Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Ruiny Plymouth College
AutorWiadomość
Ruiny Plymouth College
Prywatna szkoła w Plymouth została założona w 1896 i od tamtego czasu działała bezustannie, ucząc nowe pokolenia, nawet w obliczu wojny czarodziejów. Niestety, wydarzenia z 13 sierpnia 1958 roku nie ominęły budynku. Ogniste odłamki rozpadającej się komety uderzyły w gmach szkoły, powodując potężny pożar, który sprawił, że po szkole pozostały jedynie spalone mury. Zgliszcza zdają się chwiać na wietrze, sprawiając wrażenie niebezpiecznych. Szkoła, jeśli ma ponownie zacząć działać, wymaga odbudowania.
Zielone tereny wokół szkoły na szczęście powstrzymały pożar przed dalszym rozprzestrzenianiem się, dzięki czemu ten nie dotknął innych znajdujących się nieopodal budynków.
Zielone tereny wokół szkoły na szczęście powstrzymały pożar przed dalszym rozprzestrzenianiem się, dzięki czemu ten nie dotknął innych znajdujących się nieopodal budynków.
Otoczenie, w którym się mieszka, szybko staje się niemal niewidoczne. Być może Roger mieszkał w Plymouth dopiero od kilku tygodni, ale już zdążył przywyknąć do uliczek otaczających kamienicę, do której się wprowadził.
Gdy jednak kometa spada na ziemię (no, nie do końca, ale Bennett nie był specjalistą od astronomii, by to roztrząsać), świat zaczyna płonąć i zmienia się w mgnieniu oka. To wtedy człowiek zauważa, jak bardzo przywykł już do otoczenia, przekonany, że to na zawsze pozostanie takie samo. Gdy więc gmach szkoły znajdujący się niedaleko mieszkania Rogera zapłonął, detektyw poczuł prawdziwy powiew grozy. Zdecydowanie pomogła w tym panika sąsiadki, której syn do Plymouth College uczęszczał.
Budynek płonął przez niemal dwa dni, zmieniając się w kupę chwiejącego się w fundamentach gruzowiska. To, co dawniej było dumą okolicy i miejscem, w którym młodzież spędzała czas, przestało nadawać się do jakiegokolwiek użytku.
Poprzedniego dnia zajęty sprawdzaniem wybrzeża Bennett nie był w stanie szczególnie pomóc przy gaszeniu pożaru, zaś po zdecydowanie zbyt krótkiej nocy okazało się, że nie ma już czego gasić. Budynek zmienił się w ruinę, jednak pożaru w nim już nie było. Na szczęście letni czas oraz późna pora całego wydarzenia sprawiła, że był pusty, przynajmniej to usłyszał Roger od sąsiadki, która złapała go na korytarzu, co uspokoiło go na kilka godzin, pozwalając na zmrużenie oka. Gdy jednak wstał, usłyszał krzyk i płacz na korytarzu.
Ledwo przytomny, dotarł do drzwi, marszcząc brwi. Nie otworzył ich, za to przyłożył ucho do cienkiego drewna, nasłuchując. I to, co usłyszał, zupełnie go zmroziło.
Fakt faktem, o tej porze nie było w szkole żadnych zajęć, jednak okazało się, że kilku chłopców nie wróciło do domów; jedna z matek odkryła właśnie, że jej syn wraz z kolegami wybrał się do szkoły, prawdopodobnie się doń włamując, aby spędzić trochę czasu w jej opuszczonym na lato gmachu. Chłopcy nie wrócili, a Rogera natychmiast zalało złe przeczucie.
Nie miał zamiaru czekać. Ignorując burczący brzuch i zmęczenie, zarzucił na siebie pierwsze lepsze ubrania i gdy tylko trzy mieszkania naprzeciwko się zatrzasnęły, ruszył w stronę szkoły.
Od gmachu wciąż biło gorąco, a wokół unosił się smród spalenizny. Roger wziął głęboki oddech. Jeśli chłopcy faktycznie tu byli… Na Merlina, niech szlag trafi tą dziecięcą ciekawość świata i niechęć do zasad. Sam chciał taki być, przed laty, w Hogwarcie, odwaga gryfonów po prostu mu imponowała. Dziś miał coraz większe wrażenie, że często stała jednak zbyt blisko kompletnej głupoty.
