multifunkcjonalne pomieszczenie
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
salon, kuchnia, gabinet i kącik nienawiści
Lubię oglądać świat z perspektywy brudnego okna. Czarodzieje przemykający w milczeniu po ulicach, zaplątani we własnych kłopotach i niezdający sobie sprawy z ciemnowłosego mściciela odprowadzającego ich wzrokiem wydają mi się ciekawsi, niż wnętrze mojego mieszkania; idealnie czyste ściany barwy morskiej piany pobrudziłam, opierając o nie buty, na skórzaną kanapę już rozlałam czerwone jak krew wino i pogięłam koronkowe firanki, wbijając w nie palce. Widok zza okna gubi się w gąszczu odciśniętych na szkle dłoni, stary kandelabr rzuca cień na biblioteczkę o barwie poszarzałego z zazdrości orzecha. W lustrze o złotej ramie poprawiam grzywkę i barwię usta siostrzaną szminką, a potem przeglądam się w nim, zastanawiając, kiedy zatarła się brylantowa granica pomiędzy Dairine i Bernadette.
Gość
Gość
Westchnęłam, ostatecznie kapitulując i niemo przyznając mu rację. Nie znaliśmy się - po ustaleniu tego faktu wszystko stało się łatwiejsze, bo przybieranie twarzy mojej równie uroczej, co nieżywej siostry przed kimś, kto bezceremonialnie mnie zdemaskował, było trudne i wyjątkowo nużące. Dalsze drążenie tego tematu nie wnosiło nic nowego, nie miało żadnego sensu - dlatego wycofałam się, decydując się nie brnąć już w to wyjątkowo brzydko pachnące bagno własnych kłamstw i gier.
- Wiele mnie trapi - orzekłam wreszcie dziwnie stanowczym głosem. - W tym twoja obecność. - Cóż, jeśli chciał ze mną zamieszkać, musiał przygotować się mentalnie na wieczne docinki i nieprzyjemności z mojej strony, nawet jeśli franzowa egzystencja wcale mi nie przeszkadzała, nawet jeśli działała wyłącznie lekko na nerwy. Nie przyznałabym tego jednak nigdy w świecie, więc marszczyłam czoło dalej, przybierając groźną minę i tworząc w głowie listę obelg, którymi potencjalnie będę mogła obrzucić mojego duszka.
Gdy z jego ust padły kolejne słowa, czułam, jakby podłoga rozsuwała się, a pode mną zaczynała ziać bezdenna dziura. Grunt usuwał się spod moich stóp, traciłam równowagę, otaczające mnie ściany zaczęły się zbliżać, znacznie ograniczając dostęp tlenu do moich płuc i utrudniając oddychanie. Brałam coraz częstsze oddechy, zakrawające nawet o spazmatyczne, a potem - w przypływie adrenaliny i szaleńczych myśli - z całej siły uderzyłam dłonią brudną filiżankę po czarnej jak noc kawie, która od wczoraj zdobiła salonowy parapet. Patrzyłam, jak spada i rozbija się o podłogę, a wraz z roztłuczoną porcelaną roztłukła się moja złość. A przynajmniej osłabiła.
- Nie obchodzi mnie ten sukinsyn, i tak się szybko go pozbędę! - krzyknęłam, zanim zdążyłam pomyśleć, a mój głos przypominał dźwięk, który rozległ się, gdy przed chwilą pękła filiżanka. Zlękłam się sekundę potem, bo wcale nie miałam zamiaru tego powiedzieć. Franz ze zbytnią łatwością wytrącał mnie z równowagi. Ale najstraszniejsze było to, że poczułam potrzebę, aby go przeprosić - przełknęłam ją w ostatniej chwili, nie pozwalając, by żałosne błaganie o wybaczenie wypadło z moich ust. Skrzywiłam się, w moich oczach zatańczyły kropelki łez, ale nie dałam im wypłynąć, bo zacisnęłam powieki. Oddychałam miarowo, odpędzałam własne demony, tłumiłam wątpliwości. - Coś wymyślę - rzuciłam w końcu, już o wiele ciszej. Otworzyłam oczy, w moim spojrzeniu pojawiło się coś na kształt niemego żalu. Och, Franz, nie powinnam była wybuchać. Muszę nauczyć się kontrolować swoje emocje, przecież miałam się ich wyzbyć!
- Wiele mnie trapi - orzekłam wreszcie dziwnie stanowczym głosem. - W tym twoja obecność. - Cóż, jeśli chciał ze mną zamieszkać, musiał przygotować się mentalnie na wieczne docinki i nieprzyjemności z mojej strony, nawet jeśli franzowa egzystencja wcale mi nie przeszkadzała, nawet jeśli działała wyłącznie lekko na nerwy. Nie przyznałabym tego jednak nigdy w świecie, więc marszczyłam czoło dalej, przybierając groźną minę i tworząc w głowie listę obelg, którymi potencjalnie będę mogła obrzucić mojego duszka.
Gdy z jego ust padły kolejne słowa, czułam, jakby podłoga rozsuwała się, a pode mną zaczynała ziać bezdenna dziura. Grunt usuwał się spod moich stóp, traciłam równowagę, otaczające mnie ściany zaczęły się zbliżać, znacznie ograniczając dostęp tlenu do moich płuc i utrudniając oddychanie. Brałam coraz częstsze oddechy, zakrawające nawet o spazmatyczne, a potem - w przypływie adrenaliny i szaleńczych myśli - z całej siły uderzyłam dłonią brudną filiżankę po czarnej jak noc kawie, która od wczoraj zdobiła salonowy parapet. Patrzyłam, jak spada i rozbija się o podłogę, a wraz z roztłuczoną porcelaną roztłukła się moja złość. A przynajmniej osłabiła.
- Nie obchodzi mnie ten sukinsyn, i tak się szybko go pozbędę! - krzyknęłam, zanim zdążyłam pomyśleć, a mój głos przypominał dźwięk, który rozległ się, gdy przed chwilą pękła filiżanka. Zlękłam się sekundę potem, bo wcale nie miałam zamiaru tego powiedzieć. Franz ze zbytnią łatwością wytrącał mnie z równowagi. Ale najstraszniejsze było to, że poczułam potrzebę, aby go przeprosić - przełknęłam ją w ostatniej chwili, nie pozwalając, by żałosne błaganie o wybaczenie wypadło z moich ust. Skrzywiłam się, w moich oczach zatańczyły kropelki łez, ale nie dałam im wypłynąć, bo zacisnęłam powieki. Oddychałam miarowo, odpędzałam własne demony, tłumiłam wątpliwości. - Coś wymyślę - rzuciłam w końcu, już o wiele ciszej. Otworzyłam oczy, w moim spojrzeniu pojawiło się coś na kształt niemego żalu. Och, Franz, nie powinnam była wybuchać. Muszę nauczyć się kontrolować swoje emocje, przecież miałam się ich wyzbyć!
Gość
Gość
Pytanie, czy ducha wciąż mogą wzruszać takie docinki. Wieczność. Pojmowana w rozumieniu człowieczym trwa jeszcze ile - dwadzieścia do pięćdziesięciu lat, a duchowa? Franz urodził się pół wieku temu, czy od tylu nie zyje. Nie ma różnicy, bo tak czy siak przed nim jeszcze wiele lat włóczenia się bezcelowo po świecie. Powiadają, że zostaje się na Ziemi, jeżeli pozostaje jeszcze coś do zrobienia. Czy Franz miał jeszcze tu coś do załatwienia? Z Zeldą się rozstał, kolegów odwiedził, zamieszkał w domku na Pokątnej, co więcej mógłby chcieć od życia?
- Nie jestem uciążliwy - wyraźnie zasmucony Franz odpowiada, stawiając się złej Dairine, która postanowiła, że będzie wyżywać się na duchu. Duchy może i mają szczególną cierpliwość, ale o jednej rzeczy Dairine najwyraźniej zapomniała: że zachowują cechy charakteru wykształcone za życia. A Franzowi dalekie były od spokojnych i uporządkowanych. Franz za życia był szaleńcem. Wiecznie zmieniał poglądy, a gonitwy myśli nie pozwalały mu spać. Jeżeli miałby odpuścić sobie dziś komentarz, najpewniej ujawni go już niebawem.
Wtem nagła zmiana humoru. Franza to ożywiło, wydaje się być poruszony, coś nagle się wydarzyło. Zaintrygowany śledzi zmiany na egzotycznym obliczu swej nowej współlokatorki. Piętnaście, nie więcej. Przez chwilę widział tam układ Skorpiona, szlag - nie zdążył jej o tym powiedzieć, bo wtem filiżanka odegrała główną rolę. A on uśmiecha się tryumfalnie.
- Ty mała podstępniaczko - zaśmiał się, wcale nie oczekując od niej przeprosin. Humor zmienił się Franzowi. - No więc jak się go pozbędziemy - przysiada się do stolika i opiera zaciekawiony głowę na dłoniach. My, bo chce jej pomóc. Przecież też nie darzył kolegi szacunkiem. Wspólna zbrodnia może być punktem wyjścia do pięknej znajomości. I mówi to były żołnierz.
- Nie jestem uciążliwy - wyraźnie zasmucony Franz odpowiada, stawiając się złej Dairine, która postanowiła, że będzie wyżywać się na duchu. Duchy może i mają szczególną cierpliwość, ale o jednej rzeczy Dairine najwyraźniej zapomniała: że zachowują cechy charakteru wykształcone za życia. A Franzowi dalekie były od spokojnych i uporządkowanych. Franz za życia był szaleńcem. Wiecznie zmieniał poglądy, a gonitwy myśli nie pozwalały mu spać. Jeżeli miałby odpuścić sobie dziś komentarz, najpewniej ujawni go już niebawem.
Wtem nagła zmiana humoru. Franza to ożywiło, wydaje się być poruszony, coś nagle się wydarzyło. Zaintrygowany śledzi zmiany na egzotycznym obliczu swej nowej współlokatorki. Piętnaście, nie więcej. Przez chwilę widział tam układ Skorpiona, szlag - nie zdążył jej o tym powiedzieć, bo wtem filiżanka odegrała główną rolę. A on uśmiecha się tryumfalnie.
- Ty mała podstępniaczko - zaśmiał się, wcale nie oczekując od niej przeprosin. Humor zmienił się Franzowi. - No więc jak się go pozbędziemy - przysiada się do stolika i opiera zaciekawiony głowę na dłoniach. My, bo chce jej pomóc. Przecież też nie darzył kolegi szacunkiem. Wspólna zbrodnia może być punktem wyjścia do pięknej znajomości. I mówi to były żołnierz.
Gość
Gość
Zamilkłam, nie kapitulując jednak - wojnę prowadziłam ciągle, ale tylko na spojrzenia i ciężkie oddechy. Skuliłam się na parapecie, podciągając nogi pod samą brodę, otulając je ramionami, szargany emocjami wzrok wciąż lokując wyłącznie na Diggorym. Może zadrżała mi broda, może usta wykrzywiły się w żałosnym wyrazie słabości; nie panowałam nad emocjami, lecz zaraz zaczerpnęłam mocno oddech i zsunęłam się z parapetu. Na podłodze wylądowałam z pełnym gracji stuknięciem, odrzuciłam czarne jak noc włosy na plecy. Wskazałam Franza palcem wskazującym, co bardziej przypominało niemy wyraz zawoalowanej groźby.
