Salon
AutorWiadomość
Salon
Salon jest jednym z nielicznych pokoi w mieszkaniu, jaki prezentuje się elegancko, a jednocześnie funkcjonalnie, charakteryzując się prostotą i pewnym industrialnym urokiem. Ściany w kolorze ciemnego fioletu nadają wnętrzu powagi. Miękkie fotele obite są lekko wytartym już welurem, zapewniając wygodne miejsce do wypoczynku. Na zawieszonych na ścianach fotografiach dominują krajobrazy oraz nieliczne portrety rodziny. Duży industrialny żyrandol wiszący centralnie nad przestrzenią dodaje charakteru i dostarcza oświetlenie o wyrazistym stylu. W salonie można zauważyć kilka roślin, co wprowadza do wnętrza świeżość. Na regałach ustawiono podręczniki do anatomii oraz książki o magii leczniczej, zdradzając zainteresowania mieszkańców.
17(?) Sierpnia 1958
Nie miałeś za bardzo czasu na to, aby spędzać chwile na ciągłym rozmawianiu "o życiu" z innymi ludźmi. Świat kompletnie spłonął w apogeum meteorytów, a to co łączyło ciebie z branżą funeralną to fakt, że na martwych ludzi obecnie nie mogłeś narzekać. Duchy przychodziły z każdej strony wabione roślinami z twojego miejsca pracy. Żądały, nie, domagały się pomocy z twojej strony. Żadne z nich nie wiedziało dlaczego musiały opuścić swoich bliskich w takim momencie. Tak samo ty nie zdołałbyś im powiedzieć, że "wybaczcie, taki mamy klimat". Choćbyś modlił się o to, że ktoś powie, że następnego dnia spodziewany jest deszcz z wodą, a nie meteorytów - tak się nie stawało. Niektórych musiałeś na siłę wypędzać, inni posłusznie słuchali się twoich słów. A im więcej przychodziło tym bardziej byłeś drażliwy. Zastanawiałeś się czy kiedykolwiek dane byłoby tobie odpocząć w twoim własnym domu. Właśnie, przecież jeszcze go posiadałes. Dlatego ostatecznie postanowiłeś popołudniem, że nie ma dle ciebie żadnej siły, która sprawiłaby, że pozostaniesz w Domu Duchów już dłużej. Chciałeś uwolnić się z tego miejsca, chociaż trochę wyjść na świeże powietrze. W końcu prawie już tydzień nie poczułeś ciepłego łóżka w Arundel, a zamiast tego wylegiwałeś się na sofie, która dodatkowo nie była wygodna do spania, a raczej do siedzenia.
Ale w Arundel nie było lepiej. W pewnym momencie pojawiając się w swoich własnych, niewidzianych od dawna czterech ścianach zdałeś sobie sprawę, że coś bylo nie tak. Cos wiało w twój kark ciepłym powietrzem, chociaż pamiętasz, że zamykałeś wszelkie okna. Wyciągnąłeś swoją różdżkę, aby idąc co raz bardziej wzdłuż domu zauważyć jak w sypialnianej jego części znalazły się odłamki. Odłamki meteorytu. Mnóstwo ich było rozsianych po pofałdowanej pościeli wymieszanej ze szkłem wybitego przez niego okna. Zbierałeś je powoli bez użycia różdżki, kiedy nagle spostrzegłeś bardziej jaśniejący odłamki. Dziwny, był naprawdę jasny i mieniący się innymi kolorami. Twoja ręka mimowolnie po niego sięgnęła, a ty zorientowałeś się, że świat wiruje a szarpnięcie w pępku oznaczało jedno - coś przeniosło Cię w przestrzeni. Wylądowałeś na fotelu. W obcym domu, którego za bardzo nie rozpoznawałeś, jednak kolory jego ścian były w całkiem ładnym odcieniu. Rozglądałeś się nadal ze sobą różdżką w ręce, w drugiej trzymając odłamek meteorytu i spostrzegłeś, że na ścianach znajdowały się portrety. Krajobrazowe, coś co mógłby jego właściciel chyba lubić. Musiałeś się jednak przejść i poszukać czegoś więcej. Może drzwi na zewnątrz. Przecież nie powinieneś być w cu...dzym domu. Twój wzrok spotkał się z jedną z fotografii... Widziałeś znajomą twarz pracownika ministerstwa, którego widziałeś już na weselu swojego krewnego z Zabinich... A zaraz obok niego stojącą... młodszą...
— Merja? — Zastanowiłeś się w sumie na głos, a jego barwa i w sumie podniesiony ton mógł sprawić, że zaalarmował kogoś. O ile trzaśnięcie już tego nie zrobiło. Coś tutaj było nie tak.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Największe napięcie spowodowane atakiem meteorytów zdążyło już opaść. W kwaterze ratowników medycznych nadal panuje szum i zamęt, jednak niezwiązany jest bezpośrednim opadem kamieni, a ich niszczycielskim wpływem na mieszkańców Anglii. Jak się okazało, same deszcze to nie jedyna tragedia, jaka mogła się w związku z nimi wydarzyć. Każdy z odłamków ma własne właściwości, nierzadko kradnące magię i ściągające trudne w wyleczeniu choroby. Zabini zdążyła się na ten temat nasłuchać, to nieznana i bardzo niebezpieczna siła, od której należy się trzymać daleko. Nie jest to jednak łatwe, gdy odłamki wpadają w sam środek salonu, a nieświadomi zagrożenia mieszkańcy sięgają po nie gołą ręką.
Siedzi właśnie we własnej sypialni z rozłożonym pergaminem na kolanach. Zapisany eleganckim pismem list rozgrzewa klatkę piersiową nowymi wieściami. Niby nie ma w tekście nic zaskakującego, czy przełomowego, ale samo wspomnienie dawnych relacji wraca ze zdwojoną siłą wraz z odgrzebaną z otchłani zakurzoną relacją. Cornelius Sallow był niegdyś bardzo bliski jej sercu, co natychmiast przywołało skojarzenia. Nie pamięta już o wspólnie przebytych smutkach, o przykrościach, jakie jej sprawił swoimi słowami. Wspomina wyłącznie dobre chwile, te wyrwane uśmiechy, otaczające ją ciepło, sympatyczne wizje wspólnej przyszłości, jakie kiełkowały wtedy wyłącznie w jej własnym umyśle, a jakie miały nigdy nie odnaleźć odbicia w rzeczywistości. O tym jednak myśleć nie chce, z zadziwiającą łatwością wypierając to z umysłu. Podchodząc do okna, obraca w palcach dołączony do listu kamień, uśmiechając się doń z rozmarzonym spojrzeniem, kiedy wzrok pada na utkwiony we framudze odłamek. Zatrzymuje się przy parapecie i pochyla, by przyjrzeć mu się z uwagą. Nie zamierza go dotykać, zachowuje dystans, martwi ją tylko, że nie wie, jaki może mieć wpływ na kamienicę i jej mieszkańców.
Do jej uszu dochodzi cichy trzask teleportacji, ale nie zwraca nań większej uwagi, bo niknie gdzieś wśród rozmyślań. Dopiero męski głos rzuconego naprędce słowa sprawia, że zadziera od razu głowę i pospiesznie chowa kamień słoneczny do kieszeni, wciśnięty we framugę meteoryt zostawiając samemu sobie. Pospiesznie opuszcza sypialnię i przechodzi do salonu, gdzie zatrzymuje się gwałtownie, a jasne brwi unoszą się w zdumieniu.
- Vergil? Co ty tu robisz? - dziwi się na widok krewnego, bo przecież nie byli na dziś umówieni. Na dziś, ani na żaden inny dzień, wszak od czasu ich ostatniego spotkania minęło już parę lat. - Skąd to wziąłeś? - wskazuje palcem na dzierżony w jego dłoni kamień. - Nie powinieneś tego w ogóle dotykać. - Szybkim krokiem podchodzi do niego, by spojrzeć na odłamek meteorytu, taki sam, jak znajdowany w wielu innych zakamarkach Anglii. Czym się od siebie różnią, jak rozpoznać, które mają jakie właściwości? - Nic ci nie jest? Jak się czujesz, możesz swobodnie oddychać? - Zadziera zaraz głowę i bezprecedensowo sięga jego twarzy. Przykłada wierzch dłoni do jego czoła, aby sprawdzić temperaturę. Gorączki nie ma, chociaż tyle dobrego.
Siedzi właśnie we własnej sypialni z rozłożonym pergaminem na kolanach. Zapisany eleganckim pismem list rozgrzewa klatkę piersiową nowymi wieściami. Niby nie ma w tekście nic zaskakującego, czy przełomowego, ale samo wspomnienie dawnych relacji wraca ze zdwojoną siłą wraz z odgrzebaną z otchłani zakurzoną relacją. Cornelius Sallow był niegdyś bardzo bliski jej sercu, co natychmiast przywołało skojarzenia. Nie pamięta już o wspólnie przebytych smutkach, o przykrościach, jakie jej sprawił swoimi słowami. Wspomina wyłącznie dobre chwile, te wyrwane uśmiechy, otaczające ją ciepło, sympatyczne wizje wspólnej przyszłości, jakie kiełkowały wtedy wyłącznie w jej własnym umyśle, a jakie miały nigdy nie odnaleźć odbicia w rzeczywistości. O tym jednak myśleć nie chce, z zadziwiającą łatwością wypierając to z umysłu. Podchodząc do okna, obraca w palcach dołączony do listu kamień, uśmiechając się doń z rozmarzonym spojrzeniem, kiedy wzrok pada na utkwiony we framudze odłamek. Zatrzymuje się przy parapecie i pochyla, by przyjrzeć mu się z uwagą. Nie zamierza go dotykać, zachowuje dystans, martwi ją tylko, że nie wie, jaki może mieć wpływ na kamienicę i jej mieszkańców.
Do jej uszu dochodzi cichy trzask teleportacji, ale nie zwraca nań większej uwagi, bo niknie gdzieś wśród rozmyślań. Dopiero męski głos rzuconego naprędce słowa sprawia, że zadziera od razu głowę i pospiesznie chowa kamień słoneczny do kieszeni, wciśnięty we framugę meteoryt zostawiając samemu sobie. Pospiesznie opuszcza sypialnię i przechodzi do salonu, gdzie zatrzymuje się gwałtownie, a jasne brwi unoszą się w zdumieniu.
