Imogen N. Travers
AutorWiadomość
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Ostatnio zmieniony przez Imogen Travers dnia 09.11.23 20:52, w całości zmieniany 3 razy
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
fool
lipiec pięćdziesiątego trzeciego
Nie byłam prostym dzieckiem, zdaję sobie z tego sprawę. Smak porażki przyjmowałam z grymasem, świat malował przede mną barwy poddaństwa, które w rozkwicie smakowały błękitem krwi i skrytych w trupiej zieleni trupów poglądów. Od dziecka wpajano mi wolę walki, gotowość do podjęcia radykalnych kroków, aby tylko otrzymać sowity skutek. Stało to w swoistej opozycji do słów matki, która widząc w córczych oczach słabość, nakazywała mi bierność, zaplatanie dłoni za plecami. Nie chciałam wiedzieć czy mówi o słabości chorowitego niegdyś ciała, o trosce, czy - doprawdy - ma mnie za prymitywną; skutek, jakże opłakany, uzyskała. Trwałam w swoistej monotonii, wiecznym śnie. Powracając z Hogwartu do rodzinnego zamczyska, zdobywałam się do granic własnej wytrzymałości, trzymając rozemocjonowanie na wodzach wytrzymałości. Od zawsze nakładano nam - kobietom - kajdany, mimo iz kultury starożytności wpoiły równość, na przestrzeni historii odbierano nam kolejne warstwy możliwości. Aż tak się bali? Dlaczego więc powzięli sobie potomkinie wił za żony, dlaczego płodzili kolejne pokolenia rozrzedzonej męskim pierwiastkiem córek, wprowadzając je w obrót godny tanich, przemycanych klejnotów? Ponoć zawiść jest religią dla słabych; łagodzi ekscentryczne niepokoje, choć w zanadrzu, stosowana zbyt często, przeżera duszę i pozwala usprawiedliwić nikczemność. Jeśli nawet tak było, to nigdy nie podjęłam większej nauki niż niesiona w cierpieniu zemsta. Kalkulacja wartości, upatrywanie prawdziwych liderów pośród szarej masy niegodziwców - wydawało się, że pojęłam tę lekcję już dawno, kiedy nastolenia słabość klarowała odziedziczony charakter, a bezgraniczność możliwości poiła mnie niczym najdroższe, andaluzyjskie wino. Zawiść miała odcień kobaltu i ciemnego granatu, zawiść smakowała zagryzaną wargą, nosiła imię ponoć to - kiedyś, nie pamiętam takich czasów - godnego mężczyzny, który chlubę swoją wiódł o skraju żywota.
Kosztowałam rozkoszy błogiego życia mląc język niczym skopany pies, bowiem w głębi serca karmiłam się własną racją - kazał mi jednak milczeć, karcące spojrzenie spowiło mrok na mojej twarzy. Czułam, jak brwi marszczą się w grymasie niezadowolenia, smakując kolejnych salw nieprzychylnych słów, wypełniając niewdzięczny zarys osobowości głęboką niechęcią. Brzydziłam się nim; tym, jak gładził zaczerwieniały ze złości policzek szorstkim kciukiem, tym, jak wołał o spokój, acz sprowadzał na mnie przede wszystkim głębokie niezadowolenie. Nauplius Travers brzmiał niezrozumiale, mamrotał coś pod nosem i pogładziwszy kosmyk zawiniętych w warkocz włosów, uśmiechnął się do mnie ze stęchłym odorem wypowiadanych bredni. Czułam, jak klatka roznosi granice mojego gardła - przekracza możliwości, pragnie powstrzymać przebijające serce tańczące spektakl głębokiego niezadowolenia. Nie postępowałam niemądrze, akceptowałam wypowiadane w moją stronę nagany, opuszkami palców przesuwając po granicy mahoniowego biurka. Czułam obolałe napięcie myśli, spojrzenie wędrowało pomiędzy kłamliwym uśmiechem a sękiem drewna, który w swojej złożoności napawał mnie swoistym spokojem. Palcem uniósł brodę, prosił wielmożnie o uwagę. Milcz, zawyrokował, gdy poczęłam otworzyć usta w głębokim niezadowoleniu. Nie był w stanie zmienić mojego zdania, nie, gdy jego argumenty opierały się na słabości, bo w całym dumnym jestestwie przodków morskich grabieży, lord nestor był słabym człowiekiem. Tłumaczył a kolejne słowa ocierały granice mojego umysłu i byłam pewna, że niewiele brakuje, by moje oczy zalśniły znużeniem. Powtórz, mówił, repetując wartość niesionych przezeń słów, jak gdyby brakowało mu charyzmy, by wpoić mi wartości samymi argumentami. Czułam rozżarzenie dłoni, usta układały się w niemy uśmiech na wspomnienie godnego mnie hołdu - nie chcieli milczeć, więc ich uciszyłam, lordzie. Obraz w salonie zdawał się niezmiennie płonąć; ból malował na twarzy Theodora i tylko ten jego pisk, skomplenie żałosnego psa. Powinnaś kontrolować swoje emocje, tłumaczył, zaraz obok kłamliwych szlamolubnych wartości. Czyżbyś zarzekał się, że nie poświęciłeś mi godnego czasu? Czemu byś miał, w słabości poddając się przekrzywiającym nurt historii dysputom o równości, o szansie? Czy dałeś mi, Naupliusie, się wytłumaczyć? Kazałeś mi milczeć, bogobojnie wobec bogów wszystkich poznanych kultur klęknąć w oddaniu, bo przecież nie moja prawda niosła się w artylerii faktów.
