Wydarzenia


Ekipa forum
Polana w głębi lasu
AutorWiadomość
Polana w głębi lasu [odnośnik]13.09.21 17:21
First topic message reminder :

Ona za to uwielbiała las. Jego zapach, obecność drzew, o każdej porze roku, nie ważne, czy szczyciły się soczystą zielenią, czy traciły liście, nie licząc potężnych sosen, świerków i innych iglastych kuzynów, były kojące. Kojarzyły jej się z dzieciństwem i wieloma pięknymi wspomnieniami. W końcu od małego była ciągana na wszelakie wyprawy, ba, niedaleko jej rodzinnego domu był las, w którym potrafiła się bawić z innymi dzieciakami. Była związana z widokami drzewnej gęstwiny, runa leśnego, czy polan, podobnych do tej, na której teraz stały. Nawet zimową porą, która nadawała całej scenerii innego ducha. Było cicho, śnieg skrzypiał delikatnie pod nogami, wszędzie dało się dostrzec biały puch oraz szron, pokrywający roślinność.
Będąc tu, czuła się pewnie. Ojciec już od małego uczył ją o leśnej roślinności i o tym, jak polować, jak przetrwać. Umiejętności przydawały się bardziej, niż myślała, bo nawet teraz, mogła, chociaż zdobyć sobie coś konkretnego do jedzenia, a nie jedynie żywić się grochem i ziemniakami. Nie, żeby inni nie próbowali jej pomagać, czuła się jednak trochę nieswojo, biorąc jedzenie od innych. Jakby była niekompetentna, jakby nie mogła sobie poradzić sama. Nie lubiła tego uczucia.
- Liczy się, zresztą, masz niepowtarzalną okazję do nauki. Wiesz, kto wie, czy nie rozbijesz się kiedyś gdzieś statkiem na jakiejś bezludnej wyspie i nie będziesz musiała zacząć polować na tamtejszą zwierzynę. Tu przynajmniej nie musisz się zastanawiać, czy taki królik jest jadalny. Idealny teren szkoleniowy na wypadek ewentualnej katastrofy - uśmiechnęła się i mrugnęła do przyjaciółki.
Nie przeszkadzało jej czujne oko Thalii podglądające co teraz robiła. Musiała przyznać, że nawet schlebiało to, że znalazła się nagle w roli nauczyciela. Lubiła instruować innych, czuła się dobrze, dzieląc się wiedzą i doświadczeniami. Całe życie była w końcu uczniem i adeptem, przejęcie odwrotnej roli mile łechtało jej ego.
- Jak już coś złapiemy, będziesz mogła sobie postrzelać do woli, najpierw jednak zadbamy, by nie odejść z pustymi rękami. Mimo wszystko przeszłyśmy taki kawał nie na darmo - mówiła idąc ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, które wypatrzyła.
Nie miała problemów z kobietami dzierżącymi broń, bo cóż, sama od małego posiadała broń w rękach, do tego uczyła się walki pod pilnym okiem ojca, który również nie widział w tym nic dziwnego, że jego córka umiała poradzić sobie w życiu w każdej sytuacji. Nawet na polu bitwy. Byli wyjątkową rodziną, pod wieloma względami, czasami nawet pozytywnymi. Czasami.
Spojrzała na Thalię, która odwróciła jej uwagę od bolącego palca. Zamilkła trochę na jej słowa, patrząc gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie o czymś myśląc. Była zła, rozczarowana i to nie tylko Lyallem, ale i samą sobą, nie wiedziała jednak, czy powinna mówić, co się stało, szczególnie że historia była długa i… Jackie sama musiała chyba ją przetrawić. Całą. Od samego zauroczenia, bo wczorajszą rozmowę.
Zaśmiała się jednak na następne słowa, zostawiając na chwilę nieprzyjemne myśli. Przecież po to wyszła na polowanie.
- Uwierz mi, jak ktoś będzie według mnie zasługiwał na pobicie, to dokonam tego własnymi dłońmi. Plus jeszcze nie wiem, czy zasługuje, skomplikowana sprawa. Po prostu czasem żałuję, że czasu nie można tak łatwo odwrócić - uśmiechnęła się smutno, pocierając jeszcze raz szczypiący palec, zanim myślami nie wróciła do odnalezionych śladów. Była niezwykle cicho, szła ostrożnie, próbując nie zgubić tropu.

|rzut na zwierzę, szczęście I (modyfikacja o 3 oczka)
Jackie N. Rineheart
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10316-jackie-n-rineheart https://www.morsmordre.net/t10385-ansgar https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f388-lancashire-fleetwood-kent-st-12 https://www.morsmordre.net/t10384-skrytka-bankowa-nr-2299 https://www.morsmordre.net/t10383-jackie-rineheart

Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]17.10.23 20:38
| dla Evelyn

Jednym z uczestników festiwalu jego aura nie udzielała się wcale, innym — w tym również Iris — udzielała się chyba aż za bardzo. I tak oto, niepilnowana przez nikogo (bo i nie potrzebowała się kłócić z trzymającym misy z miodem mężczyzną, ani nikim innym, pijana własnym szczęściem) dotarła na polanę, wśród buchających ognisk i noszącego się wraz z morską bryzą zapachem kadzideł. Bo czy ten dzień mógł potoczyć się lepiej? Och, oczywiście, że nie. Najpierw Ted okazał się bratem Williama, William okazał się być żonaty, a jego żona Hannah okazała się być przeuroczą osóbką, do której Bell z pewnością zwróci się jeszcze, nie raz ani nie dwa. W dodatku gdzieś mignęła jej jeszcze figura kuzynki, jednakże na tyle daleko, aby brunetka nie mogła być świadoma tego, że los nie był dla Evelyn równie łaskawy, co bywał dla niej. Może to i lepiej? Wszak Iris czuła się zupełnie tak, jakby szczęścia wypełniającego jej ciało starczyć mogło nie tylko na dwie, ale i na trzy osoby!
A żadna, nawet najbardziej kwaśna mina panny Despenser nie mogła uratować jej od przypadkowego, ponownego zawiązania rodzinnych więzi. Nie dzisiaj, gdy na szyi Iris wisiał dumnie przygotowany przez Moore'a wisiorek, gdy w powietrzu unosił się łagodny zapach ostrokrzewu, miękko oplatający nie tylko ciało, ale i umysł, wprowadzając oboje w miły stan odprężenia. W jego obecności nawet zmarszczona w goryczy (a przynajmniej tak zdawało się Iris) twarz Evelyn wydawała się jakaś taka przyjemniejsza, bo i chyba mniej podobna do zamkniętej w pamięci twarzy ciotki, jej matki.
— A dla ciebie czas zdaje się, stanął w miejscu — odpowiedziała od razu, choć jej ton znajdował się bliżej świergotu, którym zwykły posługiwać się podlotki i... pozbawione rozsądku zakochaniem panny. To, jak oceni stan swej kuzynki zależało więc wyłącznie od humoru Evelyn. Ktoś kto obserwowałby je z boku, pewnie nigdy nie odgadnąłby, że łączą je jakiekolwiek więzy krwi. Różniło je właściwie wszystko — wychowanie, spojrzenie na świat, podejście do zakończonego niedawno rytuału, a łączyła głównie krew Bellów płynąca w żyłach. Kto wie, może miały ze sobą jeszcze więcej wspólnego, lecz długoletnia rozłąka nie pozwalała im na odkrycie tego w krótkim czasie?
— Zawsze byłaś oszczędna w słowach, ale wiesz... Mi możesz wszystko powiedzieć, w końcu jesteśmy rodziną — szczególnie ostatnie słowa wybrzmiały w niskim rejestrze konspiracyjnego szeptu. Zaskakująco lekko przychodziły jej słowa, zważywszy na okoliczności, w jakich się spotkały lub szerzej — w jakich się n i e spotykały. Zdawało się, że Iris zupełnie nie czuła dystansu lat, będąc niewrażliwą również na raczej... zdystansowany styl bycia kuzynki. To chyba ta umiejętność była jej najbardziej potrzebna w pracy. Czasami, gdy się kogoś wystarczająco mocno pomęczyło, wreszcie zgadzał się z tobą dla świętego spokoju.
— Ja? Ja bawię się świetnie! — oznajmiła bez chwili zawahania, od razu sięgając palcami do woreczka zawieszonego na szyi. Uniosła go do góry, pod swój nos, wdychając w chwilowej ciszy coś, co miało być aromatem zamkniętych w środku niezapominajek, a tak naprawdę zginęło pomiędzy kolejnymi oparami kadzideł. — Ta noc to chyba początek czegoś większego — dopiero po tym wyznaniu — rażąco lekkim w przekazaniu i zapewne mocno niespodziewanym, spojrzenie Iris znów zatrzymało się na twarzy Evelyn, ciekawsko przyglądając się każdej, potencjalnej zmianie jej mimiki. Sama nie wiedziała, czego się po niej spodziewać. Oczywiście najpiękniej byłoby dojrzeć szeroki uśmiech, może kilka małych łez wzruszenia w kącikach oczu, gdy szeptać będzie gratulacje, ale pozostałe w jej rozumie cząstki rozsądku podpowiadały, że prędzej czeka ją zmarszczenie brwi albo pytanie, czy przypadkiem nie oszalała.
Gdy po drodze Evelyn złapała kolejną misę z miodem, poszła jej śladem. Tym samym wyplątała rękę kuzynki ze swych objęć, uwagę poświęcając doprowadzeniu napitku do wybranego przez siebie ogniska bez ulania ani kropli z misy. Na całe szczęście misja ta zakończyła się powodzeniem i gdy zasiadła, nabrała pierwszy łyk.
Dobrze, że zrobiła to kilka sekund wcześniej niż Evelyn zabrała głos. Inaczej zakrztusiłaby się lepkim napitkiem.
— O... Ojej... — pierwszy raz tej nocy trudno było zebrać jej jakiekolwiek myśli, a tym bardziej ubrać je w słowa. Opuściła tylko miskę z miodem na kolana, przypatrując się Evelyn z miną, która tworzyła niezapomnianą zapewne mieszankę szoku, zażenowania własnym nietaktem, ale również współczucia. To, jak lekko mówiła o śmierci rodziców i zaginięciu brata chyba zrobiło na niej największe wrażenie — i najmocniej odebrało mowę. Co prawda znała wiele podobnych historii, w trakcie wojny był to częstszy niż rzadszy przebieg spraw, ale... Gdy nagle przybierała twarz krewnych, nawet tych, z którymi od lat nie łączyły jej bliższe relacje, ludzka tragedia smakowała zupełnie inaczej. — Evelyn... Tak mi przykro. Najszczersze kondolencje — Tym razem miska z miodem odstawiona została na bok, z dala od ognia, a sama Iris przechyliła się do przodu, aby — znów nieproszona — ułożyć dłoń na dłoni ciemnowłosej w geście pokrzepienia. — Jeżeli pozwolisz to... Przekażę wieści mamie, dobrze? — w tej jednej chwili, w zadaniu jednego pytania przeniosła się do czasów, gdy widziały się ostatnim razem. Gdy była jeszcze nieco przestraszoną wielkim światem dziewczynką, w której centrum życia stała właśnie matka tkwiąca w wiecznym konflikcie ze swoją siostrą. To dlatego pani Bell tak mocno nalegała na to, aby jej dzieci nigdy nie odnosiły się do siebie wrogo. By miały w sobie przyjaciela, nie zaś konkurenta.
Dopiero po chwili milczenia powróciła do wcześniejszej pozycji. Nieco skrępowana nagłą zmianą atmosfery chwyciła misę ponownie, nie wiedząc, co najlepszego powinna zrobić z dłońmi. Od niechcenia wypiła kolejny łyk miodu, wpatrując się w ogień. W milczeniu, choć oczywiście do czasu, gdy kuzynka, jakże wspaniałomyślnie przeniosła ciężar tematyczny rozmowy na powrót na nią.
— Och, to mój przyszły mąż... — stwierdziła zbyt prędko, aby Evelyn mogła mieć przestrzeń na zastanowienie się, czy w ogóle w głowie Iris nastąpił jakikolwiek proces myślowy przed wypowiedzeniem tych słów. — To przemiły człowiek, nie mógłby naprzykrzać się nawet musze. Ted Moore, uzdrowiciel — nim uniosła misę znów do swych ust, poruszyła nią lekko. Zawartość zawirowała ciężko, oblepiając ścianki naczynia. — Najprzystojniejszy uzdrowiciel Anglii — dodała po chwili, nieco spokojniejsza. Kadzidło powoli poczynało działać, rozluźniając mięśnie, wprowadzając czarownicę w tak potrzebne, przyjemne odrętwienie.


It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11638-iris-bell#359925 https://www.morsmordre.net/t11640-omega#359940 https://www.morsmordre.net/t12155-iris-moore#374140 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11643-skrytka-bankowa-nr-2531#359950 https://www.morsmordre.net/t11642-iris-bell#359946
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]18.10.23 11:51
/dla Justine

Ją też dopadła niechęć do stagnacji. Na początku bardzo sceptycznie podeszła do całego zawieszenia broni. Była zła za karmienie ludzi obłudą. Czy tego potrzebowali? Ciężko było jej stwierdzić. Czuła, że tracą czas, który mogliby wykorzystać na osłabienie wroga, na pozbycie się go. Jaką w końcu Zakon miał gwarancje, że gdzieś tam nie są mordowani mugole? To zawsze była nierówna walka i choćby robili wszystko co w ich mocy nie byli w stanie upilnować każdego toczącego się zła. Chciała działać. Doszła jednak do wniosku, że nie jest to coś na co ma realny wpływ. Takie decyzje zapadły bez jej udziału i bez jej sceptycznego nastawienia. Mogła się temu jedynie poddać i jak widać chyba nawet zaczęło jej to wychodzić. – Musisz znaleźć sobie jakieś dodatkowe zajęcie na ten czas. Właściwie nie obraziłabym się jakbyś mnie podszkoliła w transmutacji. – odparła unosząc brew w pytającym geście. Nie od dziś wiadomo, że Lucinda chciała poznać tajniki tej magii. Wydawała jej się często niedoceniania, a przecież możliwości, które dawała były często nieograniczone. Ciężko było powiedzieć by posiadała chociażby podstawy tej dziedziny. Przecież od czegoś należało zacząć, a może wypełni to stagnację, która zjadła Justine od środka. Cóż, zjadała je obie.
Lucinda rozumiała i to może nawet bardziej niżeli czarownicy się zdawało. Poczynając od tego, że zdawała sobie sprawę z obecności demonów, które nawiedzały Tonks od dłuższego czasu, a kończąc na tym, że doskonale wiedziała, jak to jest kłócić się z powinnością narzucaną przez innych ludzi. Uśmiechnij się, bądź smutna, nie wypada się śmiać, nie możesz, nie powinnaś, powinnaś, musisz. Ludziom zdawało się, że to wszystko jest takie proste. Stroniła od tego typu rad, ale skłamałaby twierdząc, że te nie wywołują w niej złości. Gdzie zaczyna się własna wola? Siostra Tonks najprawdopodobniej robiła to kierowana troską. Lucinda owej troski nigdy nie zaznała. Zawsze chodziło o odgórny nakaz. Tak czy inaczej – efekt był ten sam. Nigdy nie wiemy co człowiek nosi w sobie, z jakimi myślami się boryka. Łatwo wydawać osądy, oczekiwać zmiany, ale ta nie przychodzi z konkretnych powodów. Blondynka wiedziała, że Justine takowe posiada. – Oczywiście, że nie możesz – zaczęła spoglądając na kobietę z wyraźnym zainteresowaniem. – Kłócicie się już dłuższy czas? Mam na myśli to, że złość to często arsenał informacji. Może się martwi? Może ma żal? Nie ma to znaczenia, Just. Żyj zgodnie ze sobą, ale też nie dziw się, że ona robi to samo. – dodała ze wzruszeniem ramion. Nijak jej było to specjalisty w tego typu rzeczach. Doświadczyła jednak podobnych rozmów i wiedziała, że to często walka z wiatrakami. Nie można mówić komuś co ma czuć i kiedy ma czuć. Nasze życie pozostaje naszym jedynie w teorii.
Blondynka parsknęła głośnym śmiechem widząc nieskoordynowane ruchy przyjaciółki. Faktycznie użyła trafnego stwierdzenia do opisu swojego stanu. Choć ten Lucindy wcale aż tak się nie różnił. Przejmowała ją chęć zabawy, wolności, swego rodzaju nieokrzesania. Nie znała się na kadzidłach, ale już była w stanie stwierdzić w jakich momentach to jedno sprawdziłoby się najlepiej. Uśmiechnęła się szeroko i uniosła kufel piwa w toaście. – Niech nas nosi i ponosi. Powalczymy ze stagnacją. – otworzyła szerzej oczy, bo jej słowa znów zabrzmiały raczej dwuznacznie. Dziś miała trudność z formułowaniem odpowiednich zdań. Patrząc też na dalszą część rozmowy, może lepiej byłoby dla wszystkich by przestała w ogóle mówić? Westchnęła. – Widziałaś co Elric zrobił podczas rytuału? – zapytała mając na myśli pocałunek, który chyba zdążyli zobaczyć wszyscy. – Czy to dziwne, że takie otwarte okazywanie uczuć mnie… krępuje? – zapytała jeszcze z lekkim zmieszaniem.
Atmosfera zgęstniała i dało się to wyczuć. Prawdopodobnie ta rozmowa bardzo szybko się skończy, ale Lucinda czułaby się źle, gdyby w ogóle nie poruszyła tego tematu. Skinęła głową słysząc odpowiedź czarownicy. Cóż, prawdopodobnie nie chodziło jedynie o zwrócony pierścionek, a pogrzebane uczucia, ale nie miała zamiaru sprzeczać się o semantykę. – Wydaje mi się, że wszystko albo przynajmniej sporo. – zaczęła spoglądając na kobietę pewnym wzrokiem. – Nie wiem, jak to nazwać, ale to trochę wyglądało tak jakbyście nie zasługiwali na szczęście. Jakbyś sama sobie je odbierała. Przestałaś go kochać? Nie chciałaś tworzyć z nim przyszłości? Czy zrobił coś co odebrało ci pewność i poczucie bezpieczeństwa? Czy naprawdę powodem jest wojna? – zapytała nie chcąc stawać po żadnej ze stron. Ufała, że o wiele lepiej by było, gdyby powiedziała mu, że go nie kocha, gdyby naprawdę zdeptała jego serce niżeli wybrała wojnę, która już i tak nazbyt wiele im odebrała. To nie był jednak jej wybór. Nie jej życie. Ale przecież nasze życie pozostaje naszym jedynie w teorii.


Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Polana w głębi lasu - Page 6 Tumblr_on19yxR5PA1tj4hhyo2_500
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t3072-lucinda-lynn-selwyn https://www.morsmordre.net/t3145-sennett#51834 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f104-szkocja-kres-w-john-o-groats https://www.morsmordre.net/t4137-skrytka-bankowa-nr-806#82308 https://www.morsmordre.net/t3214-lucinda-selwyn#55539
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]19.10.23 23:43
| Iris

Przekrzywiła nieco głowę, trawiąc słowa swej kuzynki z zaciśniętymi ustami. Nie odniosła się do tego – jak zakładała – komplementu, traktując go jako konieczną grzeczność niźli prawdę, wszak czas już odznaczał się w rysach jej twarzy charakterystycznymi oznakami zmęczenia i niezdrową bladością. Różniła się, och jak się różniła od czasów, gdy się ostatnio widziały, ale czy był sens o tym rozprawiać na głos? Zamiast słów wymusiła na ustach niewielkie uniesienie kącików w wyrazie krótkiego uśmiechu. Dziś nie musiała pławić się w zmartwieniach, mogąc choć na jeden dzień założyć maskę beztroski i pozwolić sobie na jeden dzień oderwania od rzeczywistości, od bolączek, niezrozumienia własnych uczuć i nadmiaru obowiązków. Mogła uciec, przynajmniej dzisiaj, tutaj, teraz i zamierzała z tego skorzystać.
Uniosła głowę, przenikliwym spojrzeniem lustrując twarz Iris, zastanawiając się, co też mogłaby jej powiedzieć, by wybrnąć z tej sytuacji. Jesteśmy rodziną, dwa słowa rozbrzmiewały się echem w jej głowie, choć sama nie do końca się z nimi zgadzała. Rodzinę straciła bezpowrotnie, tę najbliższą, najcenniejszą i zarazem najbardziej krzywdzącą, a teraz zdawała się inaczej podchodzić do tych, którzy pozostali gdzieś na uboczu i z którą łączyły ją leciwe więzy krwi. Nie była zła na kuzynkę za jej podejście, już w czasach dziecięcych widziała w niej bardzo ciepłą i rodzinną osobę, ale z biegiem lat utraciły kontakt, gdzieś został postawiony mur i nie wiedziała, czy chce to zmienić. Zbyt wiele zła wydarzyło się w międzyczasie, a ona nie chciała znów ponosić odpowiedzialności za emocje, które towarzyszyłyby jej przy ponownym zacieśnieniu więzi. Musiała pozwolić temu płynąć i zdać się na prądy losu.
- Nie psujmy sobie wieczoru rozmową o błahych nieporozumieniach między mną, a przyjacielem, ot moja cierpliwość ostatnio kończy się nazbyt prędko – skwitowała melodyjnie, oszczędzając językowi goryczy nieprzychylności. Nie kłamała zresztą, przecież od czasu kłótni z Everettem czuła się inaczej, jakby… źle? Źle z tym, co zrobiła, jak zareagowała i zdawało jej się, że nie chodzi tu wyłącznie o sam konflikt. Była jednak pewna, że tamten dzień wytrącił ją z równowagi na długo, a jeszcze na niebie wciąż ukazywała się ta nieszczęsna, bardzo niepokojąca kometa. Nic dziwnego więc, że zareagowała z taką gwałtownością na czyn Herberta, na niechciany dotyk, który wywołał u niej coś na pograniczu bólu i przerażenia. Broniła się i teraz chciała jak najszybciej zapomnieć o tamtej sytuacji.
- To bardzo dobrze, wszyscy potrzebujemy oddechu – przyznała zdawkowo, gdy kącik jej ust zadrżał w reakcji na ekscytację czarownicy. Przez chwilę mogła nawet przysiąc, że widzi aurę ów podekscytowania, tak silnymi emocjami emanowała. Była już bardziej niż pewna, że ktokolwiek dał ten amulet Iris, z pewnością zainteresował ją swą osobą na wskroś. Mogła tego nie rozumieć, ba, nawet nie starała się tego rozumieć, ale też i nie oceniała, bo nie jej było wyrokować emocjonalność innych. – Czegoś… większego? – głos wydawał się odrobinę zduszony przez zdziwienie, co w pośpiechu zatuszowała kolejnym kaszlnięciem i upiciem łyku miodu, tak dla kurażu i wzmocnienia stalowych nerwów. Spodziewała się, że ma to związek z mężczyzną, widziała to po oczach, gestach, aurze, zupełnie jakby Iris całą sobą krzyczała, że coś jest na rzeczy.
Zdawać by się mogło, że wpasowała się z własnymi słowami idealnie, że wybrała moment, który był bezpieczny, choć nie była do końca pewna, czy jakikolwiek moment jest odpowiedni na takie wyznanie. Sprawiła jednak, by to było prostsze, nie cechując słów przepastnym bólem i ogólnie pojętym żalem z którym żyła wszak przez lata, wiele długich, bolesnych lat.
Wiedziała, że wyjawiając ten potok informacji o aktualnym stanie członków rodziny, doprowadzi do dość niekomfortowej dla drugiej strony sytuacji, jednak chciała mieć to za sobą, by uniknąć pytań, które zapewne padłyby, gdyby nie to wyznanie. - Dziękuję, doceniam – zmarszczyła brwi, zastanawiając się ile to razy już powtarzała te słowa, ile razy musiała zmusić się, by w końcu wybrzmiewały z jej ust bez żadnego zagięcia. Zreflektowała się prędko, posyłając kuzynce zdawkowy, uprzejmy uśmiech, jak należało. Utrzymała go nawet wtedy, gdy Iris znów ją dotknęła, choć było to trudne i wywołało nerwowe zaciśnięcie zębów z charakterystyczną wklęsłością policzków. – Myślę, że to nie zaszkodzi, powinna wiedzieć, ale… nie żałuj umarłych, oni znajdują się już w bezpiecznym miejscu – potaknęła głową, zabierając rękę pod pretekstem wyciągnięcia fajki z przepasanej przez ramię torby. W międzyczasie powzięła powolny, długi wdech, który powinien znieczulić odczuwany przez nią dyskomfort. Dzisiaj wszyscy postawili sobie za punkt honoru dotykanie jej i choć nie mieli nic złego na myśli, nikt tu przecież nie chciał wyrządzić jej krzywdy, to wypaczony przemocą umysł nie potrafił tego zaakceptować, a ona nie miała chęci się temu sprzeciwiać. To nie był czas na zmiany.
Dała sobie i Iris chwilę na przetrawienie ciężaru informacji, a może właśnie tego potrzebowała? Upiła łyk miodu, pykając od czasu do czasu fajkę ze spojrzeniem utkwionym płomieniach i dymie, który swoją drogą miał niebywale przyjemną woń i zdawał się ją relaksować. Nie była pewna, czy to wina otoczenia, rytuału, dymu ogniska, czy samego alkoholu, ale ewidentnie czuła jak spięcie w mięśniach powoli ustępuje rozluźnieniu.
- Twój przyszły mąż? – zapytała, marszcząc brwi, jakby się zastanawiała, ile to lat jej uciekło. Pomknęła spojrzeniem ku dłoniom kuzynki, szukając pierścionka, czy innego elementu biżuterii, który potwierdziłby jej, że doszło do zaręczyn i tu już wpadła w zdumienie, bo niczego takiego nie dostrzegła. No cóż, w końcu nie wszyscy muszą obnosić się z narzeczeństwem, prawda?Zasługujesz na szczęście, Iris. Gratulacje – słowa nie były nacechowane przesadnymi emocjami, wypadając w tej sytuacji dość blado, może nawet i nader beznamiętnie, jednak nigdy nie była dobra w reagowaniu na takie rewelacje, nie wiedząc konkretnie co mogłaby powiedzieć. Wzniosła naczynie z miodem w wyrazie skromnego toastu, upijając zaraz łyk w imię pomyślności dla przyszłych nowożeńców.
To ile już się znacie? I kiedy ten ślub, hm? – próbowała się zreflektować, zapytać o coś więcej, by pozwolić czarownicy rozwinąć temat i samej bardziej się w niego zaangażować.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Polana w głębi lasu - Page 6 Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]27.10.23 21:26
Rain

Gdzieś pomiędzy nieznośnym chichotem dziewcząt i wymownym pomrukiwaniem towarzyszących im młodzieńców, gdzieś pomiędzy tańcem blasku okolicznych ognisk, gdzieś pomiędzy wymienianym raz za razem spojrzeniem, zaplątała się blada reminiscencja dawnych czasów. Tych lepszych, pozbawionych straszliwych obrazów wojny, pozbawionych też echa morderczych krzyków; tych prostszych, wiedzionych kilkoma banalnymi relacjami, goryczą tańszego wówczas rumu, błyskiem zębów wyłaniających się zza szczerego uśmieszku. Wtedy wszystko było jakieś naiwnie nieskomplikowane, malowane wielością kolorowych obrazków rzeczywistości, obrysowane też zupełnie kretyńską ambicją bogactwa. Wtedy bezwstydnie sięgał po jubilerskie wystawy, w karty oszukując na rzecz dziecięcej rozrywki pozorowanego zwycięstwa; wtedy też bawił się zręcznością palców, ilekroć tylko zaglądał nimi do kieszeni oblepionych obcym mu splendorem, ilekroć tylko pociągnął za materiał brzęczącej dostatkiem portmonetki. I czynił to wszystko z tym nienormalnym wyszczerzem satysfakcji, z tym dziwacznym uczuciem dominacji; i czynił to wszystko bardziej z nudy, niźli potrzeby, nie zważając zanadto na ciężar krępujących go win, tylko czasami rozliczając się w zwierciadle z własnych grzechów. Ale nadeszła wreszcie wielka idea, szumna wizja czystek, ucinająca ludziom głowy, odbierająca im też nadzieję; pokłonił się posłusznie w wygodzie neutralności, nie mieszając się w wyższość polityki, nie nadstawiając też karku w niedotyczącej go wojnie. A wraz z nią powszechny głód, dojmujące uczucie nędzy, przytłaczający ducha kryzys, majaczące w śnie koszmary, niedawno jeszcze niepokojący omen śmierci i psychiczna niestabilność, nadwyrężona częstotliwością narkotycznego haju. Tak sczeznąć miał chyba na samym dnie, zupełnie samotny, maksymalnie rozżalony, chyba też w pełni już zdegradowany. Twarz nie zdradzała jednak sekretów dzielonych zaledwie z samym sobą, w czterech ścianach klitki; rysy były takie jak dawniej, statyczne i nieprzeniknione, nijak wchłonięte przez wesołość wielkiego święta.
Kręcę się to tu, to tam ― odparł sucho, w podobnej jej manierze jawnej niechęci do nowej, szarej dzisiejszości. Zawieszenie broni trwać mogło pełnią optymizmu, ale najpewniej już niedługo; szlamy i rebelianci wypełznąć mieli z nor, odkrywając płachty własnych kryjówek, jakby nadstawiając się też policzkiem na precyzyjne uderzenie z impetem. Wróg na pewno szlifował sobie krwiożerczo ostre kły na masę kłębiącego się tu i ówdzie plugastwa; zawczasu mogła jeszcze spaść im na głowy ta kurewska kometa, burząc fundamenty absolutnie wszystkiego, puszczając w niepamięć te żałosne zwady o pochodzenie. Już zaraz oddawał jej jednak posłusznie znaleziony pośród trawy bimber, nad wyraz mocny, nad wyraz drapiący ostrością w gardło. Miała rację, nie powinien pić tego sam, bo trącało to alkoholizmem i znieść go mogło do pobliskiego rowu. A tego, w gruncie rzeczy, wolałby raczej uniknąć; bezpieczny próg własnego domostwa był daleko, a jemu zdążyły już chyba zbrzydnąć nieco klimaty tutejszej zabawy, więc z niczym nie należało przesadzać.
Bywam ― przytaknął, wizualizując przed oczyma mury tak dobrze znanej tawerny. Nie było już stanowczej pani Boyle, nie było uroczej Philippy, nie było też sprytnej Rain; pozostały tam jednak te gęby marynarzy, te łachmany chuderlawych majtków, te ślady po niedoczyszczonych rzygowinach. ― Klienci ci sami, obiadki dalej ohydne, pokoje na piętrze tak samo brudne. Ale bez was jest trochę ponuro. Wiesz może, co się dzieje z Moss? ― dodał po chwili, na powrót przyjmując do rąk chłód szklanej butelczyny, wkrótce odurzając się jeszcze cytrusowym zapachem. Nie zdążył podnieść wzroku z buchającego obłokiem dymu, a nastrój mu się chyba poprawił, do żył zawędrowało jeszcze uczucie zgubionego przedtem zmęczeniem wigoru.
Chodź, przejdziemy się. Masz pojęcie, ile fantów można tu nałapać? ― stwierdził nagle i bez zbędnego skrępowania, bo dobrze przecież znała szczegóły jego fachu. Mogłaby wsypać go już dawno, ale najwyraźniej wcale jej się to nie opłacało. Z nieznanej mu przyczyny zapragnął spaceru, zamiast smęcenia na dupie przy palenisku.
Poszukamy skarbów i dopijemy do końca ten samogon.
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]01.11.23 16:47
6.08

Popołudniowe słońce nieco dokuczało Hectorowi, ale wolał taką pogodę od deszczu. Grunt był suchy, ziemia nie zapadała się pod stopami, błoto nie oblepiało laski, nie było ślisko.
Chociaż w Weymouth mógł złapać więcej świeżego powietrza niż w ciasnym lesie pod Londynem, to Festiwal i tak zdawał się dziś zbyt tłoczny, zbyt głośny, zbyt ciasny. Namioty, ścieżki, las, ludzie idący zbyt blisko, ramiona, które mogły się otrzeć o jego koszulę w nieproszonym geście. Nie pragnął dotyku, bo jego myśli i tak do niego biegły, do portu, do Wenus, do burdelu znajdującego się tak blisko i tak daleko. Miał już nie zaglądać do tamtego miejsca, oprzeć się pokusie raz na zawsze, ale wczoraj okazała się zbyt silna, a dziś trawił go wstyd. Orestes miał zjeść obiad z dziadkami, a Hector musiał zabić czas przez godzinę lub dwie.
Musiał usiąść. I się uspokoić. Kadzidła przy ogniskach kusiły obietnicą spokoju lub poprawy humoru, ale samemu musiał działać na oślep, nie rozpoznając mieszanek ziół po samym węchu. Choć parał się alchemią, to opanował jedynie taki zakres wiedzy, by orientować się w nazwach i właściwościach ingrediencji roślinnych - do samych roślin nie miał zaś ręki, nieco straumatyzowany kapryśną magią dziecięcą, która wybuchała niegdyś w odpowiedzi na jego smutek. Gdy był dzieckiem, rośliny dosłownie przy nim więdły, co pozostawiło w nim trwałą nieufność odnośnie własnej ręki do kwiatów. Rozejrzał się, chcąc spytać jedną z odzianych w biel panien (roznosiły miód przy głównych ogniskach, muszą więc być i tu...? Jak na złość, żadnej nie dostrzegał) o skład rozpalonych mieszanek. Lekko zniesmaczony własną niewiedzą, wrzucił więc wiązkę ziół do ognia losowo, licząc na łut szczęścia.
Rozglądał się nadal i w zamian jego spojrzenie padło na znajomy i od dawna niewidziany profil. Od roku, choć jej zniknięcia nie skojarzył z Bezksiężycową Nocą - czystokrwiste nazwisko gwarantowało nietykalność. Zdziwiło go za to, że prośby ze św. Munga o konsultacje magipsychiatryczne przycichły, a jeśli już napływały, to od innych uzdrowicieli. Brakowało mu wezwań od niej, wrażliwszych niż inne, napływających częściej - w przypadkach, gdy naprawdę mógł pomóc, a nie dopiero wtedy, gdy interwencja magipsychiatry była już niezbędna i musiała być wymuszona. Jej pacjenci trafiali do niego z polecenia uzdrowicielki, ale z własnej woli i taki układ lubił najbardziej, pomagając przypadkom zawczasu, a nie dopiero wtedy, gdy było (za?) późno. Dopytując o jej nieobecność, ułyszał w Mungu o jej mężu, miała nawet wysłać kondolencje, ale odciągnęły go własne problemy rodzinne, a niedługo potem zmarła Beatrice.
-Sohvi...? - wychrypiał na powitanie, chcąc przyciągnąć jej uwagę. Zaskoczony, ucieszony, nieco zakłopotany, nie wiedząc nawet, jakim nazwiskiem powitać teraz panią Blythe, młodą wdowę. -Miło... miło cię tu widzieć, podpowiesz mi co właściwie wrzuciłem do ognia? - zapytał, chwytając się pierwszej wymówki pozwalającej im na chwilę rozmowy i nadrobienie wielomiesięcznych zaległości. Musiała wiedzieć, że i on owdowiał, choć jego żona nie była ofiarą mugoli, a głupiego wypadku. Londyńskie plotki zawisły między nimi w ciężarze niedomówień, ale dym z ognisk i nadmorskie powietrze miały szansę je rozwiać; a mieszanka ziół - skierować rozmowę na inne, przyjemniejsze tematy.


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 04.12.23 15:13, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]01.11.23 16:47
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością


'k6' : 1
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Polana w głębi lasu - Page 6 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]02.11.23 0:34
Nie powinno cię tu być, dudnił głos w głowie, powracając ze zdwojoną siłą za każdym razem, gdy próbowała zepchnąć go w otchłań świadomości, jeśli nie głębiej. Nie pasujesz tutaj, nie idź, wróć, co powie ojciec; powoli gubiła się w przekazach własnego umysłu, bo chociaż wybrzmiewały wyraźnie, zaraz niosły za sobą też fale uczuć. Niepokój, żal, strach, ilekroć pomyślała o alternatywach. Właściwie nie miała żadnych, chociaż wiedziała, że inni powiedzieliby inaczej. Inni zawsze wiedzieli lepiej, lepiej niż ona, a nigdy nie czuli nawet w ułamku tego, co toczyło się przez jej wnętrze.
Tylko ten jeden raz, obiecała sobie. Tylko raz, zasługiwała przecież na odrobinę radości i normalności, na chwilę wytchnienia, acz w pierwsze dwie rzeczy zaczynała powątpiewać coraz bardziej z każdą kolejną minutą. Widoki twarzy, obcych, naznaczonych swoistym spokojem i entuzjazmem, sprawiały, że jej żołądek sukcesywnie zawijał się w pętelkę. Były szczęśliwe, owszem, ale w każdej z nich odbijało się znamię minionych miesięcy. Nawet na twarzach dzieci przewijał się cień, który nigdy nie powinien się tam znaleźć. Zadrżała pomimo ciepłego wiatru, jaki rozbił się o jej ciało. W pewnym momencie przestała spoglądać na cudze lica.
Właściwie nie wiedziała dokąd powinna iść. Instynktownie - przerażało ją, że miniony rok wzbudził w niej takie instynkty - odsuwała się od przechodniów, a nogi same ciągnęły tam, gdzie nie było tłoczno, gdzie głosy cichły i myśli nie szalały już tak bardzo. Spostrzegła ogniska. Zapach kadzideł roztaczał się w powietrzu, nikły z odległości, ale nabierały intensywności, gdy się do nich zbliżała. Wydawały się być odpowiednim dla niej miejscem - nie aż tak tłocznym, zapewniającym chociaż namiastkę świętowania, której przecież tak bardzo pragnęła. Kiedy jednak zbliżyła się do jednego z ognisk z zamiarem dobrania odpowiedniego dla siebie kadzidła, spanikowała i prawie odwróciła się na pięcie, powstrzymana nagle przez głos wypowiadający jej imię. Dziwnie znajomy, rozbudzający wspomnienia w najgłębszych zakamarkach umysłu, jednak ciało wdowy zareagowało szybciej, niż pamięć. Lęk zacisnął jej gardło i tylko lata poświęcone opiece nad pacjentami, wymagające panowania nad własnymi reakcjami, sprawiły, że nie rzuciła się nagle pędem przed siebie.
Dopiero po kilku uderzeniach serca skierowała swoje spojrzenie ku mężczyźnie. Jej brwi zmarszczyły się w konsternacji, jednak widok mieszaniny uczuć na obliczu magipsychiatry sprawił, że jej własne zelżało.
Hectorze — wymamrotała w odpowiedzi, pozwalając sobie na postąpienie kilku kroków bliżej, zmniejszając między nimi dystans, pozwalając też ciepłu ogniska opleść jej ciało. — Ciebie również — odparła odruchowo, chociaż nie była pewna czy to był miły widok; nie miała pojęcia jak wiele zmieniło się przez ten rok. Nie mogła odmówić sympatii, jaką darzyła mężczyznę, wybawcę wielu jej pacjentów, ale ta szybko została zakryta płaszczem niepewności. Może niepotrzebnym i niezasadnym, skoro to on pierwszy, najwyraźniej, zawitał na festiwalu w Dorset. Zamrugała, szczerze zaskoczona jego pytaniem, jak prostym i normalnym, aż przez chwilę nie była pewna czy dobrze usłyszała. Zaraz jednak do jej nozdrzy wdarł się górski zapach i wtem zaśmiała się cicho, pozwalając barkom rozluźnić się. — To sosnowe igły zlepione żywicą — wyjaśniła, a spojrzenie piwnych oczu przejechało z jego sylwetki na ogień. Zmrużyła powieki. — Uspokaja — dodała w chwilowym zamyśleniu, samej czując powolne działanie kadzidła. — Może przypadkowy, ale dobry wybór. Tylko uważaj na język, Hectorze — uprzedziła z łagodnym uśmiechem i rozbawionym, acz słabym błyskiem w oku, wzrok kierując z powrotem na jego twarz.
Nie była świadoma. Porzucenie pracy, a także późniejsza izolacja skutecznie odcięły ją od plotek krążących po Londynie - w tym tych na swój własny temat - i wprawne oko uzdrowiciela mogło dostrzec, że brakowało na jej twarzy wyrazu, którym zapewne wielu częstowało go niedługo po śmierci Beatrice. Bo nie miała pojęcia o tym, co wydarzyło się po jej własnej tragedii.
Sohvi Blythe
Sohvi Blythe
Zawód : zielarka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
serce w strzępy potargane
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11937-sohvi-blythe https://www.morsmordre.net/t11950-soleil#369681 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f453-szkocja-feldcroft-azyl https://www.morsmordre.net/t11999-skrytka-bankowa-nr-2594 https://www.morsmordre.net/t12089-sohvi-blythe#372644
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]03.11.23 12:13
Przez lata szlifował się w wychwytywaniu różnych emocji. Niuanse mowy ciała często zdradzały stan ducha skuteczniej niż słowa i choć nie był nieomylny, to lęk wychwytywał w pierwszej kolejności. Strach towarzyszył mu w końcu nie od magipsychiatrycznego stażu, a od dzieciństwa. Pochylona głowa matki i drżące ramiona sióstr zapisały się w sercu na zawsze, gesty splecione z poczuciem chłopięcej bezradności. Potem, gdy wyfrunął w świat jako pisklę o połamanych skrzydłach, nauczył się wszystkich nowych rodzajów lęku—tym razem nie tylko przed ojcem, a przed śliskim gruntem, przed złośliwymi znajomymi, przed tłumami. Wychwycił cień podobnego strachu w lekkiej zwłoce, z jaką Sohvi się do niego odwróciła, w jej wielkich oczach i pewnym zmieszaniu. Przełknął ślinę, zastanawiając się, czy i ją przytłoczyły dziś tłumy i czy szukała przy ogniskach wyciszenia. A może chodziło o spotkanie po roku, o to jak zdawała się unikać przez ostatnie miesiące samego Hectora, lub o to, że osób ich pokroju nie powinno być tutaj, w Weymouth? Boisz się rebeliantów, Sohvi? Ataku mugoli? - myśl, której nigdy nie wypowie na głos. Odpowiedź, której samemu nie znał. Do przedwczoraj dzielił niektóre dni i noce z mugolakiem, wygodnie przymykając oczy na jego tajemnicze przebąkiwania o "niesieniu pomocy" i wmawiając sobie, że chodzi jedynie o działalność alchemiczną. Pomimo tego, samych mugoli wciąż się obawiał, przesiąknięty propagandą Walczącego Maga, wpajaną mu przez ojca nieufnością i przekonaniem, że zdesperowani ludzie są zdolni do wszystkiego — a znajomość ludzkiej natury podpowiadała mu, że partyzanckie bojówki w lasach nie mają żadnych podstaw do powściągania przemocy.
Na własne szczęście, poza czytaniem min i gestów, w pracy opanował podsuwanie pacjentom uspokajających wymówek. Jakże łatwo okłamywać samych siebie i w konsekwencji własnych rozmówców! Rozciągnął usta w łagodnym uśmiechu, postanawiając wybawić siebie i Sohvi od niezręczności w Dorset.
-Jak znajdujesz sobie... to - zatoczył ręką koło na tereny Festiwalu. -w porównaniu do organizacji w Londynie? Nie chciałem tu być, ale teściowie nalegali, tu zbudowaliśmy z Beatrice ostatnie wspomnienia. - jej mina nie zdradzała by szykowała się do kondolencji, nie był nawet pewien, czy i ile słyszała o tragedii, ale postanowił uprzedzić ewentualne "przykro mi" i od razu wyłożyć karty na stół. -Jesteś tu z ciekawości czy też dla niego? - zapytał wprost, spoglądając jej prosto w oczy. Młode małżeństwo, wielka tragedia. Czy może dla kogoś innego? Żałoba minęła, Sohvi była dobrą partią, a jej roczna żałoba w teorii dobiegła już końca. Niby żałoby nie da się zmierzyć, być może ta po Anselu będzie trwać całe życie, a ta po Beatrice nie trwała nawet chwili; ale konwenanse nadawały życiu początek. Gdyby rodzice Hectora nadal żyli to pewnie zasugerowaliby mu, że po rocznicy śmierci żony powinien się starać o podobnie dobrą partię, kobietę młodą i czystokrwistą i wykształconą, z ojcem obracających się we wpływowych kręgach. Na szczęście, pozostało mu własne sumienie, nieoczekiwana wolność, i uspokajający zapach ziół.
-Wybacz, że nie pisałem. - odezwał się. Wciąż był przy niej na tyle skrępowany, by odczuwać zakłopotanie z powodu urwania kontaktu, ale w dymie z ognisk wstyd nieco zelżał. -Nie wiedziałem, czy chcesz zostać... sama, a potem Beatrice zmarła i samemu nie szukałem kontaktów. Brakuje mi jednak twoich pacjentów, uzdrowicielka, która objęła twoje przypadki przysyła ich do mnie za późno albo wcale. Czym się teraz zajmujesz? - nawet córka Maerina Scorsone nie siedziałaby przez rok w domu bezczynnie, nieprawdaż?


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]05.11.23 21:59
dla Lucki

- W transmutacji? - powtórzyła za Lucindą spoglądając na nią ze swojego miejsca, unosząc lekko brwi do góry. Odwróciła zaraz głowę spoglądając na niebo. - Niewiele ci pomogę. - orzekła po krótkiej chwili. - W sensie, znam podstawy, coś tam wiem, ale jeśli chciałabyś kompetentnego nauczyciela, to raczej nie ja. - zdecydowała bo taka była prawda. Z transmutacji posiadała jedynie podstawową wiedzę, niewiele ponad to. Daleko jej było do ludzi którzy potrafili zrobić w tej dziedzinie naprawdę dziwaczne rzeczy. Przypomniał jej się Bartius na myśl o którym jej wargi uniosły się lekko i te różowe galarety które rzucał, które zawsze były po prostu absurdalne w swoim kolorze, a jednocześnie przecież… zabójcze. Nie miała nic przeciwko, żeby powiedzieć Selwyn to czy tamto, ale nie sądziła, by miała z tej dziedziny jakąś zachwycającą i obszerną wiedzę.
- Na pewno się martwi i ma żal. - wzruszyła ramionami w czasie rozmowy z siostrą. - Ale nie mogę go ukoić w sposób, jaki by chciała. Nie dziwi mnie to, frustruje, Lucy, bo nie słucha. Ja jej nie mówię w jaki sposób ma reagować, ani co czuć czy myśleć. Może mnie nienawidzić, jeśli tak jej łatwiej, ale nie ma prawa wymagać bym funkcjonowała według jej schematów. - orzekła pozornie spokojnie. Wiedziała że Kerstin się martwi - wiedziała też, że ma do niej żal - żal za to jak przechodziła żałobę i że nie trwała w niej nadal. Nie wiedząc, że trwała. Trwała tylko głęboko wewnątrz siebie.
- Przejdźmy się. - zaproponowała dopadając do Lucindy i łapiąc pod ramię, prowadząc w stronę lasu i zagajnika. Nie chciało jej się stać i siedzieć. Czuła potrzebę żeby się ruszyć, żeby iść, żeby coś robić. Nosiło ją. - Hm? - mruknęła, kiedy wędrowały między drzewami. Czy widziała, coś tam jej rzuciło się w oko. Wzruszyła ramionami. - Każdy miał żyć w zgodzie ze sobą, sama mówiłaś przed chwilą co nie? Mnie mało co krępuje. Ale nie ma nic złego, że wolisz takie rzeczy załatwiać kiedy nikt nie patrzy. - orzekła spokojnie niewzruszona tym jakich słów użyła. Była odurzona i trochę pijana. - A co z tym Elrickiem? Tak na poważnie? - zapytała, przesuwając tęczówki na Lucindę dopiero teraz orientując się, jak niewiele o życiu osób wokół wiedziała. Skupiona ostatnio na sobie, swoim cierpieniu i wojnie.
Zmiana tematu nie bardzo ją pociągała. Zwłaszcza, że ruszyła się w stronę, której Justine nie chciała wcale poruszać. Pierwsze spotkanie z Vincentem po długim czasie było… zadziwiająco niespodziwanie i irytujące.
- Naprawdę powodem jest wojna. - powiedziała jej tracąc wcześniejsze ślady dobrego nastroju. - Powiedział ci? O tym, że poroniłam? - zapytała jej napinając mięśnie na twarzy. - O tym, że powiedział mi, że nigdy go nie chciałam? - dziecka, jego - teraz już nieważne. - Zrobiłam to co musiałam i co dawno powinnam. Nie wiem, chce dla niego jak najlepiej - nawet po tym jak ostatnio zachowywał się jak dupek - ale wiem, że to nie jest ze mną. - orzekła, bo mimo że miała ochotę się zatrzymać ciało nadal ją niosło.

| Lucy cho na zagajnik i tam se skończymy bo kiedyś przyjdę tu po Hankę



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Polana w głębi lasu - Page 6 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]06.11.23 22:25
| Hector

Świadomość obycia swojego rozmówcy w języku ciała bywała przerażająca, szczególnie w sytuacjach, gdy ciałem już wcześniej rządził lęk. Lęk, który pragnęło się zamaskować z całych sił, pomimo drżenia dłoni i spojrzenia przebiegającego z jednej sylwetki na drugą. Cicho liczyła, że w momencie, w którym zaprzestanie spoglądania na innych i skupi się całkowicie, to lęk zelży, ale tak się nie stało. Serce wciąż biło mocno i szybko, pragnąc wyskoczyć z piersi, może zwyczajnie ją dobić tu i teraz. Chyba nie miałaby już nic przeciwko; lepsze to, niż perspektywa wytłumaczenia własnego lęku głośno.
Bo przecież nie mogła powiedzieć, że tak, bała się rebeliantów. Bała się mugoli, ale bała się też drugiej strony barykady. Bała się wojny i tego, co podążało za nią krok w krok - krzywdy. Wszystko było błędnym kołem, a w jego centrum stali tacy, jak ona - ci, którzy za wszelką cenę pragnęli życia spokojnego, pozbawionego rozlewu krwi. Nie mogli jednak wystąpić poza krąg, bo cień wojny zawisnął już nad każdym, zmieszał się z otoczeniem. Pozostawało pogodzić się ze stanem faktycznym, lub łudzić, że wkrótce nadejdzie zmiana. A Sohvi... nie potrafiła ni jednego, ni drugiego.
Szczęśliwie Hector postanowił oszczędzić jej bezpośrednich pytań, chociaż wciąż czuła na sobie jego uważny wzrok. Nigdy nie sądziła, że poczuje to, co czuli wysyłani przez nią do magipsychiatry pacjenci. Odetchnęła. Ale wtem uniosła brwi, szczerze zaskoczona pytaniem, nawet jeśli całkowicie zasadnym. Choć może bardziej nie samym pytaniem, a tym, co szło za nim.
Nie byłam w Londynie — odparła zgodnie z prawdą, głosem cichym, ale już nie drżącym. Uniesione brwi zaraz zmarszczyła, kiedy dotarł do niej sens słów Hectora. Ostatnie chwile z Beatrice? Wlepiła uważne spojrzenie w jego twarz. To straszne, że skupienie się na cudzych tragediach - jak wyłapała między wierszami - pozwalało jej się zrelaksować. Paradoksalnie, ale jednak. Zapomnieć o tym, co ją otaczało i dręczyło. — Ale chętnie posłucham jak tam jest — dodała po chwili, pozwalając sobie na słaby uśmiech. Ten przetrwał nawet jego kolejne pytanie, nawet pomimo faktu, że wciągnęła gwałtownie powietrze do płuc. — Jestem tu... dla siebie, tak myślę — powiedziała ostrożnie, mrużąc oczy, gotowa wyłapać jego reakcję. Nie liczyła na wiele, w końcu był człowiekiem opanowanym i zawsze jawił się jej jako zamknięta księga, której nie było jej dane przeczytać. — Nie byłby zachwycony tym faktem — rzuciła nagle jeszcze ciszej. Podejrzewała, że wiedział. Może z zaświatów Ansel przewracał oczami i klął na jej głupotę; tak zapewne zrobiłby dzisiaj, gdyby oznajmiła mu o swoich planach. A może nawet nie musiałaby - w końcu, gdyby wciąż tu był, nie miałaby powodów, by szukać alternatyw od Londynu.
Wtem Hector ponownie się odezwał, a Sohvi tylko pokręciła głową. Nie musiał przepraszać. Nie miał obowiązku, by do niej pisać, dowiadywać się o tym jak się czuła. Nie zdążyła jednak powiedzieć o tym głośno; wprost powiedział o tym, co zdołała wcześniej wychwycić. Pochyliła głowę, zagryzając wargę i westchnęła.
Przykro mi, naprawdę — mruknęła całkowicie szczerze. Śmierć zawsze była przykra, niezależnie od tego, kogo dotykała. Wiedziała to ona, być może wiedział też i on. — I... nie musisz przepraszać. Ale doceniam gest — powiedziała głośniej, niebieskie oczy ponownie skupiły się na jego twarzy. Uśmiechnęła się znowu, tym razem z pewną dozą smutku. — Bałam się, że tak będzie. Ale chyba też łudziłam się, że może jednak ktoś weźmie ze mnie przykład. — Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Nie miała pojęcia kto konkretnie przejął po niej pacjentów, ale chyba też nie chciała wiedzieć. Zagryzła wargę, zamyślając się na chwilę. Im dłużej rozmawiali, tym bardziej się rozluźniała. Zakładała, że była to zasługa wybranego przez Hectora kadzidła, ale to chyba jego obecność też tak działała. Nie wyzbyła się całkowicie niepewności, ale przynajmniej nie miała już tak spiętych ramion. — Zajmuję się zielarstwem. Zawsze lubiłam hodować rośliny, a teraz — po jego śmierci — dorobiłam się też szklarni. Niewielkiej, co prawda, ale wystarczającej. Czasami też sprzedaję zioła na różne dolegliwości, głównie dla sąsiadów, ale... — urwała, przełykając ślinę. — Już nie leczę.
Sohvi Blythe
Sohvi Blythe
Zawód : zielarka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
serce w strzępy potargane
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11937-sohvi-blythe https://www.morsmordre.net/t11950-soleil#369681 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f453-szkocja-feldcroft-azyl https://www.morsmordre.net/t11999-skrytka-bankowa-nr-2594 https://www.morsmordre.net/t12089-sohvi-blythe#372644
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]08.11.23 11:50
dla Jamesa

Zdziwił ją, choć nie była pewna, czy to z powodu tego, że nie zdawał sobie sprawy, kim jest, czy drobną czułostką. Od dawna nie słyszała podobnego komplementu, skupiając się raczej na nieprzyjemnych uwagach związanych głównie z wróżbiarstwem i rzekomymi oszustwami, wyłudzaniem pieniędzy poprzez rozmaite formy odszyfrowywania przyszłości, jak tarot, fusy czy czytanie z dłoni. Uśmiechnęła się nawet mimowolnie, odpowiadając krótko:
A ty pijany – dużo młodszy, a zarazem rozkoszny z rumianymi od alkoholu policzkami. Mógł mieć dziewiętnaście, góra dwadzieścia lat, nie więcej; w porównaniu z nią był niewinnym chłystkiem, ledwo młodym dorosłym, który przeżył jakiś czas temu to, czego nie życzyła nawet najgorszemu wrogowi a to, zdawałoby się, nie