- Spróbuj komukolwiek cokolwiek powiedzieć - warknęłam, starając się przywołać niewzruszony wyraz twarzy; musiałam zdawać się krucha niczym porcelanowa lalka patrząca zalotnie na świat spod przyklejonych, gęstych rzęs, lecz rzeczywistość uczyniła ze mnie stal; metaliczny pobłysk widoczny był nawet w oczach, w których powinno kryć się wyłącznie bezgraniczne ciepło. Miałam wzloty i upadki, topiłam się i wyginałam, jednak tylko po to, by zastygnąć w niezwykłej formie ostrza, coraz trwalsza i mocniejsza. Każdy upadek, każda chwila słabości i każde zwątpienie stało się motywacją; nie mogłam poddać się ponownie, a życie było walką, w jakiej musiałam zwyciężyć. Oddanie jej walkowerem ani razu nie przemknęło mi przez myśl. - I nie wiem, czy twoja niematerialna powłoka pomoże mi w wykonaniu planu. - Którego nigdy nie miałam, rozkoszując się wyłącznie beztroską improwizacja; tylko ona potrafiła w pełni mnie usatysfakcjonować. Słodkie sukcesy, gorzkie porażki, najpiękniejsze kłamstwa wymyślane na poczekaniu - to one napędzały moje oddechy, moje myśli, moje pragnienia i adrenalinę buzującą w krwi, jaka czasem zmuszała mnie do robienia rzeczy, których bałam się sama.
- Pomóż mi, milcząc - kontynuowałam, dopiero teraz zauważając, że zaczęłam krążyć po pokoju utartym już szlakiem. - Z całą resztą dam sobie radę sama.
Co miałam zamiar zrobić z oprawcą siostry, zamordować go? Zmusić do bolesnej pokuty, błagań na kolanach, obserwować krew zalewającą mu usta? Czy chciałam patrzeć, jak cierpi, zalewa buty żałosnymi łzami i uświadamia sobie, jak słaby jest, nawet pomimo faktu, że włada magią, o której ja mogę tylko śnić? Co mogło kierować moimi pragnieniami, których nie umiałam się wyrzec?
- Spróbuj komukolwiek cokolwiek powiedzieć - warknęłam, starając się przywołać niewzruszony wyraz twarzy; musiałam zdawać się krucha niczym porcelanowa lalka patrząca zalotnie na świat spod przyklejonych, gęstych rzęs, lecz rzeczywistość uczyniła ze mnie stal; metaliczny pobłysk widoczny był nawet w oczach, w których powinno kryć się wyłącznie bezgraniczne ciepło. Miałam wzloty i upadki, topiłam się i wyginałam, jednak tylko po to, by zastygnąć w niezwykłej formie ostrza, coraz trwalsza i mocniejsza. Każdy upadek, każda chwila słabości i każde zwątpienie stało się motywacją; nie mogłam poddać się ponownie, a życie było walką, w jakiej musiałam zwyciężyć. Oddanie jej walkowerem ani razu nie przemknęło mi przez myśl. - I nie wiem, czy twoja niematerialna powłoka pomoże mi w wykonaniu planu. - Którego nigdy nie miałam, rozkoszując się wyłącznie beztroską improwizacja; tylko ona potrafiła w pełni mnie usatysfakcjonować. Słodkie sukcesy, gorzkie porażki, najpiękniejsze kłamstwa wymyślane na poczekaniu - to one napędzały moje oddechy, moje myśli, moje pragnienia i adrenalinę buzującą w krwi, jaka czasem zmuszała mnie do robienia rzeczy, których bałam się sama.
- Pomóż mi, milcząc - kontynuowałam, dopiero teraz zauważając, że zaczęłam krążyć po pokoju utartym już szlakiem. - Z całą resztą dam sobie radę sama.
Co miałam zamiar zrobić z oprawcą siostry, zamordować go? Zmusić do bolesnej pokuty, błagań na kolanach, obserwować krew zalewającą mu usta? Czy chciałam patrzeć, jak cierpi, zalewa buty żałosnymi łzami i uświadamia sobie, jak słaby jest, nawet pomimo faktu, że włada magią, o której ja mogę tylko śnić? Co mogło kierować moimi pragnieniami, których nie umiałam się wyrzec?
Gość
Gość
- Możemy zawrzeć układ - proponuję jej, widząc jak powoli opadają ciemne włosy na młode plecy. Ciekawi mnie ich ciężkość, czym pachną? Już pewnie nigdy nie dostanę odpowiedzi na to pytanie. Pozostaje mi jedynie cierpieć bezsennymi nocami. - Ale musiałabyś zacząć się więcej uśmiechać - nie wiem, czy ten żart jej przypasował, natomiast mnie ubawił do tego stopnia, że się przestaję chmurzyć. Dopiero później wzdycham zmęczony.
- Kochana Lindo, nie doceniasz teraz ty mnie - zaczynam zwracając się do niej imieniem, które w moich ustach przyzwyczajonych do ciężkich germańskich słów brzmi niczym najdelikatniejsze prześcieradło z jedwabi tkane. Bębnię palcami w stół, ale nikt nie słyszy stukotu, który wydaję. - Coś wymyślę - przedrzeźniam ją - Mówisz, że wymyślisz coś na mnie, na niego, po co chcesz się tak męczyć. Masz mnie - tu bez żalu macham sobie przed nosem ręką, dając jej do zrozumienia, że ma dziewczyna szczęście. Byłem duchem, na niczym mi nie zależało, nie miałem nic do stracenia. Mogłem mówić rzeczy o których się nie mówi, nie musiałem nic ukrywać. Dlatego mówię wprost: - Nie myśl, że go lubiłem. To pokraka, istota, której najchętniej zabrałbym życie, mógłbym się z nim wymienić. Gdybym to zrobił musiałbym chodzić z jego parszywą twarzą naklejoną na moją. Nie podobałoby mi się to, bo jestem przyzwyczajony do swojej - tutaj pewnie gdybym żył w XXI wieku, zacząłbym się nad sobą roztkliwiać, że jestem piękny jak kwiatuszek co zwabi setki muszek. Ale jestem starej daty, my się nie chwaliliśmy, dla nas kobiety były kwietnymi bukietami. - Zrobiłaś to z Bernadette ? zaczynam zgadywać, zmieniam temat, rozpraszam się, wracam do puktu wyjścia. Tamten temat mnie poruszył, ale ta myśl jest tak odkrywcza, czuję na sobie presję społeczności duchów, co jeżeli odkryłem pierwszego ducha, który przejął ciało z tak wielkim powodzeniem? Zwykle duchowi nie udaje się do tego stopnia zapanować nad powłoką cielesną należącą do kogoś innego. Mrużę oczy, świdruję twarz Lindy-Dairine. Szkoda, że nie znam prawdy, ani jej imienia. Spodobałoby mi się.
- Kochana Lindo, nie doceniasz teraz ty mnie - zaczynam zwracając się do niej imieniem, które w moich ustach przyzwyczajonych do ciężkich germańskich słów brzmi niczym najdelikatniejsze prześcieradło z jedwabi tkane. Bębnię palcami w stół, ale nikt nie słyszy stukotu, który wydaję. - Coś wymyślę - przedrzeźniam ją - Mówisz, że wymyślisz coś na mnie, na niego, po co chcesz się tak męczyć. Masz mnie - tu bez żalu macham sobie przed nosem ręką, dając jej do zrozumienia, że ma dziewczyna szczęście. Byłem duchem, na niczym mi nie zależało, nie miałem nic do stracenia. Mogłem mówić rzeczy o których się nie mówi, nie musiałem nic ukrywać. Dlatego mówię wprost: - Nie myśl, że go lubiłem. To pokraka, istota, której najchętniej zabrałbym życie, mógłbym się z nim wymienić. Gdybym to zrobił musiałbym chodzić z jego parszywą twarzą naklejoną na moją. Nie podobałoby mi się to, bo jestem przyzwyczajony do swojej - tutaj pewnie gdybym żył w XXI wieku, zacząłbym się nad sobą roztkliwiać, że jestem piękny jak kwiatuszek co zwabi setki muszek. Ale jestem starej daty, my się nie chwaliliśmy, dla nas kobiety były kwietnymi bukietami. - Zrobiłaś to z Bernadette ? zaczynam zgadywać, zmieniam temat, rozpraszam się, wracam do puktu wyjścia. Tamten temat mnie poruszył, ale ta myśl jest tak odkrywcza, czuję na sobie presję społeczności duchów, co jeżeli odkryłem pierwszego ducha, który przejął ciało z tak wielkim powodzeniem? Zwykle duchowi nie udaje się do tego stopnia zapanować nad powłoką cielesną należącą do kogoś innego. Mrużę oczy, świdruję twarz Lindy-Dairine. Szkoda, że nie znam prawdy, ani jej imienia. Spodobałoby mi się.
Gość
Gość
- Układ? - spytałam z uniesionymi w powątpiewaniu brwiami; niemal rozbawił mnie swoją propozycją do łez, które nie wypłynęły tylko i wyłącznie dlatego, że najprawdopodobniej nie pamiętałam już, jak się płacze. I choć starając się zdusić w sobie emocje, odzierałam się z człowieczeństwa, podobało mi się to - kraina żywych nigdy nie kusiła mnie i nie nęciła słodkimi obietnicami tak mocno jak świat martwych. Ciągnęło mnie do niego, czułam się, jakbym nie należała nigdy do ziemskiego padołu, jednak wciąż kroczyłam po nim, nie mogąc zdobyć się na przedwczesne spotkanie z własnym przeznaczeniem. - Nie wiem, czy jestem w stanie spełnić twój warunek. - Wzruszyłam nonszalancko ramionami, wyglądając najpewniej żałośnie z tym wyrazem pustki majaczącym się po obliczu. - Ciągłe utrzymywanie na twarzy sztucznego uśmiechu męczy mnie i przyprawia o mdłości - wyliczałam, decydując się na chwilę szczerości. - Chociaż we własnym mieszkaniu chciałabym zaznać chwilę spokoju. Nie udawać. A przynajmniej nie tak rozpaczliwie. - Obnażanie się prawdą i szczerością przed duchem nawet na chwilę nie przeszło mi przez myśl, zbyt nieufna byłam - niczym płochliwa sarna, której zdawało się, że ryczy groźne jak lew - by zwierzać się obcym, szczególnie takim, którzy zdawali się niespełna rozumu.
