multifunkcjonalne pomieszczenie
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
salon, kuchnia, gabinet i kącik nienawiści
Lubię oglądać świat z perspektywy brudnego okna. Czarodzieje przemykający w milczeniu po ulicach, zaplątani we własnych kłopotach i niezdający sobie sprawy z ciemnowłosego mściciela odprowadzającego ich wzrokiem wydają mi się ciekawsi, niż wnętrze mojego mieszkania; idealnie czyste ściany barwy morskiej piany pobrudziłam, opierając o nie buty, na skórzaną kanapę już rozlałam czerwone jak krew wino i pogięłam koronkowe firanki, wbijając w nie palce. Widok zza okna gubi się w gąszczu odciśniętych na szkle dłoni, stary kandelabr rzuca cień na biblioteczkę o barwie poszarzałego z zazdrości orzecha. W lustrze o złotej ramie poprawiam grzywkę i barwię usta siostrzaną szminką, a potem przeglądam się w nim, zastanawiając, kiedy zatarła się brylantowa granica pomiędzy Dairine i Bernadette.
Gość
Gość
Kiedy wróciłam do mieszkania, pachniałam miętą i niedawno wypalonym papierosem.
Błądząc wśród twarzy anonimowych czarodziejów, którzy wcale nie patrzyli na mnie z pogardą, czułam się wreszcie wolna; ta wolność powodowała jednak, że resztki mojej duszy rozpadały się na kawałeczki podobne do rozbitego szkła. Nie myślałam jeszcze o brutalnym zderzeniu ze światem Bernadette, o tym, co zrobię, kiedyś ktoś rzeczywiście rozpozna we mnie gryzącą piach bliźniaczkę. Zaślepiłam się pragnieniami przywodzącymi na myśl obłęd i kąpałam się w oceanie własnej naiwności. Gdybym wierzyła w jakiegoś boga, modliłabym się o zrozumienie i odpuszczenie grzechów, ale od dawna wiedziałam już, że zostałam na tym świecie sama - opuszczona przez rodzinę, nieżywych, których zostawiłam zakopanych i zapomnianych na odległych cmentarzach przy londyńskich przedmieściach.
Zamknęłam drzwi na oba zamki i dla pewności przytrzasnęłam kłódkę, wciąż jednak obawiając się, że ktoś nadejdzie do mojego mieszkania i śmie zakłócić codzienną celebrację milczenia w towarzystwie wyłącznie tytoniu, tłukących się po czaszce wspomnień i wysokoprocentowych trunków. Często śpiewałam, zaklinając ciszę i tworząc iluzję ludzkiej obecności, za którą podświadomie tęskniłam; a choć wyrzekłam się uczuć, te uparcie nawiedzały mnie i zatruwały umysł, zmuszały do empatii, którą przeklinałam raz za razem i metaforycznie rysowałam ostrzem noża, jaki zawsze tkwił bezpiecznie w pasku przy spodniach z wysokim stanem. Nigdy nie chciałam zastąpić ich spódnicą.
Podeszłam do lustra i westchnęłam, wbijając spojrzenie w kręgi malujące się pod ciemnymi oczami. Przejechałam dwoma palcami po bladym, piegowatym policzku, analizowałam stopień skrzywienia grzywki. I delektowałam się milczeniem oraz lekkim muśnięciem dłonią różdżki, która należała już do mnie.
Błądząc wśród twarzy anonimowych czarodziejów, którzy wcale nie patrzyli na mnie z pogardą, czułam się wreszcie wolna; ta wolność powodowała jednak, że resztki mojej duszy rozpadały się na kawałeczki podobne do rozbitego szkła. Nie myślałam jeszcze o brutalnym zderzeniu ze światem Bernadette, o tym, co zrobię, kiedyś ktoś rzeczywiście rozpozna we mnie gryzącą piach bliźniaczkę. Zaślepiłam się pragnieniami przywodzącymi na myśl obłęd i kąpałam się w oceanie własnej naiwności. Gdybym wierzyła w jakiegoś boga, modliłabym się o zrozumienie i odpuszczenie grzechów, ale od dawna wiedziałam już, że zostałam na tym świecie sama - opuszczona przez rodzinę, nieżywych, których zostawiłam zakopanych i zapomnianych na odległych cmentarzach przy londyńskich przedmieściach.
Zamknęłam drzwi na oba zamki i dla pewności przytrzasnęłam kłódkę, wciąż jednak obawiając się, że ktoś nadejdzie do mojego mieszkania i śmie zakłócić codzienną celebrację milczenia w towarzystwie wyłącznie tytoniu, tłukących się po czaszce wspomnień i wysokoprocentowych trunków. Często śpiewałam, zaklinając ciszę i tworząc iluzję ludzkiej obecności, za którą podświadomie tęskniłam; a choć wyrzekłam się uczuć, te uparcie nawiedzały mnie i zatruwały umysł, zmuszały do empatii, którą przeklinałam raz za razem i metaforycznie rysowałam ostrzem noża, jaki zawsze tkwił bezpiecznie w pasku przy spodniach z wysokim stanem. Nigdy nie chciałam zastąpić ich spódnicą.
Podeszłam do lustra i westchnęłam, wbijając spojrzenie w kręgi malujące się pod ciemnymi oczami. Przejechałam dwoma palcami po bladym, piegowatym policzku, analizowałam stopień skrzywienia grzywki. I delektowałam się milczeniem oraz lekkim muśnięciem dłonią różdżki, która należała już do mnie.
Gość
Gość
Wreszcie wróciłem do domu. Po drodze zahaczyłem o przerażającą ulicę Nokturn, na której spędziłem nie-znów-tak-przerażające chwile z Lysandrą V. Dziewczynka była bardzo pomocna i to właśnie dzieki niej, teraz wpadam do mieszkania. Zachowuję się tak jak zawsze: jestem roztrzęsiony i latam od ściany do ściany, mrucząc pod nosem co powinienem napisać w moim pisemku, a czego pod żadnym pozorem nie powinienem. Zastanawiałem się właśnie na jaki kolor powinienem przemalować czcionkę w tym wydaniu, kiedy zauważam, że nie jestem w pokoju sam. Marszczę czoło, bowiem nie przypominam sobie, żebym kogoś tutaj zapraszał. Już mam się denerwować okrutnie i rzucać w natręta wyzyskami, kiedy przypominam sobie, że to nie jest tak do końca mój dom. Benia miała na imię moja współlokatorka, chociaż umówiliśmy sie, że będziemy się mijać. Szczególnie, że jej chłopak uważał, że nie powinienem być w pokoju, kiedy on się z nią obściskuje. Uszanowałem ich wolę, chociaż ten jej chłopiec to wcale mi się nie podobał, i przychodziłem w godzinach jej urzedowania, tylko kiedy na prawdę byłem zmuszony. A ponieważ ostatnio dużo czasu spędzałem obok Mariianny, to nie potrzebowałem przebywać w domu. Zaś tydzień temu Benia znikła. Uznałem, że pojechała na wakacje, o czym zresztą jej mówiłem już dawno. Mówiłem: Beniu, musisz kiedyś zwiedzić Monachium. Wierzyłem, że tam pojechała, więc bardzo zdziwił mnie jej widok - A co ty tu robisz? - spytałem przyglądając jej się przez chwilę, po czym podleciałem pod sam jej piegowaty nos, przyglądam się dokładnie i kręcę głową. - Skóra ta sama, ale oczy jakby inne - mruczy pod nosem, by szybko zawyrokować - Nie jesteś Benią, prawda to jest. Ale kim jesteś?
Gość
Gość
I wtedy chwilę ciszy przerwał głos zbyt podobny do tych, w których rozkochiwałam się każdego dnia, wsłuchując w snute powoli i żałośnie historie zmarłych. Niechętnie odwróciłam wzrok od własnego odbicia i omiotłam przybysza wzrokiem, z góry na dół, z dołu do góry, uniosłam nawet lekko brwi, wbijając spojrzenie w trzy dziury ziejące na jego piersi i jeszcze jedną przebijającą jego brzuch. W pierwszym odruchu serce załomotało mi gwałtownie, chcąc w strachu wyrwać się z zakłamanego ciała, ale uspokoiło się, spoczywając na mlecznej, przezroczystej twarzy. Delektowałam się każdą chwilą spędzaną ze zmarłymi, którzy jako jedyni czuli się tak niespełnieni, jak ja - i wspólnie nic nie mogliśmy zrobić ze złośliwym oraz przewrotnym przeznaczeniem.
- Mylisz się, jestem Bernadette - powiedziałam szybko, zdecydowanie i ostro, może odrobinę za ostro, a z obawy zadrżał mi lekko głos. Cofnęłam się o krok, wpadając niemal w regał z ciemnego drewna. Nie przygotowałam się do konfrontacji z rzeczywistością, do ostatnich chwil łudząc się, że ta nigdy nie nadejdzie; że nikt nie zauważy zmian, które zaszły w mojej bliźniaczce po wycieczce do świata nieżywych. - A ty jesteś bardzo martwy - zauważyłam bezsensownie, szybkim ruchem dłoni potrząsając grzywkę, by ta ułożyła się choć odrobinę lepiej. Ale zaczęła wyglądać jeszcze gorzej, więc potrząsnęłam nią ponownie, zdychając melodramatycznie pod nosem, tak jak zdarzało się robić to mojej siostrze. W policzek uszczypnęły mnie wątpliwości; skoro w dzienniku Bernadette nie doczytałam nic o nawiedzającym jej mieszkanie duchu, to jakie inne sekrety ukrywała nawet przed pożółkłym papierem pamiętnika? - Czego tu szukasz? - dopytałam więc, niemal gotowa poświęcić się i pomóc nieszczęśnikowi rozwiązać sprawy, których przez śmierć nigdy nie mógł dokończyć - dokładnie tak, jak robiłam to przez całe swoje życie.
