Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"
Stoliki
AutorWiadomość
Stoliki
Większa sala Króliczej Łapki została przeznaczona na królestwo stolików, gdzie można zasiąść z zakupionymi trunkami i uraczyć się ich smakiem we wszechobecnym gwarze rozmów i dymu tytoniowego. To miejsce zdaje się żyć własnym życiem po zapadnięciu zmroku - stali klienci zasiadają przy ulubionych miejscach, ich głosy mieszają się z muzyką dobiegającą z bocznego pomieszczenia, gdzie często organizowane są kameralne potańcówki. Stare ilustracje i ryciny historycznych budowli w Plymouth zdobią pokryte drewnem ściany, oprawione i podpisane, natomiast nad wszystkim czuwają lewitujące w powietrzu świeczki rozganiające mrok.
18 sierpnia 1958
Po spokojnym dniu, który poświęcił wraz z Gwendolyn na zakupy w dzielnicy handlowej, Plymouth otuliło się wieczornym spokojem. Artemis wyjątkowo nie miał planów i przyjął to z ulgą - kiedy to ostatnio kupił sobie coś dla siebie i miał czas do pobycia w samotności?
Z opasłą księgą pod pachą wszedł do "Króliczej Łapy", by napić się piwa i postudiować Podstawy Anatomii Człowieka. Okruchy normalności - wyjście do pubu i czytanie książek - jakże przyjemnie robiło się na sercu na samą myśl!
Po niedawnych wydarzeniach związanych ze Słodyczkiem Artemis stracił żebro. Oczywiście z własnej winy - w nieudolny sposób próbował rzucić na siebie zbyt zaawansowane uzdrowicielskie zaklęcie. Miał pogruchotane kości, a więc chciał je złożyć do kupy! Machnął więc różdżką i wymamrotał zaklęcie. Żebro przepadło. Artemisowi wciąż brakowało wiedzy teoretycznej, nie było co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego zasiadł tego wieczoru przy jednym ze stolików, wokół których skupiało się najwięcej lewitujących świeczek. Lovegood potrzebował jako takiego światła, by nie nadwyrężać oczu.
Tak więc powoli kosztował wcześniej zamówione piwo, wycierając raz po raz piankę, która osadzała mu się na górnej wardze. Nie przeszkadzał mu gwar, który panował wokół. Nim rozpoczął studiowanie anatomii, rozejrzał się wokół. Ludzi było całkiem sporo, pili i bawili się, jak gdyby wokół nie panowała wojna. Zachowywali pozory normalności, potrzebowali odskoczni. Oczywiście byli też tacy, którzy siedzieli w ciemniejszych kątach i zapijali smutki, chcąc czym prędzej wygnać ze swych głów trudy przetrwania w dzisiejszym świecie. Nie udawało się im to, dlatego domawiali trunki, z każdym haustem jakby kurcząc się w sobie.
Artemis wyszukał w księdze rozdziału o kościach, odnalazł grafikę żeber i zapomniał na jakiś czas o otaczajacej go rzeczywistości. Samopiszące pióro, które dzisiaj sobie sprawił było w gotowości do notowania najważniejszych elementów.
Przeciętny dorosły człowiek ma 24 żeby, 12 po każdej stronie ciała. Istniały żebra prawdziwe, rzekome i wolne. Te pierwsze łączą się z kręgosłupem z tyłu i mostkiem z przodu za pomocą stawów - pióro przebudziło się i tworzyło skrócone notatki, z których Artemis mógłby później skorzystać. Jedną z najważniejszych funkcji żeber jest ochrona narządów wewnętrznych przed urazami mechanicznymi (tych przyjmował Artemis co niemiara, nie wspominając o tych magicznych!).
Mijał czas, podobnie jak znikało piwo w kuflu. Domówił drugie z tej samej beczki i uczył się dalej, skupiając się teraz na różnorodnych anomaliach kostnych. Studiował łacińskie nazwy, ale zapamiętywał ich z łatwością. Pióro skrobało na pergaminie, świeczki krążyły wokół siebie jakby w spokojnym, jasnym tańcu. To był naprawdę dobry wieczór, który miał jednak zostać zaburzony przez kogoś... no właśnie, trochę zaburzonego. A może tylko draśniętego alkoholem? Przy barze zrobiło się głośniej. Ktoś się kłócił - ot, nic nowego w karczemnej codzienności. Artemis mimo to podniósł wzrok znad tomiska i spróbował odnaleźć źródło grandy. Czy nie stał tam przypadkiem Benjamin Wright? Kawał chłopa, naprawdę ciężko było go pomylić z kimkolwiek innym. Kopcił papierosa i zdawał się być poruszony. Artemis nie znał go zbyt dobrze, bardziej kojarzyli się - ostatnio służyli razem przy martwej ramorze, właśnie tam, gdzie Artemis zgubił swoje żebro.
