Somerset House
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Somerset House
Duży budynek położony po południowej stronie ulicy Strand w dzielnicy City of Westminster, po prawej stronie Waterloo Bridge. Centralna część utrzymana jest w stylu neoklasycystycznym, dobudowane po latach skrzydła zaś w stylu wiktoriańskim. Pierwotnie miała pełnić funkcję "narodowego gmachu", skupiając w sobie urzędy publiczne z całego Londynu.
Przez około dwieście lat był siedzibą najważniejszych urzędów w państwie – służb skarbowych, morskich, podatkowych, Ministerstwa Księstwa Lancaster oraz Kornwalii, Urzędu Generalnego Kontrolera Ziem Królewskich i wielu innych. Przez około sto lat miała tu swoją główną siedzibę Royal Academy, prestiżowa królewska instytucja artystyczna. Do ważnych instytucji, których biura mieściły się w tym miejscu należy również Royal Society (będące odpowiednikiem akademii nauk) oraz Society of Antiquaries of London (zajmujące się m.in. badaniami historycznymi, archeologią, historią sztuki, architektury, konserwacją zabytków). Część pomieszczeń zajmował także Uniwersytet Londyński. Przez krótki czas mieściły się tu biura Admiralicji. Ostatecznie jednak miejsce urzędów zajął Courtauld Institute of Art, który w Courtauld Gallery wystawia imponującą kolekcję sztuki europejskiej. Galeria posiada bezlik płócien, rysunków czołowych światowych artystów, a także rzeźby, ceramikę, meble i tkaniny. Na dziedzińcu, który do późnych godzin wieczornych jest otwarty do publicznego użytku, odbywają się koncerty muzyczne i pokazy filmowe. Zimą pełni funkcję lodowiska.
Przez około dwieście lat był siedzibą najważniejszych urzędów w państwie – służb skarbowych, morskich, podatkowych, Ministerstwa Księstwa Lancaster oraz Kornwalii, Urzędu Generalnego Kontrolera Ziem Królewskich i wielu innych. Przez około sto lat miała tu swoją główną siedzibę Royal Academy, prestiżowa królewska instytucja artystyczna. Do ważnych instytucji, których biura mieściły się w tym miejscu należy również Royal Society (będące odpowiednikiem akademii nauk) oraz Society of Antiquaries of London (zajmujące się m.in. badaniami historycznymi, archeologią, historią sztuki, architektury, konserwacją zabytków). Część pomieszczeń zajmował także Uniwersytet Londyński. Przez krótki czas mieściły się tu biura Admiralicji. Ostatecznie jednak miejsce urzędów zajął Courtauld Institute of Art, który w Courtauld Gallery wystawia imponującą kolekcję sztuki europejskiej. Galeria posiada bezlik płócien, rysunków czołowych światowych artystów, a także rzeźby, ceramikę, meble i tkaniny. Na dziedzińcu, który do późnych godzin wieczornych jest otwarty do publicznego użytku, odbywają się koncerty muzyczne i pokazy filmowe. Zimą pełni funkcję lodowiska.
Dziwaczne przekonanie, że łączy je coś więcej niż tylko ostry, cięty język i wspólne znajomości; Tatiana istotnie widziała w Azjatce cechy wspólne; tą samą obcość, to samo zagubienie wśród ludzi pozornie takich samych, diametralnie jednak różnych. Momentami była nawet zdumiona swobodą, z jaką Chang snuje się po angielskich uliczkach i lokalach, której jej, mimo bezpośredniej natury, wciąż brakowało, a brak pewności siebie zamieniała sprawnie na szorstkość w obyciu wobec obcych ludzi. Zastanawiało ją; czy Wren tak samo jak ona tęskni za ojczyzną? Czy sprzedałaby wszystkich Brytyjczyków razem wziętych, by wrócić do swoich? Czy patriotyzm mógł rzeczywiście mieć taki sam wymiar, niezależnie od nacji?
Ona urodziła się na rosyjskiej ziemi; urodziła, wychowała i związała z nią swe losy. Panna Chang, mimo egzotyki w rysach twarzy i dziwacznym – nawet jak na angielskie realia – usposobieniu, przypominała bardziej zadomowioną turystkę, nie kogoś obcego.
Kącik ust drgnął ku górze zauważalnie; nie wierzyła jej. Nie wierzyła, że faktycznie mogą z należytą powagą i zaciętością trzymać się reguł i zasad, które zarówno jednej jak i drugiej były nic nie warte. Pomocne, owszem, ale wśród brudu, w jakim przyszło się im obracać wydawały się rzeczywiście malutkie i żenujące.
Czymże jednak był kolejny spektakl w miejscu takim jak to, które ociekało grą pozorów?
– Wren, jestem bezpośrednia, po prostu zapytaj mnie o coś, co cię nurtuje – stwierdziła, kusząc się na małe westchnięcie; nieco teatralne, w dalszym ciągu jednak na swój sposób szczere. W okraszoną lukrem i słodką tajemnicą grę mogła grać z jedną z tych szlachcianek, których uszy były zbyt wrażliwe, by dobitnie usłyszeć prawdę. Chang nie należała do jednej z nich.
Nie mogła zagwarantować jej prawdy; nie mogła obiecać nawet jej marnej połówki, ale kto pyta, nie błądzi, czyż nie? Drobny uśmiech wpełznął na wargi po raz kolejny, równocześnie brwi Tatiany zawędrowały w górę, zdradzając lekkie zdumienie.
– Czyżby? A myślałam, że wręcz przeciwnie, że przeszkadzam wam w tych dziwacznych...zalotach – rzuciła, doprawdy zdziwiona tonem głosu swojej towarzyszki. Widok szarpanej męską dłonią Wren był dziwaczny, być może nawet niepokojący, a gdyby Tatiana była trochę bardziej empatyczna, byłby doprawdy przerażający. Na kolejną uwagę Wren uśmiechnęła się pod nosem.
– Jak chcę, to potrafię. Więc? To jakiś fetysz? Mam się cieszyć, że byłam tego świadkiem? – pociągnęła, z drgającą ku górze brwią, bynajmniej nie interpretując słów Azjatki tak, jak faktycznie należało. Może naprawdę wystarczyła jej para obcych oczu, by zdać sobie sprawę, jak istotnym jest poczucie własnej wartości?
– Sekret za sekret? – rzuciła w końcu, uprzednio przytakując głową na słowa o arystokratycznych kobietach i ich dziwacznych potrzebach. Żadna z nią nie była szlachcianką. Każda gardziła światem, w który, paradoksalnie, w imię potęgi pieniądza, wchodziła z butami.
Dolohov zatrzymała się przy którymś z eksponatów, zwracając spojrzenie w stronę Wren.
Ona urodziła się na rosyjskiej ziemi; urodziła, wychowała i związała z nią swe losy. Panna Chang, mimo egzotyki w rysach twarzy i dziwacznym – nawet jak na angielskie realia – usposobieniu, przypominała bardziej zadomowioną turystkę, nie kogoś obcego.
Kącik ust drgnął ku górze zauważalnie; nie wierzyła jej. Nie wierzyła, że faktycznie mogą z należytą powagą i zaciętością trzymać się reguł i zasad, które zarówno jednej jak i drugiej były nic nie warte. Pomocne, owszem, ale wśród brudu, w jakim przyszło się im obracać wydawały się rzeczywiście malutkie i żenujące.
Czymże jednak był kolejny spektakl w miejscu takim jak to, które ociekało grą pozorów?
– Wren, jestem bezpośrednia, po prostu zapytaj mnie o coś, co cię nurtuje – stwierdziła, kusząc się na małe westchnięcie; nieco teatralne, w dalszym ciągu jednak na swój sposób szczere. W okraszoną lukrem i słodką tajemnicą grę mogła grać z jedną z tych szlachcianek, których uszy były zbyt wrażliwe, by dobitnie usłyszeć prawdę. Chang nie należała do jednej z nich.
Nie mogła zagwarantować jej prawdy; nie mogła obiecać nawet jej marnej połówki, ale kto pyta, nie błądzi, czyż nie? Drobny uśmiech wpełznął na wargi po raz kolejny, równocześnie brwi Tatiany zawędrowały w górę, zdradzając lekkie zdumienie.
– Czyżby? A myślałam, że wręcz przeciwnie, że przeszkadzam wam w tych dziwacznych...zalotach – rzuciła, doprawdy zdziwiona tonem głosu swojej towarzyszki. Widok szarpanej męską dłonią Wren był dziwaczny, być może nawet niepokojący, a gdyby Tatiana była trochę bardziej empatyczna, byłby doprawdy przerażający. Na kolejną uwagę Wren uśmiechnęła się pod nosem.
– Jak chcę, to potrafię. Więc? To jakiś fetysz? Mam się cieszyć, że byłam tego świadkiem? – pociągnęła, z drgającą ku górze brwią, bynajmniej nie interpretując słów Azjatki tak, jak faktycznie należało. Może naprawdę wystarczyła jej para obcych oczu, by zdać sobie sprawę, jak istotnym jest poczucie własnej wartości?
– Sekret za sekret? – rzuciła w końcu, uprzednio przytakując głową na słowa o arystokratycznych kobietach i ich dziwacznych potrzebach. Żadna z nią nie była szlachcianką. Każda gardziła światem, w który, paradoksalnie, w imię potęgi pieniądza, wchodziła z butami.
Dolohov zatrzymała się przy którymś z eksponatów, zwracając spojrzenie w stronę Wren.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zadomowiona turystka, ach, jak pasującym do niej było to określenie. Zrodzona z połowicznej angielszczyzny podszytej niewybrednym szaleństwem była tutejsza, lecz z roku na rok coraz bardziej doceniała bogactwo innej kultury, tej, z której również składało się jej ciało, kości, mięśnie i tkanki; Chiny były odległe, natomiast ona odnajdowała je w rodzinnych pamiątkach, które matka, po śmierci rodziców męża, przyrzekła spalić. Do marnotrawstwa koniec końców nigdy nie doszło - wzburzył się bowiem pan Chang, zwykle uległy i potulny jak ugłaskany kuguchar, wówczas natomiast waleczny, niemal jak mantykora, zaraz potem uśpiona na dobre -, a ona plądrowała kolejne kufry przepełnione orientem by odnaleźć zagubione dotychczas korzenie. Jakie pamiątki z Rosji przywiozła ze sobą Tatiana? Ciekawiło ją to gdzieś na absolutnym poboczu świadomości, gdy przyszło im przechadzać się wspólnie wystawnymi korytarzami Somerset House. Jedna i druga - przypominające bardziej tutejsze dzieła sztuki zagranicznych mistrzów, niż realne kobiety tęskniące do tego, co pozostawione daleko za plecami.
- Nurtuje mnie wiele kwestii, ale zacznijmy od tych podstawowych. Powiedz mi, Tatiano, czym tak właściwie się zajmujesz - zachęciła miękko, wpatrzona w kolejne obrazy zalegające na ścianach. Większą uwagę przykuwały ich zdobione, ornamentalne ramy wykonane często ze szczerego złota, niż to, co namalowane było na płótnie. Prozaiczne scenki wyjęte wprost z życia, głównie arystokratycznego niż plebejskiego, pozbawione tajemnicy, jakiegokolwiek misterium. - Jesteś utrzymanką? A może prowadzisz interesy na Nokturnie; jakie? - uniosła dłoń ku górze, by fantomowo prześledzić krzywizny rzeźby umieszczonej za czerwoną wstęgą protekcyjnej balustrady; gest ten był delikatny, zupełnie jakby tańczyła na wietrze, o którym wcześniej rozprawiały - na wietrze sekretu Dolohov, która miała opowiedzieć o sobie historię. Wren dywagowała, oferując jej własne pomysły, tylko i wyłącznie dwa, bowiem znały się zbyt krótko, by mogła wysnuć ich więcej. Coś jednak sprawiało, musiało sprawiać, że kobieta tak szykowna obracała się wśród brudu i smrodu niebezpiecznej alei. Dlaczego mieszkała akurat tam? Co trzymało ją wśród zgnilizny i stęchlizny? Pytanie pojawiło się w myślach, choć Azjatka nie zadała go jeszcze, pewna reguł ich gry. Sekret za sekret.
