz jasna, nie miała im nic do zarzucenia, wszyscy zrobili co mogli, by zapewnić jej dobry start w przyszłość, ale wakacje często spędzała sama. Mama w pracy, dziadek w pracy, babcia skupiona na zajęciach wokół domu, na gotowaniu obiadu, na pieczeniu ciasta; marny był z niej kompan do dalekich wędrówek po polach, ale zapach jagodowego placka Adda pamiętała po dziś dzień.
― Kotem ― potaknęła. ― Animagiem ― nazwała w końcu rzecz po imieniu, odkrywając całkiem jedną z kart obecnych na stole. ― I tak i nie, choć to na pewno mi pomaga. Raczej niewielu ludzi spodziewa się, że przyjazny puszek zza rogu to w rzeczywistości funkcjonariusz Wiedźmiej Straży. ― Uśmiechnęła się; znów weselej, milej, jakby te krótkie przebłyski jego dawnej osobowości znaczyły dla niej wszystko.
Przyjemne ciepło rozlewające się pod mostkiem szybko zniknęło, gdy podkulił nogi i oparł czoło o kolana, przypominając jej kulkę nieszczęścia. Wytrwała w miejscu, choć wcale nie było to proste; chciała go wziąć w objęcia, przytulić do siebie i głaskać tak długo, aż mu się poprawi. Aż klątwa samoistnie zniknie, wedle zasad właściwych starym bajkom.
Kiedy zaczął się bujać, to w jedną, to w drugą, serce prawie pękło jej wpół. Tym razem nie potrafiła się dłużej powstrzymywać, przysunęła się, oddech nagle uwiązł jej gdzieś w gardle. Co oni ci zrobili, Mike? Co oni ci zrobili…
On nie miał odwagi na gest, ale nie można było tego samego powiedzieć o niej. Pochwyciła jego dłoń niecierpliwie, tęsknie i splotła je razem, w jedynym geście, który wydawał jej się teraz odpowiedni.
― Wiem, że chciałeś ― przyznała cicho, na granicy szeptu. ― I wystarczy, że teraz też będziesz chciał. ― Jeszcze trochę bliżej, jeszcze kawałek… tak blisko, by nie mógł już od niej uciec. ― Teraz masz do zaoferowania siebie. I tyle mi wystarczy, tylko tyle od ciebie chciałam. Dotyku, ciepła, obecności.
Nie twojej kariery, nie pensji aurora, nie dużego mieszkania.
Pokręciła przecząco głową w odpowiedzi na jego następne pytanie.
― Nie, nic mi nie zrobił. Ale wiem, że nie zniósłby upokorzenia w postaci rozwodu i… trochę boję się tego, co mogłoby się stać. ― Uniosła wolną dłoń, by znów dotknąć jego policzka, odgarnąć opadający mu na skroń przydługi kosmyk włosów. ― Dopiero teraz… dopiero teraz do mnie dotarło, że nie zniosę rzeczywistości w której cię nie ma.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Poczekałbym na ciebie... - szepnął, w ciszy szpitala emocje wydawały się stygnąć, płynąć łagodnym strumieniem (czy to strumień leków uspokajających...? Nie, podobno mieli mu dawać mniejsze dawki...), a nie wodospadem żalu i zazdrości. -...ale byłem zazdrosny. - wyznał, przymykając oczy. Przyjaciel, mąż, te słowa zbyt mocno ugodziły wtedy w jego marzenia. Zaproponował rozwiązanie natychmiastowe, pochopne, być może zbyt dla niej drastyczne. Ale to już się nie liczyło. Na tamtą misję wyjechałby i tak, wypadek był horrendalnym pechem, konkurencja dla Igora wyeliminowała się sama. O ile kiedykolwiek był konkurencją...
Uniósł brwi, gdy zdradziła mu znienacka swoją tajemnicę. Czy to sen...?
-Masz koci uśmiech i oczy, ale żeby być kotem... - uśmiechnął się sennie, na moment uspokojony jej uśmiechem, przebłyskiem wesołości. Tak uciekła, jako kot? Nie, nie chciał myśleć o tamtej przemianie, o jej przerażeniu, o ryzyku. Spróbował pomyśleć o czymkolwiek innym, o pracy, o tym, że... -...czy takimi sekretami wiedźmia straż nie dzieli się tylko z rodziną? - wytknął cicho, przechylając głowę tak jak zawsze, gdy sobie z niej żartował. Ale właściwie nie żartował, pamiętał przecież, jak pilnie wiedźma strzegli swoich tajemnic i tożsamości. Addę poznał tylko dzięki wspólnej akcji i pilnie strzegła swoich atutów.
Chwila sennej normalności rozpłynęła się w strachu. On też chciał się rozpłynąć, wsiąknąć w pościel, uciec od lęku i tych trudnych emocji, które miał przecież wyciszać i powstrzymywać.
Drgął, gdy chwyciła go za dłoń, ale nie cofnął ręki. Przez moment się nie odzywał, wstrzymał nawet oddech—nie mogła mieć pewności, czy jego bezruch nie jest po prostu reakcją stresową, nieudaną próbą ucieczki, czy nie przyjął jej gestu z bezradności. W końcu wypuścił jednak powietrze z płuc, a jego dłoń drgnęła ponownie, ale pozostała na swoim miejscu. Dotyk, naprawdę tego od niego chciała?
-To niewiele. - wydusił. -W porównaniu z dożywotnim wyrokiem lub jego brakiem. W porównaniu z normalnością. - normalność, tego kiedyś dla nich pragnął. Możliwości przedstawienia jej przyjaciołom, niekrycia się z dotykiem i czułością, wspólnych poranków. Teraz... teraz to wszystko się rozsypało, jak pozbierają te okruchy dawnych marzeń? Powoli podniósł na nią wzrok. Jego policzek był szorstki, blady i zapadły. Poczuł wstyd, ale nie cofnął głowy. -Boisz się go? - wychwycił pomiędzy słowami, uruchamiając zaniedbany instynkt śledczego. Brzmiała, jakby robiła dobrą minę do złej gry. -Pozwoliłby na kochanka, ale nie na rozwód? - skrzywił się, ale przenikliwość z jaką do tego wrócił świadczyła, że nie zapomniał. -Muszę tu jeszcze zostać... Muszę... muszę dojść do siebie... - wcześniej chciał tylko przetrwać, przeczekać, umrzeć, ale jakaś nowa iskra kazała mu zawalczyć; w głos wkradła się bezradność; nie odzyska przecież formy w jeden dzień.
Uniósł brwi, gdy zdradziła mu znienacka swoją tajemnicę. Czy to sen...?
-Masz koci uśmiech i oczy, ale żeby być kotem... - uśmiechnął się sennie, na moment uspokojony jej uśmiechem, przebłyskiem wesołości. Tak uciekła, jako kot? Nie, nie chciał myśleć o tamtej przemianie, o jej przerażeniu, o ryzyku. Spróbował pomyśleć o czymkolwiek innym, o pracy, o tym, że... -...czy takimi sekretami wiedźmia straż nie dzieli się tylko z rodziną? - wytknął cicho, przechylając głowę tak jak zawsze, gdy sobie z niej żartował. Ale właściwie nie żartował, pamiętał przecież, jak pilnie wiedźma strzegli swoich tajemnic i tożsamości. Addę poznał tylko dzięki wspólnej akcji i pilnie strzegła swoich atutów.
Chwila sennej normalności rozpłynęła się w strachu. On też chciał się rozpłynąć, wsiąknąć w pościel, uciec od lęku i tych trudnych emocji, które miał przecież wyciszać i powstrzymywać.
Drgął, gdy chwyciła go za dłoń, ale nie cofnął ręki. Przez moment się nie odzywał, wstrzymał nawet oddech—nie mogła mieć pewności, czy jego bezruch nie jest po prostu reakcją stresową, nieudaną próbą ucieczki, czy nie przyjął jej gestu z bezradności. W końcu wypuścił jednak powietrze z płuc, a jego dłoń drgnęła ponownie, ale pozostała na swoim miejscu. Dotyk, naprawdę tego od niego chciała?
-To niewiele. - wydusił. -W porównaniu z dożywotnim wyrokiem lub jego brakiem. W porównaniu z normalnością. - normalność, tego kiedyś dla nich pragnął. Możliwości przedstawienia jej przyjaciołom, niekrycia się z dotykiem i czułością, wspólnych poranków. Teraz... teraz to wszystko się rozsypało, jak pozbierają te okruchy dawnych marzeń? Powoli podniósł na nią wzrok. Jego policzek był szorstki, blady i zapadły. Poczuł wstyd, ale nie cofnął głowy. -Boisz się go? - wychwycił pomiędzy słowami, uruchamiając zaniedbany instynkt śledczego. Brzmiała, jakby robiła dobrą minę do złej gry. -Pozwoliłby na kochanka, ale nie na rozwód? - skrzywił się, ale przenikliwość z jaką do tego wrócił świadczyła, że nie zapomniał. -Muszę tu jeszcze zostać... Muszę... muszę dojść do siebie... - wcześniej chciał tylko przetrwać, przeczekać, umrzeć, ale jakaś nowa iskra kazała mu zawalczyć; w głos wkradła się bezradność; nie odzyska przecież formy w jeden dzień.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 1 z 2 • 1, 2
[SEN] Gruszki i frezje
Szybka odpowiedź