Pod pokładem
AutorWiadomość
Pod pokładem
Większość niskiej i mikroskopijnej przestrzeni pod pokładem zajmuje wysłużony drewniany mebel, na którego górze znajduje się stary, nieco poplamiony, ale wciąż wygodny materac. Zwykle jest niedbale zaścielony szarym kocem. Dłuższy bok skrzyni otwiera się za pomocą metalowej rączki. Przechowywane są tam ubrania oraz inne rzeczy osobiste. W jednym z wolnych kątów znajduje się oparta o ścianę gitara.
Szukali ich, ale kiedy dotarli do Weymouth na miejscu ujrzeli tak wiele ciał, taki ogrom zniszczeń, że pomimo determinacji, nie potrafili odnaleźć jakichkolwiek informacji na ich temat. Wydawało mu się, że koniec świata nastąpił tylko w Londynie, był przecież pewien, że był karą za to, co tamci ludzie, czarnoksiężnicy wyprawiali podczas festiwalu lata. I choć mógłby pragnąć ich śmierci, wcale nie chciał zginąć razem z nimi, tylko dlatego, że znalazł się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie. Listy z Plymouth sprawiły, ż wstrzymał oddech, nie oczekiwał odpowiedzi — wyruszyli od razu, ale mimo pierwszych prób nie odnaleźli tego, czego szukali. Nikt nie próbował im pomóc, udzielić informacji. Zbyt wiele było poszukiwanych, zbyt wielu rannych i potrzebujących pomocy. Jak miał określić więc Freda, jeśli dla niego nie wyróżniał się w żaden sposób od setki innych poszukiwanych młodych ludzi? Żadne słowa, którymi go opisywał nie czyniły go wyjątkowym w oczach pytanych. Był wysokim, ciemnowłosym dwudziestoletnim chłopakiem. Ani kolczyk w uchu ani ewentualne towarzystwo nie przyniosły odpowiedzi. Serce zmusiło go do zaprzestania poszukiwań, odnalezienia siostry, której miejsce pobytu dobrze znał. Nikt nie wiedział, co się stało z Nealą, Liddy. Nikt nie wiedział, gdzie był Fred. Fred is dead. Chaos uniemożliwiał odnalezienie igły w stogu siana. Pozostawiając Aishę i Eve z dzieckiem w Menażerii Woolmanów, gdzie były bezpieczne, przeszedł przez miasteczko wraz z przyjacielem, na własną rękę szukając pozostałych przyjaciół. A w końcu, kompletnie nie wiedząc gdzie go szukać, ruszył do Warwickshire, na barkę, choć nie spodziewał się go tam zastać wcale.
Z ulgą przyjął ten widok — barka dryfowała, nie zatonęła, choć okolica jak wszystko wokół wydawała się zrujnowana. Dziwny pył pokrywał deski, jak kurz po bombardowaniu, ale wiedział, że tak samo wyglądał Londyn, kiedy opuścili podziemia. Pył zniszczonych budynków, spadających gwiazd, ziemia, która zmieniała swoje położenie przy uderzeniach spadających odłamków. Kiedy oparł stopę o kant burty dostrzegł jednak ślady butów na pyle, odbite, nierówne. Kierujące się pod pokład. Gdyby to był Fred, czy nie byłoby ich tu więcej? Na pokład przycumowanej barki wszedł powoli i ostrożnie, cicho, spodziewając się poszukujących schronienia intruzów, którzy mogli próbować splądrować to miejsce, choć ze zdziwieniem pewnie pojęliby, że nie było tu nic cennego ani wartościowego. Nie słyszał żadnych głosów, dźwięków dochodzących z dołu. Oparł miotłę o burtę, a Leonora, która mu towarzyszyła podczas lotu przycupnęła na trzonie, z ciekawością obracając małą gołębią główką. Powoli i ostrożnie zszedł po pokład. Nie wyciągał różdżki, bo gdyby miał być zaatakowany szybciej uratuje się, mając wolne ręce. Ku jego zdumieniu, na łóżku, a raczej poplamionym materacu która za niego służył, dostrzegł leżącego chłopaka.