- Być może po prostu lubię myśleć i snuć plany - stwierdziłam neutralnie, wbijając prowokująco wzrok w ducha. Nie chciałam jego morałów - co wiedział o życiu? - i nie byłam pewna, czy pragnę jego pomocy. Wydęłam usta w grymasie godnym niezadowolonej kilkulatki, a potem westchnęłam bez większego przekonania. - Dam sobie radę - podsumowałam ostatecznym tonem, chcąc uciąć rozmowę; czy jednak Franz da się zbyć krótkimi półsłówkami? Mówiąc je, bardziej chciałam przekonać siebie - zabłąkaną, niepewną, wątpiącą - niż jego, którego uczucia były ledwie cieniem, lustrzanym odbiciem tych, które miotały nim za życia.
- Nie, nic jej nie zrobiłam - mruknęłam w akcie kapitulacji, ostatecznie odrzucając na bok perfekcyjną maskę swojej siostry. Nie byłam nią i jakkolwiek długo bym się oszukiwała, nie mogłam wieść jej życia; musiałam obrócić je zatem tak, by spadło wprost na wytyczone przeze mnie tory, tak, aby jedynymi kłamstwami, które opuszczą moje usta, były te dotyczące mojej rozrzedzonej brakiem magii krwi i przybranego imienia. Nie skrzywdziłam Bernadette, nie zabiłam, mordując tylko w myśli; nie zdążyłam wcielić barbarzyńskich planów w życiu, wyprzedzić demonów, które dopadły ją o krok przede mną.
- Dairine - powiedziałam nagle, a obco brzmiące głoski przecięły przepełnione ciszą powietrze w ostatnim akcie emocjonalnego ekshibicjonizmu.
- Być może po prostu lubię myśleć i snuć plany - stwierdziłam neutralnie, wbijając prowokująco wzrok w ducha. Nie chciałam jego morałów - co wiedział o życiu? - i nie byłam pewna, czy pragnę jego pomocy. Wydęłam usta w grymasie godnym niezadowolonej kilkulatki, a potem westchnęłam bez większego przekonania. - Dam sobie radę - podsumowałam ostatecznym tonem, chcąc uciąć rozmowę; czy jednak Franz da się zbyć krótkimi półsłówkami? Mówiąc je, bardziej chciałam przekonać siebie - zabłąkaną, niepewną, wątpiącą - niż jego, którego uczucia były ledwie cieniem, lustrzanym odbiciem tych, które miotały nim za życia.
- Nie, nic jej nie zrobiłam - mruknęłam w akcie kapitulacji, ostatecznie odrzucając na bok perfekcyjną maskę swojej siostry. Nie byłam nią i jakkolwiek długo bym się oszukiwała, nie mogłam wieść jej życia; musiałam obrócić je zatem tak, by spadło wprost na wytyczone przeze mnie tory, tak, aby jedynymi kłamstwami, które opuszczą moje usta, były te dotyczące mojej rozrzedzonej brakiem magii krwi i przybranego imienia. Nie skrzywdziłam Bernadette, nie zabiłam, mordując tylko w myśli; nie zdążyłam wcielić barbarzyńskich planów w życiu, wyprzedzić demonów, które dopadły ją o krok przede mną.
- Dairine - powiedziałam nagle, a obco brzmiące głoski przecięły przepełnione ciszą powietrze w ostatnim akcie emocjonalnego ekshibicjonizmu.
Gość
Gość
Szybkim, pozbawionym sprężystości krokiem – dziwnie niezgrabnym, jakby stąpał po rozżarzonym węglu – pokonywał kolejne ciężkie, wysokie na bolesne kilometry stopnie. Świat na szczęście był mały, tym bardziej zatęchły, domowy Nokturn, w którego cieniu lubił się pławić, nie dotykał go więc problem takowy, że przy dłuższym, niezaplanowanym spacerze MUSIAŁBY się zmęczyć, choć po wspinaczce na pierwsze piętro zdyszał się już prawie całkowicie.
Pamiętała go jeszcze?, a zwłaszcza nieistniejące długi, o których planował jej łaskawie przypomnieć? Po pierwsze uścisnąć serdecznie na powitanie (choć ostatnimi czasy brzydził się podobną bliskością), zapytać się troskliwie – och, przecież nie wiedział, jak prezentują się sprawy z jego braciszkiem, idealnym kandydatem na partnera – co słychać w jej nokturnowym światku i czy radzi sobie jakoś, bo nigdy przecież dobrze. Nie wiedział zresztą, nie pamiętał. Może nie miał racji i była inna niż w dziecinnych, naiwnych wyobrażeniach sprzed dwóch lat, w których żegnał się z nią i całą resztą istniejącego wówczas świata.
Nie oczekiwał kwiatów, wręcz nie chciał, aby zaprzątano mu głowę czymś tak nieprawdziwym jak troska czy tęsknota, bo cała ta egoistyczna przyjaźń, jaką go darzyła, wynikała przecież z obrony, którą roztaczał na nią, gdy cierpliwość starszego Mulcibera znajdowała się przy końcu. Wesoły, pomocny brat jej bezwzględnego chłopaka, jej emocjonalnego kata, ten właśnie który jako jedyny raczył ją uśmiechem w chwilach grozy i rozgoryczenia. Jak radziła sobie bez niego? Czy żyła?, czy istniała jeszcze Bernadette, którą znał, czy ta uczuciowa izolacja zniszczyła ją doszczętnie?
Nie pomyślał jednak ani przez chwilę, bo przecież był taki obcy ludziom, że w tym całym szaleństwie mogliby się jakoś odnaleźć, szczególnie w nieskładnej, niezobowiązującej przecież rozmowie.
Zamknięty w naiwnych wyobrażeniach, osłonięty jakimś ciężkim murem przed światem nie zorientował się, gdy jego wiotkie ciało natknęło się na opór. Nie z impetem, prędzej z siłą piórka, wpadł na innego mężczyznę, gdy przymierzał się do pokonania kolejnej serii schodów - a każdy z nich był męczarnią dla jego zmęczonego, o funkcjonalności starca z reumatyzmem ciała. Zachwiał się i mamrocząc krótkie, niewyraźne przepraszam ruszył przed siebie, aby na moment tylko podnieść wbity w ziemię wzrok na parę jasnych, błękitnych oczu i rozpoznać w nich nieprzyjaciela.
Pamiętała go jeszcze?, a zwłaszcza nieistniejące długi, o których planował jej łaskawie przypomnieć? Po pierwsze uścisnąć serdecznie na powitanie (choć ostatnimi czasy brzydził się podobną bliskością), zapytać się troskliwie – och, przecież nie wiedział, jak prezentują się sprawy z jego braciszkiem, idealnym kandydatem na partnera – co słychać w jej nokturnowym światku i czy radzi sobie jakoś, bo nigdy przecież dobrze. Nie wiedział zresztą, nie pamiętał. Może nie miał racji i była inna niż w dziecinnych, naiwnych wyobrażeniach sprzed dwóch lat, w których żegnał się z nią i całą resztą istniejącego wówczas świata.
Nie oczekiwał kwiatów, wręcz nie chciał, aby zaprzątano mu głowę czymś tak nieprawdziwym jak troska czy tęsknota, bo cała ta egoistyczna przyjaźń, jaką go darzyła, wynikała przecież z obrony, którą roztaczał na nią, gdy cierpliwość starszego Mulcibera znajdowała się przy końcu. Wesoły, pomocny brat jej bezwzględnego chłopaka, jej emocjonalnego kata, ten właśnie który jako jedyny raczył ją uśmiechem w chwilach grozy i rozgoryczenia. Jak radziła sobie bez niego? Czy żyła?, czy istniała jeszcze Bernadette, którą znał, czy ta uczuciowa izolacja zniszczyła ją doszczętnie?
Nie pomyślał jednak ani przez chwilę, bo przecież był taki obcy ludziom, że w tym całym szaleństwie mogliby się jakoś odnaleźć, szczególnie w nieskładnej, niezobowiązującej przecież rozmowie.
Zamknięty w naiwnych wyobrażeniach, osłonięty jakimś ciężkim murem przed światem nie zorientował się, gdy jego wiotkie ciało natknęło się na opór. Nie z impetem, prędzej z siłą piórka, wpadł na innego mężczyznę, gdy przymierzał się do pokonania kolejnej serii schodów - a każdy z nich był męczarnią dla jego zmęczonego, o funkcjonalności starca z reumatyzmem ciała. Zachwiał się i mamrocząc krótkie, niewyraźne przepraszam ruszył przed siebie, aby na moment tylko podnieść wbity w ziemię wzrok na parę jasnych, błękitnych oczu i rozpoznać w nich nieprzyjaciela.
Gość
Gość
| sierpniowo, po paralitach, przed pojedynkami
Jego ciało - od stóp aż po czubek zwieńczonej koroną loków głowy - naznaczone było historiami całej palety znajomości (tych mniej i tych bardziej odległych od obecnego punktu życia mężczyzny) – szczególnie odznaczały się świadectwa niezbyt przyjemnych koligacji (świadectwa przyjmujące różnorodne, często dość bolesne formy). Graham Mulciber pozostawił kilka wyraźnych podpisów na anemicznie bladej skórze Felixa, gdy kilka razy starli się w ferworze negatywnych emocji. Ostatnie z tych starć miało miejsce zaledwie kilka dni temu i nakłoniło Tremaine’a do wznowienia poszukiwań pewnej obecnej kiedyś w jego życiu istoty.
Nie miał pojęcia, co mogło się stać, że tak nagle zapadła się pod ziemią i przestała już drażnić go swoją obecnością; miał jedynie nadzieję, że ten skurwysyn (jej pan i władca) w żaden sposób nie przyczynił się do zniknięcia dziewczyny.
Uparcie wypytywał swoich informatorów, domagając się choć strzępków informacji – w końcu udało mu się dowiedzieć, gdzie Bott mieszkała jeszcze kilka miesięcy temu.
Nerwowo miętosząc w prawej dłoni świstek papieru z adresem, który zdążył się już wyryć trwale w jego pamięci, przeskakiwał po dwa stopnie, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się czegoś więcej. Jednak tuż przed wiekowymi drzwiami z numerem pięć zatrzymał się, wpatrując się w nie dość niepewnie. Naciśnięcie tej klamki wcale nie było takie proste. Jeśli Bott tam będzie, raczej nie ucieszy się z jego niezapowiedzianej wizyty; jeśli natomiast nie znajdzie w mieszkaniu żadnego śladu po niej, to… Jego przypuszczenia mogą się okazać słuszne.
Z zamyślenia wyrwał Felixa jakiś mężczyzna, zdzielając go z łokcia.
- Jak chodz… – urwał raptownie, gdy obdarzył (nie)znajomego nieco uważniejszym spojrzeniem. Tremaine cofnął się dwa kroki, przyglądając się aż za dobrze znanej osobie z niedowierzaniem. – Silly… – powiedział miękko, autentycznie uradowany z tego spotkania. – Merlinie, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że Cię widzę… – obrzucił Mulcibera uważnym spojrzeniem, w którym kryła się też troska. Dwa lata w więzieniu musiały przecież skoro pozmieniać w duszy przyjaciela. – Nie miałem pojęcia, jak się z Tobą skontaktować… Wiesz, pracuję teraz w Wywernie, znalazłem mieszkanie na Nokturnie, musisz koniecznie do mnie wpaść… Mamy kilka rzeczy do omówienia… – być może we dwójkę udałoby im się dopaść wszystkich winnych ich wpadce.