- Vergil? Co ty tu robisz? - dziwi się na widok krewnego, bo przecież nie byli na dziś umówieni. Na dziś, ani na żaden inny dzień, wszak od czasu ich ostatniego spotkania minęło już parę lat. - Skąd to wziąłeś? - wskazuje palcem na dzierżony w jego dłoni kamień. - Nie powinieneś tego w ogóle dotykać. - Szybkim krokiem podchodzi do niego, by spojrzeć na odłamek meteorytu, taki sam, jak znajdowany w wielu innych zakamarkach Anglii. Czym się od siebie różnią, jak rozpoznać, które mają jakie właściwości? - Nic ci nie jest? Jak się czujesz, możesz swobodnie oddychać? - Zadziera zaraz głowę i bezprecedensowo sięga jego twarzy. Przykłada wierzch dłoni do jego czoła, aby sprawdzić temperaturę. Gorączki nie ma, chociaż tyle dobrego.
Nie spodziewałeś się tego, że wylądujesz w jej mieszkaniu. Zresztą... Od dawna nie wiedziałeś, albo nie chciałeś wiedzieć gdzie mieszka. Im więcej pamiętałeś o niej, tym więcej zdawałeś sobie z tego jak bardzo musiała ją boleć twoja odmowa pomocy w przywróceniu "jego". Swojego kuzyna nie znałeś tak dobrze, jednak zawsze miałeś o nim dobre myślenie. Czasami wydawało Ci się nawet, że Merja mogłaby być dla niego za dobrą istotą. Ale byłeś na ich weselu, widzialeś jak wlepywali w siebie maślane oczy i rozumiałeś, że jednak w jakiś sposób siebie nawzajem uzupełniali. Pamiętasz też to jedno spotkanie. Ktoś jej powiedział czym faktycznie się zajmujesz i co potrafisz, a sam fakt zobaczenia jej w drzwiach Domu Duchów sprawiało, że cała ta rozmowa była niekomfortowa, bo znałeś już odpowiedź w momencie ich stania. Nie zamierzałeś jej tego zrobić... Byłoby to niedość taktowne, nawet jeśli by o to prosiła. Na sam widok ich fotografii i tego jak byli sobą zachwyceni, oczarowani, twoje wargi zacisnęły się na sobie nawzajem. Nigdy nie zrobiłbyś tego rodzinie... Nie wystawił ich na egzorcyzmy ich bliskich... twoich bliskich... Odmowa była więc wtedy najlepszym wyjściem. Ale za to wyjściem z największym kosztem. Urwanym między wami kontaktem.
Dopiero kiedy słyszysz jej głos, zdajesz sobie sprawę z tego, że nie byłeś sam. Coś musiało zadziać się z kamieniem, który trzymałeś w ręce. Wiedziałeś, że nie powinieneś tego tykać, ale jego urok tak cię opętał, że musiałeś to zrobić. A teraz znajdowaliście się oboje w salonie jej mieszkania. Wzrok przeniósł się od razu z fotografii, spoczął na jej postaci. Jej ratownicza natura nie pozwala Ci jednak odpowiedzieć tak szybko, bo ta zaraz znalazła się żwawym krokiem blisko. Zbyt blisko. Jeszcze nie przyzwyczaiłeś się do tego, że widzisz ją znowu po paru latach. Myślałeś zresztą, że opuściła kraj po jego śmierci, albo zaszyła się gdzieś, gdzie nie byłoby rady się o niej nic dowiedzieć. Jej ojca także o nic nie starałeś się pytać - był zajętym człowiekiem, a twoją sprawą nie było jak czuła się twoja krewniaczka. Chociaż mogłeś to zrobić. A jednak tego nie robiłeś. Odsunąłeś jednak na chwilę profil twarzy w inną stronę, zaraz czując na sobie jej dotyk. Za dużo pytała, nie wiedziałeś nawet na co odpowiedzieć w pierwszej kolejności.
— Nie wiem. To przez ten kamień. Czuję się normalnie. Na litość Merlina, Merja... — Rzucałeś do niej odpowiedziami jedno po drugim na każde z pytań, aby ostatecznie lekko poirytować się tym, że traktowała Cię jak swojego pacjenta zamiast kogoś, kto pojawił się nagle i powinien raczej domagać się odpowiedzi na temat tego co się z tym wszystkim dzieje. Zaraz jednak chwycisz ją lekko za nadgarstek, ostrożnie odtrącasz go od swojej głowy, ale nie puszczasz. — Naprawdę... Nic mi nie jest, spokojnie. Co najwyżej migreny, ale ostatnio bardzo słabo śpię. Ludzie nie dają mi żyć. — Co było z jednej jak i drugiej strony zabawne. Ty i ona byliście przepracowani w związku z obecnymi wydarzeniami. Do ciebie przychodziły duchy, ich krewni, inni ludzie chcący dowiedzieć się co spieprzyło się na świecie. Do niej trafiali pacjenci, których przenosiła do Munga lub innego miejsca. Gdzieś tam zaczęły się tragiczne wydarzenia na każdej z części Wielkiej Brytanii, a może i nawet na całym świecie. Gazet ostatnio mało czytałeś, ale miałeś pewność, że takie wydarzenie nie sięgnęłoby tylko i wyłącznie was. Nie wiedziałeś jednak co było tego powodem.
Zauważyłeś jednak, że za długo trzymałeś jej dłoń. Puściłeś ją, ale zaraz wróciłeś wzrokiem za widok za oknem. — Kamienie musiały byc ze sobą powiązane... patrz... mają podobny wzór. — Chciałeś jak najszybciej odejść od tematu twojego samopoczucia. Nie było to istotne, a dodatkowo czułeś się tak jak parę lat temu. Chyba tylko inna kobieta obdarowywała Cię taką troską o zdrowie, ale jej już nie było. Nie tak dawno była jej rocznica. Z tego wszystkiego zapomniałeś nawet położyć czegoś na jej grobie. A ona? Nadal pamiętała o jego grobie? Cóż... Nie bylo to istotne. — Ja... przepraszam, że się tak długo nie odzywałem... Dużo się wydarzyło od tamtego momentu... Może... dajmy sobie chwilę wytchnienia od tego co dzieje się za oknem... Może zrobię nam herbaty, musisz być przemęczona. Powiedz, gdzie jest kuchnia? — Poczułeś się trochę niezręcznie, ale to nic złego. Każdy mógłby się tak poczuć. Twoje kroki i tak już od niej odstąpiły, zacząłeś szukać wcześniej wspomnianego miejsca.
Dopiero kiedy słyszysz jej głos, zdajesz sobie sprawę z tego, że nie byłeś sam. Coś musiało zadziać się z kamieniem, który trzymałeś w ręce. Wiedziałeś, że nie powinieneś tego tykać, ale jego urok tak cię opętał, że musiałeś to zrobić. A teraz znajdowaliście się oboje w salonie jej mieszkania. Wzrok przeniósł się od razu z fotografii, spoczął na jej postaci. Jej ratownicza natura nie pozwala Ci jednak odpowiedzieć tak szybko, bo ta zaraz znalazła się żwawym krokiem blisko. Zbyt blisko. Jeszcze nie przyzwyczaiłeś się do tego, że widzisz ją znowu po paru latach. Myślałeś zresztą, że opuściła kraj po jego śmierci, albo zaszyła się gdzieś, gdzie nie byłoby rady się o niej nic dowiedzieć. Jej ojca także o nic nie starałeś się pytać - był zajętym człowiekiem, a twoją sprawą nie było jak czuła się twoja krewniaczka. Chociaż mogłeś to zrobić. A jednak tego nie robiłeś. Odsunąłeś jednak na chwilę profil twarzy w inną stronę, zaraz czując na sobie jej dotyk. Za dużo pytała, nie wiedziałeś nawet na co odpowiedzieć w pierwszej kolejności.
— Nie wiem. To przez ten kamień. Czuję się normalnie. Na litość Merlina, Merja... — Rzucałeś do niej odpowiedziami jedno po drugim na każde z pytań, aby ostatecznie lekko poirytować się tym, że traktowała Cię jak swojego pacjenta zamiast kogoś, kto pojawił się nagle i powinien raczej domagać się odpowiedzi na temat tego co się z tym wszystkim dzieje. Zaraz jednak chwycisz ją lekko za nadgarstek, ostrożnie odtrącasz go od swojej głowy, ale nie puszczasz. — Naprawdę... Nic mi nie jest, spokojnie. Co najwyżej migreny, ale ostatnio bardzo słabo śpię. Ludzie nie dają mi żyć. — Co było z jednej jak i drugiej strony zabawne. Ty i ona byliście przepracowani w związku z obecnymi wydarzeniami. Do ciebie przychodziły duchy, ich krewni, inni ludzie chcący dowiedzieć się co spieprzyło się na świecie. Do niej trafiali pacjenci, których przenosiła do Munga lub innego miejsca. Gdzieś tam zaczęły się tragiczne wydarzenia na każdej z części Wielkiej Brytanii, a może i nawet na całym świecie. Gazet ostatnio mało czytałeś, ale miałeś pewność, że takie wydarzenie nie sięgnęłoby tylko i wyłącznie was. Nie wiedziałeś jednak co było tego powodem.
Zauważyłeś jednak, że za długo trzymałeś jej dłoń. Puściłeś ją, ale zaraz wróciłeś wzrokiem za widok za oknem. — Kamienie musiały byc ze sobą powiązane... patrz... mają podobny wzór. — Chciałeś jak najszybciej odejść od tematu twojego samopoczucia. Nie było to istotne, a dodatkowo czułeś się tak jak parę lat temu. Chyba tylko inna kobieta obdarowywała Cię taką troską o zdrowie, ale jej już nie było. Nie tak dawno była jej rocznica. Z tego wszystkiego zapomniałeś nawet położyć czegoś na jej grobie. A ona? Nadal pamiętała o jego grobie? Cóż... Nie bylo to istotne. — Ja... przepraszam, że się tak długo nie odzywałem... Dużo się wydarzyło od tamtego momentu... Może... dajmy sobie chwilę wytchnienia od tego co dzieje się za oknem... Może zrobię nam herbaty, musisz być przemęczona. Powiedz, gdzie jest kuchnia? — Poczułeś się trochę niezręcznie, ale to nic złego. Każdy mógłby się tak poczuć. Twoje kroki i tak już od niej odstąpiły, zacząłeś szukać wcześniej wspomnianego miejsca.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doskonale pamięta dzień, w którym stanęła w jego drzwiach, ze łzami cisnącymi się do oczu. Tęskniła za mężem, pomimo tego, że pod koniec ich małżeństwa rzeczywistość nie wyglądała tak pięknie, jak można by się było spodziewać. Liczne pretensje i wyrzuty sumienia przesłaniały wspaniałą sielankę, o jakiej zresztą nawet nie marzyli. Ich świat daleki był od przeciętnej codzienności, jaką mogliby wypełnić rodzicielską miłością. Przez długi czas nie rozumiała, dlaczego nie chciał jej pomóc. Dlaczego zdecydował się na odmowę, co sprawiło, że postawił przed nią barierę, zbudowany z niechęci mur? Po przepłakaniu kolejnych nocy przestała się zastanawiać, przestała pytać. Nastąpiła pustka.