— Fred?— spytał, otwierając szerzej oczy. Chwycił się framugi przejścia i odpychając się nogami wskoczył do środka, miękko lądując przy materacu, który zajmował większość przestrzeni pod pokładem. — Fred! — Dopadł do niego, chwytając go za ramię. Paskudny smród wcale go nie zdumiał, rybi odór naturalnie towarzyszył temu miejscu. Na ułamek sekundy serce podskoczyło mu do gardła, kiedy palce zacisnęły się na ramieniu, kiedy jednym ruchem próbował go obrócić na plecy. Żył? Czy on jeszcze żył?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jakimś cudem udało mi się wrócić na barkę. Jakim? Dobre pytanie. Nie byłem w stanie wprost na nie odpowiedzieć; otępienie i zmęczenie robiło swoje – a przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem w chwilach krótkiego otrzeźwienia. Pamiętałem jakiś dobrych ludzi, którzy chcieli mi pomóc, ale czy było to tylko moje wyobrażenie, czy jednak stało się to naprawdę pozostawiałem pod wielkim znakiem zapytania. Właściwie od kilku dni wszystko działo się jakby za grubą, brudną szybą. Otwierałem oczy by wyrwać się z sideł koszmarów i zamykałem je, gdy tylko zdawałem sobie sprawę, iż wcale nie była to mściwość ospałego umysłu. Rybi smród był nie do wytrzymania – nawet dla mnie – pewnie dlatego wlewałem w siebie absurdalne ilości wszystkiego co wpadło mi w dłoń. A to bimbru, a to czystego spirytusu. Piłem i trzymałem w dłoni muszlę, którą znalazłem we własnej kieszeni. Wpadła tam przypadkiem? Ktoś mi ją dał? Nie wiem, nie byłem pewien. Niczego, do kurwy nędzy nie byłem pewien. Bił z niej jednak kojący dźwięk; napawał mnie spokojem, rozluźniał spięte ciało i drżące dłonie, które jakby w ogóle nie należały do mnie. Zwykle silne i pełne werwy, a teraz nie nadawały się do niczego. Potrafił mi nawet wypaść papieros, z trudem utrzymywałem go na wysokości własnych warg.
Zamknąłem się na wszystko i na wszystkich samemu trwając w tej beznadziei. Wizji własnej porażki, abstrakcyjnych poczynań i nieudolności, którą podałem innym jak na tacy. Ściągnąłem na nich falę, nie uchroniłem ich. Czy Eve żyła? Czy żyło ich wspólne dziecko? Każda taka myśl kończyła się kolejną autodestrukcją, pragnieniem końca – końca, jaki mógł nadejść, ale dał mi o wiele większą karę. Konieczność życia ze świadomością przegranej.
Unikałem listów, nie zadawałem pytań. Jak przez mgłę pamiętałem kilka zdań, które z trudem przeniosłem na papier i wysłałem Liddy. Właściwie może i to było jedynie wytworem mojej wyobraźni? Miałem prześwity, ale trudno było je złożyć w całość. Wspomnienia ostatnich dni rozsypane były niczym puzzle, których nie potrafiłem poskładać. Nie miałem siły nawet po nie sięgnąć – tonąłem i nie oczekiwałem, że ktoś wyciągnie do mnie dłoń. Na pomoc trzeba było zasłużyć, a ja nie potrafiłem. Zawiodłem.
Poczułem szarpnięcie. Przekląłem pod nosem. Usłyszałem swoje imię, ale zrzuciłem to na karb umysłu, jaki w ostatnim czasie wyjątkowo sobie ze mnie kpił. Wydukałem coś niezrozumiałego nawet dla siebie pozostając jeszcze w półśnie; naprawdę nie chciałem się budzić. Ścisnąłem mocniej powieki, spiąłem całe ciało – przynajmniej tak mi się wydawało. -Daj mi spokój- mruknąłem sam do siebie, bo przecież nikogo tutaj nie było. Wyciągnąłem jedną dłoń i na oślep zacząłem szukać butelki. Zostało tam coś jeszcze? Pozostało mi mieć nadzieję. Naprawdę nie chciałem otwierać oczu.