- Mylisz się, jestem Bernadette - powiedziałam szybko, zdecydowanie i ostro, może odrobinę za ostro, a z obawy zadrżał mi lekko głos. Cofnęłam się o krok, wpadając niemal w regał z ciemnego drewna. Nie przygotowałam się do konfrontacji z rzeczywistością, do ostatnich chwil łudząc się, że ta nigdy nie nadejdzie; że nikt nie zauważy zmian, które zaszły w mojej bliźniaczce po wycieczce do świata nieżywych. - A ty jesteś bardzo martwy - zauważyłam bezsensownie, szybkim ruchem dłoni potrząsając grzywkę, by ta ułożyła się choć odrobinę lepiej. Ale zaczęła wyglądać jeszcze gorzej, więc potrząsnęłam nią ponownie, zdychając melodramatycznie pod nosem, tak jak zdarzało się robić to mojej siostrze. W policzek uszczypnęły mnie wątpliwości; skoro w dzienniku Bernadette nie doczytałam nic o nawiedzającym jej mieszkanie duchu, to jakie inne sekrety ukrywała nawet przed pożółkłym papierem pamiętnika? - Czego tu szukasz? - dopytałam więc, niemal gotowa poświęcić się i pomóc nieszczęśnikowi rozwiązać sprawy, których przez śmierć nigdy nie mógł dokończyć - dokładnie tak, jak robiłam to przez całe swoje życie.
Gość
Gość
- Kłamczucha - oceniam ją szybciej niż wydaje mi się, że myślę. Bo myśli zaczynają mi się mieszać: a co jeżeli ta kobieta jest Benią? Wiem, że nią nie jest, bo znam Benkę od kilku miesięcy i przenigdy na jej widok nie zrobiło mi się tak słabo. Tak jakbym chciał zaraz lecieć zaprzedać duszę swą wszystkim diabłom, byleby mi zwrócili życie, bylebym mógł stać tu jako człowiek. Teraz zaś widziałem twarz tę samą, co przed tygodniem, ale biło z niej coś niewypowiedzianie piękniejszego. Gdybym tylko mógł sięgnąć po węgiel, naszkicować kilkoma pociągnięciami jej twarz.
Unoszę brwi słysząc jej niemiłe oskarżenie i nagle przestaję wisieć nad jej twarzą. Opływam, by przysiąść na krześle, na którym nie musiałem wcale nie musiałem przysiadać, wszak nie męczy mnie stanie. Nic mnie już chyba nigdy nie zmęczy. Ale zdenerwowała mnie jej odzywka, kto to widział w ten sposób witać się ze swoim współlokatorem.
- Mieszkam tutaj, droga panienko -postanawiam jej wtyłumaczyć, ale nagle orientuję się, że jej pytanie dotyczyło czegoś zgoła innego. Te jej oczy... wygląda na taką, która widziała już tak wiele. Zawieszam się i patrzę przez chwilę tam, gdzie nie powinienem się patrzyć, bo mój wzrok przenika przecież całą osobę. Czytam, patrzę, uśmiecham się. Nie, nie powiem ci co tu robię, moja droga nie-Beniu. - Uderzające podobieństwo - wzdycham zamiast tego i opieram policzek na dłoni, by móc bez przeszkody wpatrywać się w twarz mej nowej współlokatorki. Nigdy nie widziałem tak pięknej i smutnej duszy.
Unoszę brwi słysząc jej niemiłe oskarżenie i nagle przestaję wisieć nad jej twarzą. Opływam, by przysiąść na krześle, na którym nie musiałem wcale nie musiałem przysiadać, wszak nie męczy mnie stanie. Nic mnie już chyba nigdy nie zmęczy. Ale zdenerwowała mnie jej odzywka, kto to widział w ten sposób witać się ze swoim współlokatorem.
- Mieszkam tutaj, droga panienko -postanawiam jej wtyłumaczyć, ale nagle orientuję się, że jej pytanie dotyczyło czegoś zgoła innego. Te jej oczy... wygląda na taką, która widziała już tak wiele. Zawieszam się i patrzę przez chwilę tam, gdzie nie powinienem się patrzyć, bo mój wzrok przenika przecież całą osobę. Czytam, patrzę, uśmiecham się. Nie, nie powiem ci co tu robię, moja droga nie-Beniu. - Uderzające podobieństwo - wzdycham zamiast tego i opieram policzek na dłoni, by móc bez przeszkody wpatrywać się w twarz mej nowej współlokatorki. Nigdy nie widziałem tak pięknej i smutnej duszy.
Gość
Gość
- Tak się składa - zaczęłam, czując, jak spokój oraz równowaga wypracowywana przez lata pielęgnowania nienawiści do świata powoli rozpadają się, fundamenty runęły, tak samo jak moja pewność siebie; głos drżał coraz mocniej, wzruszany strachem i niecierpliwością. - że w każdej chwili możesz przestać tu mieszkać.
Mimowolnie zmarszczyłam lekko brwi, a usta zacisnęły się w prostą niemal linię. Przełknęłam głośno ślinę, a potem nie wytrzymałam i z parapetu przy oknie podniosłam paczkę czarodziejskich papierosów, nie tych dla kobiet, bo dym zabarwiony smakiem pomarańczy drażnił jeszcze mocniej. Włożyłam go do ust i pozwoliłam, aby drapiąca chmura zalała mi gardło, co nie przyniosło jednak żadnego ukojenia. Wbiłam wzrok w ducha, który patrzył na mnie jakoś dziwnie, przez co poczułam się jeszcze gorzej, mniej pewnie i nago jak prezent rozpakowany przedwcześnie, zanim jeszcze pierwsza gwiazda przecięła swoim światłem mroki nocy. - Nie uśmiechaj się - burknęłam tonem niezadowolonej pięciolatki, w myślach krytykując się, że już w pierwsze dni porzucam rolę idealnej Bernadette, która mimo przeciwności odnajdywała promyki nadziei i zawsze tak naiwnie wierzyła, że wszystko będzie dobrze, a świat tonie w kaskadach dobroci. - Nigdy jeszcze nie spotkałam tak upartego i osobliwego ducha, jak ty - westchnęłam na koniec, znów zaciągając się papierosowym dymem, którego smak z każdą chwilą coraz mocniej przypadał mi do gustu. Nabrałam wrażenia, że będę w stanie się do tego przyzwyczaić... w przeciwieństwie do ducha wpatrującego się we mnie z uśmiechem, na widok którego też miałam ochotę się rozpromienić, jednak powstrzymywałam się resztkami silnej woli, wciąż zaciskając usta w grymasie niewyrażającym niczego. - Wyszłam rano z domu, spadła na mnie doniczka z okna na Pokątnej i nie pamiętam, jak się nazywasz, więc przedstaw się lepiej - rzuciłam szybko, na jednym wdechu, w duszy marząc o tym, aby stanąć przy ścianie i zacząć rytmicznie uderzać o nią głową. Dźgnęłabym najchętniej tego ducha nożem, ale przecież już nie żył.
Mimowolnie zmarszczyłam lekko brwi, a usta zacisnęły się w prostą niemal linię. Przełknęłam głośno ślinę, a potem nie wytrzymałam i z parapetu przy oknie podniosłam paczkę czarodziejskich papierosów, nie tych dla kobiet, bo dym zabarwiony smakiem pomarańczy drażnił jeszcze mocniej. Włożyłam go do ust i pozwoliłam, aby drapiąca chmura zalała mi gardło, co nie przyniosło jednak żadnego ukojenia. Wbiłam wzrok w ducha, który patrzył na mnie jakoś dziwnie, przez co poczułam się jeszcze gorzej, mniej pewnie i nago jak prezent rozpakowany przedwcześnie, zanim jeszcze pierwsza gwiazda przecięła swoim światłem mroki nocy. - Nie uśmiechaj się - burknęłam tonem niezadowolonej pięciolatki, w myślach krytykując się, że już w pierwsze dni porzucam rolę idealnej Bernadette, która mimo przeciwności odnajdywała promyki nadziei i zawsze tak naiwnie wierzyła, że wszystko będzie dobrze, a świat tonie w kaskadach dobroci. - Nigdy jeszcze nie spotkałam tak upartego i osobliwego ducha, jak ty - westchnęłam na koniec, znów zaciągając się papierosowym dymem, którego smak z każdą chwilą coraz mocniej przypadał mi do gustu. Nabrałam wrażenia, że będę w stanie się do tego przyzwyczaić... w przeciwieństwie do ducha wpatrującego się we mnie z uśmiechem, na widok którego też miałam ochotę się rozpromienić, jednak powstrzymywałam się resztkami silnej woli, wciąż zaciskając usta w grymasie niewyrażającym niczego. - Wyszłam rano z domu, spadła na mnie doniczka z okna na Pokątnej i nie pamiętam, jak się nazywasz, więc przedstaw się lepiej - rzuciłam szybko, na jednym wdechu, w duszy marząc o tym, aby stanąć przy ścianie i zacząć rytmicznie uderzać o nią głową. Dźgnęłabym najchętniej tego ducha nożem, ale przecież już nie żył.
Gość
Gość
Przechylam głowę i uśmiecham się z politowaniem, co mi nie-Benia opowiada, że to może nie być mój dom, przecież mieszkam tu dłużej niż ona. Już dojrzałem do tej dziwnej sytuacji w której widzę Bernadette, ale jednocześnie jej nie widzę. Rzecz ma się conajmniej surrealistycznie, czuję się jak wtedy, gdy z Dalim przemierzaliśmy horyzonty naszych myśli, balansując pomiędzy rzeczywistością i snem. Wymawiałem wtedy głoski oddzielone od słów, których części zapominałem. I te głoski wirowały nad naszymi głowami... praktycznie dałem się wciągnąć. Odczuwałem wtedy ten sam niewysłowiony niepokój, którego reminiscencje powracają do mnie dziś, kiedy patrzę na obraz, którego znaczenie jest odwrócone. - Jak zamierzasz się mnie pozbyć? - może pomoże znaleźć mój skarb? Ale skoro ja sam zapomniałem, gdzie go zostawiłem.
A uśmiechu nie umiem zdjąć za zawołanie, wzdycham tak jak wzdychają dorośli ludzie, którzy nie chcą dłużej tłumaczyć dziecku, bo też uznają, że prawda zabije w nich to co naiwne i piękne w młodym człowieku. Sięgam do środka mego munduru i wyjmuję papierosa, którego wsadzam sobie w usta. Szukam zapałek, bądź też zapalniczki, ale nie znajduję ich. Memlę papierosem w ustach, by powiedzieć mojej nowej współlokatorce: - Spójrz tylko, moja droga, cóż za złośliwość losu. Mam tu najlepszy tytoń i nawet nie brakuje mi bibułek. Ale jak na złość, zgubiłem gdzieś w błocie zapalniczkę, a zapałki mi się rozsypały.
Znów spoglądam na jej działanie, zawsze zazdrościłem Bernadette, że z taką elegancją umiała celebrować moją ulubioną czynność wojenną: palenie tytoniu. Wzdycham i chowam papierosa do papierośnicy w której sterczy piąty pocisk. Mój wzrok pada na książkę stojącą na regale. Na grzbiecie widnieją słowa EKSPRESJONIZM NIEMIECKI. - Poszukaj mnie na piętnastej stronie - podaję jej namiary, tam będzie mój portret wykonany fotograficznie przez mugola a obok trzy moje prace. Z niewiadomych powodów, miałem nadzieję, że spodobają jej się bardziej, niż Beni.
A uśmiechu nie umiem zdjąć za zawołanie, wzdycham tak jak wzdychają dorośli ludzie, którzy nie chcą dłużej tłumaczyć dziecku, bo też uznają, że prawda zabije w nich to co naiwne i piękne w młodym człowieku. Sięgam do środka mego munduru i wyjmuję papierosa, którego wsadzam sobie w usta. Szukam zapałek, bądź też zapalniczki, ale nie znajduję ich. Memlę papierosem w ustach, by powiedzieć mojej nowej współlokatorce: - Spójrz tylko, moja droga, cóż za złośliwość losu. Mam tu najlepszy tytoń i nawet nie brakuje mi bibułek. Ale jak na złość, zgubiłem gdzieś w błocie zapalniczkę, a zapałki mi się rozsypały.
Znów spoglądam na jej działanie, zawsze zazdrościłem Bernadette, że z taką elegancją umiała celebrować moją ulubioną czynność wojenną: palenie tytoniu. Wzdycham i chowam papierosa do papierośnicy w której sterczy piąty pocisk. Mój wzrok pada na książkę stojącą na regale. Na grzbiecie widnieją słowa EKSPRESJONIZM NIEMIECKI. - Poszukaj mnie na piętnastej stronie - podaję jej namiary, tam będzie mój portret wykonany fotograficznie przez mugola a obok trzy moje prace. Z niewiadomych powodów, miałem nadzieję, że spodobają jej się bardziej, niż Beni.
Gość
Gość
Zmrużyłam lekko oczy i w obronnym odruchu założyłam ramiona na piersi; wzięłam kilka głębszych oddechów, starając się opanować poddenerwowanie powoli obejmujące całe moje ciało, policzyłam szybko w myśli od dziesięciu do zera, a potem jeszcze od zera do siedmiu, aby liczby nieparzyste nie poczuły się niedowartościowane oraz tak mało znaczące, brzydkie i niechciane, jak coraz częściej czułam się ja.
- Coś wymyślę - powiedziałam pewnie, przywołując w myślach te setki godzin, które spędziłam na polemikach ze zmarłymi, mogąc poznać ich skryte obawy, pragnienia oraz niepewności. Z każdą odbytą dysputą stawałam się coraz lepsza w przeprowadzaniu konwersacji z duchami i nakłanianiu ich do dania mi spokoju. Plotki wśród nieżywych rozchodzą się jeszcze szybciej niż na wypełnionych chichotem korytarzach mugolskich szkół dla dziewcząt; gdy ktoś nie umiał rozwiązać problemów nierozwikłanych za życia, zbyt często materializował się w moim pokoju i zaczynał marudzić. - Już nie raz rozprawiałam się z duchami! Nie doceniasz mojego daru przekonywania - zmarszczyłam czoło raz jeszcze, mamrocząc z papierosem tkwiącym między zębami, lecz zaraz zabrałam go, a dym zaczął kłębić się w powietrzu. - I co, dlatego zostałeś na świecie? Zgubiłeś zapałki i dlatego nie możesz odejść do miejsca wiecznego spoczynku? A może nie wiesz, kto przedziurawił ci pierś i wciąż konasz, karmiąc się myślami o zemście? Zostawiłeś kochankę wśród żywych i łudzisz się, że jeszcze kiedyś zdołacie się połączyć? - zgadywałam, może brzmiąc zbyt pretensjonalnie, choć wcale tego nie planowałam. Podążyłam za jego spojrzeniem i już po krótkiej chwili trzymałam w dłoni opasły tom książki traktującej o ekspresjonizmie. Wertowałam ją ledwie wczoraj, z fascynacją wpatrując się w barwy wyrażające tak wiele emocji i zazdroszcząc głęboko w duszy, że ja nie umiem wyrazić tak wiele - nawet krzycząc, płacząc i przeklinając wszystkich w moich ulubionych nocnych sesjach nienawiści. - Franz - powiedziałam, z impetem trzaskając książką i nie chcąc patrzeć dłużej na obrazy, które zbadałam wyłącznie kątem oka; nie mogłam przecież pokazać po sobie, jak bardzo przypadły mi do gustu i skradły oziębłe serce. - skoro nie masz zamiaru opuścić mojego lokum, ustalmy kilka zasad - orzekłam tonem profesjonalisty, za którego uparcie się uważałam. - Nie godzę się, żebyś przenikał przez ściany łazienki i mojej sypialni - rzuciłam na start, a potem zaczerpnęłam powietrza. - Urzęduj w salonie, jak długo chcesz, lecz nie praw mi morałów, dyskutuj ze mną tylko wtedy, gdy widzisz, że mam ochotę, nie przenikaj przeze mnie, bo drażni mnie ten chłód - wyliczałam na wdechu, wkładając książkę znów do regału i nie patrząc już na Franza, choć wciąż miałam wrażenie, że jego wzrok przeszywa mnie na wskroś.
- Coś wymyślę - powiedziałam pewnie, przywołując w myślach te setki godzin, które spędziłam na polemikach ze zmarłymi, mogąc poznać ich skryte obawy, pragnienia oraz niepewności. Z każdą odbytą dysputą stawałam się coraz lepsza w przeprowadzaniu konwersacji z duchami i nakłanianiu ich do dania mi spokoju. Plotki wśród nieżywych rozchodzą się jeszcze szybciej niż na wypełnionych chichotem korytarzach mugolskich szkół dla dziewcząt; gdy ktoś nie umiał rozwiązać problemów nierozwikłanych za życia, zbyt często materializował się w moim pokoju i zaczynał marudzić. - Już nie raz rozprawiałam się z duchami! Nie doceniasz mojego daru przekonywania - zmarszczyłam czoło raz jeszcze, mamrocząc z papierosem tkwiącym między zębami, lecz zaraz zabrałam go, a dym zaczął kłębić się w powietrzu. - I co, dlatego zostałeś na świecie? Zgubiłeś zapałki i dlatego nie możesz odejść do miejsca wiecznego spoczynku? A może nie wiesz, kto przedziurawił ci pierś i wciąż konasz, karmiąc się myślami o zemście? Zostawiłeś kochankę wśród żywych i łudzisz się, że jeszcze kiedyś zdołacie się połączyć? - zgadywałam, może brzmiąc zbyt pretensjonalnie, choć wcale tego nie planowałam. Podążyłam za jego spojrzeniem i już po krótkiej chwili trzymałam w dłoni opasły tom książki traktującej o ekspresjonizmie. Wertowałam ją ledwie wczoraj, z fascynacją wpatrując się w barwy wyrażające tak wiele emocji i zazdroszcząc głęboko w duszy, że ja nie umiem wyrazić tak wiele - nawet krzycząc, płacząc i przeklinając wszystkich w moich ulubionych nocnych sesjach nienawiści. - Franz - powiedziałam, z impetem trzaskając książką i nie chcąc patrzeć dłużej na obrazy, które zbadałam wyłącznie kątem oka; nie mogłam przecież pokazać po sobie, jak bardzo przypadły mi do gustu i skradły oziębłe serce. - skoro nie masz zamiaru opuścić mojego lokum, ustalmy kilka zasad - orzekłam tonem profesjonalisty, za którego uparcie się uważałam. - Nie godzę się, żebyś przenikał przez ściany łazienki i mojej sypialni - rzuciłam na start, a potem zaczerpnęłam powietrza. - Urzęduj w salonie, jak długo chcesz, lecz nie praw mi morałów, dyskutuj ze mną tylko wtedy, gdy widzisz, że mam ochotę, nie przenikaj przeze mnie, bo drażni mnie ten chłód - wyliczałam na wdechu, wkładając książkę znów do regału i nie patrząc już na Franza, choć wciąż miałam wrażenie, że jego wzrok przeszywa mnie na wskroś.
Gość
Gość
Przyjąłem jej słowa z kolejnym dobrodusznym westchnięciem, bowiem nie wyobrażam sobie, żeby mogła mnie tak po prostu wypędzić. Może ma w planach zaproszenie egzorcysty? Zna specjalistyczne wróżki? Co jeżeli ona jest powodem mojego tułania sie po świecie? Czy wtedy pozbycie się mnie z domu coś jej da? Będę się za nią tułał po każdym innym zakątku świata, przyklejony do pleców niczym najgorszy z natrętów. Dyszeć w kark jej będę, czekając aż do mnie dołączy. Socjopata.
- Czy ty się ze mnie nabijasz? - zastanawia się, powoli przesuwając spojrzeniem po twarzy panny nie-Beni. Piegi. Było ich o piętnaście więcej (liczyłem kiedyś, gdy Bernadetta spała), a każdy jeden z tej piętnastki znajdował się o centymetr w inną stronę niż na twarzy mej byłej współlokatorki. Oczy miały ten sam kształt, chociaż inny humor wyrażały. Ja zaś, chociaż słuch miałem dobry i słyszałem kpiącą uwagę, postanowiłem być szczery z moją rozmówczynią: - Szukam swojego skarbu, nie wiesz gdzie go mogłem zostawić?
Gdybym tylko wiedział, że dzień wcześniej oglądała album! Jeżeli kiedyś zechce, chętnie siądę obok i opowiem jej o okolicznościach stworzenia tych obrazków. Dziś składowane w pięknych albumach, kiedyś uznawaliśmy je za zapiski z podróży życia. Nie sądziłem, że pięćdziesiąt lat później, ogladać będzie je piękna osoba o nosku na którym widnieje o piętnaście piegów więcej. Szesnaście, dopiero teraz dojrzałem.
Staram się przez chwilę zapomnieć o wszystkich wytycznych. Nie byłem zresztą posłusznym za życia, nie zamierzałem być posłuszny po śmierci.
- A ty jak chciałabyś, żebym na Ciebie mówił? Mogę mówić Marie? O-ooo albo poczekaj, może coś jak.. Linda? Pamiętasz Scotta? On miał Zeldę. A ty mogłabyś być Lindą - i trochę smutno mi się robi, bo ja także miałem Zeldę, jednakże ona została pomiędzy żywymi ludźmi. Zapomniałem o niej na jakieś kilka lat, ale teraz przypomniała mi o tym moja Linda. Miałem nadzieję, że nie będę mógł się gorzej czuć, a jednak się udało. Wspomnienia przebiły mą korę mózgową, wywiercając dwie dziury przebijające się przez mózg aż do oczu, a tam zaś pustka. Nie wstaję z krzesła, cofam się za to dwa kroki i siedzę w regale, a miejsce na moją twarz ozdabiają dwa wazoniki z kwiatkami ususzonymi wkładam w gipsowe popiersie. Cezar czy Szekspir to? Najpewniej przypominam smutny posąg wykuty w kamiennym marmurze. Twarz nieruchomą co jakiś czas ożywiam drogą mych oczu, które prowadzą myśli. Zelda, moja piękna Zelda. Opuściłem ją dla Niemiec, dla wojny opuściłem ją też. Wojna mi ją zabrała, a ja zabrałem jej serce do grobu, którego nigdy nikt mi nie postawił. Zelda.
Była bardzo podobna do Lindy. Linda rozkazuje mi i wymaga, jest przesadnie ostrożna, ma mnie za zboczeńca. Nie obrażam się za to, że myśli, iż mógłbym wejść do jej sypialni nieproszony, czy wskoczyć jej do wanny i ochłodzić wodę. Nie znamy się ani trochę, chociaż jak już mówiłem, przypomina mi Zeldę. Jest z tej samej planety, to widać po oczach.
- A co jeżeli zaprosisz takiego samego złego mężczyznę jak Benia? Mam patrzeć jak będziesz płakać po jego odejściu? Lindo, może wolałabyś mieć jednak magiczny obraz? - pokazuję na ścianę na której powinien wisieć obraz przodka, lecz nie wisi z jasnego powodu: nie ma przodków z którymi chciałyby rozmawiać panny obie. Czy więc mam zniknąć, czy raczej zostać z głową w gipsowym popiersiu i udawać, że to ja.
- Czy ty się ze mnie nabijasz? - zastanawia się, powoli przesuwając spojrzeniem po twarzy panny nie-Beni. Piegi. Było ich o piętnaście więcej (liczyłem kiedyś, gdy Bernadetta spała), a każdy jeden z tej piętnastki znajdował się o centymetr w inną stronę niż na twarzy mej byłej współlokatorki. Oczy miały ten sam kształt, chociaż inny humor wyrażały. Ja zaś, chociaż słuch miałem dobry i słyszałem kpiącą uwagę, postanowiłem być szczery z moją rozmówczynią: - Szukam swojego skarbu, nie wiesz gdzie go mogłem zostawić?
Gdybym tylko wiedział, że dzień wcześniej oglądała album! Jeżeli kiedyś zechce, chętnie siądę obok i opowiem jej o okolicznościach stworzenia tych obrazków. Dziś składowane w pięknych albumach, kiedyś uznawaliśmy je za zapiski z podróży życia. Nie sądziłem, że pięćdziesiąt lat później, ogladać będzie je piękna osoba o nosku na którym widnieje o piętnaście piegów więcej. Szesnaście, dopiero teraz dojrzałem.
Staram się przez chwilę zapomnieć o wszystkich wytycznych. Nie byłem zresztą posłusznym za życia, nie zamierzałem być posłuszny po śmierci.
- A ty jak chciałabyś, żebym na Ciebie mówił? Mogę mówić Marie? O-ooo albo poczekaj, może coś jak.. Linda? Pamiętasz Scotta? On miał Zeldę. A ty mogłabyś być Lindą - i trochę smutno mi się robi, bo ja także miałem Zeldę, jednakże ona została pomiędzy żywymi ludźmi. Zapomniałem o niej na jakieś kilka lat, ale teraz przypomniała mi o tym moja Linda. Miałem nadzieję, że nie będę mógł się gorzej czuć, a jednak się udało. Wspomnienia przebiły mą korę mózgową, wywiercając dwie dziury przebijające się przez mózg aż do oczu, a tam zaś pustka. Nie wstaję z krzesła, cofam się za to dwa kroki i siedzę w regale, a miejsce na moją twarz ozdabiają dwa wazoniki z kwiatkami ususzonymi wkładam w gipsowe popiersie. Cezar czy Szekspir to? Najpewniej przypominam smutny posąg wykuty w kamiennym marmurze. Twarz nieruchomą co jakiś czas ożywiam drogą mych oczu, które prowadzą myśli. Zelda, moja piękna Zelda. Opuściłem ją dla Niemiec, dla wojny opuściłem ją też. Wojna mi ją zabrała, a ja zabrałem jej serce do grobu, którego nigdy nikt mi nie postawił. Zelda.
Była bardzo podobna do Lindy. Linda rozkazuje mi i wymaga, jest przesadnie ostrożna, ma mnie za zboczeńca. Nie obrażam się za to, że myśli, iż mógłbym wejść do jej sypialni nieproszony, czy wskoczyć jej do wanny i ochłodzić wodę. Nie znamy się ani trochę, chociaż jak już mówiłem, przypomina mi Zeldę. Jest z tej samej planety, to widać po oczach.
- A co jeżeli zaprosisz takiego samego złego mężczyznę jak Benia? Mam patrzeć jak będziesz płakać po jego odejściu? Lindo, może wolałabyś mieć jednak magiczny obraz? - pokazuję na ścianę na której powinien wisieć obraz przodka, lecz nie wisi z jasnego powodu: nie ma przodków z którymi chciałyby rozmawiać panny obie. Czy więc mam zniknąć, czy raczej zostać z głową w gipsowym popiersiu i udawać, że to ja.
Gość
Gość
- Ja? Nabijam? - spytałam retorycznie, obracając papierosa między palcami i ruszając się z miejsca, aby usiąść na parapecie - tak, żeby zwisała mi tylko jedna noga, a druga, półzgięta, służyła za podporę na posiniaczony łokieć. Wzruszyłam ramionami, dopiero teraz spoglądając na ducha; zawsze wydawało mi się, że gdy patrzę na matrwych, to w sposób niechciany przebijam ich wzrokiem na wylot. Nie mogłam jednak dostrzec franzowego serca pod podziurawioną żołnierską kataną, czy oznaczało to, że nawet metaforycznie nie biło, nie pompowało emocji, które rozpływać się mogły po jego niematerialnym już ciele? - Może trochę - dorzuciłam krótko i zadziwiająco lekko, chcąc uśmiechnąć się, choć wtedy przypomniałam sobie, że nie do końca wiedziałam, jak to zrobić; usta nie chciały ułożyć się w polecony grymas, wciąż wyrażając wyłącznie dziurę ziejącą w mojej umierającej duszy. - A czym jest ten skarb? - spytałam jak za każdym razem, gdy pomagałam duchom rozwiązać ich pośmiertne dylematy; słowa układały się w obijającą po głowie mantrę, modlitwę, którą wypowiadałam, nie skupiając się nawet na sensie chwalebnie plecionych zdań. - Co było ci drogie za życia, Franz? Za czym tęsknisz? Za kim? Czy jest coś, do czego wracasz myślami za każdym razem, gdy z tyłu głowy odzywa się cichy głosik nostalgii? - Obracałam papierosem dalej, coraz szybciej, wkrótce przestając zastanawiać się nad tym, co robię. Włożyłam go do ust, z przykrością obserwując, jak brutalnie się skończy. Strząsnęłam popiół za okno i zgniotłam papierosa o parapet, jednocześnie go gasząc, a potem wypuściłam go z palców, obserwując przez chwilę, jak z czwartego piętra spada między przechodniów tłoczących się na czarodziejskiej ulicy. Znów zerknęłam na Franza.
- Masz na myśli Fitzgeralda? - spytałam, bo w moje półkrwi ręce nieraz wpadł przecież Wielki Gatsby. Zastanowiłam się, czy Diggory zdawał sobie choćby sprawę z tego, że ten od lat wąchał już stokrotki od spodu i wgryzał się w brunatną ziemię naciskającą na jego trumnę. Wczytywałam się w litery zdobiące powieść z niemałą przyjemnością, już od najmłodszych lat zachwycając się zjawiskiem upadku moralności i nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że kiedyś dopadnie ono również mnie. I to szybciej, niż mogłabym się spodziewać. - Zresztą nie jestem Lindą, tylko Bernadette, a na pewno nie twoją Zeldą, jeśli sam lubisz zwać się Scottem - rzuciłam z uporem, wciąż trwając przy swoich założeniach - byłam własną siostrą, Dairine odeszła w niepamięć wraz ze sznurem obwiązującym szyję mojej bliźniaczki i nie chciałam, aby wróciła z tak błahego powodu, jak pojawienie się nachalnego ducha pod dachem mojego mieszkania. - Zresztą Zelda była niestabilną umysłowo wariatką - dodałam spontanicznie, jakby chroniąc samą siebie przed przedwczesnym osądem; czy i ja mogłam poszczycić się idealną skazą na mentalnym zdrowiu?
Nie wiedziałam już, kim się stałam i nie wierzyłam w to, że pomoże mi odnaleźć siebie ktoś, przez kogo mogłam przełożyć rękę; ktoś mniej namacalny niż strach mrożący krew w żyłach, ekscytacja przywołująca na kości policzkowe malinowe rumieńce czy nawet słoneczne promienie łaskoczące po nosie i powołujące do życia kolejne mendle piegów szpecących moje oblicze, ujmujące mi powagi oraz determinacji.
Zawsze byłam estetką pragnącą spoglądać wyłącznie na ludzi pięknych; choć nie wiem, jak Franz wyglądał za życia, do twarzy było mu ze śmiercią i widziałam, że mnie również by było - bo gdy spoglądałam na martwe oblicze bliźniaczej mnie, po raz pierwszy dotarło do mnie, jak piękne było, nawet mimo sinych plan barwiących zapadające się policzki.
- Jeśli zaproszę, to zaproszę, czy nie mówiłam już, że nie znoszę ograniczeń i prawienia morałów? - spytałam, unosząc lekko brwi i tęskniąc za papierosem, którego już dawno musieli zgnieść przechodnie podeszwami skórzanych butów. - Nie tobie decydować o moim życiu, o czyimkolwiek życiu, bo ze swoim już dawno się pożegnałeś. - Przykre słowa same opuściły moje usta i aby nie pokazać, jak bardzo się nimi zlękłam, sięgnęłam po kolejnego papierosa i poczułam, że lekko podrygują mi dłonie w rytm bijącego szaleńczo serca.
- Masz na myśli Fitzgeralda? - spytałam, bo w moje półkrwi ręce nieraz wpadł przecież Wielki Gatsby. Zastanowiłam się, czy Diggory zdawał sobie choćby sprawę z tego, że ten od lat wąchał już stokrotki od spodu i wgryzał się w brunatną ziemię naciskającą na jego trumnę. Wczytywałam się w litery zdobiące powieść z niemałą przyjemnością, już od najmłodszych lat zachwycając się zjawiskiem upadku moralności i nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że kiedyś dopadnie ono również mnie. I to szybciej, niż mogłabym się spodziewać. - Zresztą nie jestem Lindą, tylko Bernadette, a na pewno nie twoją Zeldą, jeśli sam lubisz zwać się Scottem - rzuciłam z uporem, wciąż trwając przy swoich założeniach - byłam własną siostrą, Dairine odeszła w niepamięć wraz ze sznurem obwiązującym szyję mojej bliźniaczki i nie chciałam, aby wróciła z tak błahego powodu, jak pojawienie się nachalnego ducha pod dachem mojego mieszkania. - Zresztą Zelda była niestabilną umysłowo wariatką - dodałam spontanicznie, jakby chroniąc samą siebie przed przedwczesnym osądem; czy i ja mogłam poszczycić się idealną skazą na mentalnym zdrowiu?
Nie wiedziałam już, kim się stałam i nie wierzyłam w to, że pomoże mi odnaleźć siebie ktoś, przez kogo mogłam przełożyć rękę; ktoś mniej namacalny niż strach mrożący krew w żyłach, ekscytacja przywołująca na kości policzkowe malinowe rumieńce czy nawet słoneczne promienie łaskoczące po nosie i powołujące do życia kolejne mendle piegów szpecących moje oblicze, ujmujące mi powagi oraz determinacji.
Zawsze byłam estetką pragnącą spoglądać wyłącznie na ludzi pięknych; choć nie wiem, jak Franz wyglądał za życia, do twarzy było mu ze śmiercią i widziałam, że mnie również by było - bo gdy spoglądałam na martwe oblicze bliźniaczej mnie, po raz pierwszy dotarło do mnie, jak piękne było, nawet mimo sinych plan barwiących zapadające się policzki.
- Jeśli zaproszę, to zaproszę, czy nie mówiłam już, że nie znoszę ograniczeń i prawienia morałów? - spytałam, unosząc lekko brwi i tęskniąc za papierosem, którego już dawno musieli zgnieść przechodnie podeszwami skórzanych butów. - Nie tobie decydować o moim życiu, o czyimkolwiek życiu, bo ze swoim już dawno się pożegnałeś. - Przykre słowa same opuściły moje usta i aby nie pokazać, jak bardzo się nimi zlękłam, sięgnęłam po kolejnego papierosa i poczułam, że lekko podrygują mi dłonie w rytm bijącego szaleńczo serca.
Gość
Gość
Czy wspomnienie kształtu mego ciała, ulotny duch mej ziemskiej egzystencji, jest skłonny do odczuwania emocji? Na pewno tych, które przeżył za życia. Szczęściem, podczas mej drogi na padole świata, zdążyłem wykorzystać całą gamę uczuć. Wszystkie warianty relacji przewertowałem w tę i wew tę. Wszystko, co mogłem, sprawdziłem, doświadczyłem i nic mnie już nie zaskoczy. Ale co czuję i w jaki sposób? Dla żywego człowieka będzie to nie do pomyślenia, bo rzecz nie waży się pomiędzy nerwami i przepływem krwi. Nie chodzi tu o pompę, która raz żwawiej, a kolejnym razem wolniej będzie postępowała. To tylko uczucia, ich wygasłe wspomnienia bulgoczą w środku mej papierowej teraźniejszości. Co jakiś czas któreś z nich podgrzane sytuacją, pojawia się, ale nigdy nie jest tak intensywne jak zdarzało się to być za rzeczywistego bycia.
Mam wiele uczuć, to jednak, które powinno pojawić się zaraz, nie postępuje. Bo w pewnej chwili nauczyłem się nie martwić rzeczami, których skutków mogę znać odpowiedzi.
- Wiedz, że zupełnie mnie to nie rusza - odpowiadam pewny siebie, a uśmiechanie się przychodzi mi z większą lekkością, stąd robię to po raz kolejny. - Mój skarb... - zastanawiam się, a delikatne prychnięcie rozluźnia me wargi, które utrzymują uśmiech. - Kiedyś była to na pewno Zelda, ale zrobiłem jej okropną rzecz. Nie mogłem jej wsadzić do skrzyni, bo wiesz, nie jestem mordercą. Jestem artystą.. - zmęczone oczy patrzą smutno, każda chwila spędzona na wspomnieniach boli. Wciąż powtarzam, że nie jestem mordercą, chociaż zabiłem na wojnie kilkunastu ludzi. Nie chciałem ich zabić, ale albo oni albo ja. Jak się później okazało, na mnie także przyszła chwila. Zastygam, nie mówię nic więcej, chociaż pytania zostały wypowiedziane. Chowam się za gipsowym popiersiem, nie każ mi uciekać od ciebie, nie chciałbym się tak prędko stąd wynosić.
-Znasz Fitza? - zainteresowała mnie Dairine, wysuwam głowę z komody i patrzę intensywnie w twarz o komplecie obowiązkowym i szesnastu piegach dodatkowych. - Dopiero co rozmawiałem z nim na temat Benjamina Buttona. Bardzo odważny pomysł, ale mi zupełnie nie przypadł do gustu. Wyobrażasz sobie podobny przypadek? Fitz mówił, że u nich w Ameryce działy się takie rzeczy, za Chiny jednak w to nie uwierzę, nawet jemu. Kosmici nie istnieją, nawet jeżeli amerykanie przyprowadzą mi ich pod nos, nigdy nie uwierzę. Pił zbyt dużo, zresztą nigdy mu do końca nie wierzyłem - mieszają mi się fakty, ale jeden z nich jest najbardziej prawdopodobny ze wszystkich: jeżeli zaraz nie spytam Scotta, czy zna imię mej nowej współlokatorki, głowa mi wybuchnie od tysiąca myśli.
- Och, Zelda była urocza. Zdecydowanie mądrzejsza, niż opowiadał o niej Fitz. I kochała go za bardzo - mówię tonem znawcy, jakbym wcale nigdy nie kochał za bardzo . Znałem żonę Scotta, chociaż poznaliśmy się tylko przelotnie, a ona całowała ziemię po której stąpał jej mąż, zdołaliśmy wyrwać się pewnej szalonej nocy, sprawdziliśmy potańcówki, ale nie pozwoliła mi zostać draniem. Uznała, że jest we mnie zbyt czysta aura. Może wiedziała, że tęsknię to innej Zeldy.
Wychodzę z regału i kiwam głową. Była bardzo niemiła, kiedy chciała poruszyć mną, przypominając że już nie żyję. Nie rozpaczałem jednak za istnieniem, chciałem co prawda spotkać raz jeszcze mą ukochaną, odnaleźć skarb i wtedy mógłbym odejść. Ale jej zwroty traktowałem jako kłody rzucane mi pod nogi, z tego względu musiałem się bronić!
- Więc będziesz Lindą, chyba, że pozwolisz mi się zwracać do Ciebie prawdziwym imieniem? W innym wypadku jutro będziesz Idą, a w sobotę Bethy. I będę tak wyliczał, aż zgadnę jakie imię dali ci rodzice - moje smutne oczy poszukują rozrywki, tak dawno nie miałem rozrywki podobnej do ciebie - Przy znajomych mogę mówić ci Bernadetto, skoro już się tak upieramy. Ale obawiam się, że nie będziesz w stanie rozpoznać żadnego znajomego, skoro mnie nie pamietałaś. Jestem ci niezbędny, moja droga Lindo
Właśnie zaoferowałem ci coś, czego nie możesz odrzucić. Zaoferowałem ci milczenie.
Mam wiele uczuć, to jednak, które powinno pojawić się zaraz, nie postępuje. Bo w pewnej chwili nauczyłem się nie martwić rzeczami, których skutków mogę znać odpowiedzi.
- Wiedz, że zupełnie mnie to nie rusza - odpowiadam pewny siebie, a uśmiechanie się przychodzi mi z większą lekkością, stąd robię to po raz kolejny. - Mój skarb... - zastanawiam się, a delikatne prychnięcie rozluźnia me wargi, które utrzymują uśmiech. - Kiedyś była to na pewno Zelda, ale zrobiłem jej okropną rzecz. Nie mogłem jej wsadzić do skrzyni, bo wiesz, nie jestem mordercą. Jestem artystą.. - zmęczone oczy patrzą smutno, każda chwila spędzona na wspomnieniach boli. Wciąż powtarzam, że nie jestem mordercą, chociaż zabiłem na wojnie kilkunastu ludzi. Nie chciałem ich zabić, ale albo oni albo ja. Jak się później okazało, na mnie także przyszła chwila. Zastygam, nie mówię nic więcej, chociaż pytania zostały wypowiedziane. Chowam się za gipsowym popiersiem, nie każ mi uciekać od ciebie, nie chciałbym się tak prędko stąd wynosić.
-Znasz Fitza? - zainteresowała mnie Dairine, wysuwam głowę z komody i patrzę intensywnie w twarz o komplecie obowiązkowym i szesnastu piegach dodatkowych. - Dopiero co rozmawiałem z nim na temat Benjamina Buttona. Bardzo odważny pomysł, ale mi zupełnie nie przypadł do gustu. Wyobrażasz sobie podobny przypadek? Fitz mówił, że u nich w Ameryce działy się takie rzeczy, za Chiny jednak w to nie uwierzę, nawet jemu. Kosmici nie istnieją, nawet jeżeli amerykanie przyprowadzą mi ich pod nos, nigdy nie uwierzę. Pił zbyt dużo, zresztą nigdy mu do końca nie wierzyłem - mieszają mi się fakty, ale jeden z nich jest najbardziej prawdopodobny ze wszystkich: jeżeli zaraz nie spytam Scotta, czy zna imię mej nowej współlokatorki, głowa mi wybuchnie od tysiąca myśli.
- Och, Zelda była urocza. Zdecydowanie mądrzejsza, niż opowiadał o niej Fitz. I kochała go za bardzo - mówię tonem znawcy, jakbym wcale nigdy nie kochał za bardzo . Znałem żonę Scotta, chociaż poznaliśmy się tylko przelotnie, a ona całowała ziemię po której stąpał jej mąż, zdołaliśmy wyrwać się pewnej szalonej nocy, sprawdziliśmy potańcówki, ale nie pozwoliła mi zostać draniem. Uznała, że jest we mnie zbyt czysta aura. Może wiedziała, że tęsknię to innej Zeldy.
Wychodzę z regału i kiwam głową. Była bardzo niemiła, kiedy chciała poruszyć mną, przypominając że już nie żyję. Nie rozpaczałem jednak za istnieniem, chciałem co prawda spotkać raz jeszcze mą ukochaną, odnaleźć skarb i wtedy mógłbym odejść. Ale jej zwroty traktowałem jako kłody rzucane mi pod nogi, z tego względu musiałem się bronić!
- Więc będziesz Lindą, chyba, że pozwolisz mi się zwracać do Ciebie prawdziwym imieniem? W innym wypadku jutro będziesz Idą, a w sobotę Bethy. I będę tak wyliczał, aż zgadnę jakie imię dali ci rodzice - moje smutne oczy poszukują rozrywki, tak dawno nie miałem rozrywki podobnej do ciebie - Przy znajomych mogę mówić ci Bernadetto, skoro już się tak upieramy. Ale obawiam się, że nie będziesz w stanie rozpoznać żadnego znajomego, skoro mnie nie pamietałaś. Jestem ci niezbędny, moja droga Lindo
Właśnie zaoferowałem ci coś, czego nie możesz odrzucić. Zaoferowałem ci milczenie.
Gość
Gość
Wydęłam usta, bezczelnie papugując gest niezadowolenia przez wiele lat pielęgnowany i udoskonalany przez moją starszą o dwie minuty siostrę. W momencie urodzin ponoć łączyłyśmy palce, stwarzając nierozrywalną całość, dwie istotki połączone krwią, miłością i przeznaczeniem; to jednak zadrwiło z niej, a może to ja zadrwiłam, stając się fatum i chorą opatrznością. Lecz nie ja sprowadziłam Bernadette w otchłanie rozpaczy, co wyrzucałam sobie do dnia dzisiejszego - ktoś ubiegł mnie w roli kata, więc i jemu muszę odebrać coś, co zdaje mu się najważniejsze, niech patrzy na czarną lukę w duszy po wydartym z niej życiowym celu.
- Co z Zeldą, czy muszę pomóc ci odnaleźć jej grób, żebyś mógł dać mi cieszyć się samotnością we własnych czterech ścianach? - spytałam, choć nie wiedziałam przecież, kim jest Zelda i czy zdążyła już zejść z ziemskiego padołu; snułam kolejne teorie, gubiąc się już we własnych myślach i przypuszczeniach, choć nie potrafiłam nigdy sensownie ich ułożyć. Dlatego ceniłam życie w chaosie, zawsze czułam się lepiej, otoczona nieporządkiem i zmuszona do królowania w improwizacji. - Czytałam jego książki... i chwila, Fitzgerald był czarodziejem? - rzuciłam ze zrezygnowaniem i zdenerwowaniem rodzącym się w głosie; czy wszyscy wkoło obdarzeni byli tym wspaniałym darem, tylko nie ja? Czy tylko ja zaliczałam się w grono osób bezsensownych i niemających najmniejszego prawa do postawienia stopy w progu magicznego, przepięknego świata? Nagle urodziła się we mnie złość, której powstrzymać nie mogłam i cisnęłabym jakimś przedmiotem we Franza wyłącznie po to, by móc się uspokoić, choć ten przeleciałby tylko przez niego i zbił przepiękny kandelabr stojący na pokrytej kurzem komodzie. Zmarszczyłam lekko brwi. - Kosmici? Jeśli po ziemi chodzić mogą takie osobliwe przypadki, jak czarodzieje, kto wie, czy na odległych planetach nie znajduje się ktoś jeszcze mniej codzienny? A co, jeśli Button był właścicielem Kamienia Filozoficznego? - Sama nie wiedziałam, dlaczego wplątałam się w tę dysputę, lecz nieco mnie to uspokoiło - na tyle, aby negatywne emocje zeszły ze mnie w stopniu wystarczającym, bym nie wpadła w morderczy szał i nie rzuciła się na czarodziejów za oknem z różdżką, którą mogłabym co najwyżej wydłubać im oczy. Bądź wbić do gardła i zmusić do zwymiotowania całą swą magią, która zalałaby mi buty i wreszcie oddała należną mi moc.
Zarzuciłam drugą nogę na parapet i zanim spostrzegłam, znów byłam w połowie wypalania dopiero co zaczętego papierosa; rozważyłam nawet paradoksy czasu i magiczne zaklęcia, bo jak to możliwe, że moja ostatnia ostoja spokoju kończyła się tak szybko?
- Uparty jesteś, ekspresjonisto Franciszku - rzuciłam znudzonym głosem, znów wbijając wzrok w brudną szybę okna, o którego czystość Bernadette niegdyś zapewne dbała. Mój pedantyzm objawiał się w sposób nietypowy, bo idealny porządek odnajdywałam w chaosie ułożonym wyłącznie przeze mnie i to on wprowadzał mnie w stan euforii, jak wszystko, czego zrozumieć nie mogłam; pływałam w domysłach i delektowałam się ich smakiem zalewającym mi płuca, choć nie mogłam przez nie oddychać. Jednak po co wciągać powietrze, skoro tak przyjemne jest tonięcie w kłamstwie? - Nazywaj mnie, jak tylko zechcesz. A ja pozwalam ci zwracać się przecież do mnie prawdziwym imieniem, choć ty nim gardzisz. Mówiłam już, że jestem Bernadette - ciągnęłam uparcie, melodramatycznie przyglądając się własnym paznokciom, zbyt połamanym, by nazwać je idealnie pięknymi. - Ta doniczka była ciężka - dodałam na usprawiedliwienie i sama już zaczynałam wierzyć w to kłamstwo. Czułam nawet pulsujący ból na czubku głowy, w miejscu, w którym uderzył mnie kwiatek spadający z parapetu tej okropnej sąsiadki, tak nieznośnej, jak mieszkanka domu znajdującego się tuż obok nas, jeszcze na mugolskich przedmieściach, gdzie spędziłam całe swoje dzieciństwo. I nienawidziłam wszystkich codziennie mijanych twarzy nigdy nietkniętych magią. - Rzeczywiście pewne imiona wypadły mi z głowy. Liczę jednak, że szybko wrócą na swoje miejsce.
Niemo zgodziłam się na jego propozycje, nie przyznając tego ani przed Franzem, ani przed samą sobą.
- Co z Zeldą, czy muszę pomóc ci odnaleźć jej grób, żebyś mógł dać mi cieszyć się samotnością we własnych czterech ścianach? - spytałam, choć nie wiedziałam przecież, kim jest Zelda i czy zdążyła już zejść z ziemskiego padołu; snułam kolejne teorie, gubiąc się już we własnych myślach i przypuszczeniach, choć nie potrafiłam nigdy sensownie ich ułożyć. Dlatego ceniłam życie w chaosie, zawsze czułam się lepiej, otoczona nieporządkiem i zmuszona do królowania w improwizacji. - Czytałam jego książki... i chwila, Fitzgerald był czarodziejem? - rzuciłam ze zrezygnowaniem i zdenerwowaniem rodzącym się w głosie; czy wszyscy wkoło obdarzeni byli tym wspaniałym darem, tylko nie ja? Czy tylko ja zaliczałam się w grono osób bezsensownych i niemających najmniejszego prawa do postawienia stopy w progu magicznego, przepięknego świata? Nagle urodziła się we mnie złość, której powstrzymać nie mogłam i cisnęłabym jakimś przedmiotem we Franza wyłącznie po to, by móc się uspokoić, choć ten przeleciałby tylko przez niego i zbił przepiękny kandelabr stojący na pokrytej kurzem komodzie. Zmarszczyłam lekko brwi. - Kosmici? Jeśli po ziemi chodzić mogą takie osobliwe przypadki, jak czarodzieje, kto wie, czy na odległych planetach nie znajduje się ktoś jeszcze mniej codzienny? A co, jeśli Button był właścicielem Kamienia Filozoficznego? - Sama nie wiedziałam, dlaczego wplątałam się w tę dysputę, lecz nieco mnie to uspokoiło - na tyle, aby negatywne emocje zeszły ze mnie w stopniu wystarczającym, bym nie wpadła w morderczy szał i nie rzuciła się na czarodziejów za oknem z różdżką, którą mogłabym co najwyżej wydłubać im oczy. Bądź wbić do gardła i zmusić do zwymiotowania całą swą magią, która zalałaby mi buty i wreszcie oddała należną mi moc.
Zarzuciłam drugą nogę na parapet i zanim spostrzegłam, znów byłam w połowie wypalania dopiero co zaczętego papierosa; rozważyłam nawet paradoksy czasu i magiczne zaklęcia, bo jak to możliwe, że moja ostatnia ostoja spokoju kończyła się tak szybko?
- Uparty jesteś, ekspresjonisto Franciszku - rzuciłam znudzonym głosem, znów wbijając wzrok w brudną szybę okna, o którego czystość Bernadette niegdyś zapewne dbała. Mój pedantyzm objawiał się w sposób nietypowy, bo idealny porządek odnajdywałam w chaosie ułożonym wyłącznie przeze mnie i to on wprowadzał mnie w stan euforii, jak wszystko, czego zrozumieć nie mogłam; pływałam w domysłach i delektowałam się ich smakiem zalewającym mi płuca, choć nie mogłam przez nie oddychać. Jednak po co wciągać powietrze, skoro tak przyjemne jest tonięcie w kłamstwie? - Nazywaj mnie, jak tylko zechcesz. A ja pozwalam ci zwracać się przecież do mnie prawdziwym imieniem, choć ty nim gardzisz. Mówiłam już, że jestem Bernadette - ciągnęłam uparcie, melodramatycznie przyglądając się własnym paznokciom, zbyt połamanym, by nazwać je idealnie pięknymi. - Ta doniczka była ciężka - dodałam na usprawiedliwienie i sama już zaczynałam wierzyć w to kłamstwo. Czułam nawet pulsujący ból na czubku głowy, w miejscu, w którym uderzył mnie kwiatek spadający z parapetu tej okropnej sąsiadki, tak nieznośnej, jak mieszkanka domu znajdującego się tuż obok nas, jeszcze na mugolskich przedmieściach, gdzie spędziłam całe swoje dzieciństwo. I nienawidziłam wszystkich codziennie mijanych twarzy nigdy nietkniętych magią. - Rzeczywiście pewne imiona wypadły mi z głowy. Liczę jednak, że szybko wrócą na swoje miejsce.
Niemo zgodziłam się na jego propozycje, nie przyznając tego ani przed Franzem, ani przed samą sobą.
Gość
Gość
- Nie mów o niej, nie znałaś jej - odpowiadam, a narastająca z sekundy na sekundę złość, najwyraźniej kazała mi wypowiadać się o rzeczach, które mogą mieć dla Ciebie podwójne znaczenie. Bo czy ja na prawdę mówię teraz o Zeldzie, czy może teraz mówię już o Bernadettcie, którą udajesz? Nie jesteś nią. A pytasz mnie, czy masz mi pomóc znaleźć grób Zeldy? - Nie - piorunującą moc ma me spojrzenie, którym przygwoździłem Twą pewność siebie. Nie myśl sobie, że możesz mną tak pomiatać. Rzucić mi ochłapy swojej uwagi, połączyć imię mej dawnej miłości z płcią i mym smutnym spojrzeniem, uznać że to cel mego podróżowania pośmiertnego. Kiedyś poznałem jedną podróżniczkę, teraz mi przykro, że nie porównałem jej sposobu na życie z moim po-życiem. Może umielibyśmy znaleźć wspólny język. - Niby dlaczego miałby być, naiwna dziewczyno - zdenerwowałem się na Ciebie, bo nieuważnie mnie słuchałaś. Mówiłem, że rozmawiałem dopiero co z Fitzgeraldem, a ty mnie pytasz, czy on jest duchem? Zwariowałaś, prawda? Scott duchem? Przecież w Ameryce nikt nie stanie się duchem, tam tradycja wymarła, tam wszyscy potomkowie są charłakami, tam duchy są tylko malowane. Indianie czarują, ale Fitzgerald nie był z Indnianów? Szamanem też nie był, za dużo czasu spędzał na piciu szampana. W każdym wypadku, ta informacja musiała uspokoić Dairine, mnie zaś uspokoiło jej pytanie. Bo była tylko jedna rzecz, którą lubiłem tak samo jak malowanie - dyskusje o abstrakcyjnym uniwersum! Nie byłem jeszcze jednak skory być miły za to, że chciała szukać grobu Zeldy.
- Nazywasz się osobliwym przypadkiem, Lindo? Jak na moje oko jesteś bardzo przeciętna - zadzieram nosa, bo jestem upartym duchem, jak sama zauważyła. Wychodzę z szafy i przeciągam się, więc pewnie mój piękny surdut się trochę uwydatnił w okolicach w których trafiły kule. Zaschnięta krew czasami kapała z mego brzucha. Jak się zdenerwowałem na ten przykład.- Button właścicielem Kamienia? To ciekawa teoria, ale nie wierzę w to, że Kamień istnieje. To tylko bajki dla małych dzieci, ciekawy jestem skąd o tym wiesz
W rytm wydychanego powoli dymu papierosowego, zbliżałem się do okna przy którym siedziała Linda-Benia. Muszę zaznaczać jak bardzo brakowało mi tego po śmierci? Tej prozaicznej czynności, która nadawała godzinom, dniom, spędzonym na czekaniu do wyruszenia. Do Niemiec, na ulicę, do baru, do kobiety którą maluję, na wojnę. Chciałem znów poczuć zwitek tytoniu na ustach, znów zaciągnąć się i z ulgą wypuścić. Chociaż wiem, że obecnie nie wypuszczę już dymu z ulgą - wtedy ulga miała oznaczać kolejny dzień życia, czym teraz byłoby to zabarwione?
- Kiedy zamierzasz rozmówić się z ojcem dziecka?- wydaje mi się, że mogę jeszcze cię trochę zdenerwować. Nie wolno mi palić, myślisz, że jestem zadowolony?
- Nazywasz się osobliwym przypadkiem, Lindo? Jak na moje oko jesteś bardzo przeciętna - zadzieram nosa, bo jestem upartym duchem, jak sama zauważyła. Wychodzę z szafy i przeciągam się, więc pewnie mój piękny surdut się trochę uwydatnił w okolicach w których trafiły kule. Zaschnięta krew czasami kapała z mego brzucha. Jak się zdenerwowałem na ten przykład.- Button właścicielem Kamienia? To ciekawa teoria, ale nie wierzę w to, że Kamień istnieje. To tylko bajki dla małych dzieci, ciekawy jestem skąd o tym wiesz
W rytm wydychanego powoli dymu papierosowego, zbliżałem się do okna przy którym siedziała Linda-Benia. Muszę zaznaczać jak bardzo brakowało mi tego po śmierci? Tej prozaicznej czynności, która nadawała godzinom, dniom, spędzonym na czekaniu do wyruszenia. Do Niemiec, na ulicę, do baru, do kobiety którą maluję, na wojnę. Chciałem znów poczuć zwitek tytoniu na ustach, znów zaciągnąć się i z ulgą wypuścić. Chociaż wiem, że obecnie nie wypuszczę już dymu z ulgą - wtedy ulga miała oznaczać kolejny dzień życia, czym teraz byłoby to zabarwione?
- Kiedy zamierzasz rozmówić się z ojcem dziecka?- wydaje mi się, że mogę jeszcze cię trochę zdenerwować. Nie wolno mi palić, myślisz, że jestem zadowolony?
Gość
Gość
Nie znałam, rzeczywiście jej nie znałam, o kimkolwiek aktualnie mówił; moje drogi nie zeszły się nigdy ze ścieżką życia Zeldy, a moja własna siostra stała się dla mnie bardziej obca niż anonimowe twarze mijane na zatłoczonych ulicach, które dostrzegę tylko raz. Kim byli? Utęsknionymi kochankami pędzącymi za miłością swojego życia? Matką, która w trakcie wojny straciła dziecko i wciąż wylewa za nim łzy, wbija świeżo pomalowane krwistą czerwienią paznokcie w zapadłe policzki, dusi się niemym krzykiem w samotnym łóżku? Młódką, która nie wiedziała jeszcze, kim był mężczyzna? Potencjalnym trupem, pyłem, w który obróci się ledwie za parę dni, a jego historia rozpadnie się na wietrze?
Nie zareagowałam więc, wbijając spokojne spojrzenie we Franza. Perfekcyjny brak uśmiechu tworzył wraz z pustymi oczami przerażający duet, na który zadrżałabym, gdyby tylko nie należał do mnie samej. Mój współlokator duszek nie mógł się jednak wzdrygnąć i wiedziałam o tym doskonale. Nie straszyłam go naumyślnie, bo to on powinien mnie nawiedzać, aby wpisać się w stereotyp żywego umarlaka.
Franz, jak to jest nie czuć już serca śpiewającego w więzieniu żeber? Nie drażnić się ze smakiem krwi na ustach, gdy skosztowało się życia odrobinę zbyt mocno? Nie widzieć łez potu krystalizujących się czole po zabawie w małą śmierć? Jak to jest nie żyć?
Chciałam zapytać o to również siostrę, gdy jak porzucona lalka wisiała z drewnianego sufitu. Nie odpowiedziałaby jednak, a mnie nie satysfakcjonują monologi.
- Naiwna? - rzuciłam tylko z półuśmiechem, który miał okazać się zdradziecki. Nie mówiłam jednak nic więcej, ciesząc się chwilą milczenia, która zapadła, a potem roześmiałam się, szczerze i radośnie, choć w danej sytuacji musiało brzmieć to nad wyraz paskudnie. - Kochany Fransie - zaczęłam, bawiąc się w kotka i myszka z każdą wypowiedzianą samogłoską. - Jeszcze nie wiesz, jak bardzo osobliwa jestem.
Nie wiesz, że spoglądam na świat przez pryzmat własnej nienawiści, nie wiesz, do czego posunę się w ramach ostatecznego rozrachunku - przeszło mi przez myśl, chociaż sama przed sobą nie chciałam przyznać się do własnego niezrównoważenia. Zgasiłam więc uśmiech, który prysnął jak niechciana bańka mydlana, w jakiej przestała załamywać się tęcza.
- Najpewniej wiem o nim z tego samego źródła, co ty - powiedziałam, choć prawda była zgoła inna. Czytałam o Kamieniu Filozofów wiele, zdecydowanie zbyt wiele, wciąż wierząc, że w nieograniczonych możliwościach, jakie niósł, kryło się także uwolnienie uśpionej w charłaczym ciele magii - niepełnej, brzydkiej, wybrakowanej. Co mogłoby skleić znów moją rozdartą duszę? - A każda bajka niesie za sobą ziarno prawdy, a może całą ich kopę. Być może na szczycie wzgórza w zaczarowanym ogrodzie rzeczywiście ukryta jest Fontanna Szczęśliwego Losu, może pewien czarodziej naprawdę miał serce suche i wyschnięte, obrośnięte włosiem nienawiści, może los Kopciuszka odmienił błyszczący się kryształem pantofelek. Może dla każdego jest nadzieja, może odkupienie czeka na każdego z nas.
Zlękłam się własnych rozgoryczonych słów zbyt trafnie opisujących to, co działo się w mojej głowie i przeklęłam głośno, siarczyście, a drżący tembr mego głosu zginął w gwarze wylewającym się z zatłoczonej ulicy.
- Porozmawiam z nim, kiedy tylko będę gotowa. - Zmarszczyłam czoło, dłonią muskając bok lewego uda - miejsce, w którym zazwyczaj znajdował się nóż przepasany tuż obok bezużytecznej różdżki. Teraz jednak potencjalne narzędzie zbrodni spoczywało bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni płaszcza wiszącego na wieszaku, ukryte przed podejrzliwym okiem nieprzyjaciela.
Fransie, czy ty też byłeś moim nieprzyjacielem?
Nie zareagowałam więc, wbijając spokojne spojrzenie we Franza. Perfekcyjny brak uśmiechu tworzył wraz z pustymi oczami przerażający duet, na który zadrżałabym, gdyby tylko nie należał do mnie samej. Mój współlokator duszek nie mógł się jednak wzdrygnąć i wiedziałam o tym doskonale. Nie straszyłam go naumyślnie, bo to on powinien mnie nawiedzać, aby wpisać się w stereotyp żywego umarlaka.
Franz, jak to jest nie czuć już serca śpiewającego w więzieniu żeber? Nie drażnić się ze smakiem krwi na ustach, gdy skosztowało się życia odrobinę zbyt mocno? Nie widzieć łez potu krystalizujących się czole po zabawie w małą śmierć? Jak to jest nie żyć?
Chciałam zapytać o to również siostrę, gdy jak porzucona lalka wisiała z drewnianego sufitu. Nie odpowiedziałaby jednak, a mnie nie satysfakcjonują monologi.
- Naiwna? - rzuciłam tylko z półuśmiechem, który miał okazać się zdradziecki. Nie mówiłam jednak nic więcej, ciesząc się chwilą milczenia, która zapadła, a potem roześmiałam się, szczerze i radośnie, choć w danej sytuacji musiało brzmieć to nad wyraz paskudnie. - Kochany Fransie - zaczęłam, bawiąc się w kotka i myszka z każdą wypowiedzianą samogłoską. - Jeszcze nie wiesz, jak bardzo osobliwa jestem.
Nie wiesz, że spoglądam na świat przez pryzmat własnej nienawiści, nie wiesz, do czego posunę się w ramach ostatecznego rozrachunku - przeszło mi przez myśl, chociaż sama przed sobą nie chciałam przyznać się do własnego niezrównoważenia. Zgasiłam więc uśmiech, który prysnął jak niechciana bańka mydlana, w jakiej przestała załamywać się tęcza.
- Najpewniej wiem o nim z tego samego źródła, co ty - powiedziałam, choć prawda była zgoła inna. Czytałam o Kamieniu Filozofów wiele, zdecydowanie zbyt wiele, wciąż wierząc, że w nieograniczonych możliwościach, jakie niósł, kryło się także uwolnienie uśpionej w charłaczym ciele magii - niepełnej, brzydkiej, wybrakowanej. Co mogłoby skleić znów moją rozdartą duszę? - A każda bajka niesie za sobą ziarno prawdy, a może całą ich kopę. Być może na szczycie wzgórza w zaczarowanym ogrodzie rzeczywiście ukryta jest Fontanna Szczęśliwego Losu, może pewien czarodziej naprawdę miał serce suche i wyschnięte, obrośnięte włosiem nienawiści, może los Kopciuszka odmienił błyszczący się kryształem pantofelek. Może dla każdego jest nadzieja, może odkupienie czeka na każdego z nas.
Zlękłam się własnych rozgoryczonych słów zbyt trafnie opisujących to, co działo się w mojej głowie i przeklęłam głośno, siarczyście, a drżący tembr mego głosu zginął w gwarze wylewającym się z zatłoczonej ulicy.
- Porozmawiam z nim, kiedy tylko będę gotowa. - Zmarszczyłam czoło, dłonią muskając bok lewego uda - miejsce, w którym zazwyczaj znajdował się nóż przepasany tuż obok bezużytecznej różdżki. Teraz jednak potencjalne narzędzie zbrodni spoczywało bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni płaszcza wiszącego na wieszaku, ukryte przed podejrzliwym okiem nieprzyjaciela.
Fransie, czy ty też byłeś moim nieprzyjacielem?
Gość
Gość
- Nie wiem? - usta wykrzywiają się w smutnym grymasie, ale był to grymas wymuszony, niech nie wiwatuje jeszcze, że mnie zasmuciła! - Nie wiem, mieszkać będziemy razem dopiero od dziś - tak Franz potwierdził sobie ostatecznie, że ma do czynienia z inną osóbką niż z Benią. Nie był zresztą tym zaskoczony, wiedział, że tak jest i to ostateczne potwierdzenie to tylko tak jakby ostemplowana prawda.
Jej słowa dają do myślenia, Frans zaś patrzy prosto w twarz mądrą i zarazem naiwną. Czyta z niej więcej niż czyta się z wypowiedzianych słów. Bo słowa sa ulotne, raz wypowiedziane brzmią w głowie krótko, zaś twarz zawsze pozostanie i grymasy przeróżne potrafią zmieniać znaczenie słów. To dlatego mówi powoli Diggory, jakby warzył każdy kolejny oddech swój: - Co cię tak trapi, że wierzysz w bajki Nawet przyszło mu do głowy, że mógłby być on tym kimś, kto staje na jej drodze, by te iluzje wypędzić z głowy, by tę nadzieję na zbawienie wypełnić. Dość prędko rezygnuje jednak z myśli podobnych. Nie jest możliwe, żeby ktoś posłużył się nim w tym celu. Przecież on nie żyje.
- Powinnaś mu powiedzieć, że nie będzie jednak ojcem - za jego czasów dużo rzeczy należało robić jak należy. Pokazuje to historia jego i Zeldy. Jego miłość wielka, jej milość wielka, jej strata, gdy wyjechał, jej łzy, jego łzy, jego śmierć i jej kolejny ślub. Urządzony szybko, po cichu, na zawsze kończący sprawę tego Diggorego. Mówią, że mężczyzna powinien płakać jedynie w obliczu śmierci i miłości. Franz kiedy umierał, uronił kilka łez za Zeldą, bo wiedział, że nie zdoła spotkać jej w tym życiu. Skąd miał wiedzieć, że zamieni się w ducha? Może rzeczywiście to jest jego powód, może dlatego wciąż tu siedzi, nie może przejść na drugą stronę. - Był umówiony na dziś rano, wiesz, że przyszedł nawet? - niech cię uderzy rzeczywistość, Dairine.
Jej słowa dają do myślenia, Frans zaś patrzy prosto w twarz mądrą i zarazem naiwną. Czyta z niej więcej niż czyta się z wypowiedzianych słów. Bo słowa sa ulotne, raz wypowiedziane brzmią w głowie krótko, zaś twarz zawsze pozostanie i grymasy przeróżne potrafią zmieniać znaczenie słów. To dlatego mówi powoli Diggory, jakby warzył każdy kolejny oddech swój: - Co cię tak trapi, że wierzysz w bajki Nawet przyszło mu do głowy, że mógłby być on tym kimś, kto staje na jej drodze, by te iluzje wypędzić z głowy, by tę nadzieję na zbawienie wypełnić. Dość prędko rezygnuje jednak z myśli podobnych. Nie jest możliwe, żeby ktoś posłużył się nim w tym celu. Przecież on nie żyje.
- Powinnaś mu powiedzieć, że nie będzie jednak ojcem - za jego czasów dużo rzeczy należało robić jak należy. Pokazuje to historia jego i Zeldy. Jego miłość wielka, jej milość wielka, jej strata, gdy wyjechał, jej łzy, jego łzy, jego śmierć i jej kolejny ślub. Urządzony szybko, po cichu, na zawsze kończący sprawę tego Diggorego. Mówią, że mężczyzna powinien płakać jedynie w obliczu śmierci i miłości. Franz kiedy umierał, uronił kilka łez za Zeldą, bo wiedział, że nie zdoła spotkać jej w tym życiu. Skąd miał wiedzieć, że zamieni się w ducha? Może rzeczywiście to jest jego powód, może dlatego wciąż tu siedzi, nie może przejść na drugą stronę. - Był umówiony na dziś rano, wiesz, że przyszedł nawet? - niech cię uderzy rzeczywistość, Dairine.
Gość
Gość
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
multifunkcjonalne pomieszczenie
Szybka odpowiedź