Sohvi Amélie Blythe née Scorsone
Nazwisko matki: Baudelaire
Miejsce zamieszkania: Feldcroft, Szkocja
Czystość krwi: półkrwi; w papierach czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: eks-uzdrowicielka, aktualnie zielarka
Wzrost: 162 centymetry
Waga: 52 kilogramy
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: piwne
Znaki szczególne: jasne piegi skupione przede wszystkim na nosie, wydatne kości policzkowe, wiśniowe perfumy wymieszane z zapachem ziół
11 cali, dość sztywna, winorośl, włos z grzywy jednorożca
hufflepuff
brak
Ansel z krwią mugoli na rękach
wodą kolońską, wodą różaną, piżmem, ziołami
siebie, szczęśliwą, spełnioną i bezpieczną, z dziećmi u boku
uzdrowicielstwem, w tym chorobami genetycznymi i leczeniem urazów pozaklęciowych, zielarstwem, magicznymi i niemagicznymi stworzeniami, naturą ludzi i zwierząt
nikomu
pielę rośliny, czytam, edukuję się i marzę
głównie jazzu i muzyki klasycznej
alex noiret
wolne ptaki naszych serc
Róże i piżmo przepełniały wspomnienia wczesnych lat; za nimi toczył się perlisty śmiech matki i pewne siebie spojrzenia siostry. Brakowało w nich żalu i tęsknoty, chociaż widmo śmierci ojca ciągnęło się za nią przez kilka lat jej dzieciństwa. Echo jego nazwiska - jej pierwszego nazwiska - rozbrzmiewało każdego roku coraz ciszej. Sauveterre brzmiało obco. Podobno miała jego oczy, ale kiedy tylko spoglądała w lustro - nie potrafiła widzieć w nich jego spojrzenia. Był jej historią, jej początkiem, ale tak odległym, że nigdy nie potrafiła myśleć o nim jak o części własnej historii. Miała dwa lata, gdy Jules Sauveterre, pierwszy mąż Lorraine, jej matki, umarł. Może mniej, może trochę więcej, rodzicielka nigdy nie precyzowała w swoich opowieściach; równie wymijająco opowiadała o tym, jaki był, a dalej - jak zginął. Był brygadzistą, kwitowała z bladym uśmiechem. Nie rozumiała wtedy tego uśmiechu, ale świadomość tego, co miał oznaczać, przyszła wraz z wiekiem: resztę mogły dopowiedzieć sobie same.
To nie spodni Julesa trzymała się kurczowo, gdy świat, wszak tak wielki i niekiedy przerażający, przytłaczał najmłodszą pociechę Lorraine. To w drugim mężu matki, Maerinie Scorsone, szukała oparcia i schronienia. To jego nazywała ojcem, do niego się śmiała, gdy przebiegała przez podwórze, by przyczepić się do jego nogi i nie puścić jej przez następne kilkanaście minut. To prosto w jego głowę poleciał jej ulubiony miś, kiedy magia obudziła się w niej wraz z pierwszym wyraźnym buntem. Chciała mieć psa; głupi, dziecięcy kaprys, który spotykał się z odmową matki i ojczyma, aż wreszcie doprowadził do irytacji tak wielkiej, że młoda wybuchła. Miała wtedy cztery latka. I psa dostała. A pies, niby to na złość, na swoją panią wybrał nie Sohvi, a jej starszą siostrę.
Nazwisko ojczyma nosiła z dumą, tak, jakby od zawsze było jej pisane. Nie mogła wiedzieć, że niosło za sobą status, który przecież jej nie przysługiwał. Bo i skąd; nie miała pojęcia, że jej biologiczny ojciec nie tylko był brygadzistą, ale i zwykłym kłamcą. Okłamywał nie tylko swoje otoczenie, ale też własną żonę. Malował się jako czystokrwistego - bo tak, przecież, sugerowało jego nazwisko - prawdę chowając pod płaszczem uśmiechów i sprawnego kłamstwa. Prawdę znał i schował też Maerin, gdy w dniu zmiany nazwiska córek Lorraine, z papierów zniknęła wzmianka o faktycznym statusie krwi, zastąpiona statusem matki i ojca - czysta ze skazą. O prawdzie nie miały się już nigdy, prawdopodobnie, dowiedzieć, dorastając w przekonaniu, że były lepsze. Były czyste i godne, tak, jak powinno być od początku.