Starając się odegnać złe myśli i ignorować fakt, że budynek nie wygląda najstabilniej, przeszedł przez trawnik, wchodząc do środka ruin. W panującym wokół chaosie nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi, ludzie mieli większe problemy, niż pusta szkoła, która przestała już przecież płonąć. Roger poruszał się jednak ostrożnie, szukając jakichkolwiek poszlak, pozostałości po chłopcach. Być może lepiej by zrobił, gdyby najpierw spytał kobietę o szczegóły, ale trochę nie było na to czasu. Jeśli chłopcy wciąż tu byli, każda sekunda mogła okazać się istotna, a zorganizowanie pełnoprawnej akcji ratunkowej na pewno zajmie im co najmniej kilka godzin, jeśli nie dłużej, zważając na obecną sytuację.
Roger ostrożnie stawiał kroki, błądząc po meandrach korytarza, omijając zawalone elementy i starając się trzymać z dala tych najbardziej trzęsących się ścian. Zniszczony budynek zaczął napawać go znacznie większym smutkiem, niż zakładał. Ściskał trzymaną w dłoni różdżkę, mając ochotę tylko przeklinać pod nosem. Powstrzymał się jednak, bojąc się, że dźwięk może naruszyć i tak chwiejny budynek.
Nie łatwo było zorientować się w ogóle w tym, jak budynek wyglądał wcześniej i gdzie chłopcy w ogóle mogli spędzać ten wieczór. Roger nie znał planu budynku przed pożarem, a ten naprawdę nie należał do małych. Dlatego miał wrażenie, że chodzi po labiryncie, który wcale nie ma dobrego rozwiązania. Wtem jednak do jego nosa dotarł zapach pożaru. Bennett zmarszczył brwi, idąc natychmiast w tym kierunku. W jednym z pomieszczeń, które było w zaskakująco dobrym stanie, wciąż tlił się pożarł. Tym razem Roger pozwolił sobie, aby zakląć pod nosem, po czym uniósł różdżkę:
– Nebula exstiguere!
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roger Bennett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Tomorrow is another day
And you won't have to hide away
You'll be a man, boy!
And you won't have to hide away
You'll be a man, boy!
Był w Plymouth, ponieważ - tak jak wszędzie indziej w zdewastowanym kraju - potrzebna była tu do pomocy każda para rąk. Tak sobie to przynajmniej tłumaczył, gdy zamiast wrócić do domu, zaopiekować się trochę swoimi (szczęśliwie) żywymi przyjaciółmi i rodziną błądził to tu to tam i rzucał się do każdej roboty, która mogła choć po części odciągnąć jego myśli od tego dlaczego Lucinda nie odpisała mu na wiadomość. Często uciekał w ten sposób w pracoholizm, może też podświadomie rozumiejąc, że każda okazja do zaśnięcia, zwłaszcza gdy nie był na tyle padnięty by stracić przytomność, mogła okazać się koszmarem, z którego już tym razem - w obliczu całego tego chaosu - nie zdołałby się otrząsnąć. Przynajmniej był produktywny, przynajmniej pomagał - był ostatecznie młodym, silnym mężczyzną, nawet jeśli do cna wyczerpanym i trawionym od środka przez niepokój. Nie zamierzał tak po prostu okazać paniki, nie był już niecierpliwym młokosem, Lucinda miała na głowie nawet więcej obowiązków niż on i mogła być zwyczajnie zajęta... ale chyba znała go i szanowała na tyle, by zrozumieć, że w obliczu całych wozów ciał, które trzeba było chować w zbiorowych mogiłach, przyzwoicie byłoby naskrobać choć króciutką wiadomość. Żyję, porozmawiamy później.
Szlag by to wszystko.