Zamknąłem się na wszystko i na wszystkich samemu trwając w tej beznadziei. Wizji własnej porażki, abstrakcyjnych poczynań i nieudolności, którą podałem innym jak na tacy. Ściągnąłem na nich falę, nie uchroniłem ich. Czy Eve żyła? Czy żyło ich wspólne dziecko? Każda taka myśl kończyła się kolejną autodestrukcją, pragnieniem końca – końca, jaki mógł nadejść, ale dał mi o wiele większą karę. Konieczność życia ze świadomością przegranej.
Unikałem listów, nie zadawałem pytań. Jak przez mgłę pamiętałem kilka zdań, które z trudem przeniosłem na papier i wysłałem Liddy. Właściwie może i to było jedynie wytworem mojej wyobraźni? Miałem prześwity, ale trudno było je złożyć w całość. Wspomnienia ostatnich dni rozsypane były niczym puzzle, których nie potrafiłem poskładać. Nie miałem siły nawet po nie sięgnąć – tonąłem i nie oczekiwałem, że ktoś wyciągnie do mnie dłoń. Na pomoc trzeba było zasłużyć, a ja nie potrafiłem. Zawiodłem.
Poczułem szarpnięcie. Przekląłem pod nosem. Usłyszałem swoje imię, ale zrzuciłem to na karb umysłu, jaki w ostatnim czasie wyjątkowo sobie ze mnie kpił. Wydukałem coś niezrozumiałego nawet dla siebie pozostając jeszcze w półśnie; naprawdę nie chciałem się budzić. Ścisnąłem mocniej powieki, spiąłem całe ciało – przynajmniej tak mi się wydawało. -Daj mi spokój- mruknąłem sam do siebie, bo przecież nikogo tutaj nie było. Wyciągnąłem jedną dłoń i na oślep zacząłem szukać butelki. Zostało tam coś jeszcze? Pozostało mi mieć nadzieję. Naprawdę nie chciałem otwierać oczu.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Z plątaniny cuchnących szmat wturlała się butelka, której szukał, machając łapą zamiast na nią natrafił na jego nogę wciśnięta kolanem w stary materac. Odrzucił ją od siebie z zacięciem, czując krótkotrwały przypływ gniewu — przypierdoliłby mu, normalnie by mu przyfastrygował w ten pijacki ryj — był pijany, czy naćpany? Wystraszył się, że zastał go już martwego, pojawił się za późno, a ten unoszący się w powietrzu fetor rozkładających rybich wnętrzności to nie tylko to, ale smród gnijącego powoli ciała. Ale równie szybko zalała go fala współczucia; wyglądał fatalnie nie tylko dlatego, że od kilku dni nie wstał, karmił się wyłącznie alkoholem, kto wie czy przy tym nie szczał pod siebie, czy butelki wypełniał tani bimber czy coś innego. Mógłby spróbować poczuć żal z jego powodu, ale tak naprawdę nie miał pojęcia, co się wtedy wydarzyło.