Może dlatego kłamstwo przychodziło jej tak gładko; może miała je we krwi, brudnej, nieczystej krwi. Zawsze uczono jej nie tylko dobrych manier, ale także siły własnych słów. Musiała wiedzieć nie tylko co mówić, ale też w jaki sposób. Nigdy nie była jej pisana gra na pierwszym planie, w końcu była tylko kobietą, choć, może, aż kobietą. Nie wychowywano jej w przeświadczeniu, że była słaba, wręcz przeciwnie. Jej siła leżała w zachowaniu, gestach i mimice, a chociaż w przyszłości miała stać za swoim mężem, nie oznaczało to jednocześnie bierności. To przecież z cienia najłatwiej kierowało się cudzymi działaniami; w sposób subtelny, kobiecy. Uczono ją posiadania własnego zdania, trwania przy nim i wyrażania go. Ojciec starał się wychować ją jak najlepiej, zgodnie z własnymi ideałami; nie była szlachetnie urodzona, ale to nie przeszkadzało, by wychowywać ją jak damę, wpajając jej zasady etykiety, ucząc ją lawirowania wśród towarzystwa. Uczyła się tańca, historii magii, języków swoich rodziców - francuskiego i włoskiego - ale też jazdy konnej.
Sohvi jednak nie lubiła kierować innymi. Od zawsze była duszą łagodną, która uwielbiała ludzką naturę. Uwielbiała naturalność, zawsze chciała widzieć ludzi takich, jakimi naprawdę byli, acz z biegiem lat mogła dostrzec jak wielką hipokrytką była. Zamkniętą w sobie, kryjącą własne odczucia za maską uśmiechu. Im była starsza, tym mniej płakała, kiedy matka znowu wyjeżdżała w kolejną podróż po świecie. Nie rozumiała jej pasji; nie rozumiała dlaczego tak bardzo ciągnęło ją w nieznane, dlaczego tak lubowała się w tym, co obce - dlaczego nazwała ją Sohvi, kiedy mogła nazwać ją po prostu Sophie? - ani czemu nie opuszczała ich domostwa z żalem. Nic mi nie jest, tato, powtarzała coraz częściej, gdy Lorraine wyjeżdżała, a Sohvi ukradkiem ocierała łzy. Nie uroniła już ani jednej, kiedy przez otwarte okno wleciała do ich domu sowa z listem z Hogwartu i świętowali we trójkę, ona, siostra i ojciec. Uśmiechała się szeroko, kiedy machała ojcu na peronie i kiedy zniknął z jej oczu, a ona rzuciła się w wir rozmów z innymi pierwszakami, usilnie ignorując rosnącą w sercu dziurę. Może po prostu przyzwyczaiła się, że nie było jej dane dzielić najszczęśliwszych wspomnień z własną matką.
Stres, chwilowa ulga, po czym kolejny stres - tak właśnie zapamiętała swoją ceremonię przydziału. Stała z łagodnym uśmiechem i spojrzeniem skierowanym na siostrę siedzącą przy jednym ze stołów, chociaż miała ochotę wiercić się i wyć. W przeciwieństwie do tiary miała pełno wątpliwości, kiedy kierowała się do stołu Puchonów. Dlaczego nie mogła być tak ambitna, jak tata? Albo mądra jak on? Może za bardzo wzięła sobie do serca jego słowa o sprawiedliwości, przez co wylądowała wśród żółtych i czarnych barw - nie wśród szmaragdu i srebra tak, jak życzył sobie ojciec. Próbowała racjonalizować wybór tiary, jednak wszystkie jej próby odeszły w niepamięć w momencie, kiedy zasiadła do stołu i momentalnie poczuła, jak drobne ramiona oplatają się wokół niej w zaskakująco silnym uścisku. Nie była przyzwyczajona do takich gestów ze strony obcych osób, a jej mina chyba po raz pierwszy musiała sugerować to, co faktycznie czuła, bo wtem usłyszała wokół siebie radosne śmiechy. I nawet nie zauważyła, kiedy sama zaczęła się śmiać tak mocno, że po jej polikach poleciały pierwsze od dawna łzy.