Naciśnięte na nadgarstku palce przypominają, że przekracza granicę. Wzdłuż pleców przebiega chłodny dreszcz, z jakim nie da się zawalczyć. Uniesione w zdumieniu brwi opadają uspokojone, a oddech na moment utyka w piersi.
- Przepraszam, ratownicze przyzwyczajenie - tłumaczy się rzuconym naprędce hasłem, lecz nie spuszcza od razu wzroku, tylko śledzi błękitem tęczówek przystojną twarz dalekiego szwagra. - Na migreny też są sposoby, wiesz? - Nie z nią takie numery o narzekaniu bez otrzymania natychmiastowej pomocy. Wielu jest takich, co to tylko wspominać chcą o swojej niedoli bez żadnego planu poprawienia tego losu, zupełnie, jakby ten stan im się podobał. Dla Zabini jest to coś zupełnie niezrozumiałego.
Oboje mają w ostatnim czasie wiele pracy. Nic dziwnego, że są przemęczeni i z trudem wyłyuskują czas dla siebie. Sen nie przychodzi z łatwością, myśli nie chcą być spokojne, tylko gnać przed siebie i wprowadzać chaos. Ten zaś jest najgorszy, nie pozwalając umysłowi na swoisty spokój, możliwość ułożenia myśli w logicznej kolejności. Obecnym sposobem Merji jest zwyczajne zakrzyczenie jednych myśli drugimi, nadpisuje wspomnienia i nie ogląda się za siebie. Na ile się to zdaje? Przynosi pozorną nieświadomość, pozwala wprowadzić równowagę, sięgnąć doń wybiórczo.
Kiedy mężczyzna wycofuje się o krok, sama nie rusza się z miejsca. Wsuwa tylko obie dłonie do kieszeni długiej, wełnianej spódnicy w kolorze głębokiej czekolady i zaciska usta w wąską linijkę.
- Najpierw pojawiasz się w moim domu, a teraz oferujesz mi moją herbatę? Nie tak działa gościnność. Zajmij miejsce - wskazuje brodą różnorodne siedziska, od krzeseł przy stole po kanapy i fotele; ma pełną dowolność w zdecydowaniu, gdzie mu najwygodniej, czy raczej, najmniej niekomfortowo. Sama przechodzi do kuchni i machnięciem różdżki ustawia napełniony wodą czajnik na piec. Powraca do swojego gościa i kolejnym gestem przywołuje zastawę. Na stole pojawiają się dwie białe filiżanki z eleganckiego, lecz pozbawionego zdobień serwisu. Do tego pasujące spodeczki i cukiernica. Merja wywodzi się z rodziny, w której zawsze dbano o zasady dobrego wychowania, a przyjmowanie gości było jedną z najistotniejszych zasad.
- I spokojnie, rozumiem, jak wygląda proza życia. Każde z nas ma swoje obowiązki - stwierdza, opierając się dłońmi na oparciu jednego z krzeseł i znów szuka spojrzeniem męskiej twarzy. - Te kamienie mają różne właściwości, niekoniecznie łagodne. - O tym zaś wie doskonale, mając każdego dnia w pracy doświadczenie z pacjentami, którzy gołą ręką po nie sięgają. - Masz szczęście, że nie stało ci się nic, prócz teleportacji. Swoją drogą, masz różdżkę? Wrócisz do domu? - woli się upewnić, bo zaraz jeszcze wyjdzie, że poza posiadaniem u siebie gościa, będzie musiała odholowywać go do Arundel, czy gdziekolwiek teraz mieszka. Zaraz jednak unosi ręce w geście poddania, kiedy uświadamia sobie, że przecież poprosił ją, by dali sobie na wstrzymanie względem wydarzeń za oknem. Każdy problem można jakoś rozwiązać. - Może więc zaczniemy prozaicznie, co u ciebie słychać? - Pozornie niewinne pytanie rzucone jest z lekką nutą ironii. Neutralna pogawędka nigdy nie była ich mocną stroną, próżno też jej szukać w dzisiejszym spotkaniu. Czy Vergil uniesie rękawicę?
W pokoju za drzwiami rozlega się śpiew czajnika, oznajmiający finał gotowania. Merja jeszcze na kilka krótkich chwil znika w kuchni, by powrócić z zaparzoną herbatą w dzbanku korespondującym wyglądem z filiżankami i kobieta zawiesza wyczekujące spojrzenie w czarodzieju.
Naciśnięte na nadgarstku palce przypominają, że przekracza granicę. Wzdłuż pleców przebiega chłodny dreszcz, z jakim nie da się zawalczyć. Uniesione w zdumieniu brwi opadają uspokojone, a oddech na moment utyka w piersi.
- Przepraszam, ratownicze przyzwyczajenie - tłumaczy się rzuconym naprędce hasłem, lecz nie spuszcza od razu wzroku, tylko śledzi błękitem tęczówek przystojną twarz dalekiego szwagra. - Na migreny też są sposoby, wiesz? - Nie z nią takie numery o narzekaniu bez otrzymania natychmiastowej pomocy. Wielu jest takich, co to tylko wspominać chcą o swojej niedoli bez żadnego planu poprawienia tego losu, zupełnie, jakby ten stan im się podobał. Dla Zabini jest to coś zupełnie niezrozumiałego.
Oboje mają w ostatnim czasie wiele pracy. Nic dziwnego, że są przemęczeni i z trudem wyłyuskują czas dla siebie. Sen nie przychodzi z łatwością, myśli nie chcą być spokojne, tylko gnać przed siebie i wprowadzać chaos. Ten zaś jest najgorszy, nie pozwalając umysłowi na swoisty spokój, możliwość ułożenia myśli w logicznej kolejności. Obecnym sposobem Merji jest zwyczajne zakrzyczenie jednych myśli drugimi, nadpisuje wspomnienia i nie ogląda się za siebie. Na ile się to zdaje? Przynosi pozorną nieświadomość, pozwala wprowadzić równowagę, sięgnąć doń wybiórczo.
Kiedy mężczyzna wycofuje się o krok, sama nie rusza się z miejsca. Wsuwa tylko obie dłonie do kieszeni długiej, wełnianej spódnicy w kolorze głębokiej czekolady i zaciska usta w wąską linijkę.
- Najpierw pojawiasz się w moim domu, a teraz oferujesz mi moją herbatę? Nie tak działa gościnność. Zajmij miejsce - wskazuje brodą różnorodne siedziska, od krzeseł przy stole po kanapy i fotele; ma pełną dowolność w zdecydowaniu, gdzie mu najwygodniej, czy raczej, najmniej niekomfortowo. Sama przechodzi do kuchni i machnięciem różdżki ustawia napełniony wodą czajnik na piec. Powraca do swojego gościa i kolejnym gestem przywołuje zastawę. Na stole pojawiają się dwie białe filiżanki z eleganckiego, lecz pozbawionego zdobień serwisu. Do tego pasujące spodeczki i cukiernica. Merja wywodzi się z rodziny, w której zawsze dbano o zasady dobrego wychowania, a przyjmowanie gości było jedną z najistotniejszych zasad.
- I spokojnie, rozumiem, jak wygląda proza życia. Każde z nas ma swoje obowiązki - stwierdza, opierając się dłońmi na oparciu jednego z krzeseł i znów szuka spojrzeniem męskiej twarzy. - Te kamienie mają różne właściwości, niekoniecznie łagodne. - O tym zaś wie doskonale, mając każdego dnia w pracy doświadczenie z pacjentami, którzy gołą ręką po nie sięgają. - Masz szczęście, że nie stało ci się nic, prócz teleportacji. Swoją drogą, masz różdżkę? Wrócisz do domu? - woli się upewnić, bo zaraz jeszcze wyjdzie, że poza posiadaniem u siebie gościa, będzie musiała odholowywać go do Arundel, czy gdziekolwiek teraz mieszka. Zaraz jednak unosi ręce w geście poddania, kiedy uświadamia sobie, że przecież poprosił ją, by dali sobie na wstrzymanie względem wydarzeń za oknem. Każdy problem można jakoś rozwiązać. - Może więc zaczniemy prozaicznie, co u ciebie słychać? - Pozornie niewinne pytanie rzucone jest z lekką nutą ironii. Neutralna pogawędka nigdy nie była ich mocną stroną, próżno też jej szukać w dzisiejszym spotkaniu. Czy Vergil uniesie rękawicę?
W pokoju za drzwiami rozlega się śpiew czajnika, oznajmiający finał gotowania. Merja jeszcze na kilka krótkich chwil znika w kuchni, by powrócić z zaparzoną herbatą w dzbanku korespondującym wyglądem z filiżankami i kobieta zawiesza wyczekujące spojrzenie w czarodzieju.
I ta pustka, Vergilu, sprawiała iż ta krucha na tamten moment kobieta postanowiła wymazać Cię ze swojego życia. Pozwolić, aby to co było związane z jej drugą częścią złamanego serca przepadło wraz z ostatnią garstką ziemi wysypanej na jego trumnę. Ty mogłeś dać jej jeszcze ten ostatni moment, jeszcze tę ostatnią chwilę, ale nawet to wydarłeś jej z rąk. I może było w tym coś co mówiło Ci, że dobrze postąpiłeś, ale jak wcześniej było to wspomniane - cena była za to zbyt wielka. Powinieneś tam przy niej być, powinieneś ją pocieszać lub zapewnić, że jej ukochany nie czuje już bólu, a nawet jeśli został duchem to nie pamiętał momentu swojej śmierci. Ale nie był raczej, skoro nie odwiedził jej, bo ta przyszła do ciebie. Pod same wrota Domu Duchów, gdzie majętniejsi ludzie lub Ci, którym na tym tak bardzo zależało łagodzili swoje sumienie lub kładąc na szali rodzinne oszczędności, aby wysępić z duszy zmarłego gdzie znajduje się reszta galeonów lub kosztowności, które można było sprzedać i jeszcze na tym zarobić. A u tych najbogatszych - którzy jednak rzadko się pokazywali - kto był prawowitym dziedzicem... czegoś tam. Nie potrafiłbyś jednak pomóc jej, wziąć pieniędzy, zaprosić i przyzwać w solnym kręgu jego ducha. To nie było warte... Nie warto było już nawet o tym rozmawiać. A skupić się na tym co było tu i teraz. W tym momencie. Nawet jeśli twoje usta nadal naciskały na siebie nawzajem.