— Ja ci, kurwa, zaraz dam spokój — warknął i po raz kolejny, siłując się z nim, spróbował przewrócić go na plecy. — Fred, wstawaj! To ja — zawiadomił go, choć niemalże natychmiast pojął, że nic mu to nie da, bo w stanie, w którym był i tak pewnie nic do niego nie docierało. Poklepał go po policzku, lekko, ręka świerzbiła go, żeby użyć więcej siły, ale miał dla niego litość. — Freddie, musisz się ocknąć. Cuchnie tu gorzej jak ... — Jak nie wiedział nawet co; nie przychodziło mu nic do głowy poza stertą rybich odpadów w porcie. Nawet, gdy wpadli z Marcelem w ryby wyskakując przez okno Parszywego nie czuł takiego smrodu. Na jego twarzy pojawił się grymas. Nie było tu okna, które można było otworzyć, pomieszczenie było mikroskopijnych rozmiarów, a tlen docierał tu tylko przez wejście — fetor kisił się tu razem z Kruegerem. — Myślałem, że nie żyjesz — usprawiedliwił się łagodniejszym głosem, przysiadając na skraju materaca i rozejrzał po butelkach. Popatrzył w stronę wejścia, nie był pewien czy da radę go wytargać po takich stromych i wąskich schodach wpół przytomnego na pokład. — Wyglądasz jak gówno — ocenił, po chwili spoglądając na niego i podciągnął nogę na prowizoryczne łóżko, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Wątpił, by jakiekolwiek słowa do niego docierały. Zanim się ocknie może minąć mnóstwo czasu, ale jeśli go tu zostawi to nic się nie zmieni. Przemknął spojrzeniem po jego ubraniach. Potarganych, brudnych, lepkich. Taki widok go nie odstraszał, wielokrotnie sam tak wyglądał, mieszkał w gorszych miejscach niż ten pokład teraz. Przetarł dłonią twarz i oparł łokcie na udzie, twarz opierając o rękę, jakby był potwornie znudzony. Nie wiedział ile tak siedział, ile czasu minęło. Czekał trochę, aż w końcu westchnął i się podniósł. — Fred, wstawaj, musisz się ogarnąć. Słyszysz? Wstawaj, śpiąca królewno — spróbował jeszcze raz i klęknął na materacu. — Nie będę cię całował, albo wstajesz albo cię wrzucę do wody — ostrzegł go solennie.
— Ja ci, kurwa, zaraz dam spokój — warknął i po raz kolejny, siłując się z nim, spróbował przewrócić go na plecy. — Fred, wstawaj! To ja — zawiadomił go, choć niemalże natychmiast pojął, że nic mu to nie da, bo w stanie, w którym był i tak pewnie nic do niego nie docierało. Poklepał go po policzku, lekko, ręka świerzbiła go, żeby użyć więcej siły, ale miał dla niego litość. — Freddie, musisz się ocknąć. Cuchnie tu gorzej jak ... — Jak nie wiedział nawet co; nie przychodziło mu nic do głowy poza stertą rybich odpadów w porcie. Nawet, gdy wpadli z Marcelem w ryby wyskakując przez okno Parszywego nie czuł takiego smrodu. Na jego twarzy pojawił się grymas. Nie było tu okna, które można było otworzyć, pomieszczenie było mikroskopijnych rozmiarów, a tlen docierał tu tylko przez wejście — fetor kisił się tu razem z Kruegerem. — Myślałem, że nie żyjesz — usprawiedliwił się łagodniejszym głosem, przysiadając na skraju materaca i rozejrzał po butelkach. Popatrzył w stronę wejścia, nie był pewien czy da radę go wytargać po takich stromych i wąskich schodach wpół przytomnego na pokład. — Wyglądasz jak gówno — ocenił, po chwili spoglądając na niego i podciągnął nogę na prowizoryczne łóżko, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Wątpił, by jakiekolwiek słowa do niego docierały. Zanim się ocknie może minąć mnóstwo czasu, ale jeśli go tu zostawi to nic się nie zmieni. Przemknął spojrzeniem po jego ubraniach. Potarganych, brudnych, lepkich. Taki widok go nie odstraszał, wielokrotnie sam tak wyglądał, mieszkał w gorszych miejscach niż ten pokład teraz. Przetarł dłonią twarz i oparł łokcie na udzie, twarz opierając o rękę, jakby był potwornie znudzony. Nie wiedział ile tak siedział, ile czasu minęło. Czekał trochę, aż w końcu westchnął i się podniósł. — Fred, wstawaj, musisz się ogarnąć. Słyszysz? Wstawaj, śpiąca królewno — spróbował jeszcze raz i klęknął na materacu. — Nie będę cię całował, albo wstajesz albo cię wrzucę do wody — ostrzegł go solennie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sam straciłem poczucie co bardziej śmierdziało – ja czy niesprzątana od dwunastego sierpnia łajba, która na swym pokładzie miała już nie tylko liny, ale rzygowiny, rozlany alkohol i bibułki wypalonych papierosów, skrętów, kurwa wszystkiego. Wróciłem, to był już sukces. Wróciłem i dawałem sobie radę. Żyłem, oddychałem, czerpałem z życia co popadnie – czyż nie? Mieszałem w kociołku, podobnie jak w żołądku. Żarłem stare, wyschnięte żarcie i mięso, które stanowiło zapasy na gorsze czasy. Świeżą wodę lałem w gardło, podobnie jak na siebie, gdy potrzebowałem kąpieli, ale wolałem otrzeźwienie.