Była pilnym uczniem, szarą myszką, która nie sprawiała żadnych problemów. Otaczała się niewielkim gronem przyjaciół, wieczory poświęcając nauce i ewentualnym plotkom, których oczywiście wcale nie słuchała z zaangażowaniem. Bała się pisać do domu - przez pierwsze parę dni nie dała rodzicom znaku życia i ostatecznie to siostra musiała wziąć sprawy w swoje ręce, choć może już nie musiała; zapewne milczenie Sohvi było wystarczającą odpowiedzią odnośnie werdyktu wydanego przez tiarę. Rodzice przyjęli to o wiele spokojniej, niż początkowo obie siostry z zakładały - przynajmniej tak uważały do czasu pierwszych wakacji. Gdy zamiast odpoczynku powitały ją kolejne lekcje historii magii i etykiety, po raz pierwszy poczuła, że może jednak nie była w stanie sprostać wymaganiom stawianym przez matkę i ojca; że może jednak wcale nie akceptowano tego, jaka była.
Hogwart stał się swoistym wytchnieniem, mimo że nigdy nie chciała, by nim był. Nigdy też nie chciała stawać w opozycji do ojca, jednak coraz częściej łapała się na tym, że wybierała stronę matki, tej samej, która wciąż znikała na długie tygodnie w imię własnych podróży. Pierwsza poważniejsza kłótnia wypaliła się w jej pamięci na stałe. To było po trzecim roku jej nauki, gdy wróciła do domu i nawet nauki z wynajętymi nauczycielami nie były w stanie złamać jej ducha. Podejrzanie niecierpliwie wyczekiwała powrotu do szkoły, ale pytana dlaczego nabierała wody w usta, podobnie jak siostra, która tylko posyłała jej spojrzenia spode łba. Zagadka rozwiązała się w momencie, kiedy do ich rodzinnej posiadłości przyszedł list. List od jednego z Gryfonów, tego samego, który popisywał się przed nią na zajęciach (raz doprowadził do wybuchu kociołka na lekcjach alchemii, bo koniecznie chciał pokazać jaki był uzdolniony) i w czasie wolnym. Ten sam, którego prosiła, błagała, by nie wysyłał jej listów, bo wiedziała czym to groziło. Matka dociekała i w pewnym momencie starsza siostra nie wytrzymała - wygadała się o głupiutkim zauroczeniu Sohvi. Najmłodsza Scorsone chyba nigdy w życiu nie krzyczała tak, jak wtedy. I na matkę, i na ojca - na ojca w szczególności, nie miała pojęcia czemu, może to przez jego pełne dezaprobaty spojrzenie - i na siostrę również. I chociaż list tego samego dnia znalazł się w kominku, a Sohvi obiecała nie kontynuować tej znajomości z nieczystym, jednocześnie też unikała rodzinnych obiadów do końca wakacji, rodzinę częstując szczątkowymi wypowiedziami.
Zrobiła tak, jak obiecała. Z początku próbowała zwyczajnie ignorować szalejącego za nią chłopaka, jednak kiedy ten nie dawał za wygraną, postawiła sprawę jasno. Nie potrafiła zapomnieć wyrazu jego twarzy, kiedy mówiła, że ma ją zostawić w spokoju. Starała się ignorować ukradkowe spojrzenia jej rówieśników i ciche szepty podążające za nią przez kolejne dwa tygodnie, skupiając się zamiast tego na nauce. Już od dawna miała wyklarowaną wizję przyszłości; chciała zostać uzdrowicielką i do tego dążyła w trakcie swojej nauki, jednocześnie przez wakacje pobierając lekcje anatomii od uzdrowicielki, którą zatrudnił ojciec - przynajmniej tyle udało jej się wybłagać obok lekcji historii magii i etykiety, choć w późniejszych latach coraz rzadszych. Na trzecim roku jako dodatkowe przedmioty wybrała sobie numerologię i opiekę nad magicznymi stworzeniami. Do pierwszego nie bardzo miała głowę, ale też nie próbowała na siłę osiągać w tym przedmiocie wybitnych wyników; drugi przychodził jej wręcz naturalnie, podobnie jak zielarstwo od pierwszego roku. Właściwie nigdy nie miała większych problemów z nauką (choć w późniejszych latach mogła to zawdzięczać przede wszystkim wycofaniu się z życia towarzyskiego na rzecz uczenia się), toteż nikogo nie zdziwiło, kiedy na koniec swojej nauki osiągnęła odpowiednie wyniki, aby aplikować na kurs uzdrowicielski w Szpitalu Świętego Munga.
