Kuźnia
AutorWiadomość
Kuźnia
Niegdyś- warsztat przeznaczony do majsterkowania ojca, teraz magikuźnia najstarszego z Moore'ów. Wiecznie zadymiona i brudna od sadzy; powietrze w środku wydaje się być na tyle gorące, że tylko cudem nie topi ścian i niedawno odnowionego stropu. Pod ścianą, na zadziwiająco schludnej drewnianej półce, piętrzą się już wykonane na zamówienie przedmioty. Pod oknem stoi dębowy stół z nieco nadgryzionymi już zębem czasu krzesłami, a pod przeciwległą ścianą leży wymięty, nie do końca estetyczny materac, na którym zdarza się przysypiać właścicielowi pochłoniętemu wizją tworzenia nowego kociołka bądź sztyletu.
9.08
Stęsknił się. Za żarem bijącym z kuźni jego prywatnego Hefajstosa, za szerokim uśmiechem przyjaciela, nawet za palącym smakiem ognistem, która przechodziła mu przez gardło tylko przy nim. Theo, jego lustrzane odbicie i przeciwieństwo, jego najlepszy przyjaciel, podpora minionych lat. Gdy sądził, że na zawsze utracił już brata, Mojry podarowały mu druha z innej matki—jastrzębia o połamanych skrzydłach.
Orestes powitał Theo pierwszy, wpadając prosto w barczyste ramiona. Hector przystanął z tyłu, odprowadzając syna czułym uśmiechem. Na podwórku Moore'a mógł się pobawić bezpiecznie, mając nawet więcej przestrzeni niż w zadbanym, walijskim ogrodzie.
-Zbudowałem dzisiaj zamek! – pochwalił się chłopiec, a potem niecierpliwie poprosił przyszywanego wujka o różne opiłki i deski, z których mógłby stworzyć coś w ogrodzie. Przebodźcowany atrakcjami dzisiejszego dnia, zniknął wkrótce we własnym świecie. W tym czasie Hector spokojnie układał na dębowym stole przyniesione w torbie sztabki ołowiu i miedzi.
-Wiem, że ciężko teraz o kruszce, a zdobyłem coś do mojego przyszłego kociołka. – wyjaśnił od razu, spoglądając na Theo przez chmurę unoszącego się w kuźni dymu. Wciągnął ciężkie powietrze do płuc, tak inne od zapachu wiśni i kwiatów pozostawionej w jego salonie przez Celine. Liczył chyba, że atmosfera kuźni Theo go otrzeźwi, ale wciąż widział na swojej dłoni powidok aksamitnej wstążki, a żar bijący z paleniska kojarzyło mu się z ciepłem jej dotyku. Nie był nawet świadom, że widać po nim rozanielenie, że—wciąż na trzeźwo—uśmiecha się oczyma nie tylko do Theo i Orestesa, a do całego świata. Że idzie prościej, a laskę odłożył gdzieś pod drzwi w zupełnym roztargnieniu, jakby nie dbał o swoje dalsze kroki.
-Częstuj alkoholem, a ja poczęstuję czymś na odprężenie. Merlin mi świadkiem, powinniśmy byli to zapalić po przedwczorajszej zabawie. – przewrócił oczyma ze znajomą złośliwością, wyciągając w kierunku Theo pedantycznie zwiniętego skręta. -Wreszcie to nadrobimy, nadmiar wrażeń i obiecany alkohol. A wiesz, wczoraj myślałem nawet o tym, jak świetnie szedł ci taniec balowy. – błysnął zębami w wymownym uśmiechu, odpalając swojego skręta. Poczuł na sobie naglące spojrzenie, poczuł jak atmosfera staje się jeszcze bardziej gorąca, ale nie mógł sobie odmówić ostatniej przyjemności. -Wiesz, że Victor, mój brat – tak jakby Theo nie pamiętał imienia nieobecnego bliźniaka ani Gryfona z własnego dormitorium… -pisał mi kiedyś dokładnie to samo? Że się po prostu wie. Nigdy w to nie wierzyłem, ale może Gryfoni lepiej się znają na tych całych sprawach serca… – wypuścił nieśpiesznie dym, splatający się z tym z paleniska. -Już, już ci sprzedaję te szczegóły. – obiecał. Nie sprzedałby ich nikomu innemu, ale z Theo zawsze było… łatwiej. Przy nim wszystko zdawało się takie proste. Wszystko oprócz patrzenia na niego, ale przez lata zdążył się przyzwyczaić do obcowania z żywym posągiem. Do przyjaźni, szczerej i niezmąconej tym widokiem. -Nie tylko ty tańczyłeś w labiryncie, pamiętasz? Celine, baletnica. – spojrzał w płomienie, uśmiechnął się sam do siebie. Wyglądał głupio. -Odważyłem się z nią zatańczyć, wczoraj, ja. Przy ogniskach. I to dla niej chciałbym zamówić pierścionek. Taki, którego nie ma i nigdy nie będzie miała żadna inna. – zwierzył się, na jednym wydechu, z rumieńcami wpełzającymi na policzki.
Stęsknił się. Za żarem bijącym z kuźni jego prywatnego Hefajstosa, za szerokim uśmiechem przyjaciela, nawet za palącym smakiem ognistem, która przechodziła mu przez gardło tylko przy nim. Theo, jego lustrzane odbicie i przeciwieństwo, jego najlepszy przyjaciel, podpora minionych lat. Gdy sądził, że na zawsze utracił już brata, Mojry podarowały mu druha z innej matki—jastrzębia o połamanych skrzydłach.
Orestes powitał Theo pierwszy, wpadając prosto w barczyste ramiona. Hector przystanął z tyłu, odprowadzając syna czułym uśmiechem. Na podwórku Moore'a mógł się pobawić bezpiecznie, mając nawet więcej przestrzeni niż w zadbanym, walijskim ogrodzie.
-Zbudowałem dzisiaj zamek! – pochwalił się chłopiec, a potem niecierpliwie poprosił przyszywanego wujka o różne opiłki i deski, z których mógłby stworzyć coś w ogrodzie. Przebodźcowany atrakcjami dzisiejszego dnia, zniknął wkrótce we własnym świecie. W tym czasie Hector spokojnie układał na dębowym stole przyniesione w torbie sztabki ołowiu i miedzi.
-Wiem, że ciężko teraz o kruszce, a zdobyłem coś do mojego przyszłego kociołka. – wyjaśnił od razu, spoglądając na Theo przez chmurę unoszącego się w kuźni dymu. Wciągnął ciężkie powietrze do płuc, tak inne od zapachu wiśni i kwiatów pozostawionej w jego salonie przez Celine. Liczył chyba, że atmosfera kuźni Theo go otrzeźwi, ale wciąż widział na swojej dłoni powidok aksamitnej wstążki, a żar bijący z paleniska kojarzyło mu się z ciepłem jej dotyku. Nie był nawet świadom, że widać po nim rozanielenie, że—wciąż na trzeźwo—uśmiecha się oczyma nie tylko do Theo i Orestesa, a do całego świata. Że idzie prościej, a laskę odłożył gdzieś pod drzwi w zupełnym roztargnieniu, jakby nie dbał o swoje dalsze kroki.
-Częstuj alkoholem, a ja poczęstuję czymś na odprężenie. Merlin mi świadkiem, powinniśmy byli to zapalić po przedwczorajszej zabawie. – przewrócił oczyma ze znajomą złośliwością, wyciągając w kierunku Theo pedantycznie zwiniętego skręta. -Wreszcie to nadrobimy, nadmiar wrażeń i obiecany alkohol. A wiesz, wczoraj myślałem nawet o tym, jak świetnie szedł ci taniec balowy. – błysnął zębami w wymownym uśmiechu, odpalając swojego skręta. Poczuł na sobie naglące spojrzenie, poczuł jak atmosfera staje się jeszcze bardziej gorąca, ale nie mógł sobie odmówić ostatniej przyjemności. -Wiesz, że Victor, mój brat – tak jakby Theo nie pamiętał imienia nieobecnego bliźniaka ani Gryfona z własnego dormitorium… -pisał mi kiedyś dokładnie to samo? Że się po prostu wie. Nigdy w to nie wierzyłem, ale może Gryfoni lepiej się znają na tych całych sprawach serca… – wypuścił nieśpiesznie dym, splatający się z tym z paleniska. -Już, już ci sprzedaję te szczegóły. – obiecał. Nie sprzedałby ich nikomu innemu, ale z Theo zawsze było… łatwiej. Przy nim wszystko zdawało się takie proste. Wszystko oprócz patrzenia na niego, ale przez lata zdążył się przyzwyczaić do obcowania z żywym posągiem. Do przyjaźni, szczerej i niezmąconej tym widokiem. -Nie tylko ty tańczyłeś w labiryncie, pamiętasz? Celine, baletnica. – spojrzał w płomienie, uśmiechnął się sam do siebie. Wyglądał głupio. -Odważyłem się z nią zatańczyć, wczoraj, ja. Przy ogniskach. I to dla niej chciałbym zamówić pierścionek. Taki, którego nie ma i nigdy nie będzie miała żadna inna. – zwierzył się, na jednym wydechu, z rumieńcami wpełzającymi na policzki.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pot płynie mu po plecach, mięśnie ramion płoną żywym ogniem; znajome, znajome uczucie. Pracuje nieprzerwanie od wielu godzin, w nie do końca skutecznej próbie zmęczenia się na tyle, aby przestać czuć ten palący, gorzki, podskórny niepokój. Być może, gdyby zwykł poddawać się jakiejkolwiek rutynowej analizie, poświęciłby chwilę, żeby zastanowić się, dlaczego właściwie list Hectora tak silnie wytrącił go z równowagi, i jaką myśl tak rozpaczliwie starał się zabić, wściekle młócąc w kowadło. Ale nie zwykł. I właśnie dlatego zalewał się właśnie potem, smagany żarem z rozbuchanego pieca, bezsensownie i bezcelowo wściekły- ale produktywny. Nigdy nie kończył zamówień tak terminowo, jak w najgorszych miesiącach swojego życia, napędzany wściekłością i smutkiem jak paliwem.
Z zamyślenia wyrywa go dopiero skrzypienie drzwi (Merlinie, naprawdę powinien wreszcie naprawić te zamki) i kurczowy uścisk znajomych ramion. Uwielbia Orestesa; kocha go ślepą, bezwarunkową, pełną podziwu miłości, i jedynie czasem budzi się w nocy z uciskiem w piersi, przeszyty jak mieczem myślą, że tak mogłoby przytulać go jego dziecko. Jest już jednak zbyt zmęczony na smutne myśli- dlatego w ułamek sekundy pochyla się i łapie chłopca w ramiona, podnosząc go nad głowę, i szczerzy się do niego w uśmiechu.
-Robisz się coraz cięższy, zuchu, dobrze, że tyle teraz ćwiczę!- Udaje, że stęka, i z trudem powstrzymuje się od oddania chłopcu uścisku, którego siła mogłaby połamać go na kawałki jak gałązkę. Odprowadza Orestesa wzrokiem, wręczając mu całe pudło ścinek i opiłków, który zbierał dla niego przez tydzień- i dopiero wtedy marszczy brwi, spotykając wzrokiem Hectora.
-Myślałem, że jest droga, skoro tak się pieklisz, kiedy przez przypadek na nią siadam- Burczy, otrzepując ręce, i ruchem głowy wskazując niedbale pozostawioną przy wejściu laskę.- Jak widać wcale nie przeszkadza Ci to w rzucaniu jej jak popadnie.
Nie może jednak ukryć uśmiechu, który odruchowo wpełza mu na usta, kiedy podchodzi do Hectora i klepie go po plecach, dwa razy, krótko- najczulsze powitanie w jego repertuarze, nie licząc tych zarezerwowanych specjalnie dla Orestesa. Unosi nieco brwi z uznaniem, po czym przyjmuje żarzący się skręt i niedbale przysuwa go do ust.
-Dobry humor, hę?- Mamrocze, sięgając do szafki nieopodal, żeby wyciągnąć z niej na wpół skończoną butelkę Ognistej zachowaną jeszcze od poprzedniej wizyty przyjaciela w jego warsztacie. Krytycznie zerka na dwie znalezione szklanki, żeby ocenić je jako względnie czyste, zanim wlewa do nich trunek i przesuwa po blacie stołu w kierunku Hectora.- I dziękuję. Za sztabki, oczywiście, a nie za te Twoje listy-zagadki. Achilles prawie zeżarł Goblina, głupi ptaszor jest teraz łysy i cholernie rozżalony.
Podskórny niepokój dreszczem wpełza mu na kark i Theo krzywi się paskudnie, nerwowym ruchem ramion próbując odegnać obce, drażniące napięcie. Nienawidzi rzeczy, których nie rozumie; dlaczego czuje lęk, zamiast radości? Dlaczego ma ochotę warczeć, zamiast wykorzystać idealną okazję do zażartowania z Hectora?
-Taniec balowy? Walczyłem o życie z tą jędzą- Parska, oburzony, po czym oddaje Hectorowi tlącego się skręta. Samo wspomnienie tanecznej partnerki sprawia, że czuje ciarki w dole pleców.- Generalnie walczyłem o życie. Co to, kurwa, miało być?
Sięga po swoją szklankę whisky, nie spuszczając czujnego wzroku z Hectora i jego dziwacznie rozanielonej twarzy. W blasku padającym od ognia, z tym grymasem wydaje się niemalże... Młodszy? Młodszy nawet niż w dniu, w którym poznał go w szpitalu, i ta myśl sprawia mu jednocześnie radość i dyskomfort.
-Och, Twój b r a t Victor? A nie Victor, Twój znajomy rzeźnik? Ani nie Victor, pacjent psychopata?- Parska, oburzony tym uściśleniem zapewne bardziej, niż byłby w normalnych warunkach, po czym marszczy brwi i zastyga, próbując wyłapać wszystkie słowa Hectora, kiedy te tylko spadają z jego ust.
I próbuje się uśmiechnąć, próbuje z całego serca.
Ale nie potrafi.
Nie ufa kobietom. Już nie. Życzy mu wszystkiego, co najlepsze, oczywiście, że tak, ale- czy nie pamięta, co stało się z Beatrice? Jak głęboko cięła go ta relacja, jak długo podnosił się po niej z kolan? Czy zapomniał już o Fran i o tym, jak rozmyślnie, jak okrutnie potrafią ranić kobiety, w przypadku których po prostu się wie?
Nie mówi tego jednak, zamiast tego starając się rozpaczliwie- i zapewne mało skutecznie- zachować neutralny wyraz twarzy.
-Celine- Powtarza bezmyślnie, ważąc głoski na języku, i przekopując pospiesznie pamięć z wydarzenia z labiryncie. Kiedy imię wskakuje już na swoje miejsce, błyskawicznie łącząc się z twarzą, powtarza to jeszcze raz, tym bardziej oskarżycielsko- Celine?
Ta piękna Celine? Jasnowłosa, powabna wróżka, anielica? Celine, dla której próbował wydostać ze skały miecz z nadzieją, że zaszczyci go spojrzeniem...?
-...ta blondynka?- Upewnia się więc, po czym bierze długi i niemądrze wielki łyk whisky. Ta Celine? Czy nie wiedział, nie rozumiał, jak próżne i okrutne potrafiły być piękne kobiety? O to chce go zapytać tak naprawdę, chce go ochronić, zawsze chce go chronić, zginąłby w końcu bez chwili zawahania za swoich przyjaciół, ale- ale nie może. Nie, kiedy Hector się uśmiecha. I nie, kiedy mówi mu, że tańczył.
-Tańczyłeś- Powtarza więc, uśmiechając się może nieco krzywo, ale promiennie, i szczerze.- No proszę. Kurwa, oby była tego warta.
To bezpieczne wyjście.
-Zrobię Ci pierścionek czy co tam sobie tylko wymarzysz dla Twojej- panienki- damy serca, wiesz przecież. Ale chcę wiedzieć więcej.
Czy ona nie ma piętnastu lat, bo na tyle wygląda? Czy jesteś przekonany, że nie jest rozmyślną panienką z wyższej sfery, która chce Cię skrzywdzić tylko dla własnej zabawy?
-Skąd ją znasz? I dlaczego jest inna niż te wszystkie panny, które próbowała Ci wcisnąć teściowa?
Opróżnia pozostałą zawartość szklanki jednym haustem, ale nawet Ognista nie jest zdolna wypalić zalewającej jego gardło żółci.
Z zamyślenia wyrywa go dopiero skrzypienie drzwi (Merlinie, naprawdę powinien wreszcie naprawić te zamki) i kurczowy uścisk znajomych ramion. Uwielbia Orestesa; kocha go ślepą, bezwarunkową, pełną podziwu miłości, i jedynie czasem budzi się w nocy z uciskiem w piersi, przeszyty jak mieczem myślą, że tak mogłoby przytulać go jego dziecko. Jest już jednak zbyt zmęczony na smutne myśli- dlatego w ułamek sekundy pochyla się i łapie chłopca w ramiona, podnosząc go nad głowę, i szczerzy się do niego w uśmiechu.
-Robisz się coraz cięższy, zuchu, dobrze, że tyle teraz ćwiczę!- Udaje, że stęka, i z trudem powstrzymuje się od oddania chłopcu uścisku, którego siła mogłaby połamać go na kawałki jak gałązkę. Odprowadza Orestesa wzrokiem, wręczając mu całe pudło ścinek i opiłków, który zbierał dla niego przez tydzień- i dopiero wtedy marszczy brwi, spotykając wzrokiem Hectora.
-Myślałem, że jest droga, skoro tak się pieklisz, kiedy przez przypadek na nią siadam- Burczy, otrzepując ręce, i ruchem głowy wskazując niedbale pozostawioną przy wejściu laskę.- Jak widać wcale nie przeszkadza Ci to w rzucaniu jej jak popadnie.
Nie może jednak ukryć uśmiechu, który odruchowo wpełza mu na usta, kiedy podchodzi do Hectora i klepie go po plecach, dwa razy, krótko- najczulsze powitanie w jego repertuarze, nie licząc tych zarezerwowanych specjalnie dla Orestesa. Unosi nieco brwi z uznaniem, po czym przyjmuje żarzący się skręt i niedbale przysuwa go do ust.
-Dobry humor, hę?- Mamrocze, sięgając do szafki nieopodal, żeby wyciągnąć z niej na wpół skończoną butelkę Ognistej zachowaną jeszcze od poprzedniej wizyty przyjaciela w jego warsztacie. Krytycznie zerka na dwie znalezione szklanki, żeby ocenić je jako względnie czyste, zanim wlewa do nich trunek i przesuwa po blacie stołu w kierunku Hectora.- I dziękuję. Za sztabki, oczywiście, a nie za te Twoje listy-zagadki. Achilles prawie zeżarł Goblina, głupi ptaszor jest teraz łysy i cholernie rozżalony.
Podskórny niepokój dreszczem wpełza mu na kark i Theo krzywi się paskudnie, nerwowym ruchem ramion próbując odegnać obce, drażniące napięcie. Nienawidzi rzeczy, których nie rozumie; dlaczego czuje lęk, zamiast radości? Dlaczego ma ochotę warczeć, zamiast wykorzystać idealną okazję do zażartowania z Hectora?
-Taniec balowy? Walczyłem o życie z tą jędzą- Parska, oburzony, po czym oddaje Hectorowi tlącego się skręta. Samo wspomnienie tanecznej partnerki sprawia, że czuje ciarki w dole pleców.- Generalnie walczyłem o życie. Co to, kurwa, miało być?
Sięga po swoją szklankę whisky, nie spuszczając czujnego wzroku z Hectora i jego dziwacznie rozanielonej twarzy. W blasku padającym od ognia, z tym grymasem wydaje się niemalże... Młodszy? Młodszy nawet niż w dniu, w którym poznał go w szpitalu, i ta myśl sprawia mu jednocześnie radość i dyskomfort.
-Och, Twój b r a t Victor? A nie Victor, Twój znajomy rzeźnik? Ani nie Victor, pacjent psychopata?- Parska, oburzony tym uściśleniem zapewne bardziej, niż byłby w normalnych warunkach, po czym marszczy brwi i zastyga, próbując wyłapać wszystkie słowa Hectora, kiedy te tylko spadają z jego ust.
I próbuje się uśmiechnąć, próbuje z całego serca.
Ale nie potrafi.
Nie ufa kobietom. Już nie. Życzy mu wszystkiego, co najlepsze, oczywiście, że tak, ale- czy nie pamięta, co stało się z Beatrice? Jak głęboko cięła go ta relacja, jak długo podnosił się po niej z kolan? Czy zapomniał już o Fran i o tym, jak rozmyślnie, jak okrutnie potrafią ranić kobiety, w przypadku których po prostu się wie?
Nie mówi tego jednak, zamiast tego starając się rozpaczliwie- i zapewne mało skutecznie- zachować neutralny wyraz twarzy.
-Celine- Powtarza bezmyślnie, ważąc głoski na języku, i przekopując pospiesznie pamięć z wydarzenia z labiryncie. Kiedy imię wskakuje już na swoje miejsce, błyskawicznie łącząc się z twarzą, powtarza to jeszcze raz, tym bardziej oskarżycielsko- Celine?
Ta piękna Celine? Jasnowłosa, powabna wróżka, anielica? Celine, dla której próbował wydostać ze skały miecz z nadzieją, że zaszczyci go spojrzeniem...?
-...ta blondynka?- Upewnia się więc, po czym bierze długi i niemądrze wielki łyk whisky. Ta Celine? Czy nie wiedział, nie rozumiał, jak próżne i okrutne potrafiły być piękne kobiety? O to chce go zapytać tak naprawdę, chce go ochronić, zawsze chce go chronić, zginąłby w końcu bez chwili zawahania za swoich przyjaciół, ale- ale nie może. Nie, kiedy Hector się uśmiecha. I nie, kiedy mówi mu, że tańczył.
-Tańczyłeś- Powtarza więc, uśmiechając się może nieco krzywo, ale promiennie, i szczerze.- No proszę. Kurwa, oby była tego warta.
To bezpieczne wyjście.
-Zrobię Ci pierścionek czy co tam sobie tylko wymarzysz dla Twojej- panienki- damy serca, wiesz przecież. Ale chcę wiedzieć więcej.
Czy ona nie ma piętnastu lat, bo na tyle wygląda? Czy jesteś przekonany, że nie jest rozmyślną panienką z wyższej sfery, która chce Cię skrzywdzić tylko dla własnej zabawy?
-Skąd ją znasz? I dlaczego jest inna niż te wszystkie panny, które próbowała Ci wcisnąć teściowa?
Opróżnia pozostałą zawartość szklanki jednym haustem, ale nawet Ognista nie jest zdolna wypalić zalewającej jego gardło żółci.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z nietypowym dla siebie roztargnieniem obejrzał się przez ramię, w pierwszej chwili nie wychwytując powodu dla kąśliwego komentarza Theo — a przecież zazwyczaj podłapywał złośliwości przyjaciela, prędko odpłacając się ciętą ripostą. Nie dziś. Dziś wzruszył ramionami, jakby laska była najmniejszym jego problemem — dla niej nie była problemem — i uśmiechnął się rozbrajająco, spoglądając w oczy Theo bez śladu lęku czy zakłopotania. Nie zmienił się przynajmniej sposób, w jaki patrzył na przyjaciela.
-W razie czego wykujesz mi nową, nie? - rzucił bezczelnie, a przyzwyczajone do ciężarów tej przyjaźni ramiona nie zgięły się w odpowiedzi na przyjacielski gest, jak w młodości. Zrozumienie, że Theo nie sięga po naczynia by nimi rzucić (no, przynajmniej nie po tym, gdy wyszedł już ze szpitala i opanowali całą sytuację z Fran...) i ma ciężkie ręce, bo po prostu taki jest (a nie, bo chce je na kogoś podnieść), zajęło mu trochę czasu i za nic w świecie nie zrezygnuje z tego poczucia bezpieczeństwa. Dziś przyszedł do kuźni w dobrym humorze, ale Theo widział go tutaj w każdym humorze. Nawet wtedy, gdy pojawił się upokorzony i blady, z rozcięciem na policzku i wymówką, że się przewrócił. Na krwisty ślad paznokci na przegubie nie miał podobnej wymówki, więc tylko nerwowo obciągał rękawy koszuli i prosił o whiskey, coraz więcej whiskey, żeby zapomnieć i żeby Theo nie pytał. W ostatnich miesiącach przychodził tu coraz częściej, coraz bledszy i bardziej nieobecny duchem, ważący w sumieniu Orestesa i tak silną potrzebę odpoczynku, pokusę zamknięcia oczu by nie otworzyć ich nigdy. Nie powiedział Theo nigdy, nie wprost, wystarczy, że wiedział o zdradach — jakby bał się, że ją za to zabije. Ostatecznie zrobił to kto inny, ale przyjaciel i tak chyba domyślał się zbyt wielu spraw. Widział to w jego oczach, ilekroć (rzadko) wspominali Beatrice i tak bardzo się wtedy wstydził...
-Chyba dobry. - przytaknął, sięgając po szklankę i uprzejmie nie unosząc jej pod światło. Nie potrafił nigdy stwierdzić, że jest dobrze, zbyt mało było w jego życiu jednoznacznej radości. Przełknął łyk alkoholu zbyt powoli, wciąż zamyślony, a whiskey rozlała się po gardle. Zakaszlał, jakby nadal był szczylem, którego Theo musi uczyć pić takie rzeczy.
-Wybacz! Wiesz, jaki jest Achilles, nie wiem jak go utemperować... następnym razem przyniosę coś dobrego dla Goblina, hm? - przeprosił prędko za sowę, której nie miał sumienia się pozbyć. Równie prędko, potrzebując uspokojenia na myśl o kolejnych listach do wysłania, zaciągnął się skrętem - odebrał go od Theo tak pośpiesznie, że prawie zderzyły się ich dłonie, ale akurat jego dotyk go nie peszył.
Zaczęło go za to odrobinę peszyć spojrzenie Moore'a, który patrzy na niego jakoś intensywniej niż zwykle. Zapewne domagając się odpowiedzi na zagadkę, ale wbrew swoim nawykom Hector nie udał się do niego po gruntowanym przemyśleniu dzisiejszego popołudnia, a od razu, wciąż mając mętlik w głowie i nietypowy humor. Wypuścił z płuc dym, kupując sobie jeszcze odrobinę czasu, a potem roześmiał — szczerze, choć ze szczerym współczuciem.
-Chciała cię zdeptać? - roześmiał się, nie wątpiąc, że byłaby do tego zdolna. -Przetrwałeś, bohaterze. Znam Evelyn ze szkoły, ale wtedy była... - przechylił lekko głowę, zaciągnął się ponownie. Nie milsza, nie. Pełna, ale Theo tego nie zrozumie, bo pomimo ogromnej rodziny nie ma bliźniaka. -...inna. - skwitował cicho i oddał Theo skręta. -Ale poradziłeś sobie śpiewająco, herosie. Wyglądaliście naprawdę... dobrze. - komplement zabrzmiał inaczej niż zachwyt i duma, które poczuł na ich widok, ale nie potrafi ich wyrazić inaczej niż w cichej modlitwie dziękczynnej do Hermesa.
-Mój brat Victor. - w ciche potwierdzenie zakrada się jakaś nuta melancholii i niewygody, podsycona tym, że Theo - całkowicie nieświadomie, nie wiedział przecież o Victorze zbyt wiele - nazwał zestawił imię brata ze wszystkim tym, czym Hector nigdy nie chciał go nazywać. Rzeźnik, psychopata. Nigdy nie powie Theo, że Victor zawodowo zabija ludzi i że definicją pomocy określił posłanie Beatrice na śmierć. Nigdy nie chce o tym myśleć, ale myśli o tym codziennie, w kółko, uporczywie wmawiając sobie, że to nie tak. Szukając w bracie śladów dobra, które przecież znalazł, ostatnio, gdy pobił go tamten olbrzym (prawdziwy psychopata, bezsprzecznie!) na jarmarku i gdy pili po wszystkim napar z alg, a on nerwowo spoglądał na nogi brata i dziękował w myślach bogom za to, że żadna nie została złamana. Potem, gdy został sam, powróciły do niego wspomnienia Theo w szpitalu; Theo i Victor; obydwaj tak silni i obydwaj tak zranieni. Tak różni i tak do siebie podobni.
Przezornie postanowił nie kontynuować tematu brata.
-Tak, ta Celine. - potwierdził cicho, poważniejąc. Utkwił jasne spojrzenie w Theo, musiał ją pamiętać. Słyszał, jak w oskarżycielskich zgłoskach zagrzmiało rozpoznanie. -Zapadła ci w pamięć, prawda? Jest... bardzo piękna. - szepnął, zniżając głos by nie powściągnąć własny lęk, ale nie udało mu się. Zapatrzył się w ognisko, zmarszczył brwi i nagle wydał się starszy, na powrót smutny, przygnieciony ciężką i doświadczoną z autopsji świadomością, że to przekleństwo być partnerem tak pięknej kobiety. To ten fakt spędza mu sen z powiek, o samego Theo nie jest chyba zazdrosny, doskonale wiedząc jak reagują na nią mężczyźni. Pamiętając, jak pięknie wyglądała gdy wirowała przed Królem Rybakiem i nawet on sam nie mógł już dłużej dławić tego, co czuje na jej widok.
Oderwał wzrok od ognia, przeniósł zaniepokojone spojrzenie na Theo. Martwił się o siebie i o Celine, ale nigdy nie przestał się martwić o niego, o niegojące się rany, kompleksy rozjątrzone najmniejszym kompleksem. Może dlatego dodał, usprawiedliwiająco:
-Uczyła się w Beauxbatons, nie zna się na angielskim Quidditchu. - miłosiernie nie powiedział, że na "historii Quidditcha", bo może Celine miała okazję oglądać w gazetach obecnych gwiazdorów — ale nie Theo. Dlatego cię nie poznała - pomyślał, licząc, że ułagodzi to jego dumę. Wiedział, że Theo nie znosi fanek, ale podejrzewał, że niewidzialności nie lubi równie mocno. Nie odrywał od Theo wzroku - zapominając, że powinien już mrugnąć - jakby czekając na jakiś wyrok, dziwnie speszony, aż przyjaciel uśmiechnął się szczerze.
I to, wraz z obietnicą wykucia pierścionka, wystarczyło, by Theo Moore zdołał - przynajmniej na moment - okłamać swojego przyjaciela.
-Tańczyliśmy, dzisiaj i wczoraj... - uśmiechnął się, promiennie. Pytanie o to, skąd się znają było odrobinę problematyczne—terapia była jej sekretem, ich sekretem. Wybrał bezpieczną prawdę, choć nie całą prawdę.
-To kuzynka Yvette, mojej przyjaciółki z Munga. - Yvette, na którą nigdy nie patrzył w ten sposób. -Ale poznałem ją przypadkiem, na spacerze w Walii. Miała zranioną dłoń, wyleczyłem ją... - oczy rozbłysły jakoś inaczej, na wspomnienie jej bólu i ulgi wywołanej jego zaklęciem. Wtedy pozwolił sobie czuć pożądanie, by zacząć je uporczywie tłumić podczas ich terapii. -a potem trochę rozmawialiśmy. - skwitował, streszczając tak miesiące rozdrapywania jej ran i oswajania swoich serc. Dlaczego jest inna?
Zamrugał, bo odpowiedź na ostatnie pytanie musiał przemyśleć na poczekaniu. W końcu po prostu wiedział, tak jak doradzali Theo i Victor. Bardzo go zdziwi, że nie stosują się do swoich własnych podpowiedzi.
-Jest... piękna tutaj. - podniósł dłoń do serca, mając nadzieję, że nie brzmi jak pieprzony poeta. Nie wyglądał już równie smutno jak wtedy, gdy mówił o jej pięknie zewnętrznym; teraz jego spojrzenie złagodniało. -Tańczyła ze mą tak, by nie zrobić mi krzywdy. - dodał ledwo słyszalnie, ale Theo mógł usłyszeć jego szept i wiedział, ile to dla niego znaczyło. -I sama wybrała mnie. Mnie. - spojrzał mu w oczy, a jego własne spojrzenie było niedowierzające, roziskrzone, euforyczne. Wszystko z Beatrice było aranżowane, pierwszy raz rozważał zaręczyny z wyboru.
-W razie czego wykujesz mi nową, nie? - rzucił bezczelnie, a przyzwyczajone do ciężarów tej przyjaźni ramiona nie zgięły się w odpowiedzi na przyjacielski gest, jak w młodości. Zrozumienie, że Theo nie sięga po naczynia by nimi rzucić (no, przynajmniej nie po tym, gdy wyszedł już ze szpitala i opanowali całą sytuację z Fran...) i ma ciężkie ręce, bo po prostu taki jest (a nie, bo chce je na kogoś podnieść), zajęło mu trochę czasu i za nic w świecie nie zrezygnuje z tego poczucia bezpieczeństwa. Dziś przyszedł do kuźni w dobrym humorze, ale Theo widział go tutaj w każdym humorze. Nawet wtedy, gdy pojawił się upokorzony i blady, z rozcięciem na policzku i wymówką, że się przewrócił. Na krwisty ślad paznokci na przegubie nie miał podobnej wymówki, więc tylko nerwowo obciągał rękawy koszuli i prosił o whiskey, coraz więcej whiskey, żeby zapomnieć i żeby Theo nie pytał. W ostatnich miesiącach przychodził tu coraz częściej, coraz bledszy i bardziej nieobecny duchem, ważący w sumieniu Orestesa i tak silną potrzebę odpoczynku, pokusę zamknięcia oczu by nie otworzyć ich nigdy. Nie powiedział Theo nigdy, nie wprost, wystarczy, że wiedział o zdradach — jakby bał się, że ją za to zabije. Ostatecznie zrobił to kto inny, ale przyjaciel i tak chyba domyślał się zbyt wielu spraw. Widział to w jego oczach, ilekroć (rzadko) wspominali Beatrice i tak bardzo się wtedy wstydził...
-Chyba dobry. - przytaknął, sięgając po szklankę i uprzejmie nie unosząc jej pod światło. Nie potrafił nigdy stwierdzić, że jest dobrze, zbyt mało było w jego życiu jednoznacznej radości. Przełknął łyk alkoholu zbyt powoli, wciąż zamyślony, a whiskey rozlała się po gardle. Zakaszlał, jakby nadal był szczylem, którego Theo musi uczyć pić takie rzeczy.
-Wybacz! Wiesz, jaki jest Achilles, nie wiem jak go utemperować... następnym razem przyniosę coś dobrego dla Goblina, hm? - przeprosił prędko za sowę, której nie miał sumienia się pozbyć. Równie prędko, potrzebując uspokojenia na myśl o kolejnych listach do wysłania, zaciągnął się skrętem - odebrał go od Theo tak pośpiesznie, że prawie zderzyły się ich dłonie, ale akurat jego dotyk go nie peszył.
Zaczęło go za to odrobinę peszyć spojrzenie Moore'a, który patrzy na niego jakoś intensywniej niż zwykle. Zapewne domagając się odpowiedzi na zagadkę, ale wbrew swoim nawykom Hector nie udał się do niego po gruntowanym przemyśleniu dzisiejszego popołudnia, a od razu, wciąż mając mętlik w głowie i nietypowy humor. Wypuścił z płuc dym, kupując sobie jeszcze odrobinę czasu, a potem roześmiał — szczerze, choć ze szczerym współczuciem.
-Chciała cię zdeptać? - roześmiał się, nie wątpiąc, że byłaby do tego zdolna. -Przetrwałeś, bohaterze. Znam Evelyn ze szkoły, ale wtedy była... - przechylił lekko głowę, zaciągnął się ponownie. Nie milsza, nie. Pełna, ale Theo tego nie zrozumie, bo pomimo ogromnej rodziny nie ma bliźniaka. -...inna. - skwitował cicho i oddał Theo skręta. -Ale poradziłeś sobie śpiewająco, herosie. Wyglądaliście naprawdę... dobrze. - komplement zabrzmiał inaczej niż zachwyt i duma, które poczuł na ich widok, ale nie potrafi ich wyrazić inaczej niż w cichej modlitwie dziękczynnej do Hermesa.
-Mój brat Victor. - w ciche potwierdzenie zakrada się jakaś nuta melancholii i niewygody, podsycona tym, że Theo - całkowicie nieświadomie, nie wiedział przecież o Victorze zbyt wiele - nazwał zestawił imię brata ze wszystkim tym, czym Hector nigdy nie chciał go nazywać. Rzeźnik, psychopata. Nigdy nie powie Theo, że Victor zawodowo zabija ludzi i że definicją pomocy określił posłanie Beatrice na śmierć. Nigdy nie chce o tym myśleć, ale myśli o tym codziennie, w kółko, uporczywie wmawiając sobie, że to nie tak. Szukając w bracie śladów dobra, które przecież znalazł, ostatnio, gdy pobił go tamten olbrzym (prawdziwy psychopata, bezsprzecznie!) na jarmarku i gdy pili po wszystkim napar z alg, a on nerwowo spoglądał na nogi brata i dziękował w myślach bogom za to, że żadna nie została złamana. Potem, gdy został sam, powróciły do niego wspomnienia Theo w szpitalu; Theo i Victor; obydwaj tak silni i obydwaj tak zranieni. Tak różni i tak do siebie podobni.
Przezornie postanowił nie kontynuować tematu brata.
-Tak, ta Celine. - potwierdził cicho, poważniejąc. Utkwił jasne spojrzenie w Theo, musiał ją pamiętać. Słyszał, jak w oskarżycielskich zgłoskach zagrzmiało rozpoznanie. -Zapadła ci w pamięć, prawda? Jest... bardzo piękna. - szepnął, zniżając głos by nie powściągnąć własny lęk, ale nie udało mu się. Zapatrzył się w ognisko, zmarszczył brwi i nagle wydał się starszy, na powrót smutny, przygnieciony ciężką i doświadczoną z autopsji świadomością, że to przekleństwo być partnerem tak pięknej kobiety. To ten fakt spędza mu sen z powiek, o samego Theo nie jest chyba zazdrosny, doskonale wiedząc jak reagują na nią mężczyźni. Pamiętając, jak pięknie wyglądała gdy wirowała przed Królem Rybakiem i nawet on sam nie mógł już dłużej dławić tego, co czuje na jej widok.
Oderwał wzrok od ognia, przeniósł zaniepokojone spojrzenie na Theo. Martwił się o siebie i o Celine, ale nigdy nie przestał się martwić o niego, o niegojące się rany, kompleksy rozjątrzone najmniejszym kompleksem. Może dlatego dodał, usprawiedliwiająco:
-Uczyła się w Beauxbatons, nie zna się na angielskim Quidditchu. - miłosiernie nie powiedział, że na "historii Quidditcha", bo może Celine miała okazję oglądać w gazetach obecnych gwiazdorów — ale nie Theo. Dlatego cię nie poznała - pomyślał, licząc, że ułagodzi to jego dumę. Wiedział, że Theo nie znosi fanek, ale podejrzewał, że niewidzialności nie lubi równie mocno. Nie odrywał od Theo wzroku - zapominając, że powinien już mrugnąć - jakby czekając na jakiś wyrok, dziwnie speszony, aż przyjaciel uśmiechnął się szczerze.
I to, wraz z obietnicą wykucia pierścionka, wystarczyło, by Theo Moore zdołał - przynajmniej na moment - okłamać swojego przyjaciela.
-Tańczyliśmy, dzisiaj i wczoraj... - uśmiechnął się, promiennie. Pytanie o to, skąd się znają było odrobinę problematyczne—terapia była jej sekretem, ich sekretem. Wybrał bezpieczną prawdę, choć nie całą prawdę.
-To kuzynka Yvette, mojej przyjaciółki z Munga. - Yvette, na którą nigdy nie patrzył w ten sposób. -Ale poznałem ją przypadkiem, na spacerze w Walii. Miała zranioną dłoń, wyleczyłem ją... - oczy rozbłysły jakoś inaczej, na wspomnienie jej bólu i ulgi wywołanej jego zaklęciem. Wtedy pozwolił sobie czuć pożądanie, by zacząć je uporczywie tłumić podczas ich terapii. -a potem trochę rozmawialiśmy. - skwitował, streszczając tak miesiące rozdrapywania jej ran i oswajania swoich serc. Dlaczego jest inna?
Zamrugał, bo odpowiedź na ostatnie pytanie musiał przemyśleć na poczekaniu. W końcu po prostu wiedział, tak jak doradzali Theo i Victor. Bardzo go zdziwi, że nie stosują się do swoich własnych podpowiedzi.
-Jest... piękna tutaj. - podniósł dłoń do serca, mając nadzieję, że nie brzmi jak pieprzony poeta. Nie wyglądał już równie smutno jak wtedy, gdy mówił o jej pięknie zewnętrznym; teraz jego spojrzenie złagodniało. -Tańczyła ze mą tak, by nie zrobić mi krzywdy. - dodał ledwo słyszalnie, ale Theo mógł usłyszeć jego szept i wiedział, ile to dla niego znaczyło. -I sama wybrała mnie. Mnie. - spojrzał mu w oczy, a jego własne spojrzenie było niedowierzające, roziskrzone, euforyczne. Wszystko z Beatrice było aranżowane, pierwszy raz rozważał zaręczyny z wyboru.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był- i jest- Gryfonem, więc nienawiść przychodzi mu ciężko. Zna złość, zna gniew, zna wszystkie złe emocje od podszewki, i szasta nimi bez opamiętania, odkąd tylko pamięta- ale nienawiść zawsze pozostawała mu obcą.
Był zły, wściekły na Billy’ego, jasne; bywały dni, w których myślał, że cała ta gorycz, cały ból i żal, które czuje, kiedy widzi Francescę, kiedy czyta pozostawiony przez nią list- że być może tak wygląda nienawiść. Ale to nigdy nie była ona.
Nienawidzi dopiero Beatrice.
Nie od razu, oczywiście; na początku wydaje mu się raczej, że nienawidzi Hectora Vale’a, przeklętego fatum obleczonego w ciało uzdrowiciela, który niezmordowanie burzy pozorny spokój jego szpitalnej sali. Ten człowiek wraca do niego nieustannie jak bumerang, całkiem niewzruszony siłą i wściekłością, z którymi Theo za każdym razem go odrzuca, coraz dalej i dalej od siebie. Nienawidzi jego mądrych rad i czekoladowych żab, które zostawia przy jego łóżku (co nie przeszkadza mu, rzecz jasna, w ich zjadaniu. Poza tym zyskuje w ten sposób puste kartoniki, które doskonale można zmiąć w kulkę i rzucić, preferencyjnie w przekrzywioną z politowaniem głowę). Upływa wiele wody, zanim przyłapuje sam siebie na śmiechu z jego żartów, i na tym, że kiedy wchodzi na salę, czuje ulgę. Hector go nie ocenia; nie pastwi się nad nim tym przepełnionymwspółczuciem litością uśmiechem, którym częstują go wszyscy inni dookoła. Hector nie wzbudza w nim żalu nad samym sobą i swoim żałosnym, przeklętym losem; nie, Hector irytuje go i prowokuje, i drażni, tak bardzo, że Theo jest w stanie pokonać ból i wstać z łóżka, żeby tylko od niego uciec.
I tak w końcu Theodore Moore uczy się chodzić na nowo.
Hector staje się bezcennym filarem, na którym opiera swoje nowozbudowane życie. Dlatego, kiedy widzi, jak ten filar poczyna pękać i kruszyć się, natychmiast szuka przyczyny, i szybko ją znajduje.
Beatrice. Piękna, przebiegła, przeklęta Beatrice.
Wtedy rozumie, czym jest nienawiść, i jak silnie można pragnąć czyjejś śmierci, znając go tylko przelotnie, tylko raz ściskając jego mlecznobiałą dłoń i krzywiąc się w odpowiedzi na cierpkie słowa powitania. Beatrice sprawia, że Hector umiera, i to śmiertelnie przeraża Theo. Widzi, jak jego kolory zaczynają blednąć; po krótkim czasie do drzwi jego kuźni nie puka już człowiek z krwi i kości, roześmiany, przenikliwy, kąśliwy, tylko jego blade jak mleko, rozmyte widmo, które leje w gardło jego Ognistą i zasypia na stole. Nie, żeby było w tym coś złego, Merlin świadkiem, że Theo zwykł zasypiać na stole, przy nim i pod nim wiele, wiele razy w swojej karierze- ale nie Hector. Hector jest mądry i dobry, i jego kariera dopiero zaczynała wynosić go na wyżyny. Hector jest lepszym człowiekiem niż on, i zasługuje na lepsze życie.
Dlatego, kiedy Beatrice umiera, Theo nalewa sobie szklankę whisky w ciemnej kuchni i pije ją do dna z uśmiechem ekscytacji na ustach.
I z tego samego powodu nie uśmiecha się teraz, zamiast tego uważnie lustrując Hectora spod zmarszczonych brwi. Nie jest mistrzem taktu ani elokwencji, a czuje, że stąpa po cienkiej linii- to jest dla Hectora ważne, może ważniejsze, niż wszystko, o czym rozmawiali do tej pory, i Theo nie chce zmyć uśmiechu z jego ust. Niepokój pełznie mu pod skórą; zawsze, kiedy stara się być delikatny, całe przedsięwzięcie idzie w łeb, wystarczy przypomnieć sobie całą tą katastrofę z rodzinnym obiadem i z Liddy. Waży słowa na języku, przełykając whisky i uśmiecha się krzywo pod nosem, kiedy Hector krztusi się trunkiem.
-Za rzadko mnie odwiedzasz, przyjacielu- Parska, ruchem głowy wskazując szklankę i unosząc brwi w udawanym politowaniu.- Wyszedłeś z wprawy. Nie martw się, znam sposób, żeby to naprawić.
Śmieje się pod nosem, sięgając po butelkę, i dolewa mu trunku, z trudem ignorując niepokój, od którego zdaje się swędzieć go skóra.
-Celine- Powtarza jak papuga, co rozśmieszyłoby go pewnie w innych okolicznościach- ale teraz wybitnie nie jest mu do śmiechu. Wolną ręką łapie za stołek i przysuwa go do siebie, żeby usiąść prawie naprzeciwko Hectora, i zmarszczyć brwi. Oczywiście, że pamięta Celine, niemalże obślinił się na jej widok- ale mówi tylko- Taaa, chyba kojarzę.
W tym samym momencie twarz Hectora się zmienia, smutnieje- i to natychmiast sprawia, że dodaje pospiesznie:
-Bardzo piękna.
Ma mgliste poczucie, że nie do końca o tę reakcję chodziło przyjacielowi, zamiast jednak poszukać w sobie kojących słów, które mógłby mu zaoferować, wybiera prawdę.
-Nienawidzę pięknych kobiet, Hector- Krzywi się, gorycz wspomnień znacznie przewyższa gorycz smaku whisky na ustach.- Z wielu powodów wolałbym raczej dostać w jaja tłuczkiem, niż znowu zakochać się w pięknej kobiecie.
Uwaga o Quidditchu wcale nie polepsza sytuacji Celine, przynajmniej nie w jego głowie. Zaperza się nieco i gwałtownie odchyla na stołku, o cienki włos daleki od totalnej utraty równowagi i runięcia z trzaskiem na podłogę.
-Beauxbatons nie jest wymówką dla ignorancji- Buczy, nieprzejednany.- Nie, żeby mi zależało, żeby mnie znała.
Kolejne słowa Hectora sprawiają jednak, że wbrew własnej woli łagodnieje. Nie jest w stanie szarżować, kiedy po raz pierwszy od dawna widzi, jak Hector się uśmiecha- nie grzecznościowym uśmiechem przeznaczonym dla pacjentów, nie wątłym grymasem wymuszonym przez okoliczności. Prawdziwym uśmiechem.
-Naprawdę masz dobry humor- Powtarza się i tym razem musi uśmiechnąć się w odpowiedzi. Wciąż trochę niepewnie; to nie tak, że nagle zaufa Celine, pięknej Celine, że w końcu nie zedrze z ust Hectora tego uśmiechu w krwawy i bolesny sposób. Nie zaufa jej jeszcze długo. Nie zaufa żadnej kobiecie, nie w pełni, nie po Bei. Ale jest skłonny chociaż spróbować pozwolić sobie na ostrożny entuzjazm.
-Zaprzeczę, jeśli komuś powiesz, ale obawiam się, że możesz być lepszym tancerzem niż ja- Odpowiada więc z nieco krzywym uśmiechem.- Za to ona musi tańczyć cholernie dobrze, skoro tak Ci spieszno do wykuwania jej pierścionka.
Machnięciem różdżki otwiera szafkę, krótkie Accio i trzyma w dłoni kolejną butelkę, szczerząc zęby w uśmiechu.
-Stara mugolska whisky mojego ojca. Skoro się zaręczasz, nie będzie pewnie lepszej okazji. Zresztą boję się wypić to cholerstwo bez uzdrowiciela w pobliżu- Wystrzał, z jakim korek opuszcza butelkę, zdaje się potwierdzać te przypuszczenia. Zanim jednak rozlewa ją do szklanek, zamiera na chwilę z butelką w ręce.
-A co na to wszystko Orestes? Jesteś pewien, że jest gotowy, żeby ktoś zastąpił jego matkę?
Zawsze rani w ten sposób- bezmyślnie, ale cholernie głęboko.
Był zły, wściekły na Billy’ego, jasne; bywały dni, w których myślał, że cała ta gorycz, cały ból i żal, które czuje, kiedy widzi Francescę, kiedy czyta pozostawiony przez nią list- że być może tak wygląda nienawiść. Ale to nigdy nie była ona.
Nienawidzi dopiero Beatrice.
Nie od razu, oczywiście; na początku wydaje mu się raczej, że nienawidzi Hectora Vale’a, przeklętego fatum obleczonego w ciało uzdrowiciela, który niezmordowanie burzy pozorny spokój jego szpitalnej sali. Ten człowiek wraca do niego nieustannie jak bumerang, całkiem niewzruszony siłą i wściekłością, z którymi Theo za każdym razem go odrzuca, coraz dalej i dalej od siebie. Nienawidzi jego mądrych rad i czekoladowych żab, które zostawia przy jego łóżku (co nie przeszkadza mu, rzecz jasna, w ich zjadaniu. Poza tym zyskuje w ten sposób puste kartoniki, które doskonale można zmiąć w kulkę i rzucić, preferencyjnie w przekrzywioną z politowaniem głowę). Upływa wiele wody, zanim przyłapuje sam siebie na śmiechu z jego żartów, i na tym, że kiedy wchodzi na salę, czuje ulgę. Hector go nie ocenia; nie pastwi się nad nim tym przepełnionym
I tak w końcu Theodore Moore uczy się chodzić na nowo.
Hector staje się bezcennym filarem, na którym opiera swoje nowozbudowane życie. Dlatego, kiedy widzi, jak ten filar poczyna pękać i kruszyć się, natychmiast szuka przyczyny, i szybko ją znajduje.
Beatrice. Piękna, przebiegła, przeklęta Beatrice.
Wtedy rozumie, czym jest nienawiść, i jak silnie można pragnąć czyjejś śmierci, znając go tylko przelotnie, tylko raz ściskając jego mlecznobiałą dłoń i krzywiąc się w odpowiedzi na cierpkie słowa powitania. Beatrice sprawia, że Hector umiera, i to śmiertelnie przeraża Theo. Widzi, jak jego kolory zaczynają blednąć; po krótkim czasie do drzwi jego kuźni nie puka już człowiek z krwi i kości, roześmiany, przenikliwy, kąśliwy, tylko jego blade jak mleko, rozmyte widmo, które leje w gardło jego Ognistą i zasypia na stole. Nie, żeby było w tym coś złego, Merlin świadkiem, że Theo zwykł zasypiać na stole, przy nim i pod nim wiele, wiele razy w swojej karierze- ale nie Hector. Hector jest mądry i dobry, i jego kariera dopiero zaczynała wynosić go na wyżyny. Hector jest lepszym człowiekiem niż on, i zasługuje na lepsze życie.
Dlatego, kiedy Beatrice umiera, Theo nalewa sobie szklankę whisky w ciemnej kuchni i pije ją do dna z uśmiechem ekscytacji na ustach.
I z tego samego powodu nie uśmiecha się teraz, zamiast tego uważnie lustrując Hectora spod zmarszczonych brwi. Nie jest mistrzem taktu ani elokwencji, a czuje, że stąpa po cienkiej linii- to jest dla Hectora ważne, może ważniejsze, niż wszystko, o czym rozmawiali do tej pory, i Theo nie chce zmyć uśmiechu z jego ust. Niepokój pełznie mu pod skórą; zawsze, kiedy stara się być delikatny, całe przedsięwzięcie idzie w łeb, wystarczy przypomnieć sobie całą tą katastrofę z rodzinnym obiadem i z Liddy. Waży słowa na języku, przełykając whisky i uśmiecha się krzywo pod nosem, kiedy Hector krztusi się trunkiem.
-Za rzadko mnie odwiedzasz, przyjacielu- Parska, ruchem głowy wskazując szklankę i unosząc brwi w udawanym politowaniu.- Wyszedłeś z wprawy. Nie martw się, znam sposób, żeby to naprawić.
Śmieje się pod nosem, sięgając po butelkę, i dolewa mu trunku, z trudem ignorując niepokój, od którego zdaje się swędzieć go skóra.
-Celine- Powtarza jak papuga, co rozśmieszyłoby go pewnie w innych okolicznościach- ale teraz wybitnie nie jest mu do śmiechu. Wolną ręką łapie za stołek i przysuwa go do siebie, żeby usiąść prawie naprzeciwko Hectora, i zmarszczyć brwi. Oczywiście, że pamięta Celine, niemalże obślinił się na jej widok- ale mówi tylko- Taaa, chyba kojarzę.
W tym samym momencie twarz Hectora się zmienia, smutnieje- i to natychmiast sprawia, że dodaje pospiesznie:
-Bardzo piękna.
Ma mgliste poczucie, że nie do końca o tę reakcję chodziło przyjacielowi, zamiast jednak poszukać w sobie kojących słów, które mógłby mu zaoferować, wybiera prawdę.
-Nienawidzę pięknych kobiet, Hector- Krzywi się, gorycz wspomnień znacznie przewyższa gorycz smaku whisky na ustach.- Z wielu powodów wolałbym raczej dostać w jaja tłuczkiem, niż znowu zakochać się w pięknej kobiecie.
Uwaga o Quidditchu wcale nie polepsza sytuacji Celine, przynajmniej nie w jego głowie. Zaperza się nieco i gwałtownie odchyla na stołku, o cienki włos daleki od totalnej utraty równowagi i runięcia z trzaskiem na podłogę.
-Beauxbatons nie jest wymówką dla ignorancji- Buczy, nieprzejednany.- Nie, żeby mi zależało, żeby mnie znała.
Kolejne słowa Hectora sprawiają jednak, że wbrew własnej woli łagodnieje. Nie jest w stanie szarżować, kiedy po raz pierwszy od dawna widzi, jak Hector się uśmiecha- nie grzecznościowym uśmiechem przeznaczonym dla pacjentów, nie wątłym grymasem wymuszonym przez okoliczności. Prawdziwym uśmiechem.
-Naprawdę masz dobry humor- Powtarza się i tym razem musi uśmiechnąć się w odpowiedzi. Wciąż trochę niepewnie; to nie tak, że nagle zaufa Celine, pięknej Celine, że w końcu nie zedrze z ust Hectora tego uśmiechu w krwawy i bolesny sposób. Nie zaufa jej jeszcze długo. Nie zaufa żadnej kobiecie, nie w pełni, nie po Bei. Ale jest skłonny chociaż spróbować pozwolić sobie na ostrożny entuzjazm.
-Zaprzeczę, jeśli komuś powiesz, ale obawiam się, że możesz być lepszym tancerzem niż ja- Odpowiada więc z nieco krzywym uśmiechem.- Za to ona musi tańczyć cholernie dobrze, skoro tak Ci spieszno do wykuwania jej pierścionka.
Machnięciem różdżki otwiera szafkę, krótkie Accio i trzyma w dłoni kolejną butelkę, szczerząc zęby w uśmiechu.
-Stara mugolska whisky mojego ojca. Skoro się zaręczasz, nie będzie pewnie lepszej okazji. Zresztą boję się wypić to cholerstwo bez uzdrowiciela w pobliżu- Wystrzał, z jakim korek opuszcza butelkę, zdaje się potwierdzać te przypuszczenia. Zanim jednak rozlewa ją do szklanek, zamiera na chwilę z butelką w ręce.
-A co na to wszystko Orestes? Jesteś pewien, że jest gotowy, żeby ktoś zastąpił jego matkę?
Zawsze rani w ten sposób- bezmyślnie, ale cholernie głęboko.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nienawiść zawsze przychodziła mu łatwo. Nienawidził ojca i uzdrowiciela składającego jego nogę i szydzących z niego dzieci i nowych kolegów Victora i przede wszystkim własnej słabości.
Bardzo długo próbował nienawidzić Theo i tego, jak pięknie wyglądał ponad trybunami i tego w jaki sposób się uśmiechał—ale tamto uczucie minęło jak ręką odjął, gdy zobaczył go w Mungu, połamanego i przesiąkniętego nienawiścią do świata. Nigdy nie potrafił zrozumieć ludzi szczęśliwych, ale połamanych owszem.
Nienawidził też własnego strachu, zawsze splecionego z gniewem. Może dlatego nigdy nie bał się Theo. Bał się za to o niego, szczególnie w tamte dni po nagłym odejściu Fran. Wtedy łudził się, że żadna kobieta nigdy nie złamie jego w ten sposób i, zmartwiony o przyjaciela, znienawidził Francescę. Nie obchodziło go, czy słusznie czy nie, obrał lojalność ślepo i samemu utwierdził się w pielęgnowanych przez lata urazach do prefekt Krukonów, roznieconych teraz do rangi zbrodni przeciwko światu.
Czasami próbował wyobrazić sobie, jak wyglądałaby ich przyjaźń gdyby nie zbliżyły ich do siebie kalectwo i nienawiść.
Przerażało go, że nie potrafi. W takich wyobrażeniach Theo wciąż jaśniał pod niebiosami jak gwiazda, a on rejestrował jego istnienie z ziemi, zwykły śmiertelnik, na próżno wmawiający sobie, że nie zna twarzy i nazwisk herosów Quidditcha. Nie znał, ale tego jednego zawsze pamiętał.
Zwykle rejestruje szybciej żarty Theo, ale dziś - krztusząc się whiskey - zareagował nie ironią, a przepraszającym spojrzeniem. Za rzadko. Czy faktycznie odwiedzał go częściej, gdy bał się własnej żony i własnego domu? Jak to o nim świadczy?
-Postanawiam się poprawić i pić skuteczniej. - zaręczył z bladym uśmiechem, mocniej zaciskając palce na szklance. Śmiech Theo brzmiał za krótko, Theo zawsze śmieje się za krótko, jakby gardło ściskały mu te same niewidzialne kleszcze, które sięgają czasem po Hectora. W szkole śmiał się inaczej. Nawet w Mungu, zanim tamta Scylla go rzuciła, śmiał się inaczej.
-Tak. - przytaknął po raz kolejny, wpatrując się w przyjaciela z napięciem. Też mu się podobała? Chyba nie był zazdrosny? Samemu był zazdrosny i zaniepokojony wtedy, gdy Theo wdzięczył się do Celine z tą swoją miotłą, teraz zrobiło mu się nieswojo. Piękno naprawdę bywa przekleństwem, a Theo niespodziewanie zwerbalizował jego własne obawy. I wtedy Hector wypalił, bez zastanowienia, z taktem typowym dla nastolatka, którym był w Hogwarcie:
-Fran wcale nie była piękna. - zamrugał dopiero, gdy słowa już wybrzmiały, głośno i donośnie.
Normalni ludzie udawali w takiej sytuacji, że nic się nie stało, ale on, z płonącą whiskey w gardle i dymem z diablego ziela wokół, postanowił brnąc w zaparte i wyjaśnić. -Była nawet ładna, Celine jest piękna. - ostatek zdrowego rozsądku powstrzymuje go przed dodaniem, że już nawet posągowa Beatrice była piękniejsza od Fran. Próbował zrozumieć, że Theo widział iskierki w jej oczach i ciepło w jej rysach twarzy, ale w jego oczach Rineheart zmieniła się w królową lodu. -Ty byłeś - piękny -jej portfelem i przepustką do lepszego życia i wiem, wiem, że wydaje ci się, że w szkole to było czyste, ale nie było. Zawsze jaśniałeś na boisku jak gwiazda i nawet ja to widziałem i nawet ja chodziłem na twoje mecze, więc musiałaby być idiotką żeby tego nie widzieć, a Krukoni nie są idiotami. - wypalił na jednym wydechu, pierwszy raz przyznając się na głos do tego, że w istocie kibicował kiedyś Theo. -Wiem, że to boli... ale sam nie wiem, może nie wszystkie takie są. - skonkludował bez przekonania.
Uśmiechnął się, gdy Theo zaczął burczeć o Beauxbatons i Quidditchu i przezornie zignorował temat, nie znajdując usprawiedliwienia nawet dla własnej sportowej ignorancji.
-Mam. - przyznał cicho. -Te tańce nie były takie złe. - uśmiechnął się szerzej. -No co ty, ja nie jestem sportowcem! - wybuchnął śmiechem, gdy Theo porównał ich umiejętności. Nawet po latach wciąż widział w nim Heraklesa, herosa, kogoś sprawniejszego od siebie. -Ale znam kroki walca, a ona tańczy cholernie dobrze.- i tak pięknie...
Uśmiech zamarł mu na ustach i aż zamrugał pośpiesznie, ze wzruszeniem, gdy Theo otworzył taką whiskey.
-Naprawdę, dla mnie...? - bąknąłby, że może otworzą ją kiedyś na jego zaręczyny albo coś, ale nie chciał drażnić byka czerwoną płachtą. Uśmiech zamarł mu na ustach, przeobrażając się w bolesny grymas niepewności, gdy Theo poruszył temat syna.
-Nie wiem. - odszepnął. -Nie chcę... nie chcę, żeby ją zastąpiła, jak w baśniach o macochach... - skrzyżował ramiona, jakby nagle zrobiło mu się chłodniej. Zastąpić, zastąpić, zastąpić.
Czy da się zastąpić kogoś, kto nigdy nie był dobrą matką?
Słowo martwi go zresztą z jeszcze jednego powodu, niepowiązanego bezpośrednio z Celine i stokroć boleśniejszego.
-Zostałem mu tylko ja. - skwitował cicho. -Czasem zastanawiam się, czy ty i Leta - i może Celine, ale jej obecność w ich życiu była zbyt świeża by zastanawiał się dłużej, wszak od razu pobiegł do Theo -moglibyście mnie zastąpić gdyby... - Leta zrozumiałaby aluzję, ale przy Theo nie może ubrać chyba gorzkiej hipotezy w woal niedomówień. Zmarszczył brwi, wbijając wzrok w dal. Myślami zdawał się przez chwilę być bardzo, bardzo daleko.
-Pamiętasz tą opowieść o Królu Rybaku? O klątwie, przez którą wszyscy o nim zapomnieli? - czuł się taki w szkole, zapomniany i niewidzialny.
Czasem bał się, że zawsze taki będzie. I że chociaż Celine go widziała, to zapraszanie jej do swojego świata - i zostanie ojcem dla Orestesa, i zakładanie rodziny - jest szalenie egoistyczne.
-Nigdy ci nie mówiłem, czemu kuleję ani czemu zostałem magipsychiatrą. - wykrztusił w końcu, z brwiami ściągniętymi w poczuciu winy. Te dwa wątki przewijały się w jego zmartwieniach cały czas, ale przy Theo połączył swoje kalectwo i zawód po raz pierwszy i niespodziewanie. Powoli przeniósł na niego wzrok, jakby zadawał mu zagadkę prowadzącą do Pokoju Wspólnego Krukonów.
Bardzo długo próbował nienawidzić Theo i tego, jak pięknie wyglądał ponad trybunami i tego w jaki sposób się uśmiechał—ale tamto uczucie minęło jak ręką odjął, gdy zobaczył go w Mungu, połamanego i przesiąkniętego nienawiścią do świata. Nigdy nie potrafił zrozumieć ludzi szczęśliwych, ale połamanych owszem.
Nienawidził też własnego strachu, zawsze splecionego z gniewem. Może dlatego nigdy nie bał się Theo. Bał się za to o niego, szczególnie w tamte dni po nagłym odejściu Fran. Wtedy łudził się, że żadna kobieta nigdy nie złamie jego w ten sposób i, zmartwiony o przyjaciela, znienawidził Francescę. Nie obchodziło go, czy słusznie czy nie, obrał lojalność ślepo i samemu utwierdził się w pielęgnowanych przez lata urazach do prefekt Krukonów, roznieconych teraz do rangi zbrodni przeciwko światu.
Czasami próbował wyobrazić sobie, jak wyglądałaby ich przyjaźń gdyby nie zbliżyły ich do siebie kalectwo i nienawiść.
Przerażało go, że nie potrafi. W takich wyobrażeniach Theo wciąż jaśniał pod niebiosami jak gwiazda, a on rejestrował jego istnienie z ziemi, zwykły śmiertelnik, na próżno wmawiający sobie, że nie zna twarzy i nazwisk herosów Quidditcha. Nie znał, ale tego jednego zawsze pamiętał.
Zwykle rejestruje szybciej żarty Theo, ale dziś - krztusząc się whiskey - zareagował nie ironią, a przepraszającym spojrzeniem. Za rzadko. Czy faktycznie odwiedzał go częściej, gdy bał się własnej żony i własnego domu? Jak to o nim świadczy?
-Postanawiam się poprawić i pić skuteczniej. - zaręczył z bladym uśmiechem, mocniej zaciskając palce na szklance. Śmiech Theo brzmiał za krótko, Theo zawsze śmieje się za krótko, jakby gardło ściskały mu te same niewidzialne kleszcze, które sięgają czasem po Hectora. W szkole śmiał się inaczej. Nawet w Mungu, zanim tamta Scylla go rzuciła, śmiał się inaczej.
-Tak. - przytaknął po raz kolejny, wpatrując się w przyjaciela z napięciem. Też mu się podobała? Chyba nie był zazdrosny? Samemu był zazdrosny i zaniepokojony wtedy, gdy Theo wdzięczył się do Celine z tą swoją miotłą, teraz zrobiło mu się nieswojo. Piękno naprawdę bywa przekleństwem, a Theo niespodziewanie zwerbalizował jego własne obawy. I wtedy Hector wypalił, bez zastanowienia, z taktem typowym dla nastolatka, którym był w Hogwarcie:
-Fran wcale nie była piękna. - zamrugał dopiero, gdy słowa już wybrzmiały, głośno i donośnie.
Normalni ludzie udawali w takiej sytuacji, że nic się nie stało, ale on, z płonącą whiskey w gardle i dymem z diablego ziela wokół, postanowił brnąc w zaparte i wyjaśnić. -Była nawet ładna, Celine jest piękna. - ostatek zdrowego rozsądku powstrzymuje go przed dodaniem, że już nawet posągowa Beatrice była piękniejsza od Fran. Próbował zrozumieć, że Theo widział iskierki w jej oczach i ciepło w jej rysach twarzy, ale w jego oczach Rineheart zmieniła się w królową lodu. -Ty byłeś - piękny -jej portfelem i przepustką do lepszego życia i wiem, wiem, że wydaje ci się, że w szkole to było czyste, ale nie było. Zawsze jaśniałeś na boisku jak gwiazda i nawet ja to widziałem i nawet ja chodziłem na twoje mecze, więc musiałaby być idiotką żeby tego nie widzieć, a Krukoni nie są idiotami. - wypalił na jednym wydechu, pierwszy raz przyznając się na głos do tego, że w istocie kibicował kiedyś Theo. -Wiem, że to boli... ale sam nie wiem, może nie wszystkie takie są. - skonkludował bez przekonania.
Uśmiechnął się, gdy Theo zaczął burczeć o Beauxbatons i Quidditchu i przezornie zignorował temat, nie znajdując usprawiedliwienia nawet dla własnej sportowej ignorancji.
-Mam. - przyznał cicho. -Te tańce nie były takie złe. - uśmiechnął się szerzej. -No co ty, ja nie jestem sportowcem! - wybuchnął śmiechem, gdy Theo porównał ich umiejętności. Nawet po latach wciąż widział w nim Heraklesa, herosa, kogoś sprawniejszego od siebie. -Ale znam kroki walca, a ona tańczy cholernie dobrze.- i tak pięknie...
Uśmiech zamarł mu na ustach i aż zamrugał pośpiesznie, ze wzruszeniem, gdy Theo otworzył taką whiskey.
-Naprawdę, dla mnie...? - bąknąłby, że może otworzą ją kiedyś na jego zaręczyny albo coś, ale nie chciał drażnić byka czerwoną płachtą. Uśmiech zamarł mu na ustach, przeobrażając się w bolesny grymas niepewności, gdy Theo poruszył temat syna.
-Nie wiem. - odszepnął. -Nie chcę... nie chcę, żeby ją zastąpiła, jak w baśniach o macochach... - skrzyżował ramiona, jakby nagle zrobiło mu się chłodniej. Zastąpić, zastąpić, zastąpić.
Czy da się zastąpić kogoś, kto nigdy nie był dobrą matką?
Słowo martwi go zresztą z jeszcze jednego powodu, niepowiązanego bezpośrednio z Celine i stokroć boleśniejszego.
-Zostałem mu tylko ja. - skwitował cicho. -Czasem zastanawiam się, czy ty i Leta - i może Celine, ale jej obecność w ich życiu była zbyt świeża by zastanawiał się dłużej, wszak od razu pobiegł do Theo -moglibyście mnie zastąpić gdyby... - Leta zrozumiałaby aluzję, ale przy Theo nie może ubrać chyba gorzkiej hipotezy w woal niedomówień. Zmarszczył brwi, wbijając wzrok w dal. Myślami zdawał się przez chwilę być bardzo, bardzo daleko.
-Pamiętasz tą opowieść o Królu Rybaku? O klątwie, przez którą wszyscy o nim zapomnieli? - czuł się taki w szkole, zapomniany i niewidzialny.
Czasem bał się, że zawsze taki będzie. I że chociaż Celine go widziała, to zapraszanie jej do swojego świata - i zostanie ojcem dla Orestesa, i zakładanie rodziny - jest szalenie egoistyczne.
-Nigdy ci nie mówiłem, czemu kuleję ani czemu zostałem magipsychiatrą. - wykrztusił w końcu, z brwiami ściągniętymi w poczuciu winy. Te dwa wątki przewijały się w jego zmartwieniach cały czas, ale przy Theo połączył swoje kalectwo i zawód po raz pierwszy i niespodziewanie. Powoli przeniósł na niego wzrok, jakby zadawał mu zagadkę prowadzącą do Pokoju Wspólnego Krukonów.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kuźnia
Szybka odpowiedź