No nie Fred, nie oszukuj się. Nie dajesz sobie rady. Jesteś wrakiem.
-Spierdaja serio- mruknąłem obracając się na drugi bok, wciąż będąc przekonanym, że rozmawiam samym ze sobą. To było częste – nawet bardzo. Zaśmiałem się w głos, zakryłem głowę dłońmi. -Ja czyli kto? Kurwa, sumienienie- śmiech nie ustawał, to naprawdę było zabawne. Czyli mieli rację, że istniało coś wyżej? Tam w chmurach i gadało do nas, kiedy było źle? Tylko dlaczego ratowało mnie, a nie tego gościa co mi konia chciał zajebać? Lub innych, których porwała fala? Miałem jakieś ultimatum? Nie chciałem go, gardziłem nim. Gdybym miał jaja, to bym ustawił Eve to pionu i nic by się nie stało. A tak? Durny Fred, poddany Fred, psidwak Fred. Zrobi co mu każdą, pierdolony naiwniak.
-No i się zawiodłeś- obróciłem się na drugi bok, dłonie z głowy przeniosły się na uszy. Skuliłem się. -Zamknij się- powtórzyłem raz. -Zamknij się- powtórzyłem drugi; pragnąłem, aby głowa dała mi spokój. Marna egzystencja, czy to zbyt mała kara? -Ciii- mruknąłem pod nosem, a krótka cisza zwiastowała spokój. Tego właśnie oczekiwałem. Zasnąłem, odleciałem znów – choć nie byłem przekonany czy cała ta pseudo konwersacja i tak nie była jedynie wytworem mojej wyobraźni. Kajam się, jeśli nie, ale w istocie nikt jej nie słyszał, więc nic się nie stało prawda?
-Co- rzuciłem obracając się na obolałe plecy, kiedy męski głos dotarł moich uszu. Przetarłem rękoma twarz i zamrugałem powiekami czując coraz mocniej pulsujące skronie. Ból głowy rósł, zdawał się być nie do zniesienia. -Co ty tu robisz?- spytałem orientując się, że na materacu, tuż obok, znajdował się Jim. Jak długo tu był? Zacisnąłem wargi w wąską linię, po czym przewróciłem się na drugi bok. -Nie chce twoich buziaków, ale już chyba na ciebie czas. Idź sobie- mruknąłem nie chcąc towarzystwa. Być może długi sen sprawił, że nieco wytrzeźwiałem i przy tym zdałem sobie sprawę, z jak wielkim wstydem wiązała się jego wizyta. Cały ten syf, paskudny smród. Wybacz, ale naprawdę wracaj do domu, chcę być sam.
No nie Fred, nie oszukuj się. Nie dajesz sobie rady. Jesteś wrakiem.
-Spierdaja serio- mruknąłem obracając się na drugi bok, wciąż będąc przekonanym, że rozmawiam samym ze sobą. To było częste – nawet bardzo. Zaśmiałem się w głos, zakryłem głowę dłońmi. -Ja czyli kto? Kurwa, sumienienie- śmiech nie ustawał, to naprawdę było zabawne. Czyli mieli rację, że istniało coś wyżej? Tam w chmurach i gadało do nas, kiedy było źle? Tylko dlaczego ratowało mnie, a nie tego gościa co mi konia chciał zajebać? Lub innych, których porwała fala? Miałem jakieś ultimatum? Nie chciałem go, gardziłem nim. Gdybym miał jaja, to bym ustawił Eve to pionu i nic by się nie stało. A tak? Durny Fred, poddany Fred, psidwak Fred. Zrobi co mu każdą, pierdolony naiwniak.
-No i się zawiodłeś- obróciłem się na drugi bok, dłonie z głowy przeniosły się na uszy. Skuliłem się. -Zamknij się- powtórzyłem raz. -Zamknij się- powtórzyłem drugi; pragnąłem, aby głowa dała mi spokój. Marna egzystencja, czy to zbyt mała kara? -Ciii- mruknąłem pod nosem, a krótka cisza zwiastowała spokój. Tego właśnie oczekiwałem. Zasnąłem, odleciałem znów – choć nie byłem przekonany czy cała ta pseudo konwersacja i tak nie była jedynie wytworem mojej wyobraźni. Kajam się, jeśli nie, ale w istocie nikt jej nie słyszał, więc nic się nie stało prawda?
-Co- rzuciłem obracając się na obolałe plecy, kiedy męski głos dotarł moich uszu. Przetarłem rękoma twarz i zamrugałem powiekami czując coraz mocniej pulsujące skronie. Ból głowy rósł, zdawał się być nie do zniesienia. -Co ty tu robisz?- spytałem orientując się, że na materacu, tuż obok, znajdował się Jim. Jak długo tu był? Zacisnąłem wargi w wąską linię, po czym przewróciłem się na drugi bok. -Nie chce twoich buziaków, ale już chyba na ciebie czas. Idź sobie- mruknąłem nie chcąc towarzystwa. Być może długi sen sprawił, że nieco wytrzeźwiałem i przy tym zdałem sobie sprawę, z jak wielkim wstydem wiązała się jego wizyta. Cały ten syf, paskudny smród. Wybacz, ale naprawdę wracaj do domu, chcę być sam.
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Pewnie gdyby Fred był choć trochę świadom czegokolwiek co działo się wokół niego, wiedziałby, że próba przegonienia go w ten sposób byłaby zupełnie nieskuteczna, ale nie wymagał od niego żadnego zrozumienia, kiedy wokół niego wszystko wyglądało gorzej niż w rynsztoku. Nie wdawał się z nim w żadne rozmowy, nie odpowiadał mu, szybko pojmując, że choć ten reagował na jego zaczepki, prowadził w głowie rozmowy z kimś zupełnie innym i nie pozostanie mu w niej nic z próby przemówienia mu do rozsądku. Rozejrzał się więc rozpaczliwie, gdy ten wskazywał na sumienie — mogłoby go tknąć, zmusić do wstania, ale nie miało takiej siły. Dobrze to znał. On też nie, nie był w stanie go sprowadzić tutaj, pod pokład barki. Nie duchem, choć jego ciało, w tej chwili tak błogo nieświadome, lada moment pozna smak bólu i przykrości związanych z konsekwencjami prawdopodobnie kilkudniowego pijaństwa. Przez chwilę rozważał, czy nie powinien przenieść się na górę i po prostu poczekać aż to prześpi, popilnować go trochę z dala od tego paskudnego smrodu, ale został, choć nie był pewien czy to dlatego, że podskórnie rozumiał go zbyt dobrze i dzielił z nim nieświadomie trudy, czy po prosu martwił się o niego, tak jak martwił się o własnego brata. Nieobecność Thomasa wymuszała na nim podświadomą transmisję uczuć i emocji na kogoś innego. Fred był starszy, zawsze był idealnym kandydatem do tego, bo choć z jednej strony rozsądniejszy od Tommy'iego, z drugiej niewiele różnił się od niego bezmyślnością i łatwością tonięcia w beznadzieję. Im dłuższe były zniknięcia Doe tym silniej koncentrował się na Kruegerze, choć zupełnie nie był świadom, że egoistycznie rekompensuje sobie jego osobą pustkę w sercu wyrytą po starszym bracie.
Pociągnął go ku sobie, choć trudno byłoby nazwać ciało Freda nieruchomym i bezwładnym, opierał się temu. Spróbował jednak ze wszystkich sił go odwrócić do siebie, a kiedy spojrzał na niego i odezwał się w przebłysku przytomności, oczy mu pojaśniały nagle.
— Mówiłem ci już — wytknął mu, choć dobrze wiedział, że tego wcześniej nie zarejestrował. — Myślałem, że nie żyjesz. Przyszedłem sprawdzić, co się z tobą dzieje — wytknął mu z zarzutem, powoli marszcząc brwi. Przemknął wzrokiem po jego twarzy. Choć włosy miał krótkie nie sposób było uznać je za uczesane, twarz miał pokrytą brzydkim zarostem, oczy pokryte ropą, z ust cuchnęło mu starym alkoholem. — Jeszcze niedawno chciałeś, nie marudziłeś, żem nie taki, nie w twoim typie, nie zgrywaj teraz niedostępnego — odpowiedział mu, pozwalając mu jego sylwetka wyślizgnęła mu się spod palców. — Mam czas — obruszył się, udając, że nie zrozumiał, że go wygania. — Nigdzie nie idę.
Pytanie o to, co się stało nie miało sensu. Wiedział, że nie będzie chciał z nim gadać, ale nie domagał się wyjaśnień. Patrzył na niego przez chwilę, chyba wystarczył mu widok powracającego do świadomości Freda. Był o zdrowych zmysłach, przynajmniej wszystko na to wskazywało. Usiadł z powrotem na materacu obok niego, nic nie mówiąc. Był żywy, chciał się tylko upewnić. Chciał wiedzieć, że nic mu się nie stało. A teraz, kiedy zyskał pewność, że nic mu nie było poza fatalnym samopoczuciem nie wiedział, co ze sobą począć. W końcu podniósł się na nogi, barka w tym momencie zakołysała się delikatnie. Podniósł z ziemi butelki po alkoholu, wrzucił przez szyjkę zgaszone pety i resztki po diablim zielu, a to co było rozsypane wraz z popiołem przetarł butem po pokładzie. Nic nie mówił, po prostu sprzątał. Z jednej strony niewiele tu było do ogarnięcia, Fred nie wiele miał, z drugiej nawet ten maleńki pokład przypominał najgorszą norę. Zgarnął wszystko w ręce i chwiejnie wyszedł na pokład, zaczerpnąć świeżego powietrza, śmieci wyrzucił do kubła na ryby, szmaty przewiesił przez nadbudówkę, nie zamierzam mu prać gaci. Znalazł tylko paczkę papierosów, wyciągnął z nich jednego. Był przemoczony i cuchnął rybą, ale zmusił się do tego by zapalić, siadając na deskach pokładu. Oparł się o ściankę nadbudówki i przymknął oczy, szybko gasząc papierosa. Był obrzydliwy, nawet jak dla niego. Nie był pewien, co ma robić — czy zmusić go do wstania siłą, wykazując się kompletnym brakiem wrażliwości, czy jednak zostawić go w spokoju. Rozumiał go, choć nie był do końca pewien, czy przechodził przez to samo, co on, gdy opuścił Tower. Też wtedy chciał być sam. Czuł wstyd, zażenowanie sobą samym, czuł też się potwornie samotny choć robił wszystko by właśnie na to się skazać. Nie znał odpowiedzi na to, co powinno si robić, nawet po tym, co sam przeszedł. Pozbawił go więc wszystkich używek jakie znalazł pod pokładem, wszystkich płynów, licząc, że kiedy go przyciśnie pragnienie będzie po prostu musiał się wygramolić stamtąd sam. Człowiek z natury nie umiał się skazać na śmierć, nawet w takim stanie resztkami sił szukał dla siebie ratunku. Miał czas, mógł tu zostać i na noc i przez kolejne dni, aż nie dojdzie do siebie. W pozornej bezczynności na pokładzie się ułożył, opatulił ramionami i przymknął oczy, czuwając. Na dole Freddiemu nie mogło się nic stać, a jego wyjścia z nory nie mógł przeoczyć.
Pociągnął go ku sobie, choć trudno byłoby nazwać ciało Freda nieruchomym i bezwładnym, opierał się temu. Spróbował jednak ze wszystkich sił go odwrócić do siebie, a kiedy spojrzał na niego i odezwał się w przebłysku przytomności, oczy mu pojaśniały nagle.
— Mówiłem ci już — wytknął mu, choć dobrze wiedział, że tego wcześniej nie zarejestrował. — Myślałem, że nie żyjesz. Przyszedłem sprawdzić, co się z tobą dzieje — wytknął mu z zarzutem, powoli marszcząc brwi. Przemknął wzrokiem po jego twarzy. Choć włosy miał krótkie nie sposób było uznać je za uczesane, twarz miał pokrytą brzydkim zarostem, oczy pokryte ropą, z ust cuchnęło mu starym alkoholem. — Jeszcze niedawno chciałeś, nie marudziłeś, żem nie taki, nie w twoim typie, nie zgrywaj teraz niedostępnego — odpowiedział mu, pozwalając mu jego sylwetka wyślizgnęła mu się spod palców. — Mam czas — obruszył się, udając, że nie zrozumiał, że go wygania. — Nigdzie nie idę.
Pytanie o to, co się stało nie miało sensu. Wiedział, że nie będzie chciał z nim gadać, ale nie domagał się wyjaśnień. Patrzył na niego przez chwilę, chyba wystarczył mu widok powracającego do świadomości Freda. Był o zdrowych zmysłach, przynajmniej wszystko na to wskazywało. Usiadł z powrotem na materacu obok niego, nic nie mówiąc. Był żywy, chciał się tylko upewnić. Chciał wiedzieć, że nic mu się nie stało. A teraz, kiedy zyskał pewność, że nic mu nie było poza fatalnym samopoczuciem nie wiedział, co ze sobą począć. W końcu podniósł się na nogi, barka w tym momencie zakołysała się delikatnie. Podniósł z ziemi butelki po alkoholu, wrzucił przez szyjkę zgaszone pety i resztki po diablim zielu, a to co było rozsypane wraz z popiołem przetarł butem po pokładzie. Nic nie mówił, po prostu sprzątał. Z jednej strony niewiele tu było do ogarnięcia, Fred nie wiele miał, z drugiej nawet ten maleńki pokład przypominał najgorszą norę. Zgarnął wszystko w ręce i chwiejnie wyszedł na pokład, zaczerpnąć świeżego powietrza, śmieci wyrzucił do kubła na ryby, szmaty przewiesił przez nadbudówkę, nie zamierzam mu prać gaci. Znalazł tylko paczkę papierosów, wyciągnął z nich jednego. Był przemoczony i cuchnął rybą, ale zmusił się do tego by zapalić, siadając na deskach pokładu. Oparł się o ściankę nadbudówki i przymknął oczy, szybko gasząc papierosa. Był obrzydliwy, nawet jak dla niego. Nie był pewien, co ma robić — czy zmusić go do wstania siłą, wykazując się kompletnym brakiem wrażliwości, czy jednak zostawić go w spokoju. Rozumiał go, choć nie był do końca pewien, czy przechodził przez to samo, co on, gdy opuścił Tower. Też wtedy chciał być sam. Czuł wstyd, zażenowanie sobą samym, czuł też się potwornie samotny choć robił wszystko by właśnie na to się skazać. Nie znał odpowiedzi na to, co powinno si robić, nawet po tym, co sam przeszedł. Pozbawił go więc wszystkich używek jakie znalazł pod pokładem, wszystkich płynów, licząc, że kiedy go przyciśnie pragnienie będzie po prostu musiał się wygramolić stamtąd sam. Człowiek z natury nie umiał się skazać na śmierć, nawet w takim stanie resztkami sił szukał dla siebie ratunku. Miał czas, mógł tu zostać i na noc i przez kolejne dni, aż nie dojdzie do siebie. W pozornej bezczynności na pokładzie się ułożył, opatulił ramionami i przymknął oczy, czuwając. Na dole Freddiemu nie mogło się nic stać, a jego wyjścia z nory nie mógł przeoczyć.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pod pokładem
Szybka odpowiedź