— Zwykły nawyk... Nic nie szkodzi. — Nie pokazałeś jednak po sobie, że taka troska łagodziło twoje nastawienie. Już nie byłeś nastawiany do tego co robiła z poirytowaniem. Bardziej wyrozumiałością. Jednak z każdym kolejnym jej gestem, twoja brew też lekko podniosła się do góry. — Kadzidła czy eliksiry? I pytanie komu by się one bardziej przydały. Zresztą... Ciężko zdobyć teraz dobrej jakości składniki. — No chyba, że było się szlachecką duszą albo kimś z ochrony zdrowia. Albo miało się jakieś chody za przysługi. Na ten moment jednak każdy był pochłonięty tym co się wydarzyło na świecie. Nie winiłeś ich. Ty nie miałeś w swojej pracy nawet czasu na spotkania z bliskimi, ona zapewne musiała pomagać bliskim innych ludzi. Niełatwo było też zdobyć potrzebne składniki, więc robiłeś wszystko tak, jak można było robić bez żadnych składników - pomagałeś tak jak mogłeś. Widzisz jednak to jak ta chowa swoje dłonie w spódnicy, twój wzrok zresztą na nie spogląda w tym samym czasie, gdy te są wkładane. Chciałeś coś właśnie dodać jezcze o herbacie, że właśnie zaczynałeś szukać kuchni czy na inny sposób poprowadzić dalej rozmowę, ale... Ona już się tym zajmowała. Zniknęła nagle, aby zająć się tym wszystkim, a ty przyglądałeś się jej mieszkaniu. Nie był tym co pamiętał z kiedyś. Zmieniła je? A może to było miejsce, gdzie ona i... nah, nie pozwól tej myśli znowu wpleść się jak nici w twoje zwoje mózgowe. Chociaż i tak w twojej głowie "on" tak łatwo nie odchodził, kiedy widziałeś Merję. Postanowiłeś więc spokojnie ruszyć się w kierunku stołu, zostawić swój płaszcz narzucony na krzesło i zająć miejsce. Bacznie obserwując to co robiła, trzymając swój podbródek oparty o nadgarstek, drugą masując swoje własne udo. W końcu jednak wróciła, pozostawiła na stole wszelkie akcesoria potrzebne do konsumpcji - wywodzącego się z Indii... Chin... Nie wiadomo z jakiego kraju - naparu.
Wtedy znowu odszukała ciebie wzrokiem i przemówiła tym łagodnym głosem. Tak jakby tej przeszłości między wami nie było. Tak, jakby wszystko było dobrze. — Yyy... Tak. Wrócę do niego na spokojnie, różdżka zjawiła się tutaj ze mną i mam nadzieję, że nie wpłynie to na nią. Nie chciałbym powtórki z anomalii. — Pamiętałeś, że podczas nich zachowywała się dziwnie i wymagała od ciebie konsultacji z różdżkarzem z Pokątnej. Wtedy powiedział, że takie przypadki się w obecnych czasach zdarzają... Na szczęście po ich zakończeniu różdżka wróciła do swojej pełnej sprawności. Na jej kolejne słowa i gesty dłońmi twoje usta wydęły sie wprzód i w tył, a ty zamyśliłeś się... Właściwie to nawet było lepsze niż cisza. — Po staremu. Po opuszczeniu Ministerstwa poczułem jakąś wolność. Kapitał w jakichś sposób się trzyma, branża funeralna swoje zarabia, ja też... Jakby, ugh... Chyba tyle... A co... U twojego ojca? Nadal pracuje tam gdzie pracuje... Czy może dostał awans? Przeniósł się gdzieś? — Kojarzyłeś pana Scorscone, dobrze prowadzącego się w drodze zawodowej mężczyznę, który na pewno odnosił wiele sukcesów. Kiedyś wymieniłeś z nim parę konwersacji, ale na obecny moment nie przebywając tak często w Ministerstwie praktycznie większość czasu nie miałeś nowych nowin. Wiedzialeś jednak, że to nie wystarczyłoby Merji, więc poczekał aż ta naleje herbaty. — Nie, nie... Spokojnie, ty pierwsza sobie nalej. — Cóż za gest, panie Zabini. Odwróciłeś wzrok, aby przewrócić oczami, choć chciałeś by wyszło tak jakbyś oglądał dalej jej mieszkanie. Znowu wróciłeś jednak do jej oczu, gdy zmazałeś ze swojego wzroku poczucie żenady, którą pokazałeś mówiąc te słowa. — Chciałem się zapytać w sumie, przy okazji, czy nie masz może jakichś starych ks... Nie, chrzanić to. Musimy... porozmawiać, Merja. Szczerze. Jak się czujesz ostatnio? Ale... nie w pracy. — W końcu się do tego zmusiłeś. Nie zostawiłbyś jej w ponurym stanie po tak długim czasie. Chciałeś chociaż coś naprawić z dawnej przeszłości.
— Zwykły nawyk... Nic nie szkodzi. — Nie pokazałeś jednak po sobie, że taka troska łagodziło twoje nastawienie. Już nie byłeś nastawiany do tego co robiła z poirytowaniem. Bardziej wyrozumiałością. Jednak z każdym kolejnym jej gestem, twoja brew też lekko podniosła się do góry. — Kadzidła czy eliksiry? I pytanie komu by się one bardziej przydały. Zresztą... Ciężko zdobyć teraz dobrej jakości składniki. — No chyba, że było się szlachecką duszą albo kimś z ochrony zdrowia. Albo miało się jakieś chody za przysługi. Na ten moment jednak każdy był pochłonięty tym co się wydarzyło na świecie. Nie winiłeś ich. Ty nie miałeś w swojej pracy nawet czasu na spotkania z bliskimi, ona zapewne musiała pomagać bliskim innych ludzi. Niełatwo było też zdobyć potrzebne składniki, więc robiłeś wszystko tak, jak można było robić bez żadnych składników - pomagałeś tak jak mogłeś. Widzisz jednak to jak ta chowa swoje dłonie w spódnicy, twój wzrok zresztą na nie spogląda w tym samym czasie, gdy te są wkładane. Chciałeś coś właśnie dodać jezcze o herbacie, że właśnie zaczynałeś szukać kuchni czy na inny sposób poprowadzić dalej rozmowę, ale... Ona już się tym zajmowała. Zniknęła nagle, aby zająć się tym wszystkim, a ty przyglądałeś się jej mieszkaniu. Nie był tym co pamiętał z kiedyś. Zmieniła je? A może to było miejsce, gdzie ona i... nah, nie pozwól tej myśli znowu wpleść się jak nici w twoje zwoje mózgowe. Chociaż i tak w twojej głowie "on" tak łatwo nie odchodził, kiedy widziałeś Merję. Postanowiłeś więc spokojnie ruszyć się w kierunku stołu, zostawić swój płaszcz narzucony na krzesło i zająć miejsce. Bacznie obserwując to co robiła, trzymając swój podbródek oparty o nadgarstek, drugą masując swoje własne udo. W końcu jednak wróciła, pozostawiła na stole wszelkie akcesoria potrzebne do konsumpcji - wywodzącego się z Indii... Chin... Nie wiadomo z jakiego kraju - naparu.
Wtedy znowu odszukała ciebie wzrokiem i przemówiła tym łagodnym głosem. Tak jakby tej przeszłości między wami nie było. Tak, jakby wszystko było dobrze. — Yyy... Tak. Wrócę do niego na spokojnie, różdżka zjawiła się tutaj ze mną i mam nadzieję, że nie wpłynie to na nią. Nie chciałbym powtórki z anomalii. — Pamiętałeś, że podczas nich zachowywała się dziwnie i wymagała od ciebie konsultacji z różdżkarzem z Pokątnej. Wtedy powiedział, że takie przypadki się w obecnych czasach zdarzają... Na szczęście po ich zakończeniu różdżka wróciła do swojej pełnej sprawności. Na jej kolejne słowa i gesty dłońmi twoje usta wydęły sie wprzód i w tył, a ty zamyśliłeś się... Właściwie to nawet było lepsze niż cisza. — Po staremu. Po opuszczeniu Ministerstwa poczułem jakąś wolność. Kapitał w jakichś sposób się trzyma, branża funeralna swoje zarabia, ja też... Jakby, ugh... Chyba tyle... A co... U twojego ojca? Nadal pracuje tam gdzie pracuje... Czy może dostał awans? Przeniósł się gdzieś? — Kojarzyłeś pana Scorscone, dobrze prowadzącego się w drodze zawodowej mężczyznę, który na pewno odnosił wiele sukcesów. Kiedyś wymieniłeś z nim parę konwersacji, ale na obecny moment nie przebywając tak często w Ministerstwie praktycznie większość czasu nie miałeś nowych nowin. Wiedzialeś jednak, że to nie wystarczyłoby Merji, więc poczekał aż ta naleje herbaty. — Nie, nie... Spokojnie, ty pierwsza sobie nalej. — Cóż za gest, panie Zabini. Odwróciłeś wzrok, aby przewrócić oczami, choć chciałeś by wyszło tak jakbyś oglądał dalej jej mieszkanie. Znowu wróciłeś jednak do jej oczu, gdy zmazałeś ze swojego wzroku poczucie żenady, którą pokazałeś mówiąc te słowa. — Chciałem się zapytać w sumie, przy okazji, czy nie masz może jakichś starych ks... Nie, chrzanić to. Musimy... porozmawiać, Merja. Szczerze. Jak się czujesz ostatnio? Ale... nie w pracy. — W końcu się do tego zmusiłeś. Nie zostawiłbyś jej w ponurym stanie po tak długim czasie. Chciałeś chociaż coś naprawić z dawnej przeszłości.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cmoka z niezadowoleniem i kręci głową. Faceci mają w sobie coś takiego, co nakazuje im odpychać od siebie wszelką pomoc, Vergil nie jest tu żadnym wyjątkiem.