Do Plymouth przybył w wolny dzień na prośbę przyjaciela, który nie miał sił samotnie ewakuować przetrwałej zwierzyny ze zdewastowanej farmy. Wciąż miał trochę żywego bydła, które trzeba było przetransportować w bezpieczniejsze, mniej tchnące spalenizną miejsce, ale wejście na powrót do ruin, w których zaledwie kilka dni temu zginęła jego żona okazało się dla starego druha zbyt trudne. Elric potrafił go zrozumieć. Wyobrażał sobie, że poczucie winy związane z faktem, że sam oglądał tego wieczora wyścigi w Weymouth zupełnie go przytłacza. Elric też ostatnio zastanawiał się nad tym co dokładnie robił w chwili, gdy kometa eksplodowała - ale po prawdzie cały ten dzień wydawał mu się już tylko zlepkiem scen, zapachów i posmaku krwi w ustach, gdy pomagał schronić się mieszkańcom Doliny Godryka.
Wracał z zachodniej części miasta jeszcze bardziej wyzuty i sfrustrowany niż tu przybył, ale miał chociaż poczucie dobrze wykonanego zadania. Znów komuś pomógł. Znów okazał się tym bezinteresownym i szlachetnym. Pytanie co właściwie mu to dotąd przyniosło.
Docisnął stwardniałe kciuki do oczu. Był zmęczony.
A jednak mimo to umyślnie obrał okrężną drogę, planując teleportować się na wzgórzu za Plymouth. Tak jakby gdzieś w tej najbardziej naiwnej części swojego wyczerpanego ducha liczył na to, że natknie się na Lucindę albo na kogokolwiek kto mógłby wiedzieć o tym co się z nią stało. Jakieś plotki, jakiś plakat, cokolwiek. Szlag, nawet list gończy mógłby go teraz uspokoić.
Był jednak przygotowany na porażkę, bo wiedział, że szanse na to są nikłe; wsunął więc dłonie do kieszeni skórzanego płaszcza i zwolnił kroku do smętnego spaceru, odwracając głowę w kierunku morza. Słony zapach i lekki, zimny powiew kojarzyły mu się z podróżami. Gdy zamykał oczy mógł sobie prawie wyobrazić, że znów ma dwadzieścia trzy lata, jest w porcie gdzieś w Meksyku lub Południowej Afryce i to wszystko - wszystko - jeszcze się nie wydarzyło.
Z tej sennej wizji wyrwał go krzyk.
Zaklęcie gaszące ogień natychmiast przykuło jego uwagę; dopiero kiedy się rozejrzał, zrozumiał, że znalazł się już prawie za tlącymi się ruinami starej szkoły. Zmarszczył brwi i zawahał się, a potem przeklął pod nosem i zawrócił. Oczywiście, że, cholera, zawrócił.
- Halo, ktoś tu jest? - krzyknął, wspinając się na resztki muru przy wyrwanych z zawiasów zwęglonych szczątkach drzwi. Szkoła musiała być niegdyś wielkim budynkiem, a teraz, kiedy została zaledwie szkieletem, zdawała się przytłaczającą pułapką. - Potrzebujecie pomocy? - Z gruntu założył, że ludzi jest więcej i wysunął różdżkę z kabury przy grubym, roboczym pasie, który dostał kiedyś w prezencie od towarzyszy w smoczym rezerwacie. - Lumos - mruknął, bo im głębiej w korytarze tym dłuższe cienie rzucały pozostałości ścian.
Widział cienkie strużki dymu, ale nigdzie nie widział śladów płomieni, wcale go to jednak nie uspokoiło.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaklęcie wystarczyło, aby ugasić niewielki pożar. Woda szybko otuliła płomienie, zmuszając je do poddania się mocy jej żywiołu. Roger zmarszczył brwi, podchodząc do wciąż dymiących, rozpadających się resztek krzesła. Było drewniane, nic dziwnego, że po czasie znów zajęło się ogniem. Pytanie, co go wywołało… albo może po prostu ten nigdy się w pełni nie ugasił. Kawałek ściany wyglądał na wciąż przypalony.
Wtedy dotarł do jego uszu głos. Męski, na tyle niski, aby nie należał do dzieciaka, który mógłby chodzić do szkoły. Ruszył jednak w stronę głosu, dostrzegając wyższego od siebie, postawnego mężczyznę.