Ostatnie lata spędzone w Hogwarcie przyzwyczaiły ją do skromnego życia towarzyskiego, dzięki czemu nie czuła, że traciła wiele w trakcie swojej dalszej nauki. Poświęciła się całkowicie uzdrowicielskiemu fachowi, chłonąc nowe zagadnienia pod okiem mentorów. Obserwowała uzdrowicieli w trakcie pracy, uczyła się sposobów, w jaki porozumiewali się z pacjentami; zarówno z tymi zagubionymi, którym należało przekazywać informacje jak najłagodniej, ale też tym upartym, którzy odmawiali leczenia, wykłócali się, z którymi trzeba było nie raz prowadzić długie rozmowy, by w ogóle zgodzili się sobie pomóc. Od zawsze była łagodna charakterem, ale rodzice uczyli ją wyrażania samej siebie, sposobów rozmowy z innymi, co pozwalało jej znajdować porozumienie z pacjentami. Była bardzo zaangażowania w losy poszkodowanych - wiedziała, że wielu było zbyt dumnych, by przyjąć cudzą pomoc, ale i tak próbowała; rozmawiała, przekonywała, wreszcie znajdując wykorzystanie dla nauk ojca i matki. Nie sądziła, że z taką łatwością odnajdzie się w szpitalu; nie zrażały jej nudne, często niezwiązane z samym uzdrowicielstwem, obowiązki, ani grymaszące starsze panie, które oczekiwały jak najlepszej opieki, a nie stażystki. Promieniała - widzieli to nie tylko obcy, ale przede wszystkim rodzina… a także kandydat na męża. Ansel Blythe był pracownikiem Czarodziejskiego Pogotowia Ratowniczego; nie miał talentu do jubilerstwa jak jego ojciec, brakowało mu wyczucia własnej matki, ale umysł miał bystry. Potrafił działać szybko i bez wahania, co zapewniało mu stabilną pozycję w Ministerstwie, nawet jeśli nie cieszył się popularnością ze względu na swój mało przyjemny charakter.
Nie miała pojęcia co sprawiało, że w jej pobliżu łagodniał. Słyszała pogłoski o tym, jak potrafił palić za sobą towarzyskie mosty, w całości skupiając się na swojej pracy i wynikach. Nigdy nie chciała mieć takiego męża, ale posłusznie zgadzała się na plany rodziców, gdy planowali spotkanie młodych. Pracoholik, gbur, agresor - w jej umyśle powstawało tysiące różnych możliwych oblicz prawdopodobnego przyszłego męża, ale kiedy stanęła naprzeciwko niego z wyćwiczonym uśmiechem i dostrzegła wyraz jego twarzy - uniósł wtedy brwi i otworzył usta, nie mówiąc z początku nic, zupełnie jakby nagle zabrakło mu jego zwyczajowej, prawie że legendarnej pary - miała wrażenie, że spotkała zupełnie innego człowieka. I chyba wpadła po uszy, kiedy oboje zaczęli trajkotać, inaczej się tego opisać nie dało, o swoich pracach, bo po raz pierwszy od długiego czasu przestała być tylko i wyłącznie skupiona na swojej karierze. Nawet w obliczu rozpoczynającej się specjalizacji urazów pozaklęciowych, często łapała się na tym, że uciekała myślami do listów, które słał jej Blythe.
Kolejne dwa lata przyniosły jej nie tylko egzaminy i tytuł pełnoprawnej uzdrowicielki, ale też pani Blythe. Pobrali się dwa miesiące po tym, jak ukończyła swoją specjalizację. Sohvi przyjęła nazwisko męża i zamieszkała wraz z nim w Szkocji; Anselm wierzył, że w obliczu chaosu ich prac, a także szalejącego świata, jedynym rozsądnym wyjściem było zamieszkanie praktycznie na odludziu. Nie narzekała - miała swój skromny ogródek, nawiązywała znajomości z nielicznymi sąsiadami, nawet zaczęła się uczyć gotować, chociaż nie miała na to zbyt wiele czasu. Chciała jednak rozpieszczać swojego męża tak, jak on rozpieszczał ją; nie potrafiła połapać się całej tej biżuterii od jego matki, jego rodziny, jaką regularnie ją obdarowywał. Widziała, że się starał i to było dla niej wystarczającym powodem, by ignorować szepty krążące wśród jej współpracownic. Blythe był dobrą partią, oczywiście, acz mało kto wierzył, że promyk, którym była Sohvi, mógł wciąż jaśnieć przy takim mężu. A jaśniała. Do czasu.