- Nie możesz ignorować właściwości specyfików, niezależnie czy są kadzidłami, eliksirami, czy zaklęciami. Zwłaszcza kiedy chodzi o twoje dobro - upomina go metodycznym tonem. Wychodzi z założenia, że jeśli istnieją sposoby na pozbycie się pewnych przypadłości, należy z nich skorzystać. Nie widzi powodu dla nadmiernego umartwiania się, zbędnej martyrologii i cierpienia dla samego podkreślenia bezsensu świata. Życie jest podłe na wiele sposobów, nie trzeba dokładać sobie dodatkowych wyrzutów sumienia, rzucać kłód pod nogi. Po co sabotować samego siebie, skoro rzeczywistość robi to na każdym kroku? - Ale co do składników, to pewnie masz rację - dodaje po chwili, oddając mu tu rację. Mają obecnie w Anglii parę problemów, począwszy od upadku meteorytów, na wojnie kończąc. Ciężko o plony odpowiedniej jakości, o tym, by ich dystrybucja przebiegała w sposób uczciwy nie wspominając. To jasne, że możni tego kraju mają do nich pierwszeństwo, ale póki sami łożą pieniądze na to wszystko, jakieś przywileje mogą im się należeć. Zamykają się w tych swoich pałacach wyłożonych futrem i złotem, lecz przecież nie wykupują wszystkich możliwych zapasów. I tak to, co zabierają, nie starczyłoby dla nich wszystkich.
Zasłuchuje się w oszczędnych słowach i kiwa głową z pewnym zaangażowaniem, by wyglądali jak dwoje zwyczajnych znajomych, których naszło na neutralną pogawędkę. Unosi nawet kącik ust, wyłapując, że cieszy się ze zmiany pracy. Sama kiedyś o tym myślała, zastanawiając się, jak mogłoby wyglądać życie poza Ministerstwem, jednak za dobrze zna się na swoim zawodzie, aby go teraz opuszczać. Pomoc innym jest jedynym, co zna i w czym się orientuje. Poświęciła temu zdecydowaną większość swojego życia i nie może teraz tego porzucić na rzecz… no właśnie — czego?
Zachowanie Vergila różne jest od Merji, przywykłej już do pewnych standardów, jak choćby zwyczajne nalanie herbaty do filiżanek. Zasady dobrego wychowania mówią, że należy najpierw obdarować gościa, nie zaś siebie. Mężczyzna na żadnym kroku nie daje jej do wiadomości, że jest gburem — mrukem może i tak, ale nie osobą pozbawioną przyzwoitości. Skąd ta potrzeba jej ciągłego nadskakiwania, nadmierna przymilność? Jest zagubiony, wrzucony w nową sytuację bez żadnej zapowiedzi. Oszołomiony, poddany działaniu odłamka meteorytu — czyżby kamień działał na niego w jeszcze jakiś sposób?
Zgodnie z jego życzeniem, uzupełnia najpierw swoją filiżankę, dopiero później jego. Rozlega się ciche brzęczenie przestawianej porcelany i Merja nabiera w płuca więcej powietrza. Szczerze mówiąc, preferuje kawę, którą wypić może w niebotycznych ilościach, zwłaszcza w pracy. Czarną, pozbawioną cukru, o hipnotycznym smaku i aromacie.
- Maerin nadal pracuje w Wizengamocie, jako zastępca kierownika służb administracyjnych. Tak jak i my, ma obecnie w swoim zawodzie wiele pracy. - Mówi o ojcu, wspominając jego imię, lecz nie z braku szacunku, a zwykłego przyzwyczajenia. Przestała nazywać go tym określeniem przed wieloma laty, kiedy okres buntu nakazał sprzeciwiać się każdej z możliwych zasad, wliczając w to ojczyma. Ten nie dawał jej do tej pory żadnego powodu do nabrania wątpliwości, czy wyrzutów, zawsze stając na wysokości zadania, czy to w pracy, czy też w domu. Przywiązała się do niego znacznie bardziej, niż do rodzonej matki, jaka zdaje się o swojej rodzinie absolutnie nie pamiętać, korzystając z beztroskiego życia pełnego dalekich podróży.
Wyłapuje jego spojrzenie, odnajdując weń cień zagubienia, maskowany neutralnością. To sprawia, że ratowniczka ściąga lekko jasne brwi w zastanowieniu, po czym decyduje się postawić wszystko na jedną kartę.
- Jaką odpowiedź chcesz uzyskać? - pyta, rozsznurowując wreszcie wargi. Sili się na neutralny ton, ale ten nie przychodzi z łatwością, zduszony gdzieś w gardle. - Odnoszę wrażenie, że jesteś pełen napięcia, zupełnie, jakbyś sam chciał się czymś podzielić, a zamiast tego, częstujesz mnie w kilku słowach opowieścią o pracy. Gratuluję posady i świetnie prosperującego zakładu, ale sądzę, że to nie jest wszystko, czym chciałbyś się podzielić. - Nie ma w zwyczaju dużo mówić, a tym bardziej owijać w bawełnę. Nie dlatego, że to marnotrawstwo czasu, a zwyczajnie pozwala przekroczyć sztywną barierę konwenansów. Przechyla lekko głowę na bok, przypatrując się wciąż mężczyźnie czujnym, acz nienachalnym spojrzeniem. - Odnoszę też wrażenie, że coś skrzętnie chcesz przede mną ukryć. Nie wiem tylko, czy chodzi o informację, czy o własne wyrzuty sumienia. - Oczywiście, że nie zapomniała o tym, co jej zrobił. Nie ma też żadnych skrupułów, by to teraz przed nim wyjąć wprost z przechowywanego na dnie umysłu zakurzonego pudełka. Unikał jej przez tyle lat, nie chciał rozmawiać, choćby zamienić słowa, czasem tylko odpowiadając na oszczędny list i świąteczne życzenia. Stali się obcymi sobie ludźmi, nigdy zresztą nie będąc przesadnie blisko. Szczupłe palce ujmują filiżankę i czarownica obraca ją w dłoniach, nie sięgając jeszcze ust.
- Nie możesz ignorować właściwości specyfików, niezależnie czy są kadzidłami, eliksirami, czy zaklęciami. Zwłaszcza kiedy chodzi o twoje dobro - upomina go metodycznym tonem. Wychodzi z założenia, że jeśli istnieją sposoby na pozbycie się pewnych przypadłości, należy z nich skorzystać. Nie widzi powodu dla nadmiernego umartwiania się, zbędnej martyrologii i cierpienia dla samego podkreślenia bezsensu świata. Życie jest podłe na wiele sposobów, nie trzeba dokładać sobie dodatkowych wyrzutów sumienia, rzucać kłód pod nogi. Po co sabotować samego siebie, skoro rzeczywistość robi to na każdym kroku? - Ale co do składników, to pewnie masz rację - dodaje po chwili, oddając mu tu rację. Mają obecnie w Anglii parę problemów, począwszy od upadku meteorytów, na wojnie kończąc. Ciężko o plony odpowiedniej jakości, o tym, by ich dystrybucja przebiegała w sposób uczciwy nie wspominając. To jasne, że możni tego kraju mają do nich pierwszeństwo, ale póki sami łożą pieniądze na to wszystko, jakieś przywileje mogą im się należeć. Zamykają się w tych swoich pałacach wyłożonych futrem i złotem, lecz przecież nie wykupują wszystkich możliwych zapasów. I tak to, co zabierają, nie starczyłoby dla nich wszystkich.
Zasłuchuje się w oszczędnych słowach i kiwa głową z pewnym zaangażowaniem, by wyglądali jak dwoje zwyczajnych znajomych, których naszło na neutralną pogawędkę. Unosi nawet kącik ust, wyłapując, że cieszy się ze zmiany pracy. Sama kiedyś o tym myślała, zastanawiając się, jak mogłoby wyglądać życie poza Ministerstwem, jednak za dobrze zna się na swoim zawodzie, aby go teraz opuszczać. Pomoc innym jest jedynym, co zna i w czym się orientuje. Poświęciła temu zdecydowaną większość swojego życia i nie może teraz tego porzucić na rzecz… no właśnie — czego?
Zachowanie Vergila różne jest od Merji, przywykłej już do pewnych standardów, jak choćby zwyczajne nalanie herbaty do filiżanek. Zasady dobrego wychowania mówią, że należy najpierw obdarować gościa, nie zaś siebie. Mężczyzna na żadnym kroku nie daje jej do wiadomości, że jest gburem — mrukem może i tak, ale nie osobą pozbawioną przyzwoitości. Skąd ta potrzeba jej ciągłego nadskakiwania, nadmierna przymilność? Jest zagubiony, wrzucony w nową sytuację bez żadnej zapowiedzi. Oszołomiony, poddany działaniu odłamka meteorytu — czyżby kamień działał na niego w jeszcze jakiś sposób?
Zgodnie z jego życzeniem, uzupełnia najpierw swoją filiżankę, dopiero później jego. Rozlega się ciche brzęczenie przestawianej porcelany i Merja nabiera w płuca więcej powietrza. Szczerze mówiąc, preferuje kawę, którą wypić może w niebotycznych ilościach, zwłaszcza w pracy. Czarną, pozbawioną cukru, o hipnotycznym smaku i aromacie.
- Maerin nadal pracuje w Wizengamocie, jako zastępca kierownika służb administracyjnych. Tak jak i my, ma obecnie w swoim zawodzie wiele pracy. - Mówi o ojcu, wspominając jego imię, lecz nie z braku szacunku, a zwykłego przyzwyczajenia. Przestała nazywać go tym określeniem przed wieloma laty, kiedy okres buntu nakazał sprzeciwiać się każdej z możliwych zasad, wliczając w to ojczyma. Ten nie dawał jej do tej pory żadnego powodu do nabrania wątpliwości, czy wyrzutów, zawsze stając na wysokości zadania, czy to w pracy, czy też w domu. Przywiązała się do niego znacznie bardziej, niż do rodzonej matki, jaka zdaje się o swojej rodzinie absolutnie nie pamiętać, korzystając z beztroskiego życia pełnego dalekich podróży.
Wyłapuje jego spojrzenie, odnajdując weń cień zagubienia, maskowany neutralnością. To sprawia, że ratowniczka ściąga lekko jasne brwi w zastanowieniu, po czym decyduje się postawić wszystko na jedną kartę.
- Jaką odpowiedź chcesz uzyskać? - pyta, rozsznurowując wreszcie wargi. Sili się na neutralny ton, ale ten nie przychodzi z łatwością, zduszony gdzieś w gardle. - Odnoszę wrażenie, że jesteś pełen napięcia, zupełnie, jakbyś sam chciał się czymś podzielić, a zamiast tego, częstujesz mnie w kilku słowach opowieścią o pracy. Gratuluję posady i świetnie prosperującego zakładu, ale sądzę, że to nie jest wszystko, czym chciałbyś się podzielić. - Nie ma w zwyczaju dużo mówić, a tym bardziej owijać w bawełnę. Nie dlatego, że to marnotrawstwo czasu, a zwyczajnie pozwala przekroczyć sztywną barierę konwenansów. Przechyla lekko głowę na bok, przypatrując się wciąż mężczyźnie czujnym, acz nienachalnym spojrzeniem. - Odnoszę też wrażenie, że coś skrzętnie chcesz przede mną ukryć. Nie wiem tylko, czy chodzi o informację, czy o własne wyrzuty sumienia. - Oczywiście, że nie zapomniała o tym, co jej zrobił. Nie ma też żadnych skrupułów, by to teraz przed nim wyjąć wprost z przechowywanego na dnie umysłu zakurzonego pudełka. Unikał jej przez tyle lat, nie chciał rozmawiać, choćby zamienić słowa, czasem tylko odpowiadając na oszczędny list i świąteczne życzenia. Stali się obcymi sobie ludźmi, nigdy zresztą nie będąc przesadnie blisko. Szczupłe palce ujmują filiżankę i czarownica obraca ją w dłoniach, nie sięgając jeszcze ust.
Dopiero teraz co raz bardziej doceniałeś w sobie to, że potrafiłeś nakładać na swoją twarz maski, które nie pozwalały Ci na to, aby wydrzeć z nich coś, co przypominało emocję. Twój ojciec wyjątkowo dobrze nauczył cię tego jak pozostawać neutralnym na wszelkie sytuacje wynikające w życiu. Każdy jednak miał swoje czułe punkty, które mogły coś zdradzić i... na pewno było to wtedy nieprzyjemne. Czułeś się tak, jakbyś potrzebował w pewnym momencie zablokować swoje myśli i emocje kompletnie pod znajomością specjalnej zdolności umożliwiającej ci to. Nigdy nie starałeś się jej uczyć, za dużo pochłaniała czasu, a ty ciągle byłeś czymś zajęty. W twoim repertuarze nie znajdowałeś po prostu czasu na to, aby ją praktykować. Nawet teraz... Teraz było to najcięższe. Dlatego pozwalałeś, aby twój wzrok lądował na twarzy "znajomej", wdowy... nie wiedziałeś nawet jak nazwać ją, skoro miała tylko wasze nazwisko. Ale zdałeś sobie sprawę, że jednak jakaś więź między wami wynikła, już wtedy jak podeszła pod drzwi Domu Duchów i tej więzi niczym nici nie dało się tak łatwo przeciąć, nawet jeśli nożyce wykonane byłyby z goblińskiego rzemiosła. Pozostawało więc wpatrywać się w Merję, słuchać jej słów i nie starać się jej przerywać. Chłonąłeś w sumie to, że dane wam było spotkać się po tylu latach i jakiegoś rodzaju zzięblina wobec niej zaczynała się topić. Może to przeniesienie się do niej z pomocą meteorytu było po prostu znakiem tego, że należało szukać pojednania. Głównie z twojej strony, bo to ona częściej pamiętała o tym, aby wysłać tobie kartkę świąteczną, czasem zapytała się co u ciebie. Ty odpowiadałeś jej zdawkowo albo "zapominałeś" o liście zwrotnym mówiąc sobie, że znajdziesz na to czas. Prawda była jednak zgoła inna. Nie potrafiłeś się przyznać do tego, że w obliczu własnej rodziny nie potrafiłeś próbować używać swoich zdolności, nawet jakby Cię o to błagali. Nawet jeśli musiałbyś zrobić to samo wobec... Matyldy. Wspomnienie o niej sprawiło, że twoje gardło zacisnęło się, a ty musiałeś napić się herbaty, aby jej ciepło sprawiło, że ściśnięcie odpuści. Wziąłeś głębszy wdech, jednak nie był on dramatyczny, a po prostu opuszczał twoje wargi, czasami sprawiając, że opary rozwiewały się na każdą ze stron. To będzie ciężkie spotkanie, zdałeś sobie sprawę.
A dodatkowo była w tym wszystkim słuszna co mówiła. Nie pozwalałeś sobie na wytłumaczenie jej czemu tego nie zrobiłeś. Pozwoliłeś jeszcze trochę zawiesić się sobie, aby ułożyć słowa. Oczy pobłądziły to z niej to na własną, stukającą o stół rękę. — Dystansowałem się od ciebie. Myślałem, że po ostatniej wizycie będzie lepiej, kiedy nie byłoby nam dane się widzieć. Wiedziałem po co wtedy przyszłaś... — Wziąłeś kolejny oddech, który pozwolił Ci na napicie się naparu. — Chciałem Cię za to bardzo przeprosić. Za dystans, za... odmowę. Miałem jednak swoje powody, zasady, których nie mogłem nie przestrzegać. Chciałem, abyś... Mogła przeżyć to na własny sposób... Przyzwyczaić się do tego... Być może znowu się zakochać. — Starałeś się być przy tym delikatny, ale nie wiesz czy nie byłeś teraz zbyt... dosłowny w wyrażaniu swoich obaw. Czułeś jednak, że twój żołądek luzował sie od prawdy. Czy tak samo byś się czuł, gdyby to "ona" cię słyszala... W końcu... A zresztą. Twój wzrok w końcu utkwił w niej, a ty zapytałeś się o jeszcze jedno. — Wybaczysz mi? Mogę... znowu coś dla ciebie zrobić istotnego w życiu? — Chciałeś zadośćuczynić fakt, że wtedy nie mógłeś jej pomóc. Sprawić, że pomożesz w jakiś inny sposób, a ona wybaczy.... Twoja szczęka zacisnęła się w oczekiwaniu na odpowiedź.
A dodatkowo była w tym wszystkim słuszna co mówiła. Nie pozwalałeś sobie na wytłumaczenie jej czemu tego nie zrobiłeś. Pozwoliłeś jeszcze trochę zawiesić się sobie, aby ułożyć słowa. Oczy pobłądziły to z niej to na własną, stukającą o stół rękę. — Dystansowałem się od ciebie. Myślałem, że po ostatniej wizycie będzie lepiej, kiedy nie byłoby nam dane się widzieć. Wiedziałem po co wtedy przyszłaś... — Wziąłeś kolejny oddech, który pozwolił Ci na napicie się naparu. — Chciałem Cię za to bardzo przeprosić. Za dystans, za... odmowę. Miałem jednak swoje powody, zasady, których nie mogłem nie przestrzegać. Chciałem, abyś... Mogła przeżyć to na własny sposób... Przyzwyczaić się do tego... Być może znowu się zakochać. — Starałeś się być przy tym delikatny, ale nie wiesz czy nie byłeś teraz zbyt... dosłowny w wyrażaniu swoich obaw. Czułeś jednak, że twój żołądek luzował sie od prawdy. Czy tak samo byś się czuł, gdyby to "ona" cię słyszala... W końcu... A zresztą. Twój wzrok w końcu utkwił w niej, a ty zapytałeś się o jeszcze jedno. — Wybaczysz mi? Mogę... znowu coś dla ciebie zrobić istotnego w życiu? — Chciałeś zadośćuczynić fakt, że wtedy nie mógłeś jej pomóc. Sprawić, że pomożesz w jakiś inny sposób, a ona wybaczy.... Twoja szczęka zacisnęła się w oczekiwaniu na odpowiedź.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie tak zamierzała spędzić dzisiejsze popołudnie. Prawdę mówiąc, to nie miała absolutnie żadnych planów, ale lepsza nuda od zepsutego humoru, a to zaczął przynosić jej Vergil, gdy tylko zorientowała się, że te wszystkie lata nieobecności w ich wzajemnym życiu wynikają z jego niechęci, tudzież wstydu. Merja nie należy do osób złośliwych, nie zależy jej na wprawianiu innych w dyskomfort, ale w przypadku takowego, nie ma w sobie wyrzutów sumienia.
Uważnie lustruje jego twarz, analizując każdą przemieszczającą się na skórze zmarszczkę, widząc, że życie zdążyło go już nieco poturbować. Niewiele o nim wiedziała, bo sam też nie zamierzał się nigdy specjalnie odsłaniać. Czy dziś miało dojść do przełomu? A może to płonna nadzieja, wyłącznie falstart i obejście się smakiem? Może bliska znajomość zwyczajnie nie jest im pisana?
Kiedy znawca duchów rozpoczyna swoją opowieść, Merja osadza się wygodniej na swoim krześle, choć tak naprawdę czuje, że kończyny zaczynają jej sztywnieć, napinając się w zdenerwowaniu. Twarz tężeje, a stopy wtapiają się w drewnianą podłogę. Przeprosiny przyjmuje na wydechu, na moment blokując dostęp powietrza do płuc. Co on chce jej przez to wszystko przekazać? Czy rzeczywiście ma na myśli oczyszczenie ich relacji, a może zwyczajnie próbuje wyjść stąd obronną ręką, skoro już trafił tu zupełnym przypadkiem i los zmusza go do gimnastykowania, aby wybrnąć?
- Wybaczyć? - powtarza zaraz za nim zduszonym głosem, bo chociaż czekała na tę rozmowę kilka lat, dziś już nie wiedziała, czego wymagać i jak się zachować. Przez długi czas trzymała w sobie urazę, smutek oraz ból. Czy dziś wreszcie przychodzi moment, by o tym wszystkim opowiedzieć? - Nie podoba mi się to, że chcesz mi dyktować życie. Dawać na coś przyzwolenie. - Na zakochanie? Na co to komu? Wzdryga się i wycofuje nieco, kuli na krześle, nawet jeśli tylko duchem, bo łopatki pozostają sztywno ściśnięte.
Od czasu śmierci Theodore miłość przydarzyła się jej raz. Przyszła w najmniej oczekiwanym momencie, na warunkach, które musiały jej odpowiadać, o ile zamierzała zbliżyć się do nowego mężczyzny. Pozostawanie w ukryciu przez pewien czas było nawet ekscytujące, później przynoszące dodatkowy spokój, a wreszcie nie do wytrzymania. Nie była wtedy tą drugą, a mimo to już wtedy wiedziała, że Cornelius zaczyna się jej wstydzić. Dał jej do zrozumienia, że prezentując sobą wolę walki z żywiołem oraz głupotą czarodziei, nie zyska tym samym szacunku społeczeństwa, nie jako kobieta. Rzeczywistość nie jest łatwa dla takiej, jak ona — wojowniczych, o dobrym i otwartym sercu. Życie lubi dawać takim nauczkę, zamykać dostęp do marzeń, sprowadzać na ziemię. Brutalny proces miażdżenia niezłomności, masowa produkcja zniechęconych, zamkniętych w sobie ludzi. Jak się wobec tego bronić?
- Kim jesteś, by decydować, co jest dla mnie słuszne? - Kobiecy głos staje się nieco bardziej szorstki. Emocje związane ze śmiercią męża zdawały się opuścić ją już dawno, a mimo to budzą się znów do życia, jak za sprawą dotknięcia różdżką. - Nie mam zamiaru wnikać w twoją ocenę. Podjąłeś decyzję, żyj z jej konsekwencją - rzuca górnolotne słowa, czując, że jej samej sama świadomość nie wystarcza.
Dopiero wtedy ma możliwość sięgnięcia wreszcie po swoją filiżankę z herbatą. Upija łyk gorącego napoju, jaki parzy w przełyk, drażni wpół przyjemnie. Merja odchyla się na krześle, odstawiając naczynie i powoli podnosi się z miejsca, wspierając dłońmi na blacie.
- Nie mam ci, czego wybaczać, Vergilu. Nie jesteś mi nic winien - dorzuca jeszcze sucho, nie podchwytując już jego spojrzenia.
Uważnie lustruje jego twarz, analizując każdą przemieszczającą się na skórze zmarszczkę, widząc, że życie zdążyło go już nieco poturbować. Niewiele o nim wiedziała, bo sam też nie zamierzał się nigdy specjalnie odsłaniać. Czy dziś miało dojść do przełomu? A może to płonna nadzieja, wyłącznie falstart i obejście się smakiem? Może bliska znajomość zwyczajnie nie jest im pisana?
Kiedy znawca duchów rozpoczyna swoją opowieść, Merja osadza się wygodniej na swoim krześle, choć tak naprawdę czuje, że kończyny zaczynają jej sztywnieć, napinając się w zdenerwowaniu. Twarz tężeje, a stopy wtapiają się w drewnianą podłogę. Przeprosiny przyjmuje na wydechu, na moment blokując dostęp powietrza do płuc. Co on chce jej przez to wszystko przekazać? Czy rzeczywiście ma na myśli oczyszczenie ich relacji, a może zwyczajnie próbuje wyjść stąd obronną ręką, skoro już trafił tu zupełnym przypadkiem i los zmusza go do gimnastykowania, aby wybrnąć?
- Wybaczyć? - powtarza zaraz za nim zduszonym głosem, bo chociaż czekała na tę rozmowę kilka lat, dziś już nie wiedziała, czego wymagać i jak się zachować. Przez długi czas trzymała w sobie urazę, smutek oraz ból. Czy dziś wreszcie przychodzi moment, by o tym wszystkim opowiedzieć? - Nie podoba mi się to, że chcesz mi dyktować życie. Dawać na coś przyzwolenie. - Na zakochanie? Na co to komu? Wzdryga się i wycofuje nieco, kuli na krześle, nawet jeśli tylko duchem, bo łopatki pozostają sztywno ściśnięte.
Od czasu śmierci Theodore miłość przydarzyła się jej raz. Przyszła w najmniej oczekiwanym momencie, na warunkach, które musiały jej odpowiadać, o ile zamierzała zbliżyć się do nowego mężczyzny. Pozostawanie w ukryciu przez pewien czas było nawet ekscytujące, później przynoszące dodatkowy spokój, a wreszcie nie do wytrzymania. Nie była wtedy tą drugą, a mimo to już wtedy wiedziała, że Cornelius zaczyna się jej wstydzić. Dał jej do zrozumienia, że prezentując sobą wolę walki z żywiołem oraz głupotą czarodziei, nie zyska tym samym szacunku społeczeństwa, nie jako kobieta. Rzeczywistość nie jest łatwa dla takiej, jak ona — wojowniczych, o dobrym i otwartym sercu. Życie lubi dawać takim nauczkę, zamykać dostęp do marzeń, sprowadzać na ziemię. Brutalny proces miażdżenia niezłomności, masowa produkcja zniechęconych, zamkniętych w sobie ludzi. Jak się wobec tego bronić?
- Kim jesteś, by decydować, co jest dla mnie słuszne? - Kobiecy głos staje się nieco bardziej szorstki. Emocje związane ze śmiercią męża zdawały się opuścić ją już dawno, a mimo to budzą się znów do życia, jak za sprawą dotknięcia różdżką. - Nie mam zamiaru wnikać w twoją ocenę. Podjąłeś decyzję, żyj z jej konsekwencją - rzuca górnolotne słowa, czując, że jej samej sama świadomość nie wystarcza.
Dopiero wtedy ma możliwość sięgnięcia wreszcie po swoją filiżankę z herbatą. Upija łyk gorącego napoju, jaki parzy w przełyk, drażni wpół przyjemnie. Merja odchyla się na krześle, odstawiając naczynie i powoli podnosi się z miejsca, wspierając dłońmi na blacie.
- Nie mam ci, czego wybaczać, Vergilu. Nie jesteś mi nic winien - dorzuca jeszcze sucho, nie podchwytując już jego spojrzenia.
Słuchałeś jej słów, chociaż najwięcej mówiły teraz twoje oczy. Przypatrując się każdemu ruchowi jej żuchwy, każdej gestykulacji z jaką się obecnie zmagała, byleby nie wybuchnąć na Ciebie złością. Wyobrażałaś sobie teraz jakby to wyglądało, kiedy spotkałbyś się z "nią" twarzą w twarz, a los inaczej się potoczył. Czy gdyby to teraz ona stała przed tobą, a nie Merja, to czy potrafiłbyś zrozumieć to, co odczuwała po Theodorze? Czy wolałeś pójść za głosem swojego serca czy może własnego wstrętu przed tym, że miałbyś "pomóc" komuś bliskiemu twojej osobie w osiągnięciu tego jednego, małego spotkania. Wiedziałeś jak potrafiłeś być okropny względem dusz, jednak przywoływanie ich było po prostu... zyskiem, pracą, luksusem zdobytym dzięki latom doświadczenia i byciem dobrym spirytystą. Nigdy nie posługiwałeś się ów wspomnianym luksusem, aby pomagać komuś z rodziny. Wiedziałeś jakie to okropne uczucie przywoływać duszę, która mogłaby nie chcieć powrócić. Jaka mogłaby być jej reakcja, jak... inaczej mogłaby się zachować. A skoro Theodore sam nie wrócił, nie objawił się przed Merją to czułeś, że on sam pogodził się z tym, że pozostawił ją na tym padole łez samą, myśląc o tym, że sobie z tym poradzi bez jego obecności w jej życiu. Nawet, jeśli ceną byłoby wypełnienie pustką jej serce na długi czas. Zamknięcie się w skorupie. Której ty nie chciałeś otwierać. Więc słuchałeś jej, ponownie dałeś przyzwolenie na to, aby mogła się na ciebie wydrzeć, wypłukać z emocji, które wobec Ciebie czuła w momencie odmowy czy... może oszukiwałeś samego siebie, że tego właśnie chciałeś.
I zapadła w pewnym momencie cisza, która ponownie sprawiła, że przyjrzałeś się fotografii. Być może śmierć Theodore'a i odmowa sprawiła, że rozbiłeś na jakiś czas relacje Merji z Maerinem i wpędziłeś ją w wir takiej samej pracy w jaki ty wpadłeś po stracie "jej". Mała cząstka wspólnego mianownika. Twoja żuchwa poruszyła się niepewnie, zacisnąłeś zęby, zanim nie napiłeś się ponownie herbaty. Odłożyłeś go na spodeczku, zaraz wracając do niej spojrzeniem. Powróciłeś do wcześniejszego fasonu...
— Nigdy nie podjąłem decyzji, która miała powiedzieć Ci czy coś było słuszne. Jedyne co zrobiłem to ochroniłem Cię przed największym błędem, który mogłabyś podjąć. Mógłbym powiedzieć "dobrze, wejdź, rozgość się", powiedzieć, że to kosztuje, ty byś zapytała ile, ja bym powiedział swoją cenę, ty byś nie zwracała na to żadnej uwagi... — Widziałeś już zrozpaczonych zakochanych, którzy wysypywali po sto, dwieście, czterysta galeonów, czasem dawali jakieś drogocenne pamiątki, byleby ujrzeć dusze swoich bliskich zmarłych, których otaczali naprawdę mocnym uczuciem. — ...Ale nie wybaczyłbym sobie tego. Nie mógłbym spojrzeć potem tobie w oczy, nie mógłbym spojrzeć Maerinowi w oczy ani żadnej innej osobie, która otaczała Cię troską. Bo nie pomagam ludziom zrozpaczonym dla dobroci serca. Robię to, bo to jedyne co powoduje, że jakkolwiek żyję. Wykorzystuję swoje talenty dla przeżycia, a nie dla pomocy. Zwłaszcza... Od momentu kiedy zabraklo Matyldy... — Powiedziałeś jej imię, ale zaraz odwróciłeś wzrok w bok. Nigdy nie wspominałeś jej imienia w obecnosci Merji, gdy ta zmarła. Nawet, jeśli wszyscy składali Ci kondolencje wiedząc, że byliście bliskimi przyjaciółmi. Merja mogła widzieć, że zaraz spojrzałeś ponownie na nią, ale w twoich oczach skrywał się wstręt do tego, że musiałeś zwierzać się z takich rzeczy komuś. A nawet fakt, że wyszło to tak łatwo. — Nawet ja... Nie posunąłem się do własnych, chciwych pobudek, aby budzić kogoś, kogo kochałem z zaświatów... Tak się nie robi, Merja... Tak się po prostu nie robi. — A twoja ręka zacisnęła się na filiżance, zaraz biorąc kolejny łyk. W tym momencie zapanowała między wami cisza i atmosfera, która była tak gęsta, że można by ją ciąć. Czy byłeś wzburzony? W jakimś pewnie... Tak.
I zapadła w pewnym momencie cisza, która ponownie sprawiła, że przyjrzałeś się fotografii. Być może śmierć Theodore'a i odmowa sprawiła, że rozbiłeś na jakiś czas relacje Merji z Maerinem i wpędziłeś ją w wir takiej samej pracy w jaki ty wpadłeś po stracie "jej". Mała cząstka wspólnego mianownika. Twoja żuchwa poruszyła się niepewnie, zacisnąłeś zęby, zanim nie napiłeś się ponownie herbaty. Odłożyłeś go na spodeczku, zaraz wracając do niej spojrzeniem. Powróciłeś do wcześniejszego fasonu...
— Nigdy nie podjąłem decyzji, która miała powiedzieć Ci czy coś było słuszne. Jedyne co zrobiłem to ochroniłem Cię przed największym błędem, który mogłabyś podjąć. Mógłbym powiedzieć "dobrze, wejdź, rozgość się", powiedzieć, że to kosztuje, ty byś zapytała ile, ja bym powiedział swoją cenę, ty byś nie zwracała na to żadnej uwagi... — Widziałeś już zrozpaczonych zakochanych, którzy wysypywali po sto, dwieście, czterysta galeonów, czasem dawali jakieś drogocenne pamiątki, byleby ujrzeć dusze swoich bliskich zmarłych, których otaczali naprawdę mocnym uczuciem. — ...Ale nie wybaczyłbym sobie tego. Nie mógłbym spojrzeć potem tobie w oczy, nie mógłbym spojrzeć Maerinowi w oczy ani żadnej innej osobie, która otaczała Cię troską. Bo nie pomagam ludziom zrozpaczonym dla dobroci serca. Robię to, bo to jedyne co powoduje, że jakkolwiek żyję. Wykorzystuję swoje talenty dla przeżycia, a nie dla pomocy. Zwłaszcza... Od momentu kiedy zabraklo Matyldy... — Powiedziałeś jej imię, ale zaraz odwróciłeś wzrok w bok. Nigdy nie wspominałeś jej imienia w obecnosci Merji, gdy ta zmarła. Nawet, jeśli wszyscy składali Ci kondolencje wiedząc, że byliście bliskimi przyjaciółmi. Merja mogła widzieć, że zaraz spojrzałeś ponownie na nią, ale w twoich oczach skrywał się wstręt do tego, że musiałeś zwierzać się z takich rzeczy komuś. A nawet fakt, że wyszło to tak łatwo. — Nawet ja... Nie posunąłem się do własnych, chciwych pobudek, aby budzić kogoś, kogo kochałem z zaświatów... Tak się nie robi, Merja... Tak się po prostu nie robi. — A twoja ręka zacisnęła się na filiżance, zaraz biorąc kolejny łyk. W tym momencie zapanowała między wami cisza i atmosfera, która była tak gęsta, że można by ją ciąć. Czy byłeś wzburzony? W jakimś pewnie... Tak.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cisza się przedłuża i Merja wie już, że rozmowa zakończyć może się na dwa sposoby. Vergil wstanie i opuści to mieszkanie, pozwalając im powrócić do chłodnego dystansu, jakim obdarowywali się przez ostatnie lata, bądź dolać oliwy do ognia. Czy zdecyduje się wybielić? Iść w zaparte, tłumacząc, że to wszystko dla jej dobra? A może rozgniewa się na nią, wyzwie od nierozważnych i lekkomyślnych?
”Chroniłem cię”, zawisa w przestrzeni między nimi, a Merja przymyka powieki, by ograniczyć natłok bodźców. Próbuje trzymać się w ryzach, nie pozwalać myślom gnać za daleko, a emocjom porwać ją w ramiona i dyktować warunki. Kurwa.
Mężczyzna snuje swoją opowieść, a z każdym kolejnym jego słowem w czarownicy budzi się obrzydzenie. Wymówki, jedna za drugą, bzdurnie wymyślone, by osłonić się przed odpowiedzialnością. Kim jest Matylda? To absolutnie nieistotne, czy kiedykolwiek kobiece imię wybrzmiało między nimi, nakreślając wiążącą z kimś Vergila relację. To nie ona się teraz liczyła, a Theodore i przekreślona możliwość przyzwania go po raz ostatni.
- Chciwe pobudki - prycha pogardliwie, odchodząc kilka kroków od stołu i przesuwając wzrokiem po pomieszczeniu - gdziekolwiek, byleby spojrzenie nie spoczęło na Vergilu. - Naprawdę wolisz pozostawać w zawieszeniu? Odmówić sobie ostatniego pożegnania? To tylko kilka słów, posłany przez łzy uśmiech, możliwość ukojenia nerwów, zwyczajna, jebana, pierdoła, a ty mi mówisz, że to chciwe pobudki? - Zdenerwowanie wzbiera na sile. Po tych wszystkich latach przeszła jej chęć na rozmowę z mężem. Doszło do niej, jak niewiele ich już z czasem łączyło, jak bardzo stawali się sobie obcy. Tamtego dnia pogrążała się w żałobie, cierpiąc po stracie mężczyzny, którego uważała za bliskiego sobie. - Kim ty jesteś, pierdolonym poetą, żeby siedzieć w kącie i się umartwiać do końca życia? Decydujesz się na bezradność, bo boisz się tego, co może cię spotkać po drugiej stronie. - Decyduje się, by posłać czarodziejowi poirytowane spojrzenie. Jak można być tak krótkowzrocznym, jak mieć tak wąską wyobraźnię? - Wolisz żyć złudzeniem, niż dostać to, co prawdziwe, a teraz jeszcze chcesz mi wmówić, że to dla mojego dobra? - Typowa wymówka, gwarantująca wybielenie dowolnego działania. To nieistotne, co i jak się robi, ale jeśli powiedzieć, że zadziało się to w imię drugiej osoby, nagle wszystko ma się stać usprawiedliwione. - I ja wykorzystuję swoje umiejętności do przeżycia. Każdego dnia wyciągam wpół zwęglone ciała spod gruzów, nie z usilnej potrzeby ich ratowania, przepełniającej mnie empatii i miłości do drugiego człowieka, a dlatego, że jestem w tym cholernie dobra. - Nie jest w stanie wyobrazić sobie sytuacji, w której ktoś prosiłby o przyprowadzenie rannego w stanie agonalnym, a ona miałaby mu odmówić i to nie dlatego, że cała akcja mogłaby być dla kogoś ryzykowna, a dlatego, że chciałaby kogoś chronić przed rozczarowaniem - idiotyzm.
Ze świstem wypuszcza powietrze z piersi, z przymrużonymi powiekami wpatrując się wciąż w dalekiego szwagra. Im dłużej pozostaje w jego obecności, tym prędzej traci do niego cierpliwość.
- Wyjdź - rzuca finalnie, splatając ręce na piersiach, ograniczając sobie samej zakres ruchu. Nie ma pewności, czy jeśli Vergil rzuci jeszcze kilka bzdurnych haseł, to wreszcie puszczą jej nerwy i zdecyduje się sięgnąć po różdżkę.
”Chroniłem cię”, zawisa w przestrzeni między nimi, a Merja przymyka powieki, by ograniczyć natłok bodźców. Próbuje trzymać się w ryzach, nie pozwalać myślom gnać za daleko, a emocjom porwać ją w ramiona i dyktować warunki. Kurwa.
Mężczyzna snuje swoją opowieść, a z każdym kolejnym jego słowem w czarownicy budzi się obrzydzenie. Wymówki, jedna za drugą, bzdurnie wymyślone, by osłonić się przed odpowiedzialnością. Kim jest Matylda? To absolutnie nieistotne, czy kiedykolwiek kobiece imię wybrzmiało między nimi, nakreślając wiążącą z kimś Vergila relację. To nie ona się teraz liczyła, a Theodore i przekreślona możliwość przyzwania go po raz ostatni.
- Chciwe pobudki - prycha pogardliwie, odchodząc kilka kroków od stołu i przesuwając wzrokiem po pomieszczeniu - gdziekolwiek, byleby spojrzenie nie spoczęło na Vergilu. - Naprawdę wolisz pozostawać w zawieszeniu? Odmówić sobie ostatniego pożegnania? To tylko kilka słów, posłany przez łzy uśmiech, możliwość ukojenia nerwów, zwyczajna, jebana, pierdoła, a ty mi mówisz, że to chciwe pobudki? - Zdenerwowanie wzbiera na sile. Po tych wszystkich latach przeszła jej chęć na rozmowę z mężem. Doszło do niej, jak niewiele ich już z czasem łączyło, jak bardzo stawali się sobie obcy. Tamtego dnia pogrążała się w żałobie, cierpiąc po stracie mężczyzny, którego uważała za bliskiego sobie. - Kim ty jesteś, pierdolonym poetą, żeby siedzieć w kącie i się umartwiać do końca życia? Decydujesz się na bezradność, bo boisz się tego, co może cię spotkać po drugiej stronie. - Decyduje się, by posłać czarodziejowi poirytowane spojrzenie. Jak można być tak krótkowzrocznym, jak mieć tak wąską wyobraźnię? - Wolisz żyć złudzeniem, niż dostać to, co prawdziwe, a teraz jeszcze chcesz mi wmówić, że to dla mojego dobra? - Typowa wymówka, gwarantująca wybielenie dowolnego działania. To nieistotne, co i jak się robi, ale jeśli powiedzieć, że zadziało się to w imię drugiej osoby, nagle wszystko ma się stać usprawiedliwione. - I ja wykorzystuję swoje umiejętności do przeżycia. Każdego dnia wyciągam wpół zwęglone ciała spod gruzów, nie z usilnej potrzeby ich ratowania, przepełniającej mnie empatii i miłości do drugiego człowieka, a dlatego, że jestem w tym cholernie dobra. - Nie jest w stanie wyobrazić sobie sytuacji, w której ktoś prosiłby o przyprowadzenie rannego w stanie agonalnym, a ona miałaby mu odmówić i to nie dlatego, że cała akcja mogłaby być dla kogoś ryzykowna, a dlatego, że chciałaby kogoś chronić przed rozczarowaniem - idiotyzm.
Ze świstem wypuszcza powietrze z piersi, z przymrużonymi powiekami wpatrując się wciąż w dalekiego szwagra. Im dłużej pozostaje w jego obecności, tym prędzej traci do niego cierpliwość.
- Wyjdź - rzuca finalnie, splatając ręce na piersiach, ograniczając sobie samej zakres ruchu. Nie ma pewności, czy jeśli Vergil rzuci jeszcze kilka bzdurnych haseł, to wreszcie puszczą jej nerwy i zdecyduje się sięgnąć po różdżkę.
Salon
Szybka odpowiedź