Milicenta Borgin
Nazwisko matki: Shacklebolt
Miejsce zamieszkania: Śmiertelny Nokturn
Czystość krwi: czysta ze skazą
Zawód: smokolog w rezerwacie Peak District, dostawca nielegalnych używek, szpieg pod postacią nietoperza
Wzrost: 168 cm
Waga: 62 kg
Kolor włosów: ciemny
Kolor oczu: ciemne
Znaki szczególne: cała jest szczególna, w dodatku na plecach ma blizny po oparzeniach
12 i ½, bardzo giętka, winorośl, łuska smoka
Beauxbatons (Gryfy)
nietoperz
matkę, która ma nade mną kontrolę
dymem, lasem i starym pergaminem
siebie jako osobę, która oswoiła smoki?
ogniem, smokami, magicznymi zwierzętami, dobrą zabawą, voodoo*
Sokołom z Heidelbergu
tańczę
Jazzu
Ashley Moore
Była dla ciebie czarną królową, egzotyczną pannicą, pachnącą karmelem szamanką, prawda? Pasowała do twojej szemranej kolekcji czarnomagicznych przedmiotów, z dumą położyłbyś ją na kanapie niczym ozdobną poduszkę z jedwabiu. Nie było cię jednak na nią stać, to był delikates z najwyższej półki. Za to dostawałeś piany, kiedy arystokratyczny bęcwał, bufon i laluś w jednym kręcił się koło niej. Kupował jej najdroższą biżuterię świata, adorował aparycją, a ona niemalże gwałciła go wzrokiem. Na ciebie patrzyła co najwyżej jak na pachołka, który powinien jej usługiwać. Denerwowało cię to jeszcze bardziej, bo przecież nie byłeś biedną szlamą o znikomej reputacji, więc ona nie miała prawa cię tak traktować. Wszelkie granice przeszła wtedy, kiedy wyszła za mąż za tego fircyka. Ze złości złamałeś swoją drogą różdżkę i już wtedy wiedziałeś, że musisz mieć to, czego pragniesz, bo inaczej cały Londyn spłonie w Szatańskiej Pożodze. Wygrzebałeś jeden ze swoich starych metamorfamuletów, wyciąłeś zdjęcie bufona z miejscowej prasy i byłeś gotowy odzyskać swoją królową. Miałeś ją za każdym razem, kiedy jej mąż zajmował się swoimi sprawami. Byłeś mistrzem wymówek, które serwowałeś wprost do jej ucha podczas waszych upojnych chwil.
Podczas jednej z nich coś poszło mocno nie tak, bowiem rzeczony mąż wrócił wcześniej niż powinien. Zobaczywszy drugiego siebie wraz ze swoją żoną przeżył niemały szok, twa królowa ciemności również niemalże dostała zawału z powodu nieskończonego zdziwienia zaistniałą sytuacją. Tylko ty zachowałeś zimną krew, dzięki czemu w mgnieniu oka jedyne, co po sobie zostawiłeś, to zapach teleportacyjnego dymu i niemałą konsternację wśród małżonków. Która przerodziła się w ognistą kłótnię, a ta zaś pociągnęła kobietę na samo dno. Mowa tu oczywiście o unieważnieniu małżeństwa, o wydziedziczeniu z rodu, gdyż tak ogromny skandal mógłby się odbić czkawką na klanie Shacklebolt. Szczególnie, że ci tak długo pracowali na swoją pozycję wśród brytyjskiej arystokracji. Ona straciła wszystko, ty dorobiłeś się niewielkiej rany porozszczepieniowej na ręce, za pomocą której się teleportowałeś. Cóż, z pewnością ucieczka w emocjach nie mogła nie pozostawić jakieś śladu na twoim ciele.
Wzgardzona i oszukana Leonda na domiar złego dowiedziała się, że jest w ciąży. Zupełnie nie przypominała gwiazdy arystokracji, na którą się niegdyś kreowała. W podartych, brudnych ubraniach żebrała o pieniądze na jedzenie dla siebie i swego nienarodzonego dziecka. Borginie, okazałeś niespotykaną dobroć proponując jej nocleg u siebie! Pomogłeś jej, a najlepsze w tym wszystkim było to, że ona nie miała najmniejszego pojęcia kim jesteś. A przynajmniej tak sądziłeś. Z narastającą rozkoszą patrzyłeś, jak ktoś, kto jakiś czas temu był dla ciebie tak bardzo niedostępny, teraz siedział u ciebie w mieszkaniu pałaszując strawę niczym zagłodzona zwierzyna. Po kilku tygodniach opieki nad kobietą swych zamierzchłych marzeń zaproponowałeś jej małżeństwo, aby dziecko, które nosiła pod sercem, mogło należeć do ciebie.
Znów zrobiłeś z niej królową ciemności, sprawiając, że rozkwitła niczym pustynna róża. Dbałeś, aby niczego jej nie brakowało, aby zachwycała i aby pasowała do twojej kanapy w salonie, a potem i do sklepu z czarnomagicznymi produktami. To było twoją zgubą, bowiem rozpasałeś ją do granic możliwości i to, że sam wybrałeś imię dla waszej córki niczego nie zmieniło. Twoja władza była zgoła pozorna, to Leonda owinęła cię wokół palca. A ty z każdym oddechem poddawałeś się jej sztuczkom, które pachniały karmelem i wywoływały przyjemny zawrót głowy.
Milicenta była do niej tak bardzo podobna. Trzymałeś ją w ramionach niczym największy skarb, wstając do niej w nocy, kiedy płakała. Obie panie były twoimi oczkami w głowie, pielęgnowałeś je tak, jak gdyby miał się skończyć świat. Byłeś przy pierwszych, stawianych krokach, wypowiadanych słowach, strupach na kolanach czy magicznych aktywnościach. Najbardziej dziwił cię ten bezpański kot na wpół wyliniały, który kręcił się nieustannie przy twojej córce. Który zagryzł ogromnego szczura, kiedy ten niebezpiecznie zbliżał się do bawiącej się na ziemi dziewczynki. Wyglądali zupełnie jak rodzeństwo, kiedy Mili go głaskała i wesoło do niego gaworzyła. Zdawał się rozumieć jej słowa i zawsze stał na straży jej bezpieczeństwa, nawet, a może przede wszystkim, kiedy szła spać. Nie przeszkadzało ci to wcale. Cieszyłeś się, że mała ma kogoś, na kogo może liczyć. Szczególnie, że jej matka zdawała się być nią nieszczególnie zainteresowana. Pozwalałeś jej jednak na wszystko, byleby stwarzać pozory idealnej rodziny. Nawet, jeśli arystokracja patrzyła na was wtedy z politowaniem.
Żeby uniknąć skandalu i szykanowań ze strony rówieśników postanowiłeś oddać Milicentę do Beauxbatons. Co prawda tęskniłeś za nią mocno, ale wiedziałeś, że dziewczynka jest w dobrych rękach.
Ciężko powiedzieć, abym była jakoś szczególnie lubiana, głównie z powodu mojego koloru skóry. To pchnęło mnie w stronę ksiąg, które wertowałam do późnych godzin nocnych. Oprócz tego okazało się, że mam niesamowity słuch, a także zdolność ruszania się. Wiodłam prym wśród Gryfów jeśli chodzi o rytmikę i zdolności muzyczne. Najpiękniej grałam na fortepianie, nierzadko wymyślając wręcz własne kompozycje, te jednak chowałam na dnie swego kuferka. Nie znosiłam dzielić się swoją prywatnością i za każdym razem szczelnie ją zamykałam w mojej duszy czy pośród przedmiotów codziennego użytku. Wariowałam wśród rozchichotanych dziewcząt z Beauxbatons, tak bardzo tam nie pasowałam. Całe szczęście, że był ze mną Merlin, mój ukochany kot. Zwierzałam mu się ze wszystkiego, z każdej oceny, z każdej podjętej próby normalnego życia. Z tego, że odważyłam się pójść na zajęcia z baletu i było wspaniale. Że tańczyłam jazz, a moje ciało przeszywała ekscytacja. Że dogaduję się ze zwierzętami jak nikt inny. Mówiłam mu o chłopcach, którzy mi się podobali, ale którym nie podobałam się ja. Zdystansowana, z kpiącym uśmiechem, jak gdyby cały świat był dla mnie błazenadą. Nie mówiłam zbyt wiele do moich rówieśników, nie czułam takiej potrzeby. Piętnowałam jedynie głupotę, aby się nie rozprzestrzeniła na dalsze głowy, obawiając się, że natknęłaby się na podatny grunt. Dlatego nie dość, że byłam dzikusem, to jeszcze byłam aroganckim dzikusem. Nie jestem w stanie zliczyć momentów, kiedy w ruch poszła różdżka, a w następstwie kolejny szlaban. Może to dlatego, że nienawidziłam, kiedy ludzie umniejszali moją wartość, szczególnie, że nie mieli ku temu podstaw. Moje pochodzenie było odrębną kwestią, a tym, kim byłam naprawdę, było drugą kwestią. Starałam się jak głupia, aby udowodnić wszystkim, że potrafię więcej niż oni. Zdzierałam nogi podczas tańca, dostawałam odcisków na palcach podczas gry na fortepianie, nie spałam po nocach, aby zakuć na lekcje następnego dnia.
A kiedy miałam dość, popłakałam się w twoje futerko Merlinie. Kiedy o tym myślę, czuję niesamowite zażenowanie. Słabości nie powinno się ujawniać, za żadne skarby świata. Jednak… gdyby nie to, nie byłabym tym, kim jestem teraz. Okazało się, że Merlin nie był zwykłym kotem. Był animagiem. Który dokładnie tamtego dnia zmienił się w swą ludzką formę. Najpierw byłam zdziwiona, później chciałam mu wydrapać oczy, potem się bałam, że ma jakieś niecne zamiary. Niepotrzebnie, gdyż okazał się być człowiekiem, któremu zawdzięczam wszystko. Zarówno zdolność przemiany w nietoperza, mroczka posrebrzanego, jak i pewność siebie, lekkość w podejściu do życia i wiele, wiele innych. Obawiam się, że nie wystarczyłoby mi tchu, aby to wszystko opisać czy choćby wymienić w punktach. Był moim przyjacielem, mentorem, wybawcą. Nauczył mnie walczyć o swoje, ale nie przejmować się ludzkim gadaniem czy rzeczami, na które nie ma się wpływu. Byłam wtedy w piątej klasie. Miałam głowę pełną marzeń i po raz pierwszy – nadziei. Zyskałam większy krąg znajomych, z którymi rewelacyjnie się bawiłam. A potem siadałam do nauki. Nauki przemiany, nauki życia, nauki na następny dzień. Miałam wrażenie, że jestem jakimś skomplikowanym mechanizmem, który umie pogodzić wszystkie aspekty ludzkiej egzystencji ze sobą i czerpać z tego przyjemność.
Nareszcie byłam szczęśliwa.
Do momentu, w którym wróciłam do domu. Po ukończonej szkole, jako jedna z najlepszych absolwentek Akademii. Mój zapał trwał zaledwie kilka sekund po przekroczeniu rodzinnego domu. Okazało się, że mój ojciec zmarł kilka tygodni temu, ale nikt nie raczył mnie o tym powiadomić. Nie zdążyłam się z nim nawet pożegnać. Na pytanie o przyczynę jego śmierci, matka odpowiedziała, że to nieistotne. Nieistotne o tyle, że ma zamiar poślubić innego mężczyznę, dlatego nie warto płakać nad rozlanym mlekiem. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Do dziś pamiętam zażartą kłótnię, która wtedy rozgorzała. Pamiętam, że stłukłam ulubiony wazon ojca. Wciąż nie mogę wyprzeć ze świadomości ohydnej facjaty matki, od której robiło mi się niedobrze.
Wyszłam trzaskając drzwiami.
Merlin zabrał mnie do okolicznego baru. Upiliśmy się i bawiliśmy świetnie, pomimo znaczącej różnicy wieku. Rozumieliśmy się bez słów, choć niewiele o nim wiedziałam, za to on o mnie wszystko. Wtedy wydawało mi się, że przed nami jeszcze całe życie i że zdążę się go o wszystko wypytać. Widocznie naiwność była moją domeną, choć byłam już dorosła. I następnego dnia miałam naprawdę godnego dorosłego człowieka kaca.
Przeszło mi w momencie, gdy poznałam mojego przyszłego ojczyma. Był stary i obleśny, gapił się na mój biust i próbował mnie obejmować kiedy tylko miał okazję. A kiedy ja reagowałam gwałtownie i mówiłam matce, że to zdziadziały zboczeniec, ta wrzeszczała na mnie i wyzywała od niewdzięcznych, rozpieszczonych bachorów. Nienawidziłam jej i tego jej przydupasa z każdym dniem coraz mocniej. Jedynie myśl o nauce animagii i aktywne szukanie odpowiedniej pracy trzymało mnie przy zdrowych zmysłach. Czasem miałam ochotę rzucić w nich avadą, słowo daję.
Długo starałam się o posadę smokologa. Głównie ze względu na moje pochodzenie sprawa była utrudniona. Robili mi miliony testów licząc na to, że odpadnę na starcie. Za każdym razem miałam sto procent poprawnych odpowiedzi, ponieważ jak już się na coś uprę, to nie odpuszczam. Wreszcie wysłali mnie z litości na kursy, które również niesamowicie nieźle mi poszły, aczkolwiek z początku było strasznie trudno. Odkąd jednak stanęłam oko w oko ze smokiem, pokochałam te zwierzęta bezinteresowną miłością. Żadne inne nie zrobiły na mnie takiego ogromnego wrażenia jak właśnie one. Łatwiej zatem jest się uczyć czegoś, co sprawia ci przyjemność.
Na boku dorabiałam w rodzinnym sklepie, który teraz należał do mojego wuja i pana Burke. To znaczy, głównie handlowałam używkami, a dzięki mojej pracy zdobywałam darmowe pazury smoka, będąc dość korzystnym ogniwem w całym interesie.
Który musiałam sobie odpuścić na kilka tygodni, a to wszystko z powodu mojego wypadku w pracy. Jak zwykle czaiłam się na smoki, aby je zbadać, ale popełniłam pewien błąd, który kosztował mnie pobyt w szpitalu. Jeden z okazów zdenerwował się z powodu mojej opieszałości i nie zdążyłam nawet wyjąć zza paska różdżki. Odwróciłam się po prostu tyłem do niego i zwinęłam w kłębek kiedy poczułam silne ciepło na plecach, a także swąd palonych włosów, ubrań… w ostatniej chwili mój kolega szarpnął mną w kierunku wielkiego kamienia, aby uciec przed smokiem. Dość szybko pozostali odstraszyli smoka za pomocą brzękadła. Nie pamiętam zbyt wiele, wiem tylko, że ktoś się mną zajął, a potem obudziłam się w szpitalu. Opatrzono moje rany, skazano na regenerację w zamknięciu przeszło miesiąc i wciąż staram się pozbyć blizn, które zostały mi po tym zdarzeniu.
Wiecie jednak, co bolało mnie bardziej od ran na ciele? To, że Merlin zniknął z mojego życia bez słowa.
Długo nie mogłam się z tym pogodzić, zapijając smutki. Które nawarstwiały się skrupulatnie podczas powrotów do domu. Gdzie czekał na mnie mój przyszły ojczym gotowy dobrać się pod moją spódnicę. Raz nie wytrzymałam i rzuciłam w niego drętwotą, a matka wyrzuciła mnie wtedy na bruk. Nocowałam na waleta u kilku znajomych, aż w końcu wynajęłam swoje mieszkanie.
Nigdy więcej nie zjawiłam się w domu mego ojca. Nie zjawiłam się też na ślubie Leondy, której nie zwykłam już nazywać matką.
*Jako, że wypada powiedzieć coś o voodoo, to zainteresowałam się tą dziedziną magii stosunkowo niedawno, śledząc moją historię od strony matki. Skoro płynie we mnie jamajska krew, powinnam zagłębić się w swe dziedzictwo i poskromić głód wiedzy. Niestety, jestem w tej materii początkująca i póki co czytam stare, opasłe tomiska na temat voodoo. Mam jednak nadzieję, że uczynie niebawem w tej materii konkretne postępy.
Jestem Milicenta Borgin, mam dwadzieścia trzy lata i usilnie próbuję odciąć się od swojego poprzedniego życia, tworząc dla siebie nową historię.
3 | |
6 | |
6 | |
0 | |
0 | |
0 | |
1 |
różdżka, sowa, animagia
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Milicenta Borgin dnia 04.12.15 13:26, w całości zmieniany 1 raz