Nieświadom tego, co działo się w głowie Vasilly’ego, spontanicznie przytulił się do niego po bratersku.
Jego ciało - od stóp aż po czubek zwieńczonej koroną loków głowy - naznaczone było historiami całej palety znajomości (tych mniej i tych bardziej odległych od obecnego punktu życia mężczyzny) – szczególnie odznaczały się świadectwa niezbyt przyjemnych koligacji (świadectwa przyjmujące różnorodne, często dość bolesne formy). Graham Mulciber pozostawił kilka wyraźnych podpisów na anemicznie bladej skórze Felixa, gdy kilka razy starli się w ferworze negatywnych emocji. Ostatnie z tych starć miało miejsce zaledwie kilka dni temu i nakłoniło Tremaine’a do wznowienia poszukiwań pewnej obecnej kiedyś w jego życiu istoty.
Nie miał pojęcia, co mogło się stać, że tak nagle zapadła się pod ziemią i przestała już drażnić go swoją obecnością; miał jedynie nadzieję, że ten skurwysyn (jej pan i władca) w żaden sposób nie przyczynił się do zniknięcia dziewczyny.
Uparcie wypytywał swoich informatorów, domagając się choć strzępków informacji – w końcu udało mu się dowiedzieć, gdzie Bott mieszkała jeszcze kilka miesięcy temu.
Nerwowo miętosząc w prawej dłoni świstek papieru z adresem, który zdążył się już wyryć trwale w jego pamięci, przeskakiwał po dwa stopnie, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się czegoś więcej. Jednak tuż przed wiekowymi drzwiami z numerem pięć zatrzymał się, wpatrując się w nie dość niepewnie. Naciśnięcie tej klamki wcale nie było takie proste. Jeśli Bott tam będzie, raczej nie ucieszy się z jego niezapowiedzianej wizyty; jeśli natomiast nie znajdzie w mieszkaniu żadnego śladu po niej, to… Jego przypuszczenia mogą się okazać słuszne.
Z zamyślenia wyrwał Felixa jakiś mężczyzna, zdzielając go z łokcia.
- Jak chodz… – urwał raptownie, gdy obdarzył (nie)znajomego nieco uważniejszym spojrzeniem. Tremaine cofnął się dwa kroki, przyglądając się aż za dobrze znanej osobie z niedowierzaniem. – Silly… – powiedział miękko, autentycznie uradowany z tego spotkania. – Merlinie, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że Cię widzę… – obrzucił Mulcibera uważnym spojrzeniem, w którym kryła się też troska. Dwa lata w więzieniu musiały przecież skoro pozmieniać w duszy przyjaciela. – Nie miałem pojęcia, jak się z Tobą skontaktować… Wiesz, pracuję teraz w Wywernie, znalazłem mieszkanie na Nokturnie, musisz koniecznie do mnie wpaść… Mamy kilka rzeczy do omówienia… – być może we dwójkę udałoby im się dopaść wszystkich winnych ich wpadce.
Nieświadom tego, co działo się w głowie Vasilly’ego, spontanicznie przytulił się do niego po bratersku.
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ledwie zdążył cokolwiek powiedzieć czy nawet otworzyć usta, a ta felixowa śmiałość, ta znienawidzona serdeczność sprawiły, że zamilkł na dobre. To nie było jedno z tych miłych zaskoczeń, to nie było jedno z tych ciepłych fal zalewających ciało na wspomnienie dawnych, wspaniałych dni świetności, jak byli jeszcze naiwni, weseli i beztroscy. To nie była żadna z tych rzeczy, ponieważ ani się uśmiechnął, ani jego twarz nie rozjaśnił wyraz niemego aczkolwiek niewrogiego niedowierzania. Cofnął się jednak jak oparzony, wyrwał natychmiast z objęć ramion, zanim te właściwie go uwięziły w silnym, zdrowym – co jeszcze bardziej go rozjuszyło – uścisku. Uderzył plecami o drzwi do mieszkania Bernadette z oczami wściekle, drapieżnie wręcz utkwionymi w twarzy nieprzyjaciela.
Och, czy oni wszyscy byli głupi? Przeżarci przez zgniliznę zasiedlającą ich zepsute, dwulicowe dusze? Naiwni – bardziej niż on kiedyś. Szczerzy idioci, którzy lgnęli doń z wyjaśnieniami, z tą obrzydliwą wesołością i szczęściem obrysowanym na ich dobrych twarzach. Przypomniał sobie natychmiast Ritę, tę błagającą upodloną Ritę lgnącą do niego lepkimi kościstymi dłońmi, dotykającą go i drżącą. Ściskającą nieznośnie jego koszulę, próbującą niezręcznie objąć, przytulić.
Jak teraz.
Nienawidził takiej bliskości, choć powinien do niej lgnąć – odizolowany, zamknięty przez te kilkadziesiąt drobnych miesięcy za przyjaciela mając jedynie zimną, nieprzyjazną ścianę.
Czy to dlatego z jego ust znów wydobył się śmiech? Czy właściwie coś, co miało go przypominać.
-Nie – odpowiedział jedynie z ciemnymi oczyma utkwionymi w jasnym, bijącym pozorną i przecież tak nieprawdziwą człowiekowi dobrocią, spojrzeniu.
W głowie porządkował wszystko, układał odpowiednie fakty w odpowiednich szufladach. Oddzielał teraźniejszość od przeszłości, nielicznych przyjaciół – toż to jeszcze jacyś istnieli? - od ogromu wrogów, uczucia od głosu rozsądku, od podszeptów rozumu, od obietnic, jakie wyklarowały się podczas tych długich, wspaniałych, bogatych w przemyślenia dwóch pieprzonych lat. Zdołał jedynie uświadomić sobie i nie chciał tego rozumieć, że ten człowiek zdradził go, zostawił t a m samego, że powiedział wszyściutko – na pewno powiedział, na pewno go wydał.
Tak, tak. Tak na pewno było. Nie mogło być inaczej, przecież.
-Nie dotykaj mnie – dorzucił niezgrabnie, dziwacznie niezręcznie nie tyle kuląc się w sobie bardziej jak wciskając silniej w drzwi, o które opierał się plecami. Malejąc jednak w oczach, jakby w strachu przed tym, co może nastąpić. Jakby w strachu przed słowami, jakie mogłyby paść z ust Felixa. Wyjaśnienia? Ile ich jeszcze? Ile? Iloma jeszcze kłamstwami będą go faszerować? Podstawiać pod nos śmierdzące gówno i udawać że to faszerowany egzotycznymi owocami ciepły i soczysty indyk.
-Jakich rzeczy? - to miało brzmieć drwiąco, najprawdopodobniej, jednak z jego ust wyrwało się naiwne, głupiutkie pytanie, jak gdyby faktycznie był zainteresowany i przy tym dziecinnie zaniepokojony.
Och, czy oni wszyscy byli głupi? Przeżarci przez zgniliznę zasiedlającą ich zepsute, dwulicowe dusze? Naiwni – bardziej niż on kiedyś. Szczerzy idioci, którzy lgnęli doń z wyjaśnieniami, z tą obrzydliwą wesołością i szczęściem obrysowanym na ich dobrych twarzach. Przypomniał sobie natychmiast Ritę, tę błagającą upodloną Ritę lgnącą do niego lepkimi kościstymi dłońmi, dotykającą go i drżącą. Ściskającą nieznośnie jego koszulę, próbującą niezręcznie objąć, przytulić.
Jak teraz.
Nienawidził takiej bliskości, choć powinien do niej lgnąć – odizolowany, zamknięty przez te kilkadziesiąt drobnych miesięcy za przyjaciela mając jedynie zimną, nieprzyjazną ścianę.
Czy to dlatego z jego ust znów wydobył się śmiech? Czy właściwie coś, co miało go przypominać.
-Nie – odpowiedział jedynie z ciemnymi oczyma utkwionymi w jasnym, bijącym pozorną i przecież tak nieprawdziwą człowiekowi dobrocią, spojrzeniu.
W głowie porządkował wszystko, układał odpowiednie fakty w odpowiednich szufladach. Oddzielał teraźniejszość od przeszłości, nielicznych przyjaciół – toż to jeszcze jacyś istnieli? - od ogromu wrogów, uczucia od głosu rozsądku, od podszeptów rozumu, od obietnic, jakie wyklarowały się podczas tych długich, wspaniałych, bogatych w przemyślenia dwóch pieprzonych lat. Zdołał jedynie uświadomić sobie i nie chciał tego rozumieć, że ten człowiek zdradził go, zostawił t a m samego, że powiedział wszyściutko – na pewno powiedział, na pewno go wydał.
Tak, tak. Tak na pewno było. Nie mogło być inaczej, przecież.
-Nie dotykaj mnie – dorzucił niezgrabnie, dziwacznie niezręcznie nie tyle kuląc się w sobie bardziej jak wciskając silniej w drzwi, o które opierał się plecami. Malejąc jednak w oczach, jakby w strachu przed tym, co może nastąpić. Jakby w strachu przed słowami, jakie mogłyby paść z ust Felixa. Wyjaśnienia? Ile ich jeszcze? Ile? Iloma jeszcze kłamstwami będą go faszerować? Podstawiać pod nos śmierdzące gówno i udawać że to faszerowany egzotycznymi owocami ciepły i soczysty indyk.
-Jakich rzeczy? - to miało brzmieć drwiąco, najprawdopodobniej, jednak z jego ust wyrwało się naiwne, głupiutkie pytanie, jak gdyby faktycznie był zainteresowany i przy tym dziecinnie zaniepokojony.
Gość
Gość
Z początku nie dostrzegł żadnych niepokojących symptomów. Tak bardzo przytłoczyła go namacalna obecność Vasilly’ego, że przeoczył to, z jaką niechęcią witał się z nim przyjaciel.
Mulciber napiął mięśnie karku, najeżył się negatywnymi emocjami i całą swoją postawą odgradzał się od natrętnie szczęśliwego Felixa.
Nie dotykaj mnie.
Trzy słowa wypowiedziane wrogim tonem zza rozdzielającego ich w tym momencie muru niedopowiedzenia, który zdawał się całkowicie przysłaniać Vasylowi oczywistą prawdę. Wystarczyły tylko te trzy słowa, by otworzyć Tremaine'owi oczy; by domalował sobie w wyobraźni, jak towarzysz niedoli mógł odebrać jego tajemnicze zniknięcie z celi.
Felix zamarł w dziwnej pozie, czując się, jakby ktoś rzucił na niego wyjątkowo paskudny urok albo tak swojsko po mugolsku siarczyście napluł mu w twarz. Do tej pory ani przez chwilę nie pomyślał, iż Mulciber mógłby w niego… zwątpić. Bo przecież tworzyli nokturnowy duet, którego istotę działalności i funkcjonowania zbudowali na solidnych fundamentach zaufania… prawda?