Zamilkł. Nie wiedziałam co powiedział ostatnie, a on poprosił o odpowiedź. Chciał wiedzieć o ich godności? Chciał wiedzieć, jak dłoń kuzyna oplotła moje ramię, sprawiając ból w samym zaciśnięciu tłustych palców? Mogłam mu o tym opowiedzieć, niech usiądzie - z godną honorowością podam mu szklankę brandy, usiądę na kolanie, jak za dzieciaka i wypowiem samiutką prawdę. A on by mi uwierzył. To nie byłam ja. Nie moja wina, gdy z roześmianych ust rozległ się krzyk mojego imienia, a dłoń oplotła blond warkocz, pociągając za niego żałośnie. Niesiony w dłoni pamiętnik opadł na ziemię, ostatnia strona zdradzała marzenia spisane językiem nastoletnich słabości, które poiły rozmarzony w wędrówce korytarzami umysł. Kolejne wersy opadały na podatny grunt wściekłości, gdy głos Edmunda podwyższał się w karykaturalnym przerysowaniu spisanych emocji, Theodor niezmiennie przetrzymywał moje ciało, finalnie zakleszczając w uścisku, który poluzowawszy swoje kajdany, sprawił, że zaznałam smaku zgiętych na zimnej posadzce kolan. Strony spisanych emocji, eskalacji dziewczęcego zauroczenia spowił więc mrok nieprzychylnych spojrzeń, imiona i nazwiska drwiąco powtarzane w kuzynowskich ustach - wszystko to rozprysło się, wydawałam się czuć ból płonięcia żywym ogniem wstydu, obdarto mnie z prywatności, z chwil tylko moich. Pamiętnik stanowił miejsce moich myśli, wpajał przebyte chwile i pozwalała zanużyć się w analizie, powielaniu przebytych fragmentów krótkiego życia.
omnis arbor, quae non facit fructum bonum, excidétur et in ignem mittétur.
każde drzewo, które nie daje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone.
Nie byłam również dzieckiem najmądrzejszym. Planowałam zemstę, w pełni świadoma, że winnam wyciągnąć konsekwencje samodzielnie, wyrwać je wprost z łapsk tych, którzy wpletli w nici moich dni gorycz zniesmaczenia. Obserwowałam ich śmiechy, z milczeniem akceptowałam kolejne salwy śmiechu przy kolacji, modląc się tylko o to, by po powrocie braci ucichły kolejne słowa kpin. Chłopcy tak już mają, Imogen. Jak, ciociu? Jak mają chłopcy, czy ktokolwiek mi to wytłumaczył? Dlaczego mają prawo sięgać po to, co moje? Nigdy nie uzyskałam odpowiedzi, choć pytania piętrzyły się na ramionach urażonej dumy, przelewając czarę kilka wieczorów przed niesioną zapachem otwartych okien reprymendą. Ciało zwinięte na kanapie nie wadziło nikomu, czytałam kolejne notatki dotyczące deklinacji, powtarzałam zatwardziałe reguły języka skrajności, kojąc się w cieple koca i ostatnich łyków na wpół przestudzonej herbaty. Doskonale znane sylwetki niosły stukot butów po saloniku, aby wreszcie powziąć spisywane starannie notatki.