Obdarowywała męża skonsternowanym spojrzeniem i widokiem jej zmarszczonych brwi, gdy po raz kolejny oznajmiał, że wróci późno. Nie rozumiała, co robił; wolała wierzyć, że znowu wpadał w wir pracy, kiedy zasypiała samotnie w ich wspólnym łożu. Mimo to był ostatnim, któremu powiedziała o swojej ciąży. Najpierw wygadała się siostrze, później - rodzicom. Nie mówiła o tym głośno, ale martwiła się. Martwiła się czy jej mąż będzie dobrym ojcem, czy o nią zadba, czy w ogóle poradzą sobie w obliczu wojny, która wkrótce miała pochłonąć Anglię. Ansel, pomimo jej obaw, zareagował zaskakująco dobrze. Obiecał żonie, że poświęci jej więcej czasu, jednak z obietnicy wywiązywał się jedynie przez pierwsze dwa tygodnie. Nie mówiła jednak o tym rodzinie; kiedy dopytywali dlaczego zwlekała z powiedzeniem o ciąży swojemu mężowi, powtarzała, że nie chciała go rozpraszać, gdy miał intensywniejszy okres w pracy. Nie mogła przecież powiedzieć im, że mąż nie był już taki, jak na początku - że zaczynała mieć względem niego wątpliwości, że zwyczajnie się bała. Sohvi wciąż pracowała, acz brała na siebie mniej obowiązków, mniej dyżurów - nie bardzo miała wybór, bo choć chciała pracować jak najdłużej, tak gdy tylko ordynator jej oddziału dowiedział się o ciąży swojej pracownicy, momentalnie pozmieniał jej grafik. Musisz się oszczędzać, powtarzał wtedy, a ona kiwała posłusznie głową, bo przecież nie mogła wiedzieć, że życie wcale nie miało zamiaru jej oszczędzać.
Atmosfera w Mungu tamtej nocy była niespokojna. Dyskutowała nad herbatą z jedną ze swoich bliższych znajomych z pracy, kiedy ich oddział - i właściwie każdy inny - zalały ofiary. Nie rozumiała wtedy wykrzykiwanych przez nich słów o rzezi toczącej się przez Londyn, skupiona na tym, by pomagać. A może po prostu nie chciała ich rozumieć, nie chciała ich słuchać, nie, kiedy z pacjentów ulatywało życie. Chyba nikt nie rozumiał… a przynajmniej nie ci, którzy starali odcinać się od toczących się przez kraj konfliktów. Najgorsze jednak nadeszło dla niej rano.
Stres, żal, przerażenie - wszystko to przestało mieć znaczenie, kiedy dowiedziała się o śmierci Ansela. Wyparła z pamięci własny krzyk, płacz i ból, jaki rozlał się po jej podbrzuszu i plecach. Skrucze, krew, zaaferowane krzyki tej samej kobiety, z którą jeszcze kilka godzin temu śmiała się nad filiżankami herbaty. Później - szpitalne łóżko, dłoń matki zaciskająca się na jej własnej… Matki? Chociaż jej umysł zrywał się do tego, by ją odesłać do domu, do bezpiecznej, rodzinnej posiadłości, w końcu stało się coś złego, bardzo złego, jej ciało odmawiało posłuszeństwa. Ale świadomość także; chciała wierzyć, że to był tylko zły sen. Że nikt nie zmarł na jej rękach, że w ciągu kilku godzin nie straciła wszystkiego, co było dla niej ważne - męża, ciąży, poczucia bezpieczeństwa i wiary w przyszłość. Odmawiała przyjęcia do świadomości, że Ansel okłamywał ją przez tyle czasu; że chował swoje zaangażowanie w sprawę Rycerzy Walpurgii. To był tylko przypadek, okropny, tragiczny przypadek, wszakże nie był złym człowiekiem. Znalazł się w złym miejscu o złym czasie - ale co tam robił, skoro miał być w domu? - i nie miał na zimnych już rękach krwi mugoli.
Ale to nie był przypadek. Okłamywał ją, kiedy mówił, że nie chciał się mieszać w trwający konflikt. Kiedy znikał, wcale nie do pracy, a… Nawet nie chciała myśleć co wtedy robił. Miał być ratownikiem, a umarł jako morderca - i ta świadomość każdego kolejnego dnia jaśniała w jej umyśle coraz bardziej. Nawet nie zorientowała się kiedy zaczęła obwiniać go o zniszczenie jej życia. Nigdy nie mówiła o tym głośno, na pozór pogrążając się w rozpaczy i tęsknocie za mężem, żałobie, przez którą nie wróciła już do pracy w szpitalu. Cierpiała w samotności, łapiąc się co i rusz na tym, że jej dłoń wędrowała na brzuch. Co noc roniła łzy za nienarodzonym dzieckiem, jednocześnie nie potrafiąc wyzbyć się myśli, że może tak było lepiej; nie zasługiwało na to, by żyć w tak przerażającym świecie, z martwym ojcem-mordercą, choć wiedziała, że wielu było skłonnych wychwalać go ponad niebiosa za jego poświęcenie. A Sohvi nie wiedziała, jak powinna się z tym czuć. Podobno było to słuszne, przecież wychowywano ją w niechęci do mugoli… ale nie była pewna czy ta niechęć uprawniała kogokolwiek do tak drastycznych środków.
Ze schyloną głową przyjęła rolę wdowy, niedoszłej matki i byłej uzdrowicielki. Powtarzała rodzinie, że kiedy tylko otrząśnie się po śmierci męża, to wróci do pracy, ale myśl o opustoszałych ulicach Londynu napawała ją przerażeniem. Zajęła się zielarstwem i ziołolecznictwem. Już wcześniej zajmowała się hodowlą roślin, jednak tym razem poświęcała temu zajęciu całe swoje dnie. Chociaż okłamywała swoich bliskich, tak nie potrafiła okłamywać też samej siebie. Wiedziała, że nie będzie w stanie powrócić do pracy w szpitalu, więc postanowiła zbudować sobie nową przyszłość. Zaczęła czytać książki o ekonomii, co i rusz wysyłała do ojca listy z kolejnymi pytaniami odnośnie zakładania własnej działalności i udawała, że wcale nie wzbudzała tym podejrzeń w rodzinie. Sąsiedzi stali się jej oparciem, wielu z nich częstowało ją słowem wsparcia, inni dłońmi chętnymi do działania. Od jednego z nich dostała na rozruszanie biznesu sadzonki ciemiernika, od innych - pomoc w wybudowaniu niewielkiej szklarni za domem. Starała się ignorować zmartwione pytania; nie miała pojęcia co powinna na nie odpowiedzieć. Nie wiedziała jak powinna dalej sobie radzić, więc zrobiła to, co znała i potrafiła najlepiej - rzuciła się w wir pracy i obowiązków, by już więcej nie myśleć o tym, co straciła.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 3 | 0 |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 20 | +3 (różdżka) |
Transmutacja: | 5 | +5 (różdżka, muszla) |
Alchemia: | 2 | 0 |
Sprawność: | 4 | 0 |
Zwinność: | 6 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
Angielski | II | 0 |
Francuski | I | 1 |
Włoski | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | III | 25 |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | II | 10 |
ONMS | I | 2 |
Perswazja | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Zielarstwo | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Savoir-vivre | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Gotowanie | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec współczesny | I | 0.5 |
Jazda konna | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 3 |
Ostatnio zmieniony przez Sohvi Blythe dnia 31.10.23 13:36, w całości zmieniany 1 raz
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: William Moore
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 21:29, w całości zmieniany 1 raz
[15.11.23] Lipiec/sierpień
[16.11.23] Zdobycie Osiągnięcia: Na głowie kwietny ma wianek; +30 PD
[20.11.23] Zdobycie Osiągnięcia: Wróżka chrzestna; +30 PD
[11.12.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +30 PD
[15.12.23] Zwrot środków +48PD