- Ty chyba nie… – w tym momencie mówił bardziej do siebie, marszcząc jednocześnie brwi. To go naprawdę dotknęło – potrzebował chwili na zebranie myśli, nim wyraźnie poruszonym głosem odezwał się w końcu. – Jeśli myślisz, że Cię zdradziłem, to właśnie awansowałeś w moich oczach na skończonego kretyna. N i g d y w życiu nie zrobiłbym czegoś takiego, na Merlina, a już na pewno nie Tobie. Przecież mnie, kurwa, znasz? – to nie było stwierdzenie, lecz wycedzone ze złością pytanie.
Drżącą dłonią przeczesał zachodzące na oczy włosy, a potem wcisnął ręce do kieszeni płaszcza, by nie było widać, do jakiego stanu doprowadziła go wypowiedź Vasyla.
- Więc pytaj, o co chcesz. Możesz nawet użyć pieprzonego Veritaserum albo jakiegoś zaklęcia, jeśli ma to pomóc uwierzyć Ci w moje słowa, skoro zacząłeś je negować z taką łatwością i bez zadania mi uprzednio ani jednego pytania.
/przepraszamzatenszajsalewrzucamboniechcęblokować/
Mulciber napiął mięśnie karku, najeżył się negatywnymi emocjami i całą swoją postawą odgradzał się od natrętnie szczęśliwego Felixa.
Nie dotykaj mnie.
Trzy słowa wypowiedziane wrogim tonem zza rozdzielającego ich w tym momencie muru niedopowiedzenia, który zdawał się całkowicie przysłaniać Vasylowi oczywistą prawdę. Wystarczyły tylko te trzy słowa, by otworzyć Tremaine'owi oczy; by domalował sobie w wyobraźni, jak towarzysz niedoli mógł odebrać jego tajemnicze zniknięcie z celi.
Felix zamarł w dziwnej pozie, czując się, jakby ktoś rzucił na niego wyjątkowo paskudny urok albo tak swojsko po mugolsku siarczyście napluł mu w twarz. Do tej pory ani przez chwilę nie pomyślał, iż Mulciber mógłby w niego… zwątpić. Bo przecież tworzyli nokturnowy duet, którego istotę działalności i funkcjonowania zbudowali na solidnych fundamentach zaufania… prawda?
- Ty chyba nie… – w tym momencie mówił bardziej do siebie, marszcząc jednocześnie brwi. To go naprawdę dotknęło – potrzebował chwili na zebranie myśli, nim wyraźnie poruszonym głosem odezwał się w końcu. – Jeśli myślisz, że Cię zdradziłem, to właśnie awansowałeś w moich oczach na skończonego kretyna. N i g d y w życiu nie zrobiłbym czegoś takiego, na Merlina, a już na pewno nie Tobie. Przecież mnie, kurwa, znasz? – to nie było stwierdzenie, lecz wycedzone ze złością pytanie.
Drżącą dłonią przeczesał zachodzące na oczy włosy, a potem wcisnął ręce do kieszeni płaszcza, by nie było widać, do jakiego stanu doprowadziła go wypowiedź Vasyla.
- Więc pytaj, o co chcesz. Możesz nawet użyć pieprzonego Veritaserum albo jakiegoś zaklęcia, jeśli ma to pomóc uwierzyć Ci w moje słowa, skoro zacząłeś je negować z taką łatwością i bez zadania mi uprzednio ani jednego pytania.
/przepraszamzatenszajsalewrzucamboniechcęblokować/
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmęczenie. To już ten etap maratonu, gdy łapiesz zadyszkę i wiesz, że nie dotrzesz na metę, cokolwiek by cię na niej spotkało. Naturalnie wystartowałeś na straconej pozycji – zagapiłeś się?, potknąłeś?, czy może to nie było zależne od ciebie? – i nieważne, to naprawdę nieważne, czy w końcu tam dotrzesz. Najważniejsze jest to, że czujesz znużenie, że nie możesz wytrzymać palącego bólu mięśni, choć ten w pewnym momencie staje się już tylko dokuczliwy.
Znowu zderzał się ze starym, naiwnym światem, w którym powierzył swoje życie przypadkowi. Spontaniczne uśmiechy, chwile wyciskające łzywzruszenia bólu, decyzje prędkie i nieprzemyślane zawsze sprowadzające na skraj przepaści. To wszystko, zero paranoi, zero strachu. Nieistotne były błędy, popełniał ich wiele, nieistotne było niebezpieczeństwo, skoro wychował się na jego podstawach. Dzisiaj lękał się, miotał we własnym skrępowanym ciele nie potrafiąc spojrzeć w oczy przyjacielowi i to nie dlatego, że jego znienawidzoną (znów) twarz tak doskonale spamiętał przez ból i wściekłość, a przez własny strach i niepewność przed tym, z czym zderzał się nieuchronnie. Te same słowa, te same zapewnienia, jak gdyby był naiwną dzierlatką łykającą te puste kłamstewka, te obietnice odbijające się po jego zabałaganionym umyśle echem.
To nie ja.
Nic. Nie. Zrobiłem.
Czasem gubił się w słowach bez pokrycia, bo brzmiały kusząco, a on chciałby żyć w świecie bez trosk i oszustw, bez zdrady i potępienia, chciałby móc uścisnąć go po przyjacielsku, nie odsunąć się niemal w drgawkach i nie panikować na każdą kolejną sprzeczną poprzedniej myśl. Więzienie i jego chłód trwale odbiły się w jego podświadomości, nie potrafił więc wyprzeć się nieufności, nie potrafił na nowo powierzyć mu własnego życia.
Mógł się więc uśmiechnąć szyderczo, jak zwykle się uśmiechał, i odpowiedzieć z tym piekielnym entuzjazmem, z tą serdecznością, gdyby kolejny nieprzyjaciel – przecież i tak nim był?, nadal?, według niego? - nie był żadną przeszkodą, skoro jego życie i tak opiera się na wiecznej ucieczce. Na co więc miał otaczać się ludźmi, którzy mogliby go zdradzić? Znów i znów.
Coś jednak powstrzymało go przed tym, by nacisnąć klamkę, by odwrócić się bez słowa. Nie lubił niedokończonych spraw.
Więc dlaczego nie skończył z nią?
-Przestań – powtórzył głosem zmęczonym, zrezygnowanym – To się stało. I tak nic nie poradzisz – Vasylli Mulciber mistrz konwersacji i jego nieskładne, wyrwane z kontekstu i pozbawione głębszego sensu słowa, znów weszli na scenę – Ja nigdy nie dowiem się prawdy – nie dowiem się nigdy, dlaczego mnie zdradziłeś– a veritaserum kosztuje – a jemu brakowało pieniędzy (sił) na życie – co tutaj robisz? - zagadnął z pozoru swobodnie, gdy jego dłoń spoczęła na klamce.
Chyba znał odpowiedź.
Znowu zderzał się ze starym, naiwnym światem, w którym powierzył swoje życie przypadkowi. Spontaniczne uśmiechy, chwile wyciskające łzy
To nie ja.
Nic. Nie. Zrobiłem.
Czasem gubił się w słowach bez pokrycia, bo brzmiały kusząco, a on chciałby żyć w świecie bez trosk i oszustw, bez zdrady i potępienia, chciałby móc uścisnąć go po przyjacielsku, nie odsunąć się niemal w drgawkach i nie panikować na każdą kolejną sprzeczną poprzedniej myśl. Więzienie i jego chłód trwale odbiły się w jego podświadomości, nie potrafił więc wyprzeć się nieufności, nie potrafił na nowo powierzyć mu własnego życia.
Mógł się więc uśmiechnąć szyderczo, jak zwykle się uśmiechał, i odpowiedzieć z tym piekielnym entuzjazmem, z tą serdecznością, gdyby kolejny nieprzyjaciel – przecież i tak nim był?, nadal?, według niego? - nie był żadną przeszkodą, skoro jego życie i tak opiera się na wiecznej ucieczce. Na co więc miał otaczać się ludźmi, którzy mogliby go zdradzić? Znów i znów.
Coś jednak powstrzymało go przed tym, by nacisnąć klamkę, by odwrócić się bez słowa. Nie lubił niedokończonych spraw.
Więc dlaczego nie skończył z nią?
-Przestań – powtórzył głosem zmęczonym, zrezygnowanym – To się stało. I tak nic nie poradzisz – Vasylli Mulciber mistrz konwersacji i jego nieskładne, wyrwane z kontekstu i pozbawione głębszego sensu słowa, znów weszli na scenę – Ja nigdy nie dowiem się prawdy – nie dowiem się nigdy, dlaczego mnie zdradziłeś– a veritaserum kosztuje – a jemu brakowało pieniędzy (sił) na życie – co tutaj robisz? - zagadnął z pozoru swobodnie, gdy jego dłoń spoczęła na klamce.
Chyba znał odpowiedź.
Gość
Gość
Dlaczego życie tak szybko zniszczyło piękny scenariusz, który zdążył sobie wykreować w głowie? Kwestia po kwestii rozpadł się na jego oczach wyobraźni w chwili, gdy spojrzenia nokturnowego duetu skrzyżowały się ponownie po czasie tak długim, że przyłapał się na tym, iż musi odświeżyć sobie rozmyte w pamięci rysy twarzy przyjaciela. Kontrastował plamy barwne z tym, co widział tu i teraz, uzupełniając obraz o szczegóły i szczególiki brakujące.
Nie był naiwny i zastanawiał się wielokrotnie, co Mulciber pomyślał sobie, kiedy pewnego dnia wyciągnięto Tremaine’a za fraki z celi… A potem już tam nie wrócił. Co więcej, pod żadnym pozorem nie wolno mu było odwiedzić Vasilly’ego i nie miał nawet jak wyjaśnić mu, co się stało.
A teraz. Teraz, gdy wreszcie dostał od losu taką możliwość, reakcja Mulcibera sprawiła, że Felixowi zaczęły lekko drżeć ręce, kiedy gorączkowo zastanawiał się, w jaki sposób udowodnić przyjacielowi (czy wciąż jeszcze mógł określać go tym mianem?), jak bardzo się myli?
- Nie przestanę. To się stało. Ale mylisz się, mogę coś na to poradzić. Mogę przynajmniej opowiedzieć Ci moją wersję. A jeśli kiedykolwiek nazwałeś mnie swym przyjacielem… tak naprawdę, w pełni wierząc, że nimi jesteśmy… Wysłuchasz mnie teraz – mimowolnie zacisnął dłonie w pięści, a w jego oczach pojawiły się niebezpieczne iskierki. – Przede wszystkim to, co teraz powiem, wie tylko jedna osoba spoza ścisłego grona zainteresowanych. I jeśli wspomnisz o tym komukolwiek… Najprawdopodobniej podpiszesz na mnie wyrok, bo zdążyłem już zaleźć za skórę sporej ilości osób z półświatka – czuł się, jakby roznegliżowywał się przed tłumem przypadkowych osób. Odsłonięcie się i opisywanie tamtych zdarzeń… nie przychodziło mu z łatwością. – Poszedłem z aurorami na układ. Nie musiałem nikogo wsypywać. To nie ja byłem kablem, tylko mój pieprzony wspólnik, który po tamtej akcji zapadł się pod ziemię i do dzisiaj nie mogę go znaleźć. Wtedy, w więzieniu… Mogłem odrzucić ich propozycję. I spędzić sześć… sześć – podkreślił to słowo raz jeszcze, bo przecież taki szmat czasu nawet trudno sobie wyobrazić – lat za kratkami. Albo przez trzy lata… bawić się w szpiegowanie dla nich… Na wolności... na warunkach Biura Aurorów – dodał, wpatrując się w Mulcibera z trudną do opisania mieszanką emocji, skrzących się w jego tęczówkach.