Nawet, jakbyś zmądrzała, to cię nie zechce; kolejne wyrafinowane dysputy prowadzili już między sobą. O wątłym ciele, o łzach słabości, o byciu dziewczynką, niczym niosąc najgorszą skazę w wypowiadanym z rozbawieniem słowie. Wstrzymywałam się, uwierzmi, lordzie Nestorze, walczyłam o każdą sekundę chłodu uspokajającego maskę obojętności. Obserwowałam kolejne lawirowanie wokół kłamstw, kolejne oszczerstwa, kolejne przedrzeźnienia, które wykręcały twarze w - ponoć to - żartach. Zęby zacisnęły się boleśnie, słyszałam ich szuranie i ciche kruszenie szkliwa. I wybuchłam Naupliusie, dłonie drżące w bolesności otoczyły płomieniami chłopięcą szyję a naturalna, wypracowana latami jeździectwa zwinność, pozwoliła mi zawisnąć na jego ciele, dociskając kolejne fragmenty rozżarzonego węgla do spopielonej skóry. Pisk i szamotanina, palce wbijające się boleśnie w udo, abym całym ciężarem ciała opadła na drewnianą podłogę, głuchym uderzeniem prowokując zainteresowanie służby. Chłopięca noga po raz ostatni odnalazła moje ciało, przepełnione resztkami wściekłości kopnięcie odnalazło zarysowanie miednicy, wpędzając ciało już nie tylko w płonące w zjadliwości palce, ale także ból, pulsacyjnie wędrujący wzdłuż całego ciała. Gdy służba otoczyła karalucha, najgorszą larwę całego mułu, ręka ciotki zaciągnęła mnie tutaj, na dywanik. Byłam po złej stronie, czyż nie? Złej, tej niegodnej, tej szalonej. Tej, której w zazdrości wpajano nadwyrężone poniżenie. Milczałam, obiecałam sobie milczeć - gdy krzyczał, upominał, szarpał, pochwyciwszy wątłe ramiona pomiędzy obleczone pierścieniami palce. Obiecałam nie zdradzić tego ojcu, nie opowiedzieć braciom - chroniłam cię, przebrzydła hieno. W uniżeniu słuchałam słów o własnej nieodpowiedzialności, o rodzie matki, o półwilim temperamencie obranym w wydźwięk najgorszego oszczerstwa. Głowa opuszczona w poddańskie - tym, którego sama pragnęłam i ile bym oddała, by to jego sprowadzić do zgliszczy. Bolał mnie każdy dotyk, każda próba dotarcia do rozdartej na wpół, młodzieńczej dumy; może nie uniosłam brody, kobiety winny ją przecież opuszczać, ale nie znaczyło to, że nie miałam za pazuchą resztek przyzwoitości. Nie żałowałam, nigdy nie miałam żałować, bowiem w tym niosłam morał całego życia. W kolejnym stukocie obcasów, który szedł w myślach korytarzami Corbenic. W zemście, którą przysięgłam kultywować, gdy łagodne rysy twarzy obejmował lodowaty spokój. Nie żałowałam jego bólu, nie żałowałam blizn, nie żałowałam siniaków otaczających moją bladą skórę, nosiłam je z dumą własnej wygranej. To nie on był moim wrogiem.
Możesz bowiem mówić, nestorze, lordzie Travers. Mów, mów więcej - spróbuj zagłuszyć moją wolę walki, tą, którą odziedziczyłam po was, a którą stłumiliśmy, odbierając ci życie. Nie wierzyłam w opowieści o naturalnej śmierci, nie wierzyłam w jego nagłą niemożność. Widziałam siłę, z którą zbijał pięść, gdy milczałam, nie odpowiadając na jego pytania. Nic tak nie drażni męskiej dumy, jak kobieca ignorancja. Poczułam smak zaciśniętej pięści na włosach, gdy usta wygięłam w kpiącym uśmiechu; tego mnie właśnie nauczyli - prowokacji. Celowość swoich zachowań opierałam na wychowaniu, na przyzwoleniu i podziale rodziny, który uczynił w swoich pomylonych pomysłach. Uczyli mnie siły, wpajali potęgę w czynach, nie słowach. A to on: nijaki, niewyrazisty, funta kłaków niewart nestor mówił, mówił zamiast czynić i rozwiązać zbudowany konflikt. Wiedziałam jedno, nigdy nie chcę być taką, jak on - słabą, zlęknioną ledwie dziewczęcia, gdy swoją biernością sprowadzałam go do granic wytrzymałości. Drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie, gdy wyrywał resztki blond włosów w uniesieniu mojej głowy. Nie odrywałam wzroku od tlących się wściekłością oczu, przekraczałam granice gdy mimo bólu, wysuwałam na twarz kolejne salwy śmiechu. Kobieca dłoń służki wyrwała mnie z męskiego ścisku. Błękitne spojrzenie pożegnało mnie w szczelinie drzwi; te właśnie matczyne spojrzenie wypełniło się wprowadzającym w zgliszcza afektem. Drzwi zatrzasnęły się po tym, gdy ponownie zaczerpnęłam powietrze.
Płoń.