Nie pamiętał, jak znalazł się aż tutaj, przybywając z odległego domu należącej do ukochanej siostry i nieco mniej ukochanego szwagra, ale to nie było istotne. Włóczył się ostatnio niemal całymi dniami i wieczorami, szukając nie tyle szczęścia, co okazji: dwojakiego rodzaju. Priorytetowo okazji do pochwycenia pracy, choćby dorywczej; nie grymasił, śledził ogłoszenia na drewnianych słupach w centrum miasteczek i wychwytywał oferty z rozmów z ludźmi napotkanymi na drodze, gotów zakasać rękawy i zabrać się nawet do najbrudniejszej roboty. W drugiej zaś kolejności - okazji do zapomnienia. Głównie otrzymywanego pod płynną postacią mocnego alkoholu i bardziej fizyczną, kontaktu z ludźmi. Wojna wzniosła wiele murów, wzmagając podejrzliwość i niechęć do obcych, ale Ben posiadł niezwykły dar przenikania przez bariery. Był brutalnie szczery, jowialny, a przede wszystkim - otwarty, nieco nawet naiwny, przekonany, że wystarczy szeroki uśmiech i szyty grubymi nićmi komplement, by zdobyć czyjąś sympatię. Gawędził więc i z babuleńką, zlecającą mu zdobycie drewna na zimę, i z grupką lokalnych buntowników, chcących bawić się w prowizoryczną partyzantkę. Pomagał wprawnym magicznym budowniczym w naprawie zniszczonych kataklizmem domów, a później pił z nimi i ich znajomymi w pobliskim barze, z każdym wychylonym kielichem ognistej whisky czując się coraz lepiej. Napotkani w tej serii przypadków ludzie mogli nie pamiętać jego imienia, ale niezbyt mu to przeszkadzało; chciał poczuć się chciany, istotny, zauważony. Chciał znów zaistnieć, chociażby w krótkiej chwili przydatności innym ludziom. A jeśli przy okazji do jego kieszeni trafiało kilkanaście sykli - to tylko lepiej.
Mógł je wtedy z hukiem przepić, zazwyczaj tego samego wieczoru, którego kończył pracę przy polu, gospodarstwie lub sprzątaniu małomiasteczkowego cmentarza. Tak robił i teraz, zagubiony wśród dni tygodnia, chaosu dorywczych prac i własnych uczuć. Goryczy, wściekłości i narastającej z każdym dniem frustracji.
Wszystkie te emocje domagały się zatopienia a później wyrzucenia na zewnątrz. W mniej lub bardziej przyjemmny sposób. Ognista whisky nadawała się do tego doskonale, dostępna na wyciągnięcie ręki razem z towarzystwem; duet, z którego korzystał i tej nocy, próbując odnaleźć radość życia na dnie kieliszka. I dekoltu jakiejś krągłej blondynki, do której się dosiadł w tym dość obskurnym i słabo zaopatrzonym barze, postanawiając opowiedzieć jej historię swego życia. W większej części zmyśloną, opierał się na szczątkach informacji otrzymanej od Hannah, ale przecież liczyło się tylko to, że kiedyś był sławny - i że do końca alkoholowego zaopatrzenia zostało mu jeszcze kilka przyjemnie ciężkich sykli, pozwalających mu upić się jeszcze bardziej.
- ...tak, wygrałem z Osami w czterdziestym trzecim...czwartym - bełkotał coraz mniej składnie, pochylając się nad kuszącym dekoltem, bardziej pijany niż zahipnotyzowany pełną piersią prostej dziewczyny. Według niego zachwyconej możliwością przebywania z dawnym pałkarzem Jastrzębi, obiektywnie jednak Martha, Kathy lub Anna - nigdy nie miał pamięci do imion a teraz, cierpiąc na amnezję, tym bardziej - nie wydawała się aż tak podekscytowana. Upojony alkoholem umysł Jaimiego nie przyjmował tego jednak do wiadomości, spoufalał się więc coraz bardziej, niebezpiecznie chwiejąc się na wysokim, barowym stołku, kontynuując swą niezbyt logiczną wypowiedź. Tak naprawdę nie miał pojęcia, w którym roku wygrał z kimkolwiek, lecz przyjemne drżenie whisky na dnie gardła powodowało równie rozkoszny słowotok. - ...i wtedy machnąłem go tak, a on mi tak, a potem wzięłem pałkę i go... - przy każdym opisie miotlarskiego zachowania wymachiwał rękami, odwzorowując historię: i szło mu naprawdę dobrze, pamięć mięśniowa działała niezawodnie, w odróżnieniu od tej głębszej. Wydawało mu się, że szukał atencji kobiet, a tak naprawdę oczekiwał tylko - aż? - poklasku. Potwierdzenia, że kiedyś był wspaniały. Zamaszyście zaprezentował uderzenie tłuczka, przypadkowo wywracając przy tym kufel piwa siedzącego obok młodzieńca, zignorował jednak powódź słomkowego płynu, cały czas chwiejnie skupiony na Marcie. - A potem, moja słodka dzierlatko, wygrałem ten mecz. Sam, zupełnie sssam - wybełkotał, niemal nurkując twarzą w zagłębieniu szarej sukienki, wolną ręka gasząc papierosa o zlepiony piwem blat baru.
Mógł je wtedy z hukiem przepić, zazwyczaj tego samego wieczoru, którego kończył pracę przy polu, gospodarstwie lub sprzątaniu małomiasteczkowego cmentarza. Tak robił i teraz, zagubiony wśród dni tygodnia, chaosu dorywczych prac i własnych uczuć. Goryczy, wściekłości i narastającej z każdym dniem frustracji.
Wszystkie te emocje domagały się zatopienia a później wyrzucenia na zewnątrz. W mniej lub bardziej przyjemmny sposób. Ognista whisky nadawała się do tego doskonale, dostępna na wyciągnięcie ręki razem z towarzystwem; duet, z którego korzystał i tej nocy, próbując odnaleźć radość życia na dnie kieliszka. I dekoltu jakiejś krągłej blondynki, do której się dosiadł w tym dość obskurnym i słabo zaopatrzonym barze, postanawiając opowiedzieć jej historię swego życia. W większej części zmyśloną, opierał się na szczątkach informacji otrzymanej od Hannah, ale przecież liczyło się tylko to, że kiedyś był sławny - i że do końca alkoholowego zaopatrzenia zostało mu jeszcze kilka przyjemnie ciężkich sykli, pozwalających mu upić się jeszcze bardziej.
- ...tak, wygrałem z Osami w czterdziestym trzecim...czwartym - bełkotał coraz mniej składnie, pochylając się nad kuszącym dekoltem, bardziej pijany niż zahipnotyzowany pełną piersią prostej dziewczyny. Według niego zachwyconej możliwością przebywania z dawnym pałkarzem Jastrzębi, obiektywnie jednak Martha, Kathy lub Anna - nigdy nie miał pamięci do imion a teraz, cierpiąc na amnezję, tym bardziej - nie wydawała się aż tak podekscytowana. Upojony alkoholem umysł Jaimiego nie przyjmował tego jednak do wiadomości, spoufalał się więc coraz bardziej, niebezpiecznie chwiejąc się na wysokim, barowym stołku, kontynuując swą niezbyt logiczną wypowiedź. Tak naprawdę nie miał pojęcia, w którym roku wygrał z kimkolwiek, lecz przyjemne drżenie whisky na dnie gardła powodowało równie rozkoszny słowotok. - ...i wtedy machnąłem go tak, a on mi tak, a potem wzięłem pałkę i go... - przy każdym opisie miotlarskiego zachowania wymachiwał rękami, odwzorowując historię: i szło mu naprawdę dobrze, pamięć mięśniowa działała niezawodnie, w odróżnieniu od tej głębszej. Wydawało mu się, że szukał atencji kobiet, a tak naprawdę oczekiwał tylko - aż? - poklasku. Potwierdzenia, że kiedyś był wspaniały. Zamaszyście zaprezentował uderzenie tłuczka, przypadkowo wywracając przy tym kufel piwa siedzącego obok młodzieńca, zignorował jednak powódź słomkowego płynu, cały czas chwiejnie skupiony na Marcie. - A potem, moja słodka dzierlatko, wygrałem ten mecz. Sam, zupełnie sssam - wybełkotał, niemal nurkując twarzą w zagłębieniu szarej sukienki, wolną ręka gasząc papierosa o zlepiony piwem blat baru.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stoliki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Pub "Królicza Łapka"