– Lumos – powiedział cicho, rozpalając swoją różdżkę światłem. W półmroku zniszczonego budynku lepiej było jednak, aby widzieli siebie wzajemnie. – Nie potrzebuje pomocy, ale ktoś może – mówił ciszej, niż Lovegood, zbliżając się powoli w jego stronę. – Ale ktoś tu może być, mojej sąsiadce zaginęły dzieciaki, podobno szły spędzić noc w szkole… nielegalnie... – Gdyby sam był uczniem, uznałby to przecież za wyśmienity pomysł. Tak w wakacje spędzić nielegalnie noc w takim miejscu, ucierając nosa nauczycielom. No, przynajmniej we własnej głowie, nie sądził, aby jakikolwiek nauczyciel poczuł się przez coś takiego zdruzgotany, zwłaszcza jeśli budynek byłby po wszystkim w dobrym stanie. Teraz jednak, w obliczu katastrofy, za ten pomysł chłopcy mogli przypłacić życiem, jeśli to się już nie stało. Niech szlag trafi cały ten jego powrót do Anglii… Wrócił, myśląc, że będzie w stanie zrobić tu cokolwiek dobrego. Jednak w obliczu takiej katastrofy miał wrażenie, że i tak nic nie zdoła zdziałać, niezależnie od tego, jak bardzo by się starał.
Stojąc już w pobliżu nieznajomego, przedstawił się:
– Bennett. Roger Bennett właściwie. – Wyciągnął rękę. Być może powinien być ostrożniejszy, ale w tej sytuacji był zbyt skupiony na tym, by jednak spróbować znaleźć dzieciaki, zamiast wymyślać jakieś alter ego. Był detektywem, nie pierdolonym szpiegiem, nie miał tego wcale aż tak mocno we krwi. – Lepiej tu nie krzyczeć, miejscami strop się ledwo trzyma. Pan stąd? – zapytał, rozglądając się wokół i dając mężczyźnie znać, aby poszedł za nim.
Oddychanie wewnątrz szkoły nie było wcale łatwe. Wokół unosił się dym, wchodząc do gardła, drapiąc i powodując łzawienie oczu. Roger nie miał zamiaru się jednak wycofać, wiedząc, że dzieciaki gdzieś tu mogą być. Zresztą, nie miał żony, nie miał swojej własnej rodziny. Jeśli coś mu się stanie, jego rodzice chyba jakoś to przeżyją. Nie wiedział, czy to samo mógł powiedzieć o nieznajomym towarzyszu, ale dorosły facet wchodzący do wciąż tlących się ruin chyba rozumiał, na co się pisze, więc nie było sensu o tym dyskutować.
– Tamtą część sprawdziłem – mówił spokojnym, dość cichym tonem. Przystanął po kilku krokach, nasłuchując. Ktoś pukał w ścianę? A może to tylko jakiś płonący przedmiot? Posłał Lovegoodowi znaczące spojrzenie i zaczął szukać wejścia do pomieszczenia, które wyglądało na jedną z klas.
– Pierdole, zablokowało drzwi. – Zapukał. Te wciąż były gorące. – Halo, ktoś tam jest? – zapytał, nie oczekując wcale odpowiedzi. Nawet jeśli wewnątrz byli chłopcy, mogli nie być w stanie się odezwać.
| k1 - wewnątrz są chłopcy, odpowiadają. k2 - wewnątrz są chłopcy, żywi, ale nie są w stanie odpowiedzieć. k3 - wewnątrz nie ma żywego ducha, coś innego pukało w ścianę.
Wtedy dotarł do jego uszu głos. Męski, na tyle niski, aby nie należał do dzieciaka, który mógłby chodzić do szkoły. Ruszył jednak w stronę głosu, dostrzegając wyższego od siebie, postawnego mężczyznę.