- To naprawdę nieistotne. Nie zawracaj sobie tym głowy - westchnęła z obojętnym uśmiechem, bo tłumaczyć co tak naprawdę wydarzyło się od czasu nokturnowskiego incydentu - tego nie zniosłyby nawet najtęższe umysły. Teoretycznie Wren winna była zostawić Austriaka samego sobie tam gdzie stał, więcej nie odezwać się do nieszanującego jej gbura, tymczasem, cóż, rzeczywistość przybrała inny kierunek. Może opowie jej o tym później. Ale jeszcze nie teraz. Wspominki Schmidta i ich specyficznej relacji wymagały większego pokładu procentowego alkoholu niż jeden kieliszek szampana wychylony przez Tatianę i szklanka zimnej wody orzeźwiającej czarownicę. - Sekret za sekret - zgodziła się więc, na powrót poważniejąc odrobinę, pomimo ogników tańczących w czarnych oczach. - Aż żałuję, że musimy bawić się w to tutaj. Nie uważasz, że otoczka wina w moim mieszkaniu byłaby odpowiedniejsza? - wymruczała po dłuższej chwili i zmarszczyła brwi w lekkiej konsternacji. - Albo otoczenie baru gwarantującego anonimowość. Te wszystkie oczy przyglądają nam się z płócien, nie przepadam za tym uczuciem - orientalne rysy wykrzywił grymas pewnego obrzydzenia - ignoranckiego, takiego, przez którego bólów serca dostałby każdy z marszandów i kuratorów wystaw.
- Nurtuje mnie wiele kwestii, ale zacznijmy od tych podstawowych. Powiedz mi, Tatiano, czym tak właściwie się zajmujesz - zachęciła miękko, wpatrzona w kolejne obrazy zalegające na ścianach. Większą uwagę przykuwały ich zdobione, ornamentalne ramy wykonane często ze szczerego złota, niż to, co namalowane było na płótnie. Prozaiczne scenki wyjęte wprost z życia, głównie arystokratycznego niż plebejskiego, pozbawione tajemnicy, jakiegokolwiek misterium. - Jesteś utrzymanką? A może prowadzisz interesy na Nokturnie; jakie? - uniosła dłoń ku górze, by fantomowo prześledzić krzywizny rzeźby umieszczonej za czerwoną wstęgą protekcyjnej balustrady; gest ten był delikatny, zupełnie jakby tańczyła na wietrze, o którym wcześniej rozprawiały - na wietrze sekretu Dolohov, która miała opowiedzieć o sobie historię. Wren dywagowała, oferując jej własne pomysły, tylko i wyłącznie dwa, bowiem znały się zbyt krótko, by mogła wysnuć ich więcej. Coś jednak sprawiało, musiało sprawiać, że kobieta tak szykowna obracała się wśród brudu i smrodu niebezpiecznej alei. Dlaczego mieszkała akurat tam? Co trzymało ją wśród zgnilizny i stęchlizny? Pytanie pojawiło się w myślach, choć Azjatka nie zadała go jeszcze, pewna reguł ich gry. Sekret za sekret.
- To naprawdę nieistotne. Nie zawracaj sobie tym głowy - westchnęła z obojętnym uśmiechem, bo tłumaczyć co tak naprawdę wydarzyło się od czasu nokturnowskiego incydentu - tego nie zniosłyby nawet najtęższe umysły. Teoretycznie Wren winna była zostawić Austriaka samego sobie tam gdzie stał, więcej nie odezwać się do nieszanującego jej gbura, tymczasem, cóż, rzeczywistość przybrała inny kierunek. Może opowie jej o tym później. Ale jeszcze nie teraz. Wspominki Schmidta i ich specyficznej relacji wymagały większego pokładu procentowego alkoholu niż jeden kieliszek szampana wychylony przez Tatianę i szklanka zimnej wody orzeźwiającej czarownicę. - Sekret za sekret - zgodziła się więc, na powrót poważniejąc odrobinę, pomimo ogników tańczących w czarnych oczach. - Aż żałuję, że musimy bawić się w to tutaj. Nie uważasz, że otoczka wina w moim mieszkaniu byłaby odpowiedniejsza? - wymruczała po dłuższej chwili i zmarszczyła brwi w lekkiej konsternacji. - Albo otoczenie baru gwarantującego anonimowość. Te wszystkie oczy przyglądają nam się z płócien, nie przepadam za tym uczuciem - orientalne rysy wykrzywił grymas pewnego obrzydzenia - ignoranckiego, takiego, przez którego bólów serca dostałby każdy z marszandów i kuratorów wystaw.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Być może faktycznie przypominały rzeźby, postaci z obrazów czy wzniosłe kobiety zapisane słowami artystów; rzeźbione obcym dłutem, wrzucone w obcy świat, niemalże przeznaczone do podziwiania – lub oplucia, wedle upodobania i w zależności od nastawienia.
Świat był ogromny; w brudnej Anglii kurczył się do niemalże mikroskopijnych rozmiarów, zakuty w łańcuchy konwenansów, ograniczany głupiutkimi zasadami – podobno trzymały wszystko w ryzach; w oczach Dolohov pętały jak niepotrzebne więzy, wpasowując się w nieustający rynsztok płynący londyńskimi ulicami. Nawet Somerset House – pozornie wzniosłe i eleganckie – miało w sobie coś ze stłumionej świetności, kunsztu ubrudzonego fałszywą wstrzemięźliwością.
Nie potrafiła się nie uśmiechnąć; pokusa uniesienia kącika ust ku górze, ni to w kpiącej, ni faktycznie rozbawionej atrapie prawdziwego uśmiechu była silniejsza; o dziwo Tatiana pohamowała krótką salwę śmiechu, słysząc pytanie panny Chang. Mimo to, gdzieś między kolejnym bohomazem a smętnym rysuneczkiem, poczuła coś na kształt ulgi; o jedną osobę do zabawiania głupiutkimi, ładnymi słowami mniej.
Ciekawe ile dostałyby za tą złotą ramę na czarnym rynku, u starego Simona; skurwiel faktycznie lubił wszystko, co błyszczące.
Odgoniła krótką, nadgorliwą myśl - tak jak odgania się brzęczące, tłuste muchy w upalny dzień - by zaledwie na ułamek sekundy wpuścić kolejną ; doprawdy wyglądała na utrzymankę?
– Wren, mam szeroki wachlarz możliwości. Ale tak, działam głównie na Nokturnie – stwierdziła lekko, jakby rozprawiały o Pokątnej – Handluję, załatwiam co trzeba, przedmioty, usługi, możliwości... każdy czegoś potrzebuje, czyż nie? Głównie jednak to mój ojciec zajmuje się takimi... sprawami. Nazwałabym siebie samą wspólniczką. W końcu – co w rodzinie, to nie zginie. Albo jakoś tak Anglicy na to mówią – słowa błądziły jedynie po prawdzie; nieco mniej szorstkiej i brutalnej, nie tak hardej i bezlitosnej jak często wyglądała podczas rutynowych czynności na Alei Śmiertelnego Nokturnu. Po cóż jednak psuć przestrzeń w tak pięknym miejscu jakimiś makabrycznymi słówkami?
– Poza tym jestem zaręczona – dodała, z nutą rozbawienia we własnym głosie, w międzyczasie unosząc smukłą dłoń ku górze; na jednym z długich palców błysnął brylant w złotej otoczce – Cudeńko, co? – istotnie była to śliczna błyskotka; ślicznie rozkoszna, ślicznie drogocenna, ślicznie pasująca do całego zestawu drobiazgów, na które naturalnie nie było jej stać. Jakimś cudem wciąż miała je we własnym posiadaniu – istna magia.
Przekrzywiła głowę w jedną ze stron, spoglądając na pannę Chang przez moment; skoro pożycie przedmałżeńskie, czy jakiekolwiek inne prowadzili, ze Schmidtem, nie było tematem odpowiednim do rozmowy, niemalże z radością porzuciła go bez zbędnych wyrzutów.
Na ustach znów pojawił się uśmiech; zakrawający o konspiracyjność rozświetlił bladą buźkę.
– Zapraszasz mnie na wino, ciastko i ploty, Wren? Naprawdę nie spodziewałam się, że spotkania z tobą mogą przybrać taki obrót... – cichy pomruk wydostał się z gardła kobiety, gdzieś obok drobnego śmiechu. Inna otoczka faktycznie sprzyjała tego typu rozmowom; zacisze mieszkania wydawało się stokroć lepsze od wypełnionego pustymi spojrzeniami pomieszczenia – Sekret za sekret. Cóż takiego wspaniałego dajesz tym kobiecinom, że płacą ci za to aż tyle, by skłoniło cię to do bywania w miejscach takich jak to?
Świat był ogromny; w brudnej Anglii kurczył się do niemalże mikroskopijnych rozmiarów, zakuty w łańcuchy konwenansów, ograniczany głupiutkimi zasadami – podobno trzymały wszystko w ryzach; w oczach Dolohov pętały jak niepotrzebne więzy, wpasowując się w nieustający rynsztok płynący londyńskimi ulicami. Nawet Somerset House – pozornie wzniosłe i eleganckie – miało w sobie coś ze stłumionej świetności, kunsztu ubrudzonego fałszywą wstrzemięźliwością.
Nie potrafiła się nie uśmiechnąć; pokusa uniesienia kącika ust ku górze, ni to w kpiącej, ni faktycznie rozbawionej atrapie prawdziwego uśmiechu była silniejsza; o dziwo Tatiana pohamowała krótką salwę śmiechu, słysząc pytanie panny Chang. Mimo to, gdzieś między kolejnym bohomazem a smętnym rysuneczkiem, poczuła coś na kształt ulgi; o jedną osobę do zabawiania głupiutkimi, ładnymi słowami mniej.
Ciekawe ile dostałyby za tą złotą ramę na czarnym rynku, u starego Simona; skurwiel faktycznie lubił wszystko, co błyszczące.
Odgoniła krótką, nadgorliwą myśl - tak jak odgania się brzęczące, tłuste muchy w upalny dzień - by zaledwie na ułamek sekundy wpuścić kolejną ; doprawdy wyglądała na utrzymankę?
– Wren, mam szeroki wachlarz możliwości. Ale tak, działam głównie na Nokturnie – stwierdziła lekko, jakby rozprawiały o Pokątnej – Handluję, załatwiam co trzeba, przedmioty, usługi, możliwości... każdy czegoś potrzebuje, czyż nie? Głównie jednak to mój ojciec zajmuje się takimi... sprawami. Nazwałabym siebie samą wspólniczką. W końcu – co w rodzinie, to nie zginie. Albo jakoś tak Anglicy na to mówią – słowa błądziły jedynie po prawdzie; nieco mniej szorstkiej i brutalnej, nie tak hardej i bezlitosnej jak często wyglądała podczas rutynowych czynności na Alei Śmiertelnego Nokturnu. Po cóż jednak psuć przestrzeń w tak pięknym miejscu jakimiś makabrycznymi słówkami?
– Poza tym jestem zaręczona – dodała, z nutą rozbawienia we własnym głosie, w międzyczasie unosząc smukłą dłoń ku górze; na jednym z długich palców błysnął brylant w złotej otoczce – Cudeńko, co? – istotnie była to śliczna błyskotka; ślicznie rozkoszna, ślicznie drogocenna, ślicznie pasująca do całego zestawu drobiazgów, na które naturalnie nie było jej stać. Jakimś cudem wciąż miała je we własnym posiadaniu – istna magia.
Przekrzywiła głowę w jedną ze stron, spoglądając na pannę Chang przez moment; skoro pożycie przedmałżeńskie, czy jakiekolwiek inne prowadzili, ze Schmidtem, nie było tematem odpowiednim do rozmowy, niemalże z radością porzuciła go bez zbędnych wyrzutów.
Na ustach znów pojawił się uśmiech; zakrawający o konspiracyjność rozświetlił bladą buźkę.
– Zapraszasz mnie na wino, ciastko i ploty, Wren? Naprawdę nie spodziewałam się, że spotkania z tobą mogą przybrać taki obrót... – cichy pomruk wydostał się z gardła kobiety, gdzieś obok drobnego śmiechu. Inna otoczka faktycznie sprzyjała tego typu rozmowom; zacisze mieszkania wydawało się stokroć lepsze od wypełnionego pustymi spojrzeniami pomieszczenia – Sekret za sekret. Cóż takiego wspaniałego dajesz tym kobiecinom, że płacą ci za to aż tyle, by skłoniło cię to do bywania w miejscach takich jak to?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- A więc ojcowski garnuszek? - zinterpretowała z pewnym niesmakiem, choć żaden mięsień twarzy nie zadrżał, by zreprodukować jego istnienie. Zasugerowała to wyłącznie melodia głosu. Odległa, prawie niedostrzegalna, ale dla kogoś takiego jak Tatiana z pewnością dostatecznie ostra, by pozostać zarejestrowaną. - Przyznam, że spodziewałam się czegoś ambitniejszego - stwierdziła Azjatka z nagłą pogodą przepełniającą słowa; odwróciła też głowę w kierunku swej rozmówczyni, uśmiechnęła się subtelnie, zawadiacko, dokładnie w tej manierze, w jakiej konwersację prowadziły od samego jej początku. Na wyważonej granicy pomiędzy uszczypliwością a zimną obojętnością. Pod tym względem również trafił swój na swego, a dopiero teraz Wren zdała sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie mogły po prostu porozmawiać. Same, bez naburmuszonego nieopodal Schmidta, zderzone twarzą w twarz. I o ile nie była to najbardziej porywająca rozmowa jej życia, nie była również tą najgorszą - o dziwo, bo do tej pory mniemanie o pannie Dolohov miała raczej niezbyt kwieciste.
Biżuteria dumnie błyszcząca na dłoni Rosjanki zwróciła jej uwagę skuteczniej niż jakikolwiek bohomaz zdobiący ściany, tak wielka, imponująca - i droga. Musiał kosztować mały majątek. Zbliżyła się do niej, nieco zwęziła skośne oczy i przyjrzała błyskotce długo, nim spojrzeniem znów powiodła ku górze, ponawiając uśmiech. Był bledszy, mniej wyraźny, zagubiony gdzieś w kącikach ust - dłonie natomiast miała splecione na plecach, jak koneser pochylający się nad unikatowym okazem.
- Wart wyłamania palców albo poderżnięcia gardła - zgodziła się z kobietą; jej własny pierścionek zaręczynowy był nieco skromniejszy, choć i tak przewyższał oczekiwania: coś podpowiadało, że po Friedrichu winno się bardziej spodziewać naszyjnika z ludzkich zębów czy metalowej obręczy z wyrytym niemieckim napisem wątpliwej treści. Ten jednak miał gest. Okraszony taktycznie wystosowaną groźbą względem nokturnowskiego jubilera, ale to wciąż gest. - Skoro jesteś zaręczona, czemu przesiadujesz tu z tatusiem? Ukochany nie ma czasu? - spytała spokojnie. Odpowiedniejszą parą dla tak wystrojonej czarownicy byłby szarmancki jegomość oferujący jej ramię, nie stetryczały wyga brudnej dzielnicy udający, że jednorazowa wizyta w artystycznym przybytku zmyje z niego zgniliznę i toksynę przesiąkające ubranie, skórę, aż do mięśni i kości. Jakim człowiekiem był stary Dolohov? Schmidt mówił o nim mało, jeszcze mniej o łączących ich interesach, a ona nie pytała, niezainteresowana, uznając tę relację jako splot współpracowników zdolny przeżyć najwyżej do pierwszej niesnaski.
- Może i zapraszam, kto wie? Prawdziwym pytaniem jest to, czy byłabyś w stanie wyjść stąd ze mną w tym momencie, zostawić ojczulka w konsternacji - wzruszyła beznamiętnie ramionami i znów odwróciła się do niej plecami, tym razem skierowawszy kroki w stronę masywnego dzieła zajmującego niemalże pół ściany. Bogata sceneria przedstawiała pole walki i dosiadających rumaków rycerzy. - Sprawdziłabym to, gdyby nie praca. - W porównaniu do Tatiany, ona nie mogła zniknąć w oczach swej petentki, rozmyć się w powietrzu bez słowa wyjaśnienia; gdyby to zrobiła, położyłaby na szali całą dotychczasową karierę. Jeden nierozważny błąd w nieodpowiednim towarzystwie mógł ją pogrążyć - wiedziała o tym, wchodząc w tak newralgiczne, sterylne środowisko. Cóż takiego dajesz tym kobiecinom? Azjatka przechyliła głowę do boku, pozwoliła, by kaskada czarnych włosów spłynęła łagodnie na bliższe jej ramię i zamruczała cicho. Nie odpowiedziała od razu; przerwa była teatralna, budująca napięcie, choć wcale nie było to potrzebne. - Krew - odparła wreszcie miękko. W sali znajdowały się same: nikt niepożądany nie mógł dosłyszeć ich dyskusji, którą i tak przyćmiewało echo wiolonczeli dobiegające z głównej sali koncertowej. - Płynne piękno z niewinnej żyły. Młodość. Dowartościowanie. Nadzieję na to, że znów oczarują świat. Jak zwał, tak zwał - snuła harmonijnie, płynnie, bez grama ciężaru mącącego ton mowy. Rozumiała doskonale, że sama mugolska posoka była jedynie połową sukcesu: największą wartość miało odkrycie indywidualnych pragnień każdej z klientek i zapewnienie, że jej specyfik był w stanie je spełnić. Czarownica obróciła się powoli na obcasie czarnych butów, ponownie przyglądając się Tatianie spod kurtyny ciemnych rzęs. - Zainteresowana?
Biżuteria dumnie błyszcząca na dłoni Rosjanki zwróciła jej uwagę skuteczniej niż jakikolwiek bohomaz zdobiący ściany, tak wielka, imponująca - i droga. Musiał kosztować mały majątek. Zbliżyła się do niej, nieco zwęziła skośne oczy i przyjrzała błyskotce długo, nim spojrzeniem znów powiodła ku górze, ponawiając uśmiech. Był bledszy, mniej wyraźny, zagubiony gdzieś w kącikach ust - dłonie natomiast miała splecione na plecach, jak koneser pochylający się nad unikatowym okazem.
- Wart wyłamania palców albo poderżnięcia gardła - zgodziła się z kobietą; jej własny pierścionek zaręczynowy był nieco skromniejszy, choć i tak przewyższał oczekiwania: coś podpowiadało, że po Friedrichu winno się bardziej spodziewać naszyjnika z ludzkich zębów czy metalowej obręczy z wyrytym niemieckim napisem wątpliwej treści. Ten jednak miał gest. Okraszony taktycznie wystosowaną groźbą względem nokturnowskiego jubilera, ale to wciąż gest. - Skoro jesteś zaręczona, czemu przesiadujesz tu z tatusiem? Ukochany nie ma czasu? - spytała spokojnie. Odpowiedniejszą parą dla tak wystrojonej czarownicy byłby szarmancki jegomość oferujący jej ramię, nie stetryczały wyga brudnej dzielnicy udający, że jednorazowa wizyta w artystycznym przybytku zmyje z niego zgniliznę i toksynę przesiąkające ubranie, skórę, aż do mięśni i kości. Jakim człowiekiem był stary Dolohov? Schmidt mówił o nim mało, jeszcze mniej o łączących ich interesach, a ona nie pytała, niezainteresowana, uznając tę relację jako splot współpracowników zdolny przeżyć najwyżej do pierwszej niesnaski.
- Może i zapraszam, kto wie? Prawdziwym pytaniem jest to, czy byłabyś w stanie wyjść stąd ze mną w tym momencie, zostawić ojczulka w konsternacji - wzruszyła beznamiętnie ramionami i znów odwróciła się do niej plecami, tym razem skierowawszy kroki w stronę masywnego dzieła zajmującego niemalże pół ściany. Bogata sceneria przedstawiała pole walki i dosiadających rumaków rycerzy. - Sprawdziłabym to, gdyby nie praca. - W porównaniu do Tatiany, ona nie mogła zniknąć w oczach swej petentki, rozmyć się w powietrzu bez słowa wyjaśnienia; gdyby to zrobiła, położyłaby na szali całą dotychczasową karierę. Jeden nierozważny błąd w nieodpowiednim towarzystwie mógł ją pogrążyć - wiedziała o tym, wchodząc w tak newralgiczne, sterylne środowisko. Cóż takiego dajesz tym kobiecinom? Azjatka przechyliła głowę do boku, pozwoliła, by kaskada czarnych włosów spłynęła łagodnie na bliższe jej ramię i zamruczała cicho. Nie odpowiedziała od razu; przerwa była teatralna, budująca napięcie, choć wcale nie było to potrzebne. - Krew - odparła wreszcie miękko. W sali znajdowały się same: nikt niepożądany nie mógł dosłyszeć ich dyskusji, którą i tak przyćmiewało echo wiolonczeli dobiegające z głównej sali koncertowej. - Płynne piękno z niewinnej żyły. Młodość. Dowartościowanie. Nadzieję na to, że znów oczarują świat. Jak zwał, tak zwał - snuła harmonijnie, płynnie, bez grama ciężaru mącącego ton mowy. Rozumiała doskonale, że sama mugolska posoka była jedynie połową sukcesu: największą wartość miało odkrycie indywidualnych pragnień każdej z klientek i zapewnienie, że jej specyfik był w stanie je spełnić. Czarownica obróciła się powoli na obcasie czarnych butów, ponownie przyglądając się Tatianie spod kurtyny ciemnych rzęs. - Zainteresowana?
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Uśmiech, który wpełzł na pełne wargi mało efektywnie naśladował prawdziwy; Tatiana uniosła kąciki ust w kwaśnym wyrazie, gdzieś na granicy pobłażliwości a cienia drobnego zirytowania, bliska wywrócenia oczyma na próbę przytyku – bądź czymkolwiek innym były słowa Azjatki – ze strony Wren.
Anglia różniła się od Rosji; była brzydsza, dziwna, bardziej wyzwolona i równocześnie, paradoksalnie ciaśniej oplatająca ciężkimi do pojęcia konwenansami. Nawet ci, którzy dla tradycji żyli i za tradycje decydowali się nie raz ginąć, wydawali się Dolohov jakoś dziwacznie rozwiąźli, w niekonwencjonalnym tego słowa znaczeniu.
– Przykro mi, że cię rozczarowałam, Chang – tak naprawdę wcale tak nie było; nie wzięła nawet uwagi dziewczyny do serca, pozwalając jedynie kolejnym nutom niezrozumienia tutejszych zwyczajów wybrzmieć między nieco ściągniętymi brwiami.
Rodzina była świętością, słowo ojca tym najwyższym, a wygodne miejsce niebywale komfortowym punktem w nieprzyjaznej, angielskiej rzeczywistości; szorstkie, desperackie i paskudne wiązanie końca z końcem tylko w imię domniemanej niezależności było dla niej zwyczajną głupotą; rezygnowanie z wygody na rzecz niepodległej duszy i zaspokajania wyższych, kobiecych ambicji kolejnym wymysłem z feministycznych wieców.
W męskich świecie wystarczyło nauczyć się lawirować między pragnieniami, tradycjami, niepodważalnością i świętym przekonaniem o wyższości własnego istnienia; byli głupi, a głupotę można było wykorzystywać, nie uparcie ukazywać swoją rzekomą wyższość.
Uśmiechnęła się pod nosem ostatni raz, zamykając pięść i opuszczając dłoń z majaczącą migotliwie błyskotką.
To była groźba czy obietnica?
Ciche westchnienie, ciężkie, gęste, niemalże teatralne, uleciało spomiędzy warg.
– Wren, pozwól, że nie będę spowiadała się z moich sercowych problemów. Nie obraź się, ale po tym co widziałam, sądzę, że żadnych wartych uwagi rad mi nie zaserwujesz – stwierdziła, z drgającym ku górze kącikiem ust; być może nieco uszczypliwie, nader jednak szczerze i po to, by urwać ten jakże nieszczęsny, ojcowski temat. Za jakie grzechy w ogóle się do tego przyznała?
Mimo to, sama relacja, jakiej panna Chang gotowa była podjąć się u boku Schmidta, świadczyła o tym, że o relacjach damsko-męskich nie mogła mieć dużego pojęciach. A przynajmniej o tych chociażby udających zdrowe.
– Wątpię – odpowiedziała wprost, nim Azjatka nie wysnuła własnej wymówki na potencjalne uciekanie z Somerset House – Nastoletnie buntowanie się mam już za sobą, nie podniecają mnie ciche ucieczki spod wzroku rodziców, wybacz – zdecydowała, kolejny już raz decydując się na zmęczone westchnięcie. Brew drgnęła ku górze, kiedy jej towarzyszka zdecydowała się uczcić jakże podniosłą chwilę nadmierną ciszą. Na moment ciekawość Rosjanki faktycznie zmieniła się z zaintrygowanie; te zniknęło prędko, wraz z kilkukrotnym machnięciem powiekami i uniesioną brwią.
– Krew? – powtórzyła wraz za nią, pozwalając sobie na krótki frasunek – i ten nie zaszczycił bladego lica na długo; czego mogła się po niej spodziewać?
Słuchała słów, a wraz z każdym kolejnym, opuszczającym usta Chang, uspokajała drobny grymas, finalnie nie wyglądając nawet na zaskoczoną, a dziwacznie, przesadnie niestrowożona wizją, jaka wybrzmiewała w zgłoskach między dziełami sztuki.
– Bathory? – mruknęła krótko, bo chyba tak nazywała się wariatka z Rumunii, czy innych Węgier, pies to jebał.
Tatiana zacmokała cicho, na kilka krótkich chwil odwracając spojrzenie od panny Chang, małego handlarza krwią, czekającego pilnie i cierpliwie na jakąś podstarzałą kurę, która całe nadzieje tego, co jej z żywota zostało, powierzy w drobne, blade dłonie, które przyniosą jej rubiny w fiolkach.
Sprytne.
– Niekoniecznie. Nie mam problemu ze zmarszczkami, bladą skórą, czy czym tam się trapią – stwierdziła, wzruszając ramionami w nieco nonszalanckim geście – Więc co? Powinnam życzyć udanej transakcji? Czy może łowów? – skoro w grę wchodziła krew?
Kącik ust poszybował ku górze ledwo zauważalnie.
– Nie zanudź się na śmierć, Wreniu – koncertem, arystokratycznymi mimozami, graniem obcej roli; wedle interpretacji. Odwróciła się w przeciwną stronę, w kierunku drzwi, z których przyszły, i zza których wciąż – dzięki Merlinie – dobiegała muzyka; brzdękanie wciąż trwało.
– Powodzenia.
O dziwo, życzyła jej tego całkiem szczerze.
zt x2
Anglia różniła się od Rosji; była brzydsza, dziwna, bardziej wyzwolona i równocześnie, paradoksalnie ciaśniej oplatająca ciężkimi do pojęcia konwenansami. Nawet ci, którzy dla tradycji żyli i za tradycje decydowali się nie raz ginąć, wydawali się Dolohov jakoś dziwacznie rozwiąźli, w niekonwencjonalnym tego słowa znaczeniu.
– Przykro mi, że cię rozczarowałam, Chang – tak naprawdę wcale tak nie było; nie wzięła nawet uwagi dziewczyny do serca, pozwalając jedynie kolejnym nutom niezrozumienia tutejszych zwyczajów wybrzmieć między nieco ściągniętymi brwiami.
Rodzina była świętością, słowo ojca tym najwyższym, a wygodne miejsce niebywale komfortowym punktem w nieprzyjaznej, angielskiej rzeczywistości; szorstkie, desperackie i paskudne wiązanie końca z końcem tylko w imię domniemanej niezależności było dla niej zwyczajną głupotą; rezygnowanie z wygody na rzecz niepodległej duszy i zaspokajania wyższych, kobiecych ambicji kolejnym wymysłem z feministycznych wieców.
W męskich świecie wystarczyło nauczyć się lawirować między pragnieniami, tradycjami, niepodważalnością i świętym przekonaniem o wyższości własnego istnienia; byli głupi, a głupotę można było wykorzystywać, nie uparcie ukazywać swoją rzekomą wyższość.
Uśmiechnęła się pod nosem ostatni raz, zamykając pięść i opuszczając dłoń z majaczącą migotliwie błyskotką.
To była groźba czy obietnica?
Ciche westchnienie, ciężkie, gęste, niemalże teatralne, uleciało spomiędzy warg.
– Wren, pozwól, że nie będę spowiadała się z moich sercowych problemów. Nie obraź się, ale po tym co widziałam, sądzę, że żadnych wartych uwagi rad mi nie zaserwujesz – stwierdziła, z drgającym ku górze kącikiem ust; być może nieco uszczypliwie, nader jednak szczerze i po to, by urwać ten jakże nieszczęsny, ojcowski temat. Za jakie grzechy w ogóle się do tego przyznała?
Mimo to, sama relacja, jakiej panna Chang gotowa była podjąć się u boku Schmidta, świadczyła o tym, że o relacjach damsko-męskich nie mogła mieć dużego pojęciach. A przynajmniej o tych chociażby udających zdrowe.
– Wątpię – odpowiedziała wprost, nim Azjatka nie wysnuła własnej wymówki na potencjalne uciekanie z Somerset House – Nastoletnie buntowanie się mam już za sobą, nie podniecają mnie ciche ucieczki spod wzroku rodziców, wybacz – zdecydowała, kolejny już raz decydując się na zmęczone westchnięcie. Brew drgnęła ku górze, kiedy jej towarzyszka zdecydowała się uczcić jakże podniosłą chwilę nadmierną ciszą. Na moment ciekawość Rosjanki faktycznie zmieniła się z zaintrygowanie; te zniknęło prędko, wraz z kilkukrotnym machnięciem powiekami i uniesioną brwią.
– Krew? – powtórzyła wraz za nią, pozwalając sobie na krótki frasunek – i ten nie zaszczycił bladego lica na długo; czego mogła się po niej spodziewać?
Słuchała słów, a wraz z każdym kolejnym, opuszczającym usta Chang, uspokajała drobny grymas, finalnie nie wyglądając nawet na zaskoczoną, a dziwacznie, przesadnie niestrowożona wizją, jaka wybrzmiewała w zgłoskach między dziełami sztuki.
– Bathory? – mruknęła krótko, bo chyba tak nazywała się wariatka z Rumunii, czy innych Węgier, pies to jebał.
Tatiana zacmokała cicho, na kilka krótkich chwil odwracając spojrzenie od panny Chang, małego handlarza krwią, czekającego pilnie i cierpliwie na jakąś podstarzałą kurę, która całe nadzieje tego, co jej z żywota zostało, powierzy w drobne, blade dłonie, które przyniosą jej rubiny w fiolkach.
Sprytne.
– Niekoniecznie. Nie mam problemu ze zmarszczkami, bladą skórą, czy czym tam się trapią – stwierdziła, wzruszając ramionami w nieco nonszalanckim geście – Więc co? Powinnam życzyć udanej transakcji? Czy może łowów? – skoro w grę wchodziła krew?
Kącik ust poszybował ku górze ledwo zauważalnie.
– Nie zanudź się na śmierć, Wreniu – koncertem, arystokratycznymi mimozami, graniem obcej roli; wedle interpretacji. Odwróciła się w przeciwną stronę, w kierunku drzwi, z których przyszły, i zza których wciąż – dzięki Merlinie – dobiegała muzyka; brzdękanie wciąż trwało.
– Powodzenia.
O dziwo, życzyła jej tego całkiem szczerze.
zt x2
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na placu pod Somerset House list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na placu pod Somerset House list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Sophia Carter – aurorka, zmarła w trakcie działań wojennych.
- Kobieta w Różu – anonimowa kobieta, jej ciało nosiło na sobie ślady czarnomagicznych tortur. Zniekształcone rysy twarzy nie pozwalają na identyfikację. Została znaleziona na brzegu Tamizy.
- Roth i Meggy Davies – pięcioletnie bliźnięta, zamordowane z zimną krwią na oczach ich własnych rodziców. Ich matka pozostaje zaginiona w akcji.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
| 13 listopada '57 |
Pierwsze dni w Londynie nie były proste. Próbowaliśmy z bratem znaleźć choćby jedno miejsce, w którym ktoś potrafił mówić po rosyjsku coś więcej niż tylko życzyć zdrowia przy kolejnym toaście. Nie były to zbyt częste widoki, a jednak zdarzało się, że moje próby dowiedzenia się czegokolwiek kończyły się na bardzo szybkich i emocjonalnych wiązankach, które nie były w żaden sposób zrozumiałe. Dopiero po dłuższym skupieniu mogłem wyłapać poszczególne słowa, które znałem z podstaw językowych, mimo to słyszalny był nie tylko akcent, ale również odraza do mówienia w sposób jakby miało się makaron w buzi. Kiszki z pewnością zagrałyby mi marsz, gdyby nie śniadanie, na które składały się z kilku szprotek, jasnego chleba pszennego, cebuli, bułki tartej i rzodkiewki. Nie było nas stać na bogactwa, a jednak potrafiliśmy sobie poradzić, jakoś trzeba było. Chcąc poznać miasto, w którym staraliśmy się zaaklimatyzować choćby do czasu uspokojenia w ukochanym, rodzimym kraju, starałem się wędrować po dotychczas nieznanych miejscach. Przechodząc obok mostu, do którego odnosili się jako Waterloo Bridge, zauważyłem przepiękny, potężny budynek, którego nie sposób było przegapić. Gmach już z daleka zawiewał jakimś surowym stylem przypominającym cmentarne rzeźby z dawnych lat, byłem zauroczony niemal od razu. Nie znałem się zbyt dobrze na architekturze, jednak lubiłem patrzeć na to, co proste i mocne, potęga zawsze robiła wrażenie, szczególnie ta naturalna.
Zbliżając się do dziedzińca, mijałem wiele postaci, większość z nich wyglądem przypominała zamożne towarzystwo, w którym miałem zamiar się obracać. Na chwilę obecną byłem bardziej schludnym sługą, grzecznym młodzieńcem, którego ubrania nie były szyte na miarę, a jedynie kupione odpowiednio do chudej, wysokiej postury, dzięki której byłem w stanie zauważyć tuż nad całym tłumem jasnowłosą damę z dość niefrasobliwym, nieznajomym mi, czerwonymi krostami układającymi się w napis. Ktoś ją przeklął? W oczach momentalnie zaświeciła mi się fascynacja tym nietypowym zjawiskiem. Może było w tym coś więcej niż głupi wybryk? Słowa tak brzydkie, jak to znałem jedynie z mowy nie pisowni, dość często przewijało się w rynsztokowym bełkocie, który zdarzyło mi się niejednokrotnie usłyszeć na wieczornym spacerze przy przypadkowych spotkaniach leżących już pijaków. Wszedłem na dziedziniec, próbując zrównać się z właścicielką długich, jasnych włosów. Starałem się utrzymać przyzwoity dystans, dzięki któremu zdołałaby złapać moją postać kątem oka.
- Madam - mocny rosyjski akcent przedarł się przez zwrot grzecznościowy, który oprawiony był w pełen szacunku ukłon głowy. - Pani głowa... - uniosłem dłoń, pocierając się po czole, próbując w ten sposób pokazać gestem, co miałem na myśli, ponieważ zasób słów wciąż nie porażał bogactwem i różnorodnością.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Kostya Kalashnikov dnia 20.07.21 18:49, w całości zmieniany 1 raz
Trzynaście tygodni to za mało, aby pozbyć się Zakonu Feniksa raz na zawsze, ale Rycerzom Walpurgii udało się osiągnąć jeden z najważniejszych celów. Przejęli niemal całkowitą kontrole nad Londynem. Na wiosnę, jeszcze przed nadejściem kwietnia, wypędzili z miasta mugoli, niemagicznych i wielu zdrajców krwi. To jednak nie przyniosło mieszkańcom spokoju. Przez długie, następne tygodnie Londyn wciąż był celem ataków i partyzantki Zakonu Feniksa, który nie odpuszczał i nie dawał sobie spokoju. Krew rozlewała się po ulicach. Zarówno przelewana przez Rycerzy Walpurgii, jak i rebeliantów. To jednak ci drudzy byli skazani na porażkę. Bez wsparcia, bez pieniędzy, bez odpowiedniego zaopatrzenia. Rycerze Walpurgii, wspierani przez Ministerstwo Magii i najmożniejsze rodziny, stopniowo wypierali tę partyzantkę z Londynu i teraz Sigrun mogła z zadowoleniem stwierdzić, że odnieśli niemały sukces. W mieście było już zdecydowanie spokojniej. Zakon Feniksa nie miał tu czego szukać, choć i tak próbował. Musiała jednak powiedzieć, że nie dziwiło jej to szczególnie. Byli uparci i wytrzymali jak karaluchy.
Trzynastego listopada Rookwood była w mieście. Doniesiono jej o szczurach, które próbowały w Londynie węszyć. Sprawdzać patrole magicznej policji, ich trasy, godziny służby. Schwytano ich i przetrzymywano nieopodal Somerset House, ku któremu zmierzała energicznym krokiem. Londyn wydawał się taki opustoszały, gdy opuściło go niemal dziewięćdziesiąt procent mieszkańców - wcale to jednak blondynce nie przeszkadzało. Nigdy nie lubiła tłumów. Zawsze działały jej na nerwy i czuła się obrzydzona myślą, że w tej samej przestrzeni przebywa tak wielu mugoli. Wyobrażała sobie, że swoim szlamem zatruwają powietrze, którym i ona musi oddychać.
Tego dnia jednak została zatruta czymś innym, niż współdzielona mieszanka azotu, tlenu i innych pierwiastków. Nie wiedziała kiedy, jak i dlaczego, lecz trzynasty dzień miesiąca po raz kolejny okazał się dla Sigrun dniem złośliwego dowcipu. Może czegoś dotknęła, a może nie zauważyła kiedy ktoś rzucił na nią czar? Na pewno było to już w Londynie. Kiedy przeglądała się w lustrze, w domu, twarz miała bladą i czystą - na pewno nie było na niej żadnych krost. Malowała się przecież, użyła pudru, aby zamaskować szarość cery i węgielka, by podkreślić oczy. Tymczasem, kiedy przemierzała dziedziniec Somerset House, który już niebawem miał zmienić się w wielkie lodowisko, na jej twarzy niemal świeciły czerwone krosty układające się w wulgarne słowa. Mijani czarodzieje i czarownice zerkali na nią dziwnie, nie rozumiała dlaczego, odpowiadała na to niechętnym spojrzeniem, a że sama jej mina potrafiła człowieka odstraszyć, to nikt się do niej nie odzywał.
Poza jedną osobą.
Zatrzymała się aż, kiedy zaczepił ją wychudzony niemal, obcy młodzieniec, mówiący łamaną angielszczyzną. Skrzywiła usta, śpieszyło jej się.
- O co chodzi? Co z moją głową? Mówisz po angielsku? - odpowiedziała szorstko, skupiając na obcym chłopaczku spojrzenie brązowych oczu.
Trzynastego listopada Rookwood była w mieście. Doniesiono jej o szczurach, które próbowały w Londynie węszyć. Sprawdzać patrole magicznej policji, ich trasy, godziny służby. Schwytano ich i przetrzymywano nieopodal Somerset House, ku któremu zmierzała energicznym krokiem. Londyn wydawał się taki opustoszały, gdy opuściło go niemal dziewięćdziesiąt procent mieszkańców - wcale to jednak blondynce nie przeszkadzało. Nigdy nie lubiła tłumów. Zawsze działały jej na nerwy i czuła się obrzydzona myślą, że w tej samej przestrzeni przebywa tak wielu mugoli. Wyobrażała sobie, że swoim szlamem zatruwają powietrze, którym i ona musi oddychać.
Tego dnia jednak została zatruta czymś innym, niż współdzielona mieszanka azotu, tlenu i innych pierwiastków. Nie wiedziała kiedy, jak i dlaczego, lecz trzynasty dzień miesiąca po raz kolejny okazał się dla Sigrun dniem złośliwego dowcipu. Może czegoś dotknęła, a może nie zauważyła kiedy ktoś rzucił na nią czar? Na pewno było to już w Londynie. Kiedy przeglądała się w lustrze, w domu, twarz miała bladą i czystą - na pewno nie było na niej żadnych krost. Malowała się przecież, użyła pudru, aby zamaskować szarość cery i węgielka, by podkreślić oczy. Tymczasem, kiedy przemierzała dziedziniec Somerset House, który już niebawem miał zmienić się w wielkie lodowisko, na jej twarzy niemal świeciły czerwone krosty układające się w wulgarne słowa. Mijani czarodzieje i czarownice zerkali na nią dziwnie, nie rozumiała dlaczego, odpowiadała na to niechętnym spojrzeniem, a że sama jej mina potrafiła człowieka odstraszyć, to nikt się do niej nie odzywał.
Poza jedną osobą.
Zatrzymała się aż, kiedy zaczepił ją wychudzony niemal, obcy młodzieniec, mówiący łamaną angielszczyzną. Skrzywiła usta, śpieszyło jej się.
- O co chodzi? Co z moją głową? Mówisz po angielsku? - odpowiedziała szorstko, skupiając na obcym chłopaczku spojrzenie brązowych oczu.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pomimo dzielącego nas dystansu poczułem swąd opium, było to drugie, co najbardziej wyróżniło ją z tłumu, bo oczywiście krosty tworzące na jej twarzy przeróżne wzory stały na piedestale. Ciężko nie zwracało się uwagi na tak krzykliwe znaki, jednakże nigdy nie pozwalałem sobie na omijanie reszty cech, które miały znaczenie, to dzięki nim wiedziałem z kim mam do czynienia. Po jej głęboko osadzonych, brązowych oczach wiedziałem, że muszę być szybki i precyzyjny. Nie wyglądała na taką, która spędziłaby choćby chwilę czasu na czymś spoza jej harmonogramu, szorstki ton głosu jedynie potwierdzał moje spostrzeżenia, ponaglając wręcz do odpowiedzi. Należało jej się trochę więcej wyjaśnień, tylko jak mogłem wypowiedzieć coś, o czym jeszcze nie zdążyłem się nauczyć?
W trakcie, kiedy mówiła, zdążyłem zauważyć przerwę pomiędzy jej zębami, ciekawe.
- Не особенно хорошо. - wytłumaczyłem po rosyjsku, już zauważając swój błąd. - Proszę... przepraszyć, pani czoło... czerwone. - zacząłem punktować nad własnymi brwiami kropki, jakby moje palce mogły również oznaczyć te wyrazy, które pojawiały się nad pszenicznymi brwiami. Nie zamierzałem się ośmieszać, a jednak wydawało mi się to wyjątkowo korzystne, aby zauważyć u damy ten psikus, którym ktoś musiał ją obdarować. - Napis brzydki. - sprecyzowałem dość płynnie, starając się zachować poważną minę i profesjonalizm, jak ten, którym musiałem się odznaczać przy rozmowie z Szanownym Lordem Xavierem na temat pracy. Nie czułem adrenaliny, choć dobrze wiedziałem, że dama mogłaby oskarżyć mnie o wiele pośród innych przechodni, choć oni i tak spoglądali w jej kierunku z dziwnym wyrazem twarzy. Powinna wiedzieć, że miałem na myśli jedynie dobrze, może nawet aż za dobrze. Nie bawiła mnie ta sytuacja, widziałem w niej możliwość pokazania się z dobrej strony, bo przecież nikt inny chyba nie miał śmiałości... pytanie tylko, dlaczego ktoś mógłby się na to skusić? Czy faktycznie była z niej taka Сука jak głosił jej napis tylko w języku angielskim? Znałem to wyrażenie, przecież idioci w pubach uwielbiają uczyć przekleństw, a te pozostają w pamięci pomimo chęci wyplewienia ich. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tego zafascynowania i uciechy z obcokrajowców, którzy zamiast podstaw uczą się obrażania drugiego człowieka. Może właśnie to było w naszej zwodniczej naturze albo każdy czerpał z tego własną korzyść, bo przecież zawsze jakaś musiała się pojawić. Nawet w tym miejscu ja starałem się ugrać swoje, przedstawiając się w potulnej roli grzecznego baranka, która wychodziła mi bardzo płynnie. Przecież byłem dżentelmenem, nawet jeśli nie byłem z urodzenia, pewne cechy można było zwyczajnie nabyć. Nigdy nie oponowałem przed nauką.
W trakcie, kiedy mówiła, zdążyłem zauważyć przerwę pomiędzy jej zębami, ciekawe.
- Не особенно хорошо. - wytłumaczyłem po rosyjsku, już zauważając swój błąd. - Proszę... przepraszyć, pani czoło... czerwone. - zacząłem punktować nad własnymi brwiami kropki, jakby moje palce mogły również oznaczyć te wyrazy, które pojawiały się nad pszenicznymi brwiami. Nie zamierzałem się ośmieszać, a jednak wydawało mi się to wyjątkowo korzystne, aby zauważyć u damy ten psikus, którym ktoś musiał ją obdarować. - Napis brzydki. - sprecyzowałem dość płynnie, starając się zachować poważną minę i profesjonalizm, jak ten, którym musiałem się odznaczać przy rozmowie z Szanownym Lordem Xavierem na temat pracy. Nie czułem adrenaliny, choć dobrze wiedziałem, że dama mogłaby oskarżyć mnie o wiele pośród innych przechodni, choć oni i tak spoglądali w jej kierunku z dziwnym wyrazem twarzy. Powinna wiedzieć, że miałem na myśli jedynie dobrze, może nawet aż za dobrze. Nie bawiła mnie ta sytuacja, widziałem w niej możliwość pokazania się z dobrej strony, bo przecież nikt inny chyba nie miał śmiałości... pytanie tylko, dlaczego ktoś mógłby się na to skusić? Czy faktycznie była z niej taka Сука jak głosił jej napis tylko w języku angielskim? Znałem to wyrażenie, przecież idioci w pubach uwielbiają uczyć przekleństw, a te pozostają w pamięci pomimo chęci wyplewienia ich. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tego zafascynowania i uciechy z obcokrajowców, którzy zamiast podstaw uczą się obrażania drugiego człowieka. Może właśnie to było w naszej zwodniczej naturze albo każdy czerpał z tego własną korzyść, bo przecież zawsze jakaś musiała się pojawić. Nawet w tym miejscu ja starałem się ugrać swoje, przedstawiając się w potulnej roli grzecznego baranka, która wychodziła mi bardzo płynnie. Przecież byłem dżentelmenem, nawet jeśli nie byłem z urodzenia, pewne cechy można było zwyczajnie nabyć. Nigdy nie oponowałem przed nauką.
- Co ty tam mruczysz pod nosem? - odparowała Sigrun od razu, kiedy chłopak zwrócił się do niej w języku rosyjskim. Na początku go nie rozpoznała. Brzmiał wschodnio, lecz języków wschodnich było przecież tyle... Potrafiła odróżnić (ledwie) rumuński od innych, bo spędziła w Rumunii półtorej roku, kiedy jeszcze pracowała jako Brygadzistka z ramienia Ministerstwa Magii (choć nigdy nie opanowała więcej niż kilku słów, nie miała ani talentu do języków, ani ochoty się ich uczyć w ogóle). Chłopak nie brzmiał jednak na Rumuna. Dopiero po chwili Sigrun uświadomiła sobie, że gdzieś już słyszała podobne słowa - i to nie raz. Przypomniała sobie o Valeriju Dolohov. Genialnym alchemiku rosyjskiego pochodzenia, który służył Czarnemu Panu. Wiele miesięcy wcześniej wyjechał na Syberię w poszukiwaniu rozwiązań swoich badań i wciąż nie wrócił - wielka szkoda. Jego wsparcie było nieocenione. Wciąż odczuwali jego brak, choć Cassandra starała się jak mogła warząc dla nich eliksiry. Specjalizowała się jednak w magii leczniczej - jako uzdrowicielka była niezawodna. - Nie jesteś z Anglii, co? - spytała, unosząc lekko brew; przyglądała się wciąż młodzieńcowi badawczo, zastanawiając się nad tym, dlaczego właściwie ją zaczepił.
Nie lubiła, kiedy marnowano jej czas. Szczególnie, że ostatnimi czasy miała go naprawdę niewiele. Obowiązki jakie wiedźma wzięła na swoje barki pochłaniały ją bez reszty. Nie poznawała wręcz siebie. Niegdyś większość wolnego czasu spędzała hedonistycznie korzystając z życia - pijąc, biorąc używki, sypiając z przygodnie poznanymi mężczyznami, cudzołożąc i niszcząc swoją reputację. Teraz brakowało jej chwili, aby porządnie się upić. Macnair musiał być nią zawiedziony.
Śpieszyło jej się, lecz słowa i gesty młodego mężczyzny powstrzymały ją, aby po prostu odejść tak po prostu. Wyraźnie sugerował, że ma coś... na czole? Nawet zdołał to wydukać po angielsku, choć wschodni akcent miał na tyle silny, że ledwie go rozumiała. Valerij mówił zdecydowanie lepiej po angielsku. Ten tutaj brzmiał jakby dopiero uczył się tego języka.
- Co ty pieprzysz... - mruknęła podirytowana, po czym sięgnęła do kieszeni, aby wyciągnąć z niej różdżkę. Nie wycelowała nią jednak w chłopaka, jeszcze nie dał jej ku temu powodu; machnęła nią krótko w powietrzu, wyczarowując niewielkie zwierciadełko, do którego zbliżyła twarz. Nic jednak na niej nie dostrzegła. Wyglądała tak jak zawsze. Wciąż pozostawała nieświadoma tego, że tak naprawdę jej lico zdobiły czerwone krosty układające się w obelżywe słowa - tyle, że w lustrze niewidoczne.
- Chcesz pieniędzy? Jedzenia? - spytała opryskliwie. Nigdzie teraz nie brakowało żebraków. - Nic ci nie dam i nic nie chcę kupić - uprzedziła go z góry. Może miał zamiar wcisnąć jej jakieś badziewie, by zarobić parę groszy.
Nie lubiła, kiedy marnowano jej czas. Szczególnie, że ostatnimi czasy miała go naprawdę niewiele. Obowiązki jakie wiedźma wzięła na swoje barki pochłaniały ją bez reszty. Nie poznawała wręcz siebie. Niegdyś większość wolnego czasu spędzała hedonistycznie korzystając z życia - pijąc, biorąc używki, sypiając z przygodnie poznanymi mężczyznami, cudzołożąc i niszcząc swoją reputację. Teraz brakowało jej chwili, aby porządnie się upić. Macnair musiał być nią zawiedziony.
Śpieszyło jej się, lecz słowa i gesty młodego mężczyzny powstrzymały ją, aby po prostu odejść tak po prostu. Wyraźnie sugerował, że ma coś... na czole? Nawet zdołał to wydukać po angielsku, choć wschodni akcent miał na tyle silny, że ledwie go rozumiała. Valerij mówił zdecydowanie lepiej po angielsku. Ten tutaj brzmiał jakby dopiero uczył się tego języka.
- Co ty pieprzysz... - mruknęła podirytowana, po czym sięgnęła do kieszeni, aby wyciągnąć z niej różdżkę. Nie wycelowała nią jednak w chłopaka, jeszcze nie dał jej ku temu powodu; machnęła nią krótko w powietrzu, wyczarowując niewielkie zwierciadełko, do którego zbliżyła twarz. Nic jednak na niej nie dostrzegła. Wyglądała tak jak zawsze. Wciąż pozostawała nieświadoma tego, że tak naprawdę jej lico zdobiły czerwone krosty układające się w obelżywe słowa - tyle, że w lustrze niewidoczne.
- Chcesz pieniędzy? Jedzenia? - spytała opryskliwie. Nigdzie teraz nie brakowało żebraków. - Nic ci nie dam i nic nie chcę kupić - uprzedziła go z góry. Może miał zamiar wcisnąć jej jakieś badziewie, by zarobić parę groszy.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chłodna postawa i zdecydowane spojrzenie z góry sprawiało, że miałem się na baczności, głównie dlatego, że patrzyła jak kobieta u władzy, choć to ja górowałem nad jej wzrostem. Nie skuliłem się, nie dałem po sobie poznać, że jakoś rusza mnie jej ton, bo nie ruszało, byłem po prostu uprzejmy i starałem się wskazać na coś niepasującego w całym jej wizerunku. To czy mi uwierzyłam, było tylko i wyłącznie jej wolą, która była dobrowolna, bo przecież w żaden sposób nie zamierzałem mocno naciskać, jeśli chciała być pośmiechem dla tłumów - proszę bardzo.
- Mówię, że pani czoło madam, są tu dziwne kropki. - miałem już trochę doświadczenia w angielskim i nawet jeśli dziwnie wybrzmiewały wszystkie te zgłoski w moich ustach, to dobrze wiedziałem, w jaki sposób należało ułożyć konkretne zdania. Wystarczyła mi chwila namysłu i zapewnienia samego siebie, że właśnie w ten sposób to szło, może też wyłapanie z tłumu tej duszy, która miała dość szczęścia, by móc ze mną porozmawiać. Obserwowałem reakcje rozmówczyni, nie wydawała tak zadowolona, jak wyobrażałem to sobie w mojej głowie. Przeklęci Londyńczycy, w Lenningradzie już dziękowałaby mi za zwrócenie uwagi, a tutaj? Otrzymałem jedynie bezczelne pytanie, które było oczywistością, a jednak z odpowiednią domieszką kurtuazji skinąłem głową na potwierdzenie tych słów. - Nie, nie z Anglii. - przytaknąłem na domiar wszystkiego, w razie, gdyby nie zdążyła zauważyć moich gestów. Niektórzy w pośpiechu nie zwracają uwagi na kurtuazję, ja z kolei przykładałem do tego należytą uwagę i wagę. Kobieta ewidentnie miała duży kontakt z postaciami o wysokim pochodzeniu, bo jak inaczej tłumaczyć jej nieco haniebne zachowanie? Często spotykałem się z damami, które więcej miały czystości we krwi niż oleju w głowie, ale to nie oznaczało, że należy z nimi zadzierać. Nigdy.
Nie spodziewałem się, że będzie ze mną rozmawiać miliony nocy i dni, choć faktycznie wyróżniała się swoimi jasnymi włosami i dziurą pomiędzy zębami, to wolałem zejść z drogi dla własnego dobra. Musiałem się wziąć w garść ze słowami, jednak powstrzymując się od dalszych komentarzy, gotów byłem na porządne skinienie głowy w uczynnym geście, bo przecież wyczarowała zwierciadełko. Niestety ani przez chwilę nie spodziewałem się, że efekt widoczny dla wszystkich osób patrzących na damę nie był widoczny dla niej samej!
Zaskoczony rozszerzyłem powieki, kiedy zaczęła mnie dopytywać, czego chcę, a przecież próbowałem jedynie potulnie zwrócić jej uwagę, że nosiła się z własnym czołem dość nieprzychylnie dla reszty. Znałem niektóre pojawiające się słowa, część nawet kojarzyłem z pisma, bo w tym również stawałem się coraz lepszy.
- Nic nie chcę madam. - odpowiedziałem spokojnie, nawet nie próbując unieść się z powodu pomyłki. Mylili się jedynie słabi. Nie ja. Zmarszczyłem czoło, próbując przeczytać słowo, które pojawiło się jako nowe, dotychczas trochę mi nieznane. - Co to jest sper... sperda... sperdaloj? - zapytałem oniemiały wypowiedzianymi literami, które połączyły się w nieznajome mi dotychczas słowo. Dopiero po chwili wszystko jakby wskoczyło na swoje miejsce. Słyszałem coś podobnego. - Spierdalaj? - to było to? Dlaczego z krost układały się tak niepochlebne słowa? - Madam na czole. - zwróciłem uwagę, wracając do głównej konkluzji. Przechodnie przechodzący od mojej strony z pewnością musieli dać jej do myślenia, przecież patrzyli na nią w oburzeniu! Byłaby głupia, próbując mnie dalej nie słuchać.
- Mówię, że pani czoło madam, są tu dziwne kropki. - miałem już trochę doświadczenia w angielskim i nawet jeśli dziwnie wybrzmiewały wszystkie te zgłoski w moich ustach, to dobrze wiedziałem, w jaki sposób należało ułożyć konkretne zdania. Wystarczyła mi chwila namysłu i zapewnienia samego siebie, że właśnie w ten sposób to szło, może też wyłapanie z tłumu tej duszy, która miała dość szczęścia, by móc ze mną porozmawiać. Obserwowałem reakcje rozmówczyni, nie wydawała tak zadowolona, jak wyobrażałem to sobie w mojej głowie. Przeklęci Londyńczycy, w Lenningradzie już dziękowałaby mi za zwrócenie uwagi, a tutaj? Otrzymałem jedynie bezczelne pytanie, które było oczywistością, a jednak z odpowiednią domieszką kurtuazji skinąłem głową na potwierdzenie tych słów. - Nie, nie z Anglii. - przytaknąłem na domiar wszystkiego, w razie, gdyby nie zdążyła zauważyć moich gestów. Niektórzy w pośpiechu nie zwracają uwagi na kurtuazję, ja z kolei przykładałem do tego należytą uwagę i wagę. Kobieta ewidentnie miała duży kontakt z postaciami o wysokim pochodzeniu, bo jak inaczej tłumaczyć jej nieco haniebne zachowanie? Często spotykałem się z damami, które więcej miały czystości we krwi niż oleju w głowie, ale to nie oznaczało, że należy z nimi zadzierać. Nigdy.
Nie spodziewałem się, że będzie ze mną rozmawiać miliony nocy i dni, choć faktycznie wyróżniała się swoimi jasnymi włosami i dziurą pomiędzy zębami, to wolałem zejść z drogi dla własnego dobra. Musiałem się wziąć w garść ze słowami, jednak powstrzymując się od dalszych komentarzy, gotów byłem na porządne skinienie głowy w uczynnym geście, bo przecież wyczarowała zwierciadełko. Niestety ani przez chwilę nie spodziewałem się, że efekt widoczny dla wszystkich osób patrzących na damę nie był widoczny dla niej samej!
Zaskoczony rozszerzyłem powieki, kiedy zaczęła mnie dopytywać, czego chcę, a przecież próbowałem jedynie potulnie zwrócić jej uwagę, że nosiła się z własnym czołem dość nieprzychylnie dla reszty. Znałem niektóre pojawiające się słowa, część nawet kojarzyłem z pisma, bo w tym również stawałem się coraz lepszy.
- Nic nie chcę madam. - odpowiedziałem spokojnie, nawet nie próbując unieść się z powodu pomyłki. Mylili się jedynie słabi. Nie ja. Zmarszczyłem czoło, próbując przeczytać słowo, które pojawiło się jako nowe, dotychczas trochę mi nieznane. - Co to jest sper... sperda... sperdaloj? - zapytałem oniemiały wypowiedzianymi literami, które połączyły się w nieznajome mi dotychczas słowo. Dopiero po chwili wszystko jakby wskoczyło na swoje miejsce. Słyszałem coś podobnego. - Spierdalaj? - to było to? Dlaczego z krost układały się tak niepochlebne słowa? - Madam na czole. - zwróciłem uwagę, wracając do głównej konkluzji. Przechodnie przechodzący od mojej strony z pewnością musieli dać jej do myślenia, przecież patrzyli na nią w oburzeniu! Byłaby głupia, próbując mnie dalej nie słuchać.
Nieznajomy był od niej wyższy, to fakt, chyba z dobre dziesięć centymetrów, co wyróżniało go z tłumu, bo i sama Sigrun mierzyła sobie bardzo dużo jak na kobietę. Raczej nie zadzierała głowy do góry, by spojrzeć w oczy mężczyznom, ale nawet gdy musiała to zrobić, tak jak teraz trochę, to czyniła to z pewnością siebie tańczącą na granicy arogancji. Zdążyła pogodzić się z tym, że fizycznie zazwyczaj będzie słabsza - choć nie stroniła od aktywności fizycznej, miała zdrowe i silne ciało, musiała jako łowczyni wilkołaków - ale to była jedynie fizyczność. Liczyła się zaś moc magiczna, czyż nie? Tej zaś Sigrun nie brakowało. Wprost przeciwnie. Czuła, ze zdobyła jej tyle, że zdołała sięgnąć po taką moc i potęgę, dzięki czarnej magii opanowanej przy pomocy Czarnego Pana - że wraz z nią zdobyła władzę. Na większość patrzyła z góry. Tak jak teraz na nieznajomego Rosjanina, którego nie można chyba było nawet nazwać jeszcze mężczyzną.
- Jakie znowu kropki. Nie widzę żadnych kropek - żachnęła się podirytowana Sigrun. Wyczarowała zwierciadełko, w którym mogła się przejrzeć. Skóra twarzy o niebanalnych rysach była blada i gładka jak zwykle. Nie rozumiała więc co chłopak ma na myśli. Potwierdził za to, że nie jest z Anglii - tak jak się spodziewała. - Po coś tu przyjechał? - łypnęła na niego podejrzliwie.
Nie ufała obcym. Szczególnie takim spoza kraju. W Wielkiej Brytanii panował teraz nieład, chaos i wojna. Nie były to warunki zachęcające do imigracji tutaj. Musiał mieć jakieś powody, aby przybyć do kraju ogarniętego wojną - co więcej, do samego oka cyklonu, do Londynu. Nie spodziewała się, że jej odpowie, nie znał jej przecie, ale i tak patrzyła na niego wyczekująco - zdążyła przywyknąć do tego, że ludzie spełniali jej polecenia.
- To masz szczęście, bo nic ci nie dam - zastrzegła od razu, zmrużywszy przy tym oczy, jakby zirytowana. W Londynie nie brakowało teraz żebraków. Właściwie to chyba nigdzie już ich nie brakowało. Problemy z dostaniem żywności i innych podstawowych produktów odczuwała nawet ona, co dopiero inni. Sigrun nie znała jednak uczucia jak współczucie, więc naprawdę nie dbała o to, że żebrak zginąć i zamarznąć jeszcze tej nocy - z głodu i zimna.
- Coś ty powiedział?
Czy on powiedział do niej: spierdalaj, czy tylko się przesłyszała? Zacisnęła usta w wąską kreskę, lecz nabrała podejrzeń. Pytał co to znaczy, wskazywał na czoło, cały czas o nim wspominał. Przechodzący obok ludzie posyłali im ukradkowe spojrzenia. W końcu Sigrun uniosła dłoni do własnej twarzy i dotknęła skóry czoła opuszkami palców - rzeczywiście wyczuła pod nimi dziwne wypukłości. Im dłużej błądziła palcami po skórze, tym większej nabierała pewności, że ma coś napisane na twarzy - i to chyba faktycznie było spierdalaj.
- To twoja sprawka? - spytała gniewnie.
Gówniarz rzucił na nią złośliwy urok?
- Jakie znowu kropki. Nie widzę żadnych kropek - żachnęła się podirytowana Sigrun. Wyczarowała zwierciadełko, w którym mogła się przejrzeć. Skóra twarzy o niebanalnych rysach była blada i gładka jak zwykle. Nie rozumiała więc co chłopak ma na myśli. Potwierdził za to, że nie jest z Anglii - tak jak się spodziewała. - Po coś tu przyjechał? - łypnęła na niego podejrzliwie.
Nie ufała obcym. Szczególnie takim spoza kraju. W Wielkiej Brytanii panował teraz nieład, chaos i wojna. Nie były to warunki zachęcające do imigracji tutaj. Musiał mieć jakieś powody, aby przybyć do kraju ogarniętego wojną - co więcej, do samego oka cyklonu, do Londynu. Nie spodziewała się, że jej odpowie, nie znał jej przecie, ale i tak patrzyła na niego wyczekująco - zdążyła przywyknąć do tego, że ludzie spełniali jej polecenia.
- To masz szczęście, bo nic ci nie dam - zastrzegła od razu, zmrużywszy przy tym oczy, jakby zirytowana. W Londynie nie brakowało teraz żebraków. Właściwie to chyba nigdzie już ich nie brakowało. Problemy z dostaniem żywności i innych podstawowych produktów odczuwała nawet ona, co dopiero inni. Sigrun nie znała jednak uczucia jak współczucie, więc naprawdę nie dbała o to, że żebrak zginąć i zamarznąć jeszcze tej nocy - z głodu i zimna.
- Coś ty powiedział?
Czy on powiedział do niej: spierdalaj, czy tylko się przesłyszała? Zacisnęła usta w wąską kreskę, lecz nabrała podejrzeń. Pytał co to znaczy, wskazywał na czoło, cały czas o nim wspominał. Przechodzący obok ludzie posyłali im ukradkowe spojrzenia. W końcu Sigrun uniosła dłoni do własnej twarzy i dotknęła skóry czoła opuszkami palców - rzeczywiście wyczuła pod nimi dziwne wypukłości. Im dłużej błądziła palcami po skórze, tym większej nabierała pewności, że ma coś napisane na twarzy - i to chyba faktycznie było spierdalaj.
- To twoja sprawka? - spytała gniewnie.
Gówniarz rzucił na nią złośliwy urok?
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zaczepianie nieznajomych dam nie było czynnością, którą szczytowałem się podczas Londyńskich wędrówek. Można nawet powiedzieć, że tego nie robiłem nigdy, oprócz tych wyjątkowych sytuacji, kiedy wiedziałem, że mogę otrzymać nagrodę. Patrząc na kobietę, która emanowała władczą i zdecydowanie mocno dyskusyjną postawą typowej pani z wyższych sfer aurą, wiedziałem, że moim szczęściem będzie odejście w pokoju bez przykrych konsekwencji... i zastanawiałem się, za co? Przecież nie zrobiłem nic złego, próbując ją uświadomić, dlaczego okoliczna gawiedź spogląda na nią z niemałym zaskoczeniem, a może i nawet oburzeniem. Zamiast wdzięczności otrzymałem ostry ton z domieszką podejrzenia, że jestem jakąś byle przybłędą. Niedoczekanie!
- Ja widzę. - stwierdziłem z mocnym akcentem, nawet nie próbując się już specjalnie przymilić, bo przecież wzrok miałem dobry, choć dobrze było wiedzieć, że miałem nad nią krok przewagi, jakakolwiek kuriozalna by ona nie była. Zachowywałem należytą powagę i szacunek do rozmówczyni, bo przecież porządna postawa była priorytetem. - Koncert. - krótkie i zwięzłe odpowiedzi wydawały się możliwie najprostsze i najbardziej logiczne, bo przecież nie mogła mnie pytać, z jakiego powodu jestem w Londynie, prawda? Bycie zagranicznym czarodziejem znacznie ułatwiało mi kontaktowanie i unikanie pytań, które nie były zbyt wygodne. Przecież mogła zwrócić się bardziej precyzyjnie, tu i teraz moje słowa wydawały się możliwie najbardziej adekwatne do sytuacji. Chyba nie sądziła, że sytuacja w Londynie jest gorsza niż w Leningradzie. Brytyjscy czarodzieje byli okropnie bezczelni.
Nieco zdezorientowany ściągnąłem brwi, obserwując ją przez chwilę, jak wspominała o tym, że nawet nie kiwnęłaby palcem, aby pomóc jakiemuś żebrakowi. Nie dziwiłem się ani trochę, w końcu obcy mogli mieć różne dziwne przypadłości chorobowe, których nigdy nie było warto przejąć.
Chciałem już powtarzać słowo, choć groźba w jej tęczówkach momentalnie zatrzymała wszystkie dźwięki, które mogłyby wydobyć się z moich ust. Powieki momentalnie wystrzeliły w górę, powiększając moje oczy w zdziwieniu. Nie tak to miało wyglądać, zdecydowanie zły kierunek i słowo, którego znaczenie znałem. Na szczęście, zamiast przepraszać za nieporozumienie, jasnowłosa sięgnęła po rozum do głowy i sprawdziła własne czoło, dochodząc do bardzo niepokojącego mnie zdania... że niby to ja miałem to zrobić? Z jakich niby pobudek? Spojrzałem na nią z dozą niedowierzania.
- Nie madam. - sprostowałem niemal od razu, wypinając się na wyżyny moich zdolności językowych, bo wystarczyło mi tylko słowo 'twoja', nikt mnie w nic nie będzie wrabiać! - Zatrzymałem pomóc. - kolejne być może nie do końca składne informacje, ale zdecydowanie szczere i pełne pokory. Chyba nie zamierzała zrobić ze mnie kozła ofiarnego, kiedy starałem się powiedzieć coś pomocnego!
- Ja widzę. - stwierdziłem z mocnym akcentem, nawet nie próbując się już specjalnie przymilić, bo przecież wzrok miałem dobry, choć dobrze było wiedzieć, że miałem nad nią krok przewagi, jakakolwiek kuriozalna by ona nie była. Zachowywałem należytą powagę i szacunek do rozmówczyni, bo przecież porządna postawa była priorytetem. - Koncert. - krótkie i zwięzłe odpowiedzi wydawały się możliwie najprostsze i najbardziej logiczne, bo przecież nie mogła mnie pytać, z jakiego powodu jestem w Londynie, prawda? Bycie zagranicznym czarodziejem znacznie ułatwiało mi kontaktowanie i unikanie pytań, które nie były zbyt wygodne. Przecież mogła zwrócić się bardziej precyzyjnie, tu i teraz moje słowa wydawały się możliwie najbardziej adekwatne do sytuacji. Chyba nie sądziła, że sytuacja w Londynie jest gorsza niż w Leningradzie. Brytyjscy czarodzieje byli okropnie bezczelni.
Nieco zdezorientowany ściągnąłem brwi, obserwując ją przez chwilę, jak wspominała o tym, że nawet nie kiwnęłaby palcem, aby pomóc jakiemuś żebrakowi. Nie dziwiłem się ani trochę, w końcu obcy mogli mieć różne dziwne przypadłości chorobowe, których nigdy nie było warto przejąć.
Chciałem już powtarzać słowo, choć groźba w jej tęczówkach momentalnie zatrzymała wszystkie dźwięki, które mogłyby wydobyć się z moich ust. Powieki momentalnie wystrzeliły w górę, powiększając moje oczy w zdziwieniu. Nie tak to miało wyglądać, zdecydowanie zły kierunek i słowo, którego znaczenie znałem. Na szczęście, zamiast przepraszać za nieporozumienie, jasnowłosa sięgnęła po rozum do głowy i sprawdziła własne czoło, dochodząc do bardzo niepokojącego mnie zdania... że niby to ja miałem to zrobić? Z jakich niby pobudek? Spojrzałem na nią z dozą niedowierzania.
- Nie madam. - sprostowałem niemal od razu, wypinając się na wyżyny moich zdolności językowych, bo wystarczyło mi tylko słowo 'twoja', nikt mnie w nic nie będzie wrabiać! - Zatrzymałem pomóc. - kolejne być może nie do końca składne informacje, ale zdecydowanie szczere i pełne pokory. Chyba nie zamierzała zrobić ze mnie kozła ofiarnego, kiedy starałem się powiedzieć coś pomocnego!
- Jaki koncert? Jesteś muzykiem? - spytała opryskliwie. Przyjechał do Wielkiej Brytanii robić muzyczną karierę? W takiej sytuacji, kiedy wszystko się zamykało, zaś krew płynęła po ulicach Londynu i innych miast niczym Tamiza? To było jakieś podejrzane.
Sama Sigrun nie wywierała raczej dobrego pierwszego wrażenia. Wydawała się raczej kimś, kogo lepiej było nie zaczepiać na ulicy, nie zawracać mu głowy, nie narzucać się. Nie dość, że w ruchach czarownicy pojawiła się zdecydowana władczość, w uniesionym podbródku niezaprzeczalna wyniosłość, a w oczach miała pewność siebie tańczyła na granicy arogancji (właściwie to była już arogancją, bez dwóch zdań), to wydawała się... Naburmuszona, zła i cięta na cały świat. Sigrun miała coś w wyrazie twarzy, co mówiło, że nieustannie ma ochotę cisnąć w kogoś nieprzyjemnym zaklęciem, nawrzeszczeć, nawymyślać. Nawet, kiedy nie czuła złości. Może to wina zbyt ciężkich powiek, może wykrzywionych ust. Rysy twarzy miała ostre, ładne, niebanalne, lecz... Po prostu zawsze wyglądała jakby cały czas chodziła wściekła na cały świat. To miało swoje plus - mało kto gdziekolwiek ją zaczepiał. Dlatego czuła się tak zaskoczona i zdziwiona, że zdecydował się na to młody, obcy chłopak, w dodatku nawet nie stąd, a z odległej Rosji. Chyba poniekąd Sigrun powinna była być mu wdzięczna. Kto wie ile tak chodziła po Londynie z krostami na twarzy. Krostami, które układały się w wulgarne słowa. Nie dostrzegłaby ich, okazały się niewidoczne w lustrze, nawet gdyby spojrzała w sklepową witrynę, czy inne zwierciadło. Mijałaby czarodziejów i czarownice i nie wiedziała skąd wynikają ich krzywe spojrzenia. To nie tak, że krępowały ją przekleństwa - sama klęła wszak jak szewc i nie raz sięgała po rynsztokowy wręcz język, lecz teraz była kimś więcej, niż awanturnicą z brygady do ścigania wilkołaków - musiała bardziej zadbać o swoją reputację.
Zorientowawszy się w końcu, dzięki młodemu Rosjaninowi, w czym rzecz, Sigrun westchnęła ciężko, z irytacją. W pierwszej chwili oskarżyła jego o te krosty, nie mogła jednak zignorować świadomości, że ludzie patrzyli na nią krzywo jeszcze wcześniej, zanim w ogóle ją zaczepił, nim ją zobaczył. Zacisnęła usta w wąską kreskę, wściekła, że nie ma kogo winić.
- Wiesz jak się tego pozbyć? - spytała Rookwood zamiast tego, wciąż dotykając palcami twarzy i badając co jeszcze ma na niej napisane - same paskudne rzeczy. Nie mogła tak spotkać się ze swoim informatorem. Pomyślałby o niej, że jest niepoważna. Sama by o sobie tak pomyślała. Musiała się tego pozbyć zanim nadejdzie chwila spotkania, a zostało już naprawdę niewiele czasu... Sigrun przeklęła w myślach paskudnie. Ostatnimi czasy czuła, że powinna unikać wychodzenia z domu trzynastego dnia miesiąca.
Sama Sigrun nie wywierała raczej dobrego pierwszego wrażenia. Wydawała się raczej kimś, kogo lepiej było nie zaczepiać na ulicy, nie zawracać mu głowy, nie narzucać się. Nie dość, że w ruchach czarownicy pojawiła się zdecydowana władczość, w uniesionym podbródku niezaprzeczalna wyniosłość, a w oczach miała pewność siebie tańczyła na granicy arogancji (właściwie to była już arogancją, bez dwóch zdań), to wydawała się... Naburmuszona, zła i cięta na cały świat. Sigrun miała coś w wyrazie twarzy, co mówiło, że nieustannie ma ochotę cisnąć w kogoś nieprzyjemnym zaklęciem, nawrzeszczeć, nawymyślać. Nawet, kiedy nie czuła złości. Może to wina zbyt ciężkich powiek, może wykrzywionych ust. Rysy twarzy miała ostre, ładne, niebanalne, lecz... Po prostu zawsze wyglądała jakby cały czas chodziła wściekła na cały świat. To miało swoje plus - mało kto gdziekolwiek ją zaczepiał. Dlatego czuła się tak zaskoczona i zdziwiona, że zdecydował się na to młody, obcy chłopak, w dodatku nawet nie stąd, a z odległej Rosji. Chyba poniekąd Sigrun powinna była być mu wdzięczna. Kto wie ile tak chodziła po Londynie z krostami na twarzy. Krostami, które układały się w wulgarne słowa. Nie dostrzegłaby ich, okazały się niewidoczne w lustrze, nawet gdyby spojrzała w sklepową witrynę, czy inne zwierciadło. Mijałaby czarodziejów i czarownice i nie wiedziała skąd wynikają ich krzywe spojrzenia. To nie tak, że krępowały ją przekleństwa - sama klęła wszak jak szewc i nie raz sięgała po rynsztokowy wręcz język, lecz teraz była kimś więcej, niż awanturnicą z brygady do ścigania wilkołaków - musiała bardziej zadbać o swoją reputację.
Zorientowawszy się w końcu, dzięki młodemu Rosjaninowi, w czym rzecz, Sigrun westchnęła ciężko, z irytacją. W pierwszej chwili oskarżyła jego o te krosty, nie mogła jednak zignorować świadomości, że ludzie patrzyli na nią krzywo jeszcze wcześniej, zanim w ogóle ją zaczepił, nim ją zobaczył. Zacisnęła usta w wąską kreskę, wściekła, że nie ma kogo winić.
- Wiesz jak się tego pozbyć? - spytała Rookwood zamiast tego, wciąż dotykając palcami twarzy i badając co jeszcze ma na niej napisane - same paskudne rzeczy. Nie mogła tak spotkać się ze swoim informatorem. Pomyślałby o niej, że jest niepoważna. Sama by o sobie tak pomyślała. Musiała się tego pozbyć zanim nadejdzie chwila spotkania, a zostało już naprawdę niewiele czasu... Sigrun przeklęła w myślach paskudnie. Ostatnimi czasy czuła, że powinna unikać wychodzenia z domu trzynastego dnia miesiąca.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chyba się nie zrozumieliśmy albo to ja pomyliłem dźwięki i w całym tym szumie Londyńskiego gwaru, który wydawał się de facto mały, usłyszałem nastrajające się instrumenty. Dziwne, bardzo dziwne miałem przecież dobry słuch, tak samo, jak i wzrok. Nie mogłem zostawić jej bez odpowiedzi.
- Nie madam. Nie ma koncetu? - zdziwiłem się dosyć mocno, zapominając na chwilę o tym, że nasz dialog skupiał się na jej krostach, którymi świeciła na lewo i prawo. Wolałem jej nie podsuwać możliwości skupienia się na mnie i mojej historii, bo po co? Chciała słuchać o tym, jak za dwie godziny zaczynam swoją zmianę w palarni opium? Przecież jej to nie dotyczyło, choć zważywszy na postawę damy, nie zdziwiłbym się, gdyby tam przyszła. W istocie dosyć specyficzne były te Brytyjki, tylko te jasne włosy nieco wybijały się z typowego kanonu, który zauważyłem w trakcie wędrówek po ulicach, nie mówiąc już o tym spojrzeniu i aurze, którą wokół siebie otaczała.
- Gdzieś za rogiem jest zielarz. - przyznałem w duchu, licząc na to, że nie zmusi mnie do poprowadzenia, bo co gdyby tam nie znalazło się rozwiązanie? Mogłaby nazwać mnie kłamcą, a co gorsza - wezwać jakieś władze, które uznałyby mnie za winnego, kiedy tylko starałem się kulturalnie zauważyć, że ma pewien problem. Niepotrzebnie ją zaczepiałem, w ogóle nie powinienem się wychylać tylko obojętnie przejść obok, bo z każdą mijającą sekundą coraz bardziej objawiało się przeświadczenie, że nie dostanę żadnej nagrody. Niewdzięcznica jak oni wszyscy. Gdzie był mój koncert? Zauważyłem jakiś błysk w oku, choć równie dobrze mogło to być przewidzenie, jak te dźwięki, które niby usłyszałem z oddali.
- Życzę miłego dnia. - zainicjowałem pożegnanie, kłaniając się kulturalnie, tak jak należało, bo przecież fakt, że ona emanowała przekleństwami na lewo i prawo nie oznaczał, że ściągnęła mnie do swojego poziomu. Może była to lekka nadinterpretacja, skoro nie zrobiła sobie tego sama, ale coś podpowiadało mi, że należy się szybko uwolnić spod tego spojrzenia i towarzystwa. Poszedłem dalej, szukając tych dźwięków, które zwyczajnie nie mogły być zwyczajnym przesłyszeniem!
| zt.
- Nie madam. Nie ma koncetu? - zdziwiłem się dosyć mocno, zapominając na chwilę o tym, że nasz dialog skupiał się na jej krostach, którymi świeciła na lewo i prawo. Wolałem jej nie podsuwać możliwości skupienia się na mnie i mojej historii, bo po co? Chciała słuchać o tym, jak za dwie godziny zaczynam swoją zmianę w palarni opium? Przecież jej to nie dotyczyło, choć zważywszy na postawę damy, nie zdziwiłbym się, gdyby tam przyszła. W istocie dosyć specyficzne były te Brytyjki, tylko te jasne włosy nieco wybijały się z typowego kanonu, który zauważyłem w trakcie wędrówek po ulicach, nie mówiąc już o tym spojrzeniu i aurze, którą wokół siebie otaczała.
- Gdzieś za rogiem jest zielarz. - przyznałem w duchu, licząc na to, że nie zmusi mnie do poprowadzenia, bo co gdyby tam nie znalazło się rozwiązanie? Mogłaby nazwać mnie kłamcą, a co gorsza - wezwać jakieś władze, które uznałyby mnie za winnego, kiedy tylko starałem się kulturalnie zauważyć, że ma pewien problem. Niepotrzebnie ją zaczepiałem, w ogóle nie powinienem się wychylać tylko obojętnie przejść obok, bo z każdą mijającą sekundą coraz bardziej objawiało się przeświadczenie, że nie dostanę żadnej nagrody. Niewdzięcznica jak oni wszyscy. Gdzie był mój koncert? Zauważyłem jakiś błysk w oku, choć równie dobrze mogło to być przewidzenie, jak te dźwięki, które niby usłyszałem z oddali.
- Życzę miłego dnia. - zainicjowałem pożegnanie, kłaniając się kulturalnie, tak jak należało, bo przecież fakt, że ona emanowała przekleństwami na lewo i prawo nie oznaczał, że ściągnęła mnie do swojego poziomu. Może była to lekka nadinterpretacja, skoro nie zrobiła sobie tego sama, ale coś podpowiadało mi, że należy się szybko uwolnić spod tego spojrzenia i towarzystwa. Poszedłem dalej, szukając tych dźwięków, które zwyczajnie nie mogły być zwyczajnym przesłyszeniem!
| zt.
Somerset House
Szybka odpowiedź