Freddy Krueger
Nazwisko matki: Montgomery
Miejsce zamieszkania: Stara barka rybacka, Warwick
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Ubogi
Zawód: Rybak, alchemik, złodziej
Wzrost: 181
Waga: 67
Kolor włosów: Szatyn
Kolor oczu: Piwny
Znaki szczególne: Kolczyk w prawym uchu, pieprzyk na prawej kości policzkowej, podkrążone oczy
12 cali, dość giętka, drewno księżycowe, włos abraksana
Hogwart, Ravenclaw
Nie potrafi wyczarować
Zgliszcza przytułku
Bryzą morską, palonym drewnem i pleśnią
Drużyna Robin Hooda w komplecie
Alchemią, środkami odurzającymi
Nikomu nie kibicuje
Gram na gitarze, mieszam w kociołku, kradnę
rock&rolla
Aron Piper
Piętrowe łóżka stojące przy nadgryzionych zębem czasu ścianach. Materace ze skrzypiącymi sprężynami, których kształty odbijały się na skórze. Dwa, zbite ze starych dech biurka, krzesła oraz zatęchła szafa stanowiąca siedlisko wszelkiej maści robactwa. Na środku my. Czwórka wychudzonych chłopaków w za dużych, choć czystych ubraniach. Z ranami na kolanach, siniakami na twarzy, rozczochranymi włosami i szerokimi uśmiechami. Na bidula każdy narzekał, ale my byliśmy szczęśliwi. Nasza paczka szanowała te korytarze, traktowała je jak dom, w końcu żadnego innego nie mieliśmy. Nie znaliśmy.
Nie przeszkadzały nam miski wypełnione kaszą, czy czerstwym chlebem wymoczonym w mleku. Ignorowaliśmy pleśń zajmującą coraz większą przestrzeń sufitu oraz jej paskudną woń. Można było do niej przywyknąć. Pan i Pani Tremblay robili co mogli, aby zapewnić nam jak najlepsze warunki i nie ich winą było, że ledwo wiązali koniec z końcem. Nigdy nie pokazywali po sobie zmęczenia, trudu opieki nad równie wielką ilością ludzi, bo w placówce nie było jedynie dzieci, ale też dorośli, którym gdzieś po drodze powinęła się noga. Pomagali każdemu, mieli ogromne serca i uczyli nas, że to właśnie ono jest najważniejsze. Nie sukces, nie bogactwo, a drugi człowiek. Wierzyłem im.
Niewielkie pokoje pamiętały jeszcze zeszły wiek, ale Pani Tremblay zawsze dbała, żebyśmy mieli czyste poduszki i koce. Zbierała te zniszczone przez mole i przynosiła nowe, jakby miała gdzieś wielką skrytkę z zapasami – ale nie miała. Po nocach, wbrew zakazowi, błąkaliśmy się po bidulu i sprawdzaliśmy każdy jego zakątek. Wpadaliśmy, zdarzało nam się dostawać kary, ale nie miały one nic wspólnego z przemocą. Pan Tremblay był ostrzejszy, potrafił podnieść głos, rozstawić nas po kątach i zagrozić, że kolejna eskapada zakończy się roszadami w pokojach, jednak nigdy tego nie uczynił, więc dalej zwiedzaliśmy. Dla czterech kurduplów za każdym razem była to przygoda, uzależniający dreszczyk emocji, gdy przemierzaliśmy schody w kierunku najbardziej tajemniczego, a zarazem kuszącego miejsca – piwnicy. Przed wymknięciem się z łóżek opowiadaliśmy sobie straszne historie i debatowaliśmy, jakie potwory przyjdzie nam tam spotkać oraz jak zamierzamy je pokonać. Lubiliśmy robić z siebie bohaterów strzeżących mieszkańców przytułku, obiecaliśmy sobie pomóc im oraz wszystkim, którzy potrzebowali tej wyciągniętej dłoni. Kiedy najstarszy z nas – Peter – dorwał książkę o Robin Hoodzie wielokrotnie nam ją czytał i zafascynowani postaciami w niej nadaliśmy sobie pseudonimy. Staliśmy się drużyną, banitami, a ja Willem Szkarłatnym.
Los miał jednak na nas inne plany.
14 listopada 1940 roku już na zawsze pozostał w pamięci mieszkańców. Pędzące wśród chmur obiekty uderzyły w samo serce miasta rozbijając w pył nie tylko budynki, ale przede wszystkim setki istnień. Pani Trembley zakazała nam wychodzić z pokojów, wspominała o jakiś pociskach, ale jeszcze wtedy nic z jej słów nie rozumiałem. Pamiętałem huk, zaglądający w oczy strach, a także złożony w kostkę koc naszego Robin Hooda. Jego łóżko już zawsze pozostało puste.
Drużyna straciła Petera, naszego dowódcę.
Byliśmy jednak zbyt mali, aby pojąć co naprawdę się stało. Zgodnie uznaliśmy, iż był na tyle duży i odważny, że uciekł z murów przytułku, aby pomagać nie tylko w Coventry, ale całej Anglii. Tęskniliśmy, ale wierzyliśmy w kolejne spotkanie. W skrzyżowanie dróg, kiedy tylko nadejdzie odpowiedni czas. Nie nadszedł.
Po trzech latach została nas już tylko połowa.
Odszedł Mały John. We wspomnianej już piwnicy odkryliśmy tajemne wyjście z bidula, ale już po pierwszych poszukiwaniach naszego Robina nie wróciliśmy w komplecie. Travis – bo tak miał naprawdę na imię – utopił się w kanale i poza nami oraz gospodarzami przytułku nikt więcej za nim nie tęsknił. Nikt o nim nie pamiętał ani nie uronił łzy. My wyszliśmy z tego bez szwanku, ale mieliśmy więcej szczęścia jak rozumu.
Zostaliśmy z Allanem z Doliny sami. Ściany naszego pokoju rzadko wypełniał śmiech, właściwie to nawet przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Na próżno było szukać we mnie tamtej iskry, naiwnego uśmiechu i dziecięcej wyobraźni, która nie miała swych granic. Zamknąłem się w sobie, stałem się oziębły, wycofany, po prostu smutny.
Musiałem sam walczyć z potworami. Samotne, nocne ucieczki z bidula budziły we mnie strach, ale doskonale pamiętałem tę zawziętość. Zaglądałem w każdy zaułek, przyglądałem się dorosłym i zastanawiałem się, czy oni też kogoś poszukują. Czy ich przyjaciel też zaginął i starali się za wszelką cenę go odnaleźć. Nie wydawali się jednak smutni, trzymali w rękach butelki, po czym w akompaniamencie śmiechu rozbijali je o brukową posadzkę, gdy tylko skończyła się zawartość. Daleko im było do bohaterów i nie było to tylko moje zdanie. Podzielał je chłopak, którego nakryłem na grzebaniu w skórzanej torbie. Wiedziałem, że nie należała do niego.
W tym chudym, zaniedbanym dzieciaku widziałem coś więcej, jak małego łotrzyka. Rozrabiakę, którego Pan Trembley z pewnością na długie godziny postawiłby do kąta. To dzięki niemu zarobiłem swoje pierwsze pieniądze, a także zwinąłem zegarek z kieszeni starca. Nauczył mnie uprzejmie rozdawać gazety, bawić się w pucybuta i nawet kilku sztuczek niezbędnych osobom o lepkich rękach. Zdarzało mu się nocować u mnie, kilkukrotnie nawet ja wylądowałem w jego kryjówce. Przez pewien czas byliśmy nierozłączni. Znów poczułem się potrzebny oraz rozumiany, ale i nowy duet nie był mi na długo dany.
Tabor odjechał, a ja znów zostałem sam.
Dziesiątych urodzin wyczekiwałem, jak każdych poprzednich. Lubiłem ten dzień, mimo że poza gospodarzami przybytku nikt o nich nie pamiętał. Gałąź z naciągniętym sznurkiem, czyli nic innego jak imitacja łuku myśliwskiego, była ostatnim prezentem, jaki dostałem i był on od Petera, dlatego kiedy pod swoimi drzwiami dostrzegłem kartonik o mało nie krzyknąłem. Minęło prawie sześć lat od naszego ostatniego spotkania. Otworzywszy wieko nie dostrzegłem jednak wskazówek, ani mapy z zakreślonym miejscem spotkania, tylko kartkę z życzeniami oraz Opowieści Barda Beedle'a od jakiejś ciotki Susan. Kim u licha była ciotka Susan?
Pomyłką, ja przecież nie miałem rodziny.
Ni stąd ni zowąd Pani Trembley zaczęła mi opowiadać mi o magii, czarodziejskim świecie i konieczności ukrywania tego przed mugolami, czyli ludźmi, którzy nie mieli takich zdolności jak ja. Lecz czy tak naprawdę je miałem? Zdarzyło mi się w złości wzniecić ogień na zaciśniętym materiale poduszki, gdy tylko zerknąłem na otrzymaną książkę. Jednorazowym wybrykiem było też zmoczenie materaca Allana z Doliny, kiedy śmiał się ze mnie, że to nie prezent był pomyłką tylko ja. Wspominała o rygorystycznych prawach przytułku, o niemagicznych znajdujących pod jego dachem schronienie, chociaż nie byli tu mile widziani przez złych ludzi. Prosiła, abym dochował tajemnicy i nie chwalił się umiejętnościami przy tych, którzy nie potrafią tego co ja. Obiecałem, choć sens jej słów trafił do mnie znacznie później niż otrzymałem list z Hogwartu.
Nim tiara przydzieliła mnie do Ravenclawu wiedziałem już o wszystkich dzieciakach z bidula, w których żyłach płynęła czarodziejska krew. Wcześniej łykałem jak pelikan, że wyjeżdżały do różnych szkół lub trafiały do nowych domów, kiedy poza wakacjami nie widziałem ich na korytarzach. Nie dopytywałem, właściwie było mi to obojętne, bowiem i tak nie miałem z nimi żadnego bliższego kontaktu. Nie byłem duszą towarzystwa, nie działałem na innych niczym magnes. Skrycie i dystans dawały o sobie znać, ale wcale nie czułem się z tego powodu nieszczęśliwy. Znacznie bardziej frapowało mnie moje pochodzenie, rodzina, dzięki której zyskałem taki zdolności. Zastanawiałem się czy żyli, a jeśli tak to dlaczego mnie porzucili. Pani Trembley ucinała temat, powtarzała że tu było moje miejsce.
Czy jednak przytułek mógł być domem?
W przeciwieństwie do innych krukonów daleko mi było do książkowego mola. Miałem trudności w opanowywaniu prostych czarów, nie błyskałem inteligencją, ale za to miałem rękę do obchodzenia się z kociołkiem. Uwielbiałem lekcje eliksirów, z zainteresowaniem czytałem o ingrediencjach i ponadprzeciętnie radziłem sobie na zielarstwie. W mojej głowie rodziły się różne wizje, widziałem siebie nad buzującymi miksturami, które nie tylko przyniosą mi krocie, ale zemstę na tych, co gotów byli wytkać mnie palcami… Po co sam siebie oszukuję, nie byłem mściwy. Na próżno też było szukać we mnie agresywnego pierwiastka. Ułożony, grzeczny, wycofany dzieciak, który nawet nie przeklinał, mimo poznania brzydkich słów. Tęskniłem za naszą drużyną, za Małym Johnem, za Robin Hoodem, a nawet tym zgredem Allanem z Doliny, który ostatnie lata dzielenia pokoju zamienił w istną głuchą ciszę. Pustkę, którą od czasu do czasu przecinał szyderczy śmiech, ale nie miałem mu tego za złe.
Oboje straciliśmy wiele.
Inni uczniowie z mojego dormitorium raczej mnie omijali, nie zauważali, a często nawet zdarzało mi się słyszeć, że trafiłem tu przez przypadek. Cholerne zrządzenie losu, bo nie byłem równie bystrym i pojętnym uczniem. Tak naprawdę sam nie rozumiałem, dlaczego tiara postawiła mnie akurat z nimi w szeregu, bowiem zdawało mi się powielać znacznie więcej cech innych domów. Może każdego po trochu? Może po trochu, ale wciąż za mało i nie pasowałem nigdzie? Było w tym trochę prawdy.
Tęskniłem też za gospodarzami Trembley, dlatego wróciłem na święta do domu. Zawsze wracałem.
Późniejszy czas okazał się dla mnie po części łaskawszy. Gotów byłem stwierdzić, że nawet szczęśliwszy, choć byłem ostrożny co do używania tego słowa. Wśród nowych twarzy dostrzegłem znajome rysy wychudzonego łotrzyka, który nie tylko mnie rozpoznał, ale właściwie od razu przedstawił kolegom. Dzięki temu w końcu miałem się do kogo odezwać i po tak długim czasie znów dane było mi się uśmiechnąć.
Jedno tylko nie dawało mi spokoju, mianowicie młoda dziewczyna nosząca to samo nazwisko.
Pytałem wielokrotnie i zawsze spotykałem się ze ścianą. Państwo Trembley ucinali temat rzekomo nie wiedząc nic o moich korzeniach. Nie byłem już równie łatwowierny co kiedyś, ale wciąż nie miałem powodów, żeby im nie ufać. Trwałem, więc w tej nieświadomości. Do czasu – do lata, które zmieniło wszystko.
Piętrowe łóżka stojące przy nadgryzionych zębem czasu ścianach. Materace ze skrzypiącymi sprężynami, których kształty odbijały się na skórze. Dwa, zbite ze starych dech biurka, krzesła oraz zatęchła szafa stanowiąca siedlisko wszelkiej maści robactwa. Na środku my. Czwórka wychudzonych chłopaków w za dużych, choć czystych ubraniach. Z ranami na dłoniach, siniakami na twarzy, podkrążonymi oczami i na totalnie perfekcyjnym, idealnym, wyjątkowym haju. Na bidula każdy narzekał, my także. Nasza paczka pluła na te korytarze, traktowała je jak obóz pracy, w końcu nic tu nie było za darmo. Pragnęliśmy wolności.
Ale od początku.
W trakcie czwartego roku nauki w Hogwarcie wprowadziło się do naszego pokoju w przytułku dwóch chłopaków, których poznałem dopiero w trakcie świątecznej przerwy. Starszy Darryl i kilka miesięcy młodszy Ben. Obydwoje byli mugolami wielbiącymi się w używkach i przyjemnościach. Byli zaradni, mądrzy, porywający w swych dywagacjach i potrafili bez większego wysiłku zarobić kilka szylingów, które wydawali wyłącznie na własne potrzeby. Dowiedziawszy się o tajemnym przejściu w piwnicy nagminnie nim uciekali i nie trzeba było długo czekać, aż zaczęliśmy wraz z Allanem z Doliny opuszczać mury przytułku wraz z nimi. Szlajaliśmy się nocami po ulicach Coventry, pływaliśmy skradzionymi łódkami po kanale łowiąc ryby, wdawaliśmy się w bójki, rozbijaliśmy pięściami szyby i przede wszystkim ciągle byliśmy konkretnie nagrzani. Wszystko dzięki Darrylowi. Do samej śmierci jego matce podawano leki mające zwalczyć jakąś chorobę psychiczną i cóż, nie wygrały z nią, zaś nasz nowy Robin poznał ich działanie. Bezustannie je podbierał i niedługo po przełknięciu czuł się niezniszczalny, wyjątkowy. Oponowałem, próbowałem postawić granice, ale raz się złamałem i wtedy to poczułem, zaznałem tego absurdalnego szczęścia na własnej skórze. Tej wolności, zewu przygody, siły i znów – przynależności. Pod koniec wakacji już nie pożyczaliśmy łajb tylko dla przypadkowego zatopienia spławika, nie łapaliśmy za klamki domów, aby przechwycić coś do żarcia. Bez zawahania zaczęliśmy rabować, braliśmy wszystko to co można było opchnąć i kupowaliśmy towar. Zostawiliśmy sobie jedynie rowery, na których o wiele sprawniej poruszaliśmy się po ulicach Coventry.
Może bym tak nie pofrunął z ilością dziwnych substancji. Może wtedy bym był zdolniejszym uczniem, bo poza mieszaniem w kociołku potrafiłem rzucić jedynie kilka niezbyt zaawansowanych zaklęć. Może, może, może. Lubiłem to słowo, było wyjątkowo nieobowiązujące. Może wszedłbym na ludzi, gdybym nigdy nie spotkał Robinów? Może zakochałbym się i założył rodzinę, gdyby moja własna mnie nie porzuciła?
Może nigdy bym po to gówno nie sięgnął, gdybym nigdy tego listu nie przeczytał?
Susan. Moja pomyłka. Kolejne urodziny i paczka zawierająca zupełnie nieprzydatne mi rzeczy, w tym pergamin wypełniony eleganckim pismem. Informacje w nim zawarte obnażały rzeczywistość, odzierały grube powłoki z najpilniej strzeżonych tajemnic. Puzzle zaczęły się układać, a historia spajać w jedną nielogiczną całość. Ta mała z Hogwartu faktycznie mogła być jej bratanicą, bowiem w końcu zawsze była dobrze ubrana, ułożona, mądra, a woń nowych podręczników unosiła się w całej bibliotece. Mi przypadała tylko drugoplanowa rola. W napisanym przez rodzicieli scenariuszu byłem jedynie historią, jaką pragnęli zamieść pod dywan.
Byłem didaskaliami, tak samo jak byłem jej bratem.
Zagadka rozwiązana. Trembleye kłamali czy chcieli mi oszczędzić wiedzy, iż moja rodzina była dziana i po prostu syn był im nie po drodze, a córka większej różnicy już nie robiła? Czym zawiniłem? Byłem za brzydki, za chudy, a może za niski? Nieistotne. Stało się. Wyrzuty sumienia ciotki okazały się cięższe, niżeli wewnętrza zmowa, chore przymierze. Nie zamierzałem wybaczać, tak samo jak nie pragnąłem ich szukać. Liczyło się tylko znieczulenie.
Częścią tej drużyny też być nie mogłem, nie było mi to kurwa dane.
Szedłem dalej. Każde kolejne wakacje były intensywne, a Hogwart stanowił odskocznię. Nie dziwili się, że wyjeżdżam wszak wiele dzieciaków z bidula wysyłanych było do szkoły z internatem. Utrwalałem w nich to przekonanie, bo nawet jeśli mnie oszukano, to danego słowa nie zamierzałem załamać – przynajmniej nie teraz. W rzeczywistości wraz z wejściem do pociągu rozpoczynałem przymusowy, ale potrzebny detoks. Mierzyłem się z drżeniem całego ciała, z nadmierną potliwością, kompletną apatią i brakiem apetytu, lecz ten stan mijał, a w jego miejsce pojawiała się chęć kontynuowania pasji. Tak – chyba tak mogłem nazwać swoje zainteresowanie kociołkiem i zielarstwem. Oczywiście nie była to czysta ciekawość, miałem konkretną motywację. Skoro w mugolskim świecie zajmowano się produkcją środków odurzających, to na pewno w magicznym świecie istniały ich odpowiedniki. Księgi w bibliotece nie zawierały tej wiedzy, ale nie oznaczało to, że w teorii niemające nic wspólnego nowiki były mniej istotne, bowiem wierzyłem, że mogę stworzyć coś wyjątkowego. Fiolkę będącą lekiem na wszystkie bolączki. Zapewniającą dokładnie te same doznania co tabletki Darryla, ale o wiele dłuższym działaniu. Byłem marzycielem, choć zakres tych fantazji był wyjątkowo ograniczony.
Chłonąłem zatem wiedzę z zakresu eliksirów, czytałem coraz to bardziej zaawansowane publikacje i gdy tylko udało mi się zdobyć ingrediencje realizowałem skomplikowane receptury. Czyniłem to na zmianę z grą na wysłużonej gitarze, jaką dostałem od pani Trembley pod koniec pamiętnej, letniej przerwy, kiedy to rzekomo zauważyła w mym zachowaniu wielkie zmiany. Wspominała, żebym złe emocje przelał na kartkę, a następnie muzykę, zamiast pogrążać się w chaosie. Nicości, która ciągnęła mnie w dół. Czy tak było? Zapewne, ale nim struny zetknęły się z jej głową, spotkały się z moimi palcami i skłamałbym twierdząc, że nie było to w pewien sposób wyzwalające. Pomagające złapać oddech. Grając miałem go więcej niż zwykle i czyniłem to częściej niż początkowo zakładałem.
Ale oddech był tym czego tak naprawdę potrzebowałem?
Nie podszedłem do owumentów, nie były mi do niczego potrzebne. Zaraz po opuszczeniu murów Hogwartu spakowałem swoje rzeczy do jutowego worka, przerzuciłem pas gitary przez ramię i pożegnałem się z Państwem Trembley. Moja przygoda w przytułku również dobiegła końca, choć namawiali mnie, abym do czasu znalezienia pracy został pod ich opieką. Odmówiłem nie chcąc mieć nad sobą żadnego nadzoru.
Udałem się do Warwick, a tam czekali już na mnie wcześniejsi współlokatorzy. Źródło mojego szczęścia oraz przekleństwa. Nawet nie łudziłem się, że stać mnie będzie na mieszkanie, dlatego zająłem część ogólnodostępnej piwnicy w starej kamienicy, gdzie mieszkali wszyscy ci, którym nie chciało się wchodzić w drogę. Wyłącznie dzięki kompanom nie zwracano na mnie uwagi i mogłem czuć się względnie bezpiecznie. Łapałem się każdej możliwej pracy byle zarobić parę knutów lub pensów: przede wszystkim pomagałem rybakom na ich łajbach, gdzie wykonywałem najcięższe zadania. Rozstawiałem żaki, bez względu na porę nurkowałem, gdy była konieczność rozplątania sieci oraz wciągałem pełne na pokład. Wprawieni w fachu nauczyli mnie naprawiać, a nawet pleść nowe, co okazało się niezwykle przydatną umiejętnością. Przy okazji zapoznałem się z obsługą i prowadzeniem łodzi kanałowej z własnym napędem parowym.
Ponadto sprzedawałem na targu złowione przez siebie ryby oraz skradzione łupy, a w między czasie rąbałem drewno, przerzucałem gruz i roznosiłem gazety. Nie wybrzydzałem, bo choć najbardziej lubiłem handlować uważonymi eliksirami to nie miały one wielkiego zbytu. Sądziłem, że byłem gotów przygotowywać potężne mikstury, tylko wcześniej brakowało mi składników, ale szybko się przekonałem jak w wielkim byłem błędzie.
Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat wydałem co do ostatniej zaoszczędzonej monety. Dość przypadkowo doszły mnie informacje, że jeden z mężczyzn, u którego pływałem chciał sprzedać swoją starą barkę z uwagi na kupno nowej i to w bardzo okazyjnej cenie. Rzecz jasna nie było mnie na nią stać, ale poszedł mi na rękę – miałem zapłacić posiadaną część, a resztę odrobić w trakcie jednego sezonu. Zgodziłem się mimo obaw, iż będzie chciał wykorzystać mnie do cna, ale okazał się wyjątkowo słowny. Pracowałem tyle samo godzin co każdy inny pracownik i dodatkowo mogłem zabierać przyłowy, a czasem nawet rybie głowy oraz kręgosłupy.
Do pływającego domu przeprowadziłem się tego samego dnia.
Mimo, że już nie mieszkałem w starej kamienicy wciąż spotykałem się ze współlokatorami z bidula. Darryl, Ben i Allan z Doliny nie parali się żadnym legalnym zajęciem. Nieustannie sprzedawali różne proszki i tabletki, a z czasem zaczęli sami je produkować. Próbki testowali na naiwnych kupujących nierzadko wpędzając ich do grobu. Dzięki temu jednak sami wiedzieliśmy czego nie brać i co nadaje się jedynie do spieniężenia. Byłem głupcem, ale idąc w ich ślady sam zacząłem przekuwać wcześniejsze fantazje w rzeczywistość i mając dostęp do nielegalnych ingrediencji próbowałem tworzyć płynne narkotyki. Mieszaniny trucizn i środków leczniczych.
Im nie dane było to widzieć, na całe szczęście też spróbować. To była krótka przygoda.
Miała na imię Mery, zajmowała mieszkanie na piętrze. Czarownica skosztowała mojego wynalazku i było to ostatnie, co przyszło jej wypić w swoim życiu. Wtedy nie znałem jej zbyt dobrze, ale dziś jest moją najlepszą przyjaciółką i podobno nie ma do mnie żalu. W końcu obydwoje byliśmy pomyłką i mieliśmy tylko siebie, bo kompani zniknęli bez słowa, gdy wojna zalała ulice Warwick.
Nie tęskniłem za nimi, już nie byłem sam.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 2 | 0 |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 4 | 0 |
Alchemia: | 12 | +5 (różdżka) |
Sprawność: | 16 | 0 |
Zwinność: | 11 | 0 |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
Angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Astronomia | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Skradanie | II | 10 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zielarstwo | II | 10 |
Zręczne ręce | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | II | 8 |
Szczęście | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Gotowanie | I | 0,5 |
Muzyka (gra na gitarze) | I | 0,5 |
Krawiectwo | I | 0,5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Jazda na rowerze | I | 0,5 |
Pływanie | II | 7 |
Walka wręcz | I | 0.5 |
Żeglarstwo | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Rybołówstwo | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 4,5 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
kim tak naprawdę jest
Ostatnio zmieniony przez Freddy Krueger dnia 03.11.23 19:28, w całości zmieniany 6 razy
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 20:39, w całości zmieniany 1 raz
[19.11.23] Lipiec/sierpień
[13.12.58] Wydarzenie: Końca świata dziś nie będzie +50PD
[15.12.23] Zwrot środków +50 PD
[18.06.24] [G] Zakupy: diable ziele (10 sztuk), wróżkowy pył (5 sztuk); -35 PM