– Lumos – powiedział cicho, rozpalając swoją różdżkę światłem. W półmroku zniszczonego budynku lepiej było jednak, aby widzieli siebie wzajemnie. – Nie potrzebuje pomocy, ale ktoś może – mówił ciszej, niż Lovegood, zbliżając się powoli w jego stronę. – Ale ktoś tu może być, mojej sąsiadce zaginęły dzieciaki, podobno szły spędzić noc w szkole… nielegalnie... – Gdyby sam był uczniem, uznałby to przecież za wyśmienity pomysł. Tak w wakacje spędzić nielegalnie noc w takim miejscu, ucierając nosa nauczycielom. No, przynajmniej we własnej głowie, nie sądził, aby jakikolwiek nauczyciel poczuł się przez coś takiego zdruzgotany, zwłaszcza jeśli budynek byłby po wszystkim w dobrym stanie. Teraz jednak, w obliczu katastrofy, za ten pomysł chłopcy mogli przypłacić życiem, jeśli to się już nie stało. Niech szlag trafi cały ten jego powrót do Anglii… Wrócił, myśląc, że będzie w stanie zrobić tu cokolwiek dobrego. Jednak w obliczu takiej katastrofy miał wrażenie, że i tak nic nie zdoła zdziałać, niezależnie od tego, jak bardzo by się starał.
Stojąc już w pobliżu nieznajomego, przedstawił się:
– Bennett. Roger Bennett właściwie. – Wyciągnął rękę. Być może powinien być ostrożniejszy, ale w tej sytuacji był zbyt skupiony na tym, by jednak spróbować znaleźć dzieciaki, zamiast wymyślać jakieś alter ego. Był detektywem, nie pierdolonym szpiegiem, nie miał tego wcale aż tak mocno we krwi. – Lepiej tu nie krzyczeć, miejscami strop się ledwo trzyma. Pan stąd? – zapytał, rozglądając się wokół i dając mężczyźnie znać, aby poszedł za nim.
Oddychanie wewnątrz szkoły nie było wcale łatwe. Wokół unosił się dym, wchodząc do gardła, drapiąc i powodując łzawienie oczu. Roger nie miał zamiaru się jednak wycofać, wiedząc, że dzieciaki gdzieś tu mogą być. Zresztą, nie miał żony, nie miał swojej własnej rodziny. Jeśli coś mu się stanie, jego rodzice chyba jakoś to przeżyją. Nie wiedział, czy to samo mógł powiedzieć o nieznajomym towarzyszu, ale dorosły facet wchodzący do wciąż tlących się ruin chyba rozumiał, na co się pisze, więc nie było sensu o tym dyskutować.
– Tamtą część sprawdziłem – mówił spokojnym, dość cichym tonem. Przystanął po kilku krokach, nasłuchując. Ktoś pukał w ścianę? A może to tylko jakiś płonący przedmiot? Posłał Lovegoodowi znaczące spojrzenie i zaczął szukać wejścia do pomieszczenia, które wyglądało na jedną z klas.
– Pierdole, zablokowało drzwi. – Zapukał. Te wciąż były gorące. – Halo, ktoś tam jest? – zapytał, nie oczekując wcale odpowiedzi. Nawet jeśli wewnątrz byli chłopcy, mogli nie być w stanie się odezwać.
| k1 - wewnątrz są chłopcy, odpowiadają. k2 - wewnątrz są chłopcy, żywi, ale nie są w stanie odpowiedzieć. k3 - wewnątrz nie ma żywego ducha, coś innego pukało w ścianę.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roger Bennett' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Widok obcego mężczyzny wcale go nie uspokoił; zwłaszcza, że nie miał szansy rozpoznać w nim dawnego starszego kolegę z Hufflepuffu. Dzieliło ich zbyt wiele lat, zbyt wiele zmian i doświadczeń w międzyczasie. Nawet jeśli wciąż byli młodzi, postarzyła ich wojna, strata, strach. Wojna także uczyniła ich nieufnymi. Nie opuścił więc różdżki przez dłuższy czas, mierząc Rogera spojrzeniem od stóp do głów i analizując jego ostrożne, acz pewne słowa.
- Pozwoliła im na to? Kto teraz nie pilnuje swoich dzieci? - wymamrotał z cieniem niesmaku, a potem skarcił się w duchu, bo piętnowanie biednej kobiety nie miało teraz większego znaczenia. To jest, jeżeli mężczyzna go nie okłamał. Wszystko miało okazać się w najbliższych minutach. - To było przed czy po deszczu? -Ognia, tego nie musiał dodawać. - Znalazłeś już coś? - spoważniał, marszcząc brwi i przesuwając szybko spojrzeniem po korytarzu za plecami mężczyzny. Lepiej, żebyś nie grał ze mną w gierki. To też pozostało niewypowiedziane. Nie miał na to dzisiaj nastroju.