Nawet, jakbyś zmądrzała, to cię nie zechce; kolejne wyrafinowane dysputy prowadzili już między sobą. O wątłym ciele, o łzach słabości, o byciu dziewczynką, niczym niosąc najgorszą skazę w wypowiadanym z rozbawieniem słowie. Wstrzymywałam się, uwierzmi, lordzie Nestorze, walczyłam o każdą sekundę chłodu uspokajającego maskę obojętności. Obserwowałam kolejne lawirowanie wokół kłamstw, kolejne oszczerstwa, kolejne przedrzeźnienia, które wykręcały twarze w - ponoć to - żartach. Zęby zacisnęły się boleśnie, słyszałam ich szuranie i ciche kruszenie szkliwa. I wybuchłam Naupliusie, dłonie drżące w bolesności otoczyły płomieniami chłopięcą szyję a naturalna, wypracowana latami jeździectwa zwinność, pozwoliła mi zawisnąć na jego ciele, dociskając kolejne fragmenty rozżarzonego węgla do spopielonej skóry. Pisk i szamotanina, palce wbijające się boleśnie w udo, abym całym ciężarem ciała opadła na drewnianą podłogę, głuchym uderzeniem prowokując zainteresowanie służby. Chłopięca noga po raz ostatni odnalazła moje ciało, przepełnione resztkami wściekłości kopnięcie odnalazło zarysowanie miednicy, wpędzając ciało już nie tylko w płonące w zjadliwości palce, ale także ból, pulsacyjnie wędrujący wzdłuż całego ciała. Gdy służba otoczyła karalucha, najgorszą larwę całego mułu, ręka ciotki zaciągnęła mnie tutaj, na dywanik. Byłam po złej stronie, czyż nie? Złej, tej niegodnej, tej szalonej. Tej, której w zazdrości wpajano nadwyrężone poniżenie. Milczałam, obiecałam sobie milczeć - gdy krzyczał, upominał, szarpał, pochwyciwszy wątłe ramiona pomiędzy obleczone pierścieniami palce. Obiecałam nie zdradzić tego ojcu, nie opowiedzieć braciom - chroniłam cię, przebrzydła hieno. W uniżeniu słuchałam słów o własnej nieodpowiedzialności, o rodzie matki, o półwilim temperamencie obranym w wydźwięk najgorszego oszczerstwa. Głowa opuszczona w poddańskie - tym, którego sama pragnęłam i ile bym oddała, by to jego sprowadzić do zgliszczy. Bolał mnie każdy dotyk, każda próba dotarcia do rozdartej na wpół, młodzieńczej dumy; może nie uniosłam brody, kobiety winny ją przecież opuszczać, ale nie znaczyło to, że nie miałam za pazuchą resztek przyzwoitości. Nie żałowałam, nigdy nie miałam żałować, bowiem w tym niosłam morał całego życia. W kolejnym stukocie obcasów, który szedł w myślach korytarzami Corbenic. W zemście, którą przysięgłam kultywować, gdy łagodne rysy twarzy obejmował lodowaty spokój. Nie żałowałam jego bólu, nie żałowałam blizn, nie żałowałam siniaków otaczających moją bladą skórę, nosiłam je z dumą własnej wygranej. To nie on był moim wrogiem.
Możesz bowiem mówić, nestorze, lordzie Travers. Mów, mów więcej - spróbuj zagłuszyć moją wolę walki, tą, którą odziedziczyłam po was, a którą stłumiliśmy, odbierając ci życie. Nie wierzyłam w opowieści o naturalnej śmierci, nie wierzyłam w jego nagłą niemożność. Widziałam siłę, z którą zbijał pięść, gdy milczałam, nie odpowiadając na jego pytania. Nic tak nie drażni męskiej dumy, jak kobieca ignorancja. Poczułam smak zaciśniętej pięści na włosach, gdy usta wygięłam w kpiącym uśmiechu; tego mnie właśnie nauczyli - prowokacji. Celowość swoich zachowań opierałam na wychowaniu, na przyzwoleniu i podziale rodziny, który uczynił w swoich pomylonych pomysłach. Uczyli mnie siły, wpajali potęgę w czynach, nie słowach. A to on: nijaki, niewyrazisty, funta kłaków niewart nestor mówił, mówił zamiast czynić i rozwiązać zbudowany konflikt. Wiedziałam jedno, nigdy nie chcę być taką, jak on - słabą, zlęknioną ledwie dziewczęcia, gdy swoją biernością sprowadzałam go do granic wytrzymałości. Drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie, gdy wyrywał resztki blond włosów w uniesieniu mojej głowy. Nie odrywałam wzroku od tlących się wściekłością oczu, przekraczałam granice gdy mimo bólu, wysuwałam na twarz kolejne salwy śmiechu. Kobieca dłoń służki wyrwała mnie z męskiego ścisku. Błękitne spojrzenie pożegnało mnie w szczelinie drzwi; te właśnie matczyne spojrzenie wypełniło się wprowadzającym w zgliszcza afektem. Drzwi zatrzasnęły się po tym, gdy ponownie zaczerpnęłam powietrze.
Płoń.
ignis, mare, múlier - tria mala.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Imogen N. Travers
Szybka odpowiedź