Jedna informacja, która w niepowołanych rękach oznaczała dla Felixa avadę w ciemnym zaułku Śmiertelnego albo truciznę w szklance Ognistej zamówionej po pracy.
Teraz już wiesz, Vasilly Mulciberze. Ale czy mu uwierzysz?
- Ja… tylko – spojrzenie na dłoń na klamce i zawahanie się. – Muszę sprawdzić, co u niej – tak jak Ty?
Zapukał do drzwi trzy razy, odsuwając się od nich nieznacznie.
Nie był naiwny i zastanawiał się wielokrotnie, co Mulciber pomyślał sobie, kiedy pewnego dnia wyciągnięto Tremaine’a za fraki z celi… A potem już tam nie wrócił. Co więcej, pod żadnym pozorem nie wolno mu było odwiedzić Vasilly’ego i nie miał nawet jak wyjaśnić mu, co się stało.
A teraz. Teraz, gdy wreszcie dostał od losu taką możliwość, reakcja Mulcibera sprawiła, że Felixowi zaczęły lekko drżeć ręce, kiedy gorączkowo zastanawiał się, w jaki sposób udowodnić przyjacielowi (czy wciąż jeszcze mógł określać go tym mianem?), jak bardzo się myli?
- Nie przestanę. To się stało. Ale mylisz się, mogę coś na to poradzić. Mogę przynajmniej opowiedzieć Ci moją wersję. A jeśli kiedykolwiek nazwałeś mnie swym przyjacielem… tak naprawdę, w pełni wierząc, że nimi jesteśmy… Wysłuchasz mnie teraz – mimowolnie zacisnął dłonie w pięści, a w jego oczach pojawiły się niebezpieczne iskierki. – Przede wszystkim to, co teraz powiem, wie tylko jedna osoba spoza ścisłego grona zainteresowanych. I jeśli wspomnisz o tym komukolwiek… Najprawdopodobniej podpiszesz na mnie wyrok, bo zdążyłem już zaleźć za skórę sporej ilości osób z półświatka – czuł się, jakby roznegliżowywał się przed tłumem przypadkowych osób. Odsłonięcie się i opisywanie tamtych zdarzeń… nie przychodziło mu z łatwością. – Poszedłem z aurorami na układ. Nie musiałem nikogo wsypywać. To nie ja byłem kablem, tylko mój pieprzony wspólnik, który po tamtej akcji zapadł się pod ziemię i do dzisiaj nie mogę go znaleźć. Wtedy, w więzieniu… Mogłem odrzucić ich propozycję. I spędzić sześć… sześć – podkreślił to słowo raz jeszcze, bo przecież taki szmat czasu nawet trudno sobie wyobrazić – lat za kratkami. Albo przez trzy lata… bawić się w szpiegowanie dla nich… Na wolności... na warunkach Biura Aurorów – dodał, wpatrując się w Mulcibera z trudną do opisania mieszanką emocji, skrzących się w jego tęczówkach.
Jedna informacja, która w niepowołanych rękach oznaczała dla Felixa avadę w ciemnym zaułku Śmiertelnego albo truciznę w szklance Ognistej zamówionej po pracy.
Teraz już wiesz, Vasilly Mulciberze. Ale czy mu uwierzysz?
- Ja… tylko – spojrzenie na dłoń na klamce i zawahanie się. – Muszę sprawdzić, co u niej – tak jak Ty?
Zapukał do drzwi trzy razy, odsuwając się od nich nieznacznie.
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dlatego nienawidził wyjaśnień, nienawidził usprawiedliwień, ponieważ te burzyły zbudowaną na krwi i pocie wizję rzeczywistości, ona natomiast kruszyła się u fundamentów dostatecznie, aby za moment, przy odrobinie silniejszy podmuchu wiatru, posypała się i przepadła bezpowrotnie w ruinach. Całe dwa lata – nadal niewiele względem sześciu, nieprawdaż? - spędził na układaniu puzzli od nowa, na tworzeniu nowego świata z oszustw, kłamstw i iluzji. Tak długo mówił do ścian, że te poczęły mu odpowiadać, a może to echo wypowiedzianych przez niego słów? Nieważne. Złamane – co to za rozczulające określenie?, nie popłacz się Mulciber – serce podpowiadało mu, że nigdy nie chciałby przeżyć podobnego rozczarowania, że nigdy nie chciałby poczuć smaku zdrady na własnym, drogocennym czasie zmieszczonych w długich dwóch latach, podczas których mógłby zdobywać świat na tysiące różnych sposobów, a nie żłobić krwiste szlaczki na kamiennych ścianach.
Najpierw pokręcił głową, słabo i nieprzekonująco, może nawet w ogóle nią nie poruszył, drżąc na ciele i oddychając nierównomiernie na pojedyncze chwile zapominając nabrać powietrza. Nie chciał wiedzieć, gdy Tremain znów szedł w zaparte, znów nie ustępował, lecz nie przerwał mu zamierając na te kilka chwil z dłonią zaciśniętą na klamce. Nie chciał wiedzieć, znów powtarzał to histerycznie w myślach, gdy wspomniano mu o tajemnicy, gdy słuchał o obietnicy milczenia. Nie wierzył, że to takie proste – oddać swoje życie w ręce szaleńca, obłąkanego przyjaciela z dawnych lat (?), który być może postradał rozum. Nie wierzył w takie zaufanie i z początku pomyślał, że kryje się za nim coś jeszcze, ale uciszył wewnętrzny paranoiczny krzyk. Nie chciał popełnić kolejnego błędu, jakimkolwiek miałby być, czy uwierzeniem w jego nie tyle słowa jak intencje, czy zdradą kogoś, kto powierzył mu tajemnicę, czy prawdziwą?, stojącą na straży jego życia. Nie wiedział, czy nie pobiegnie jutro z rana do Wywerny, aby wyśpiewać ów nowinkę wszystkim swoim nieprzyjaciołom. Nie wiedział. I przeklinał siebie na zaś, gdyby miało dojść do czegoś podobnego.
-Nie jestem dobrym strażnikiem tajemnic – powiedział w końcu te kilka słów nie dając mu nawet rozgrzeszenia czy zapewnienia. Nic, co mogłoby uspokoić Felixa, choć w jego oczach odbijał się żal i strach, a głos był cichy, przygaszony. To nie godzina, to nie miejsce. I nigdy taka nie nadejdzie. Odpowiednia, aby wypłakać się w sobie ramiona niczym prawdziwi mężczyźni. Czy nawet wyjawić proste rozumiem. Nie, ponieważ nie rozumiał już niczego.
Niemal zgubił cel swojej dzisiejszej wędrówki.
Czy mój brat jeszcze Cię nie zabił, Bernadette?
Gdy na pukanie nikt nie odpowiedział, zdecydował się nacisnąć na klamkę. Osobiście preferował bardziej bezpośrednie sposoby, z reguły od razu próbował wejść zakładając, że drzwi są otwarte – jeszcze nie zdążył się nauczyć, że na Nokturnie zawsze są zamknięte – a gdy klamka nie ustępowała i nikt z łaski swej nieprzymuszonej mu nie otwierał, wykorzystywał przypiętą do jego koszuli wsuwkę lub cokolwiek, co miał pod ręką. Tak też uczynił, gdy drzwi się nie otworzyły, a on bez wyjaśnień pochylił się nad zamkiem, który ustąpił w kilka chwil pod wpływem zręcznych manewrów. Nawet posłał w kierunku Felixa coś na kształt uśmiechu, aby bez słowa wejść do środka.
Najpierw pokręcił głową, słabo i nieprzekonująco, może nawet w ogóle nią nie poruszył, drżąc na ciele i oddychając nierównomiernie na pojedyncze chwile zapominając nabrać powietrza. Nie chciał wiedzieć, gdy Tremain znów szedł w zaparte, znów nie ustępował, lecz nie przerwał mu zamierając na te kilka chwil z dłonią zaciśniętą na klamce. Nie chciał wiedzieć, znów powtarzał to histerycznie w myślach, gdy wspomniano mu o tajemnicy, gdy słuchał o obietnicy milczenia. Nie wierzył, że to takie proste – oddać swoje życie w ręce szaleńca, obłąkanego przyjaciela z dawnych lat (?), który być może postradał rozum. Nie wierzył w takie zaufanie i z początku pomyślał, że kryje się za nim coś jeszcze, ale uciszył wewnętrzny paranoiczny krzyk. Nie chciał popełnić kolejnego błędu, jakimkolwiek miałby być, czy uwierzeniem w jego nie tyle słowa jak intencje, czy zdradą kogoś, kto powierzył mu tajemnicę, czy prawdziwą?, stojącą na straży jego życia. Nie wiedział, czy nie pobiegnie jutro z rana do Wywerny, aby wyśpiewać ów nowinkę wszystkim swoim nieprzyjaciołom. Nie wiedział. I przeklinał siebie na zaś, gdyby miało dojść do czegoś podobnego.
-Nie jestem dobrym strażnikiem tajemnic – powiedział w końcu te kilka słów nie dając mu nawet rozgrzeszenia czy zapewnienia. Nic, co mogłoby uspokoić Felixa, choć w jego oczach odbijał się żal i strach, a głos był cichy, przygaszony. To nie godzina, to nie miejsce. I nigdy taka nie nadejdzie. Odpowiednia, aby wypłakać się w sobie ramiona niczym prawdziwi mężczyźni. Czy nawet wyjawić proste rozumiem. Nie, ponieważ nie rozumiał już niczego.
Niemal zgubił cel swojej dzisiejszej wędrówki.
Czy mój brat jeszcze Cię nie zabił, Bernadette?
Gdy na pukanie nikt nie odpowiedział, zdecydował się nacisnąć na klamkę. Osobiście preferował bardziej bezpośrednie sposoby, z reguły od razu próbował wejść zakładając, że drzwi są otwarte – jeszcze nie zdążył się nauczyć, że na Nokturnie zawsze są zamknięte – a gdy klamka nie ustępowała i nikt z łaski swej nieprzymuszonej mu nie otwierał, wykorzystywał przypiętą do jego koszuli wsuwkę lub cokolwiek, co miał pod ręką. Tak też uczynił, gdy drzwi się nie otworzyły, a on bez wyjaśnień pochylił się nad zamkiem, który ustąpił w kilka chwil pod wpływem zręcznych manewrów. Nawet posłał w kierunku Felixa coś na kształt uśmiechu, aby bez słowa wejść do środka.
Gość
Gość
Wino, które piłam, było słodkie.
Słodkie jak życie, które nigdy nie należało do mnie; leżałam na podłodze, milionowy raz przeglądając zatęchłe stronice Ekspresjonizmu niemieckiego. To nie tak, że interesowała mnie sztuka, nigdy nie rozumiałam zachwytu niektórych nad przypadkowymi plamami bestialsko niszczącymi nieskazitelną biel płótna, nie rozumiałam szacunku, którym darzono artystów tworzących pod wpływem opium.
Leżałam na podłodze, a wbijanie spojrzenia w nadgryzione zębem (zębiskiem? były tak rozmazane, że niemal nic nie mogłam dostrzec) czasu repliki obrazów podpisanych nazwiskiem Franza były tak naprawdę pretekstem, by - wprowadziwszy się uprzednio w stan lekkiego (bądź mniej lekkiego) upojenia alkoholowego, nie umiałam znieść życia na trzeźwo - rozważać na temat mojej marnej egzystencji. Zapaliłam papierosa, jak zwykle krzywiąc się w momencie, w którym dym wgryzł się w moją krtań. Zacisnęłam wargi zabarwione ciemnym fioletem, którego zazwyczaj używała Bernadette, a ja uznawałam go za obrzydliwy; ale zmiany w jej życiu musiałam wprowadzać stopniowo, tak, aby nikt nie zauważył, że coś było nie tak.
A najważniejsza zmiana miała dopiero zajść - teoretycznie byłam w ciąży zbyt długo, by fakt, że tak naprawdę wcale w niej nie byłam, mógł przejść niezauważony.
Cholera. To naprawdę było skomplikowane.
Ale miałam plan, w dodatku dość prosty - upozorować poronienie w towarzystwie osoby, która była bliska mojej siostrze, zadbać o to, by zabrała mnie do uzdrowiciela, który ostatecznie uzna, że tak, w moim łonie nie było już dziecka.
Odwróciłam się na plecy, odstawiając na drewniany parkiet butelkę wina (piłam z gwinta, nie bawiąc się w konwenanse przed samą sobą i duchem artysty, który najprawdopodobniej skrywał się aktualnie wśród niebosiężnych regałów uginających się pod ciężarem tomiszczy). W geście rezygnacji położyłam książkę otwartą na przypadkowej stronie na mojej twarzy, tym samym pogrążając się w ciemności i narkotyzując się zapachem starego papieru.
I właśnie wtedy coś ciężkiego uderzyło o moje drzwi wejściowe.
Zerwałam się natychmiast (Ekspresjonizm niemiecki z hukiem odbił się od paneli), ułamki sekundy później trzymając w dłoni różdżkę... co było odruchem skrajnie idiotycznym, co miałam nią zrobić, wydłubać potencjalnemu oprawcy oko? Nawet jeśli to posunięcie miałoby jakikolwiek sens, znałam narzędzie, które pomogłoby mi w tym znaczniej. Zacisnęłam dłoń na rękojeści noża, przez chwilę stojąc tępo w miejscu i mając wrażenie, że milczący już osobnik za drzwiami rozpłynął się jak dym. - Franz? - rzuciłam konspiracyjnym szeptem w przestrzeń, bo mój prywatny nieboszczyk mógłby wychylić głowę przez ścianę i sprawdzić, czy rzeczywiście istniało zagrożenie, ale odpowiedziała mi cisza. Już chciałam wrócić do desperackiego sączenia wina, ale coś podpowiedziało mi, by podejść bliżej do wyjątkowo cienkich i nieszczelnych drzwi. Co okazało się wyjątkowym błędem, bo do moich uszu dotarły akurat te fragmenty rozmowy, których wcale nie chciałam usłyszeć. Mogłem odrzucić ich propozycję. I spędzić sześć… sześć lat za kratkami. Albo przez trzy lata… bawić się w szpiegowanie dla nich…
Odsunęłam się od drzwi. Kto chciałby mnie szpiegować?
Muszę sprawdzić, co u niej.
Kurwa.
W pierwszym odruchu chciałam uciec przez okno, ale mieszkałam na pieprzonym drugim piętrze. Czułam, jak moje stopy wrastają w posadzkę, mogłam tylko stać i patrzeć na drzwi, słuchać, jak rozbrzmiewa trzykrotne pukanie, czuć przyspieszający puls i adrenalinę, jaka rozwarła moje wargi w grymasie, który musiał wyglądać wyjątkowo idiotycznie. Franz, gdzie jesteś, kiedy potrzebuję cię najpilniej?
A gdy stało się to, czego obawiałam się najmocniej - drzwi otworzyły się przy akompaniamencie nie-tak-znowu-cichego stęknięcia - zrobiłam coś, co podpowiadał mi instynkt samozachowawczy.
Nie, nie uciekłam z krzykiem.
Nie udawałam omdlenia.
Rzuciłam się z nożem na niższego z mężczyzn i z impetem ugodziłam go ostrzem w brzuch, w tamtej chwili sądząc jeszcze, że był to świetny pomysł.
Słodkie jak życie, które nigdy nie należało do mnie; leżałam na podłodze, milionowy raz przeglądając zatęchłe stronice Ekspresjonizmu niemieckiego. To nie tak, że interesowała mnie sztuka, nigdy nie rozumiałam zachwytu niektórych nad przypadkowymi plamami bestialsko niszczącymi nieskazitelną biel płótna, nie rozumiałam szacunku, którym darzono artystów tworzących pod wpływem opium.
Leżałam na podłodze, a wbijanie spojrzenia w nadgryzione zębem (zębiskiem? były tak rozmazane, że niemal nic nie mogłam dostrzec) czasu repliki obrazów podpisanych nazwiskiem Franza były tak naprawdę pretekstem, by - wprowadziwszy się uprzednio w stan lekkiego (bądź mniej lekkiego) upojenia alkoholowego, nie umiałam znieść życia na trzeźwo - rozważać na temat mojej marnej egzystencji. Zapaliłam papierosa, jak zwykle krzywiąc się w momencie, w którym dym wgryzł się w moją krtań. Zacisnęłam wargi zabarwione ciemnym fioletem, którego zazwyczaj używała Bernadette, a ja uznawałam go za obrzydliwy; ale zmiany w jej życiu musiałam wprowadzać stopniowo, tak, aby nikt nie zauważył, że coś było nie tak.
A najważniejsza zmiana miała dopiero zajść - teoretycznie byłam w ciąży zbyt długo, by fakt, że tak naprawdę wcale w niej nie byłam, mógł przejść niezauważony.
Cholera. To naprawdę było skomplikowane.
Ale miałam plan, w dodatku dość prosty - upozorować poronienie w towarzystwie osoby, która była bliska mojej siostrze, zadbać o to, by zabrała mnie do uzdrowiciela, który ostatecznie uzna, że tak, w moim łonie nie było już dziecka.
Odwróciłam się na plecy, odstawiając na drewniany parkiet butelkę wina (piłam z gwinta, nie bawiąc się w konwenanse przed samą sobą i duchem artysty, który najprawdopodobniej skrywał się aktualnie wśród niebosiężnych regałów uginających się pod ciężarem tomiszczy). W geście rezygnacji położyłam książkę otwartą na przypadkowej stronie na mojej twarzy, tym samym pogrążając się w ciemności i narkotyzując się zapachem starego papieru.
I właśnie wtedy coś ciężkiego uderzyło o moje drzwi wejściowe.
Zerwałam się natychmiast (Ekspresjonizm niemiecki z hukiem odbił się od paneli), ułamki sekundy później trzymając w dłoni różdżkę... co było odruchem skrajnie idiotycznym, co miałam nią zrobić, wydłubać potencjalnemu oprawcy oko? Nawet jeśli to posunięcie miałoby jakikolwiek sens, znałam narzędzie, które pomogłoby mi w tym znaczniej. Zacisnęłam dłoń na rękojeści noża, przez chwilę stojąc tępo w miejscu i mając wrażenie, że milczący już osobnik za drzwiami rozpłynął się jak dym. - Franz? - rzuciłam konspiracyjnym szeptem w przestrzeń, bo mój prywatny nieboszczyk mógłby wychylić głowę przez ścianę i sprawdzić, czy rzeczywiście istniało zagrożenie, ale odpowiedziała mi cisza. Już chciałam wrócić do desperackiego sączenia wina, ale coś podpowiedziało mi, by podejść bliżej do wyjątkowo cienkich i nieszczelnych drzwi. Co okazało się wyjątkowym błędem, bo do moich uszu dotarły akurat te fragmenty rozmowy, których wcale nie chciałam usłyszeć. Mogłem odrzucić ich propozycję. I spędzić sześć… sześć lat za kratkami. Albo przez trzy lata… bawić się w szpiegowanie dla nich…
Odsunęłam się od drzwi. Kto chciałby mnie szpiegować?
Muszę sprawdzić, co u niej.
Kurwa.
W pierwszym odruchu chciałam uciec przez okno, ale mieszkałam na pieprzonym drugim piętrze. Czułam, jak moje stopy wrastają w posadzkę, mogłam tylko stać i patrzeć na drzwi, słuchać, jak rozbrzmiewa trzykrotne pukanie, czuć przyspieszający puls i adrenalinę, jaka rozwarła moje wargi w grymasie, który musiał wyglądać wyjątkowo idiotycznie. Franz, gdzie jesteś, kiedy potrzebuję cię najpilniej?
A gdy stało się to, czego obawiałam się najmocniej - drzwi otworzyły się przy akompaniamencie nie-tak-znowu-cichego stęknięcia - zrobiłam coś, co podpowiadał mi instynkt samozachowawczy.
Nie, nie uciekłam z krzykiem.
Nie udawałam omdlenia.
Rzuciłam się z nożem na niższego z mężczyzn i z impetem ugodziłam go ostrzem w brzuch, w tamtej chwili sądząc jeszcze, że był to świetny pomysł.
Gość
Gość
Gdyby zastanowił się choć chwilę dłużej... gdyby nie stłamsił wątpliwości w zarodku… gdyby nie uznał, że to jego jedyna szansa, by naprawić więź z Vasillym…
Te słowa nigdy by nie padły. A przynajmniej nie tu i teraz, lecz za dzień, może tydzień albo miesiąc - w momencie, gdy pomimo wszystko Mulciber byłby skłonny mu zaufać.
Ponownie. Całkowicie? Tak jak kiedyś.
Problem w tym, że Felix, zaślepiony silnymi emocjami, nie potrafił dostrzec wszystkich zmian, które zaszły w psychice stłamszonego przez okowy więzienia człowieka. Nie potrafił, a może po prostu wypierał to ze swej świadomości, bo łatwiej było nie widzieć?
Och, o wiele łatwiej zmrużyć oczy, odwrócić wzrok, przeoczyć (świadomie) zarysowujące się na psychice Mulcibera rysy - układające się w linie obrazujące spustoszenie wewnętrzne, emocjonalne, psychiczne.
Łatwiej wymagać od niego szybkiej aklimatyzacji do niewięziennych warunków, nadrobienia zaległości, odświeżenia kontaktów.
Łatwiej niż… spróbować samemu zrobić coś, co te wszystkie nieuchronne zmiany uczyniłoby możliwymi do zniesienia.
Mulciber ubrał się w ciszę, przywdział szaleństwo, założył jakąś maskę. Maskę – a może to jest teraz jego prawdziwe oblicze? Może tuż przed Felixem stoi obcy w ciele jego przyjaciela – może…?
Zbyt dużo niewiadomych.
Za mało czasu, by znaleźć wszystkie odpowiedzi.
Żadnej gwarancji…
I ta pustka w jego głosie, głucho brzmiący zlepek słów, w którym próżno szukać jakichkolwiek emocji. Tremaine miał ochotę potrząsnąć Mulciberem, by te emocje wskrzesić; wykrzyczeć mu prosto w twarz słowa, których nie potrafił połączyć w sensowną wypowiedzieć.
Nie jestem dobrym strażnikiem tajemnic.
Jesteś. Byłeś?
Felix zamilknął, pozwalając Mulciberowi na naciśniecie klamki. To nie było miejsce na dywagacje tak ciężkiej natury. Zmusi go do tego, żeby wysłuchał Felixa raz jeszcze – w innych okolicznościach, na spokojnie i umożliwiając mu dociekanie, zadawanie pytań – by Vasilly sam ułożył sobie w głowie obraz. By wyciągnął wnioski i zrozumiał. Po tym, co usłyszał dzisiaj, w jego oczach zarysowywały się wątpliwości, a w głowie zapewne huczało od znaków zapytania.
Za szybko. Za wiele na raz. Felix zawsze popełniał ten sam błąd – starał się przyspieszyć procesy, które tak po prostu musiały ewoluować powoli; których nie dało się przyspieszyć.
Refleks.
Błysk w powietrzu.
Niespodziewany atak skutecznie wyrwał Felixa z zamyślenia, a on zadziałał instynktownie – szarpiąc Mulcibera za ubranie; pociągnął go do tyłu, by nóż nie przeciął ciała przyjaciela. Ale... nie zdążył.
Zacisnął kurczowo palce na jego koszuli, a może kurtce albo jakimkolwiek innym okryciu, i z niedowierzaniem spojrzał na Bernadette.
Te słowa nigdy by nie padły. A przynajmniej nie tu i teraz, lecz za dzień, może tydzień albo miesiąc - w momencie, gdy pomimo wszystko Mulciber byłby skłonny mu zaufać.
Ponownie. Całkowicie? Tak jak kiedyś.
Problem w tym, że Felix, zaślepiony silnymi emocjami, nie potrafił dostrzec wszystkich zmian, które zaszły w psychice stłamszonego przez okowy więzienia człowieka. Nie potrafił, a może po prostu wypierał to ze swej świadomości, bo łatwiej było nie widzieć?
Och, o wiele łatwiej zmrużyć oczy, odwrócić wzrok, przeoczyć (świadomie) zarysowujące się na psychice Mulcibera rysy - układające się w linie obrazujące spustoszenie wewnętrzne, emocjonalne, psychiczne.
Łatwiej wymagać od niego szybkiej aklimatyzacji do niewięziennych warunków, nadrobienia zaległości, odświeżenia kontaktów.
Łatwiej niż… spróbować samemu zrobić coś, co te wszystkie nieuchronne zmiany uczyniłoby możliwymi do zniesienia.
Mulciber ubrał się w ciszę, przywdział szaleństwo, założył jakąś maskę. Maskę – a może to jest teraz jego prawdziwe oblicze? Może tuż przed Felixem stoi obcy w ciele jego przyjaciela – może…?
Zbyt dużo niewiadomych.
Za mało czasu, by znaleźć wszystkie odpowiedzi.
Żadnej gwarancji…
I ta pustka w jego głosie, głucho brzmiący zlepek słów, w którym próżno szukać jakichkolwiek emocji. Tremaine miał ochotę potrząsnąć Mulciberem, by te emocje wskrzesić; wykrzyczeć mu prosto w twarz słowa, których nie potrafił połączyć w sensowną wypowiedzieć.
Nie jestem dobrym strażnikiem tajemnic.
Jesteś. Byłeś?
Felix zamilknął, pozwalając Mulciberowi na naciśniecie klamki. To nie było miejsce na dywagacje tak ciężkiej natury. Zmusi go do tego, żeby wysłuchał Felixa raz jeszcze – w innych okolicznościach, na spokojnie i umożliwiając mu dociekanie, zadawanie pytań – by Vasilly sam ułożył sobie w głowie obraz. By wyciągnął wnioski i zrozumiał. Po tym, co usłyszał dzisiaj, w jego oczach zarysowywały się wątpliwości, a w głowie zapewne huczało od znaków zapytania.
Za szybko. Za wiele na raz. Felix zawsze popełniał ten sam błąd – starał się przyspieszyć procesy, które tak po prostu musiały ewoluować powoli; których nie dało się przyspieszyć.
Refleks.
Błysk w powietrzu.
Niespodziewany atak skutecznie wyrwał Felixa z zamyślenia, a on zadziałał instynktownie – szarpiąc Mulcibera za ubranie; pociągnął go do tyłu, by nóż nie przeciął ciała przyjaciela. Ale... nie zdążył.
Zacisnął kurczowo palce na jego koszuli, a może kurtce albo jakimkolwiek innym okryciu, i z niedowierzaniem spojrzał na Bernadette.
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na tę chwilę, gdy dopadało go już znużenie, egzystencjalne zmęczenie, potrafił jedynie przytakiwać, zaprzeczać i przede wszystkim nie miał prawa rzucać jakimikolwiek obietnicami bez pokrycia. Nie chciał wiedzieć, jutro nie będzie chciał pamiętać – trwał więc w tej cichej nadziei, że uda mu się zapomnieć. Chciał przecież zemsty, prawda? Och, dlaczego nie był w stanie – czyżby jego kręgosłup moralny nie był wystarczająco nadwyrężony? - wyegzekwować sprawiedliwości? Czym jednak sprawiedliwość była dla niego a czym dla stojącego nieopodal Felixa? Co jeśli mówił prawdę? Lub od tej prawdy uciekał powierzając mu sekret, który nie istniał w zamian oczekując dozgonnego oddania, drobinki zaufania i uległości? Czego oczekiwał? Do czego dążył, do cholery?
Zgrzyt zamka, skrzypienie drzwi przerywające wiszącą między nimi martwą ciszę, która paradoksalnie wwiercała mu się w umysł ostrymi brzytwami.
Potem wydarzyło się kilka rzeczy naraz: Bernadette rzuciła się na niego, a czyjeś ramiona pochwyciły go za ubranie i pociągnęły za sobą.
Zdziwił się? Ależ nie. Poczuł jedynie gorzkie rozczarowanie – uczucie znajome jak diabli, ściskające za serce po raz kolejny z równie wielką mocą i dobijające się do jego rozszalałego od bodźców umysłu. Ból dotarł do niego jako kolejny, ale dopiero wówczas, gdy spokojne spojrzenie powędrowało po jego dłoniach zaciskających się na rękojeści kuchennego noża, które wtopiło się w jego ciało nadzwyczaj miękko, jak gdyby cięło rozmrożone masło. Płucom brakowało powietrza, gdy uderzył ciężko o drewniane, stare podłoże, a w jego uszach przez kolejne długie sekundy dźwięczał huk, który z pewnością musiał kogoś powiadomić. Ktoś musiał wiedzieć, zauważyć, usłyszeć. Lecz prędko opuściła go naiwność, gdy przypomniał sobie g d z i e się znajduje i dlaczego nikt nie wyjdzie na klatkę, aby zobaczyć co się stało, choćby wzywał pomocy – cóż za obrzydliwie brzmiące słowo swoją drogą.
Z jego ust ciurkiem sypała się nieelegancka, niewyraźna dość, bo przyćmiona przez promieniujący po jego ciele ból, wiązanka przekleństw, przerwana przez pojedynczy, przeciągły jęk, gdy próbował podnieść się choć odrobinę, naprężyć obolałe mięśnie i odsunąć po podłodze, odczołgać się w żałosnym akcie obrony, ucieczki. W tym samym momencie zamarł, nawet głos ugrzązł mu w gardle, a spojrzenie, wściekłe, obłąkane i przepełnione namacalnym strachem, powędrowało w kierunku Bernadette. I tam pozostało.
Bez pytania, bo nie oczekiwał odpowiedzi.
Nie rozumiał, ale nie chciał zrozumieć.
Jedno było jasne: został dźgnięty nożem. Banalne, aczkolwiek prawdziwsze niż jakiekolwiek słowa, którymi przed chwilą karmił go Felix.
Zgrzyt zamka, skrzypienie drzwi przerywające wiszącą między nimi martwą ciszę, która paradoksalnie wwiercała mu się w umysł ostrymi brzytwami.
Potem wydarzyło się kilka rzeczy naraz: Bernadette rzuciła się na niego, a czyjeś ramiona pochwyciły go za ubranie i pociągnęły za sobą.
Zdziwił się? Ależ nie. Poczuł jedynie gorzkie rozczarowanie – uczucie znajome jak diabli, ściskające za serce po raz kolejny z równie wielką mocą i dobijające się do jego rozszalałego od bodźców umysłu. Ból dotarł do niego jako kolejny, ale dopiero wówczas, gdy spokojne spojrzenie powędrowało po jego dłoniach zaciskających się na rękojeści kuchennego noża, które wtopiło się w jego ciało nadzwyczaj miękko, jak gdyby cięło rozmrożone masło. Płucom brakowało powietrza, gdy uderzył ciężko o drewniane, stare podłoże, a w jego uszach przez kolejne długie sekundy dźwięczał huk, który z pewnością musiał kogoś powiadomić. Ktoś musiał wiedzieć, zauważyć, usłyszeć. Lecz prędko opuściła go naiwność, gdy przypomniał sobie g d z i e się znajduje i dlaczego nikt nie wyjdzie na klatkę, aby zobaczyć co się stało, choćby wzywał pomocy – cóż za obrzydliwie brzmiące słowo swoją drogą.
Z jego ust ciurkiem sypała się nieelegancka, niewyraźna dość, bo przyćmiona przez promieniujący po jego ciele ból, wiązanka przekleństw, przerwana przez pojedynczy, przeciągły jęk, gdy próbował podnieść się choć odrobinę, naprężyć obolałe mięśnie i odsunąć po podłodze, odczołgać się w żałosnym akcie obrony, ucieczki. W tym samym momencie zamarł, nawet głos ugrzązł mu w gardle, a spojrzenie, wściekłe, obłąkane i przepełnione namacalnym strachem, powędrowało w kierunku Bernadette. I tam pozostało.
Bez pytania, bo nie oczekiwał odpowiedzi.
Nie rozumiał, ale nie chciał zrozumieć.
Jedno było jasne: został dźgnięty nożem. Banalne, aczkolwiek prawdziwsze niż jakiekolwiek słowa, którymi przed chwilą karmił go Felix.
Gość
Gość
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
multifunkcjonalne pomieszczenie
Szybka odpowiedź