Nie był przekonany co do wyciągniętej ręki, ale po chwili zawahania wyciągnął lewą; zupełnie nienaturalnie i nie tak jak należało, ale nie zamierzał opuszczać różdżki trzymanej w prawej dłoni ani chować jej do kabury. Wciąż obcemu nie ufał, nawet jeśli tymczasowo mógł złączyć ich wspólny cel.
- Elric - rzucił bez nazwiska, ściskając palce Rogera pewnie i odsuwając się tak szybko jak mógł. - Próbowałeś ich zawołać? - Słysząc wytłumaczenie o stropie uniósł brwi. - Strop miałby się zawalić od krzyku? Wątpię. Nie mamy chyba czasu na taką ostrożność, nie wiadomo jak długo już tutaj leżą. Może utknęli albo są nieprzytomni, jeżeli naprawdę są w szkole a nie gdzieś na szlajance. - Byłoby dla nich lepiej, gdyby byli, nawet jeśli przyprawiliby biedną matkę o zawał serca, a samym sobie załatwili porządne lanie.
Nie był żadnym detektywem tylko smokologiem, nie miał podobnych Rogerowi skrupułów ani cierpliwości, ale dopóki nie ustalili jednej wersji zdecydował się nie robić nic na własną rękę. Nie pochodził wszak z Plymouth; istniała szansa, że mężczyzna znał tę szkołę lepiej od niego.
Im głębiej do ruin wchodzili tym więcej do oczu właziło im dymu i popiołu; w twarz i do płuc wdzierały się podmuchy cholernie gorącego powietrza. To nie mogło być bezpieczne; czy nie dał się czasem głupio wciągnąć w pułapkę? Z drugiej strony dlaczego ktoś miałby obierać za cel przypadkowego przechodnia? W obliczu wszystkiego co miało miejsce od dwóch dni lepiej było założyć, że ktoś naprawdę potrzebował pomocy.
- Mhm - mruknął, pozwalając Rogerowi iść pierwszemu. Pogłębiający się mrok rozjaśniało tylko światło ich różdżek, gdzieniegdzie z dziur w dachu i ścianach wpadało ciepłe światło gasnącego dnia. - Też to słyszałem. - Pod drzwiami oboje zdecydowali się trochę podnieść głosy, co też prędko się opłaciło.
- Jesteśmy tutaj! Tutaj! - Łamiący się głos na granicy mutacji sugerował czternasto- może piętnastolatka. - Korytarz się pali, nie mogliśmy wyjść przez główne drzwi. Tutaj jest bezpiecznie, ale okna są zawalone! Szczeliny są za wąskie, żebyśmy się przecisnęli.
Elric zaklął pod nosem. Instynktownie próbował sięgnąć do klamki, ale cofnął się szybko, czując bijący od metalu gorąc. Nie bał się oparzeń, ale ze wszystkich dni akurat dziś nie miał przy sobie rękawic ze smoczej skóry.
- Możecie otworzyć te drzwi? - spytał dosadnie, ale powoli, starając się nie okazać ani irytacji ani niepokoju. Syki i trzeszczenie kilka korytarzy dalej nie zachęcały do marnowania czasu. - Dlaczego są zamknięte?
Chwila ciszy, coś jakby płacz; być może młodszego dziecka.
- Zabarykadowaliśmy je, żeby ogień się tu nie dostał!
Elric przetarł pot zbierający się na brwiach i zmemłał przekleństwo. Co za imbecyle.
- Odsuńcie się najdalej od drzwi jak możecie! - spojrzał na Rogera i wymamrotał. - Bombarda? - Cholera, sam nie był tego pewien. Nie wiedział jak wyglądało piętro nad nimi i czy ściany i strop wytrzymają nawet tak niewielką eksplozję. Że też dzieciakom zachciało się przygody akurat dzisiaj.
- Pozwoliła im na to? Kto teraz nie pilnuje swoich dzieci? - wymamrotał z cieniem niesmaku, a potem skarcił się w duchu, bo piętnowanie biednej kobiety nie miało teraz większego znaczenia. To jest, jeżeli mężczyzna go nie okłamał. Wszystko miało okazać się w najbliższych minutach. - To było przed czy po deszczu? -Ognia, tego nie musiał dodawać. - Znalazłeś już coś? - spoważniał, marszcząc brwi i przesuwając szybko spojrzeniem po korytarzu za plecami mężczyzny. Lepiej, żebyś nie grał ze mną w gierki. To też pozostało niewypowiedziane. Nie miał na to dzisiaj nastroju.
Nie był przekonany co do wyciągniętej ręki, ale po chwili zawahania wyciągnął lewą; zupełnie nienaturalnie i nie tak jak należało, ale nie zamierzał opuszczać różdżki trzymanej w prawej dłoni ani chować jej do kabury. Wciąż obcemu nie ufał, nawet jeśli tymczasowo mógł złączyć ich wspólny cel.
- Elric - rzucił bez nazwiska, ściskając palce Rogera pewnie i odsuwając się tak szybko jak mógł. - Próbowałeś ich zawołać? - Słysząc wytłumaczenie o stropie uniósł brwi. - Strop miałby się zawalić od krzyku? Wątpię. Nie mamy chyba czasu na taką ostrożność, nie wiadomo jak długo już tutaj leżą. Może utknęli albo są nieprzytomni, jeżeli naprawdę są w szkole a nie gdzieś na szlajance. - Byłoby dla nich lepiej, gdyby byli, nawet jeśli przyprawiliby biedną matkę o zawał serca, a samym sobie załatwili porządne lanie.
Nie był żadnym detektywem tylko smokologiem, nie miał podobnych Rogerowi skrupułów ani cierpliwości, ale dopóki nie ustalili jednej wersji zdecydował się nie robić nic na własną rękę. Nie pochodził wszak z Plymouth; istniała szansa, że mężczyzna znał tę szkołę lepiej od niego.
Im głębiej do ruin wchodzili tym więcej do oczu właziło im dymu i popiołu; w twarz i do płuc wdzierały się podmuchy cholernie gorącego powietrza. To nie mogło być bezpieczne; czy nie dał się czasem głupio wciągnąć w pułapkę? Z drugiej strony dlaczego ktoś miałby obierać za cel przypadkowego przechodnia? W obliczu wszystkiego co miało miejsce od dwóch dni lepiej było założyć, że ktoś naprawdę potrzebował pomocy.
- Mhm - mruknął, pozwalając Rogerowi iść pierwszemu. Pogłębiający się mrok rozjaśniało tylko światło ich różdżek, gdzieniegdzie z dziur w dachu i ścianach wpadało ciepłe światło gasnącego dnia. - Też to słyszałem. - Pod drzwiami oboje zdecydowali się trochę podnieść głosy, co też prędko się opłaciło.
- Jesteśmy tutaj! Tutaj! - Łamiący się głos na granicy mutacji sugerował czternasto- może piętnastolatka. - Korytarz się pali, nie mogliśmy wyjść przez główne drzwi. Tutaj jest bezpiecznie, ale okna są zawalone! Szczeliny są za wąskie, żebyśmy się przecisnęli.
Elric zaklął pod nosem. Instynktownie próbował sięgnąć do klamki, ale cofnął się szybko, czując bijący od metalu gorąc. Nie bał się oparzeń, ale ze wszystkich dni akurat dziś nie miał przy sobie rękawic ze smoczej skóry.
- Możecie otworzyć te drzwi? - spytał dosadnie, ale powoli, starając się nie okazać ani irytacji ani niepokoju. Syki i trzeszczenie kilka korytarzy dalej nie zachęcały do marnowania czasu. - Dlaczego są zamknięte?
Chwila ciszy, coś jakby płacz; być może młodszego dziecka.
- Zabarykadowaliśmy je, żeby ogień się tu nie dostał!
Elric przetarł pot zbierający się na brwiach i zmemłał przekleństwo. Co za imbecyle.
- Odsuńcie się najdalej od drzwi jak możecie! - spojrzał na Rogera i wymamrotał. - Bombarda? - Cholera, sam nie był tego pewien. Nie wiedział jak wyglądało piętro nad nimi i czy ściany i strop wytrzymają nawet tak niewielką eksplozję. Że też dzieciakom zachciało się przygody akurat dzisiaj.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ruiny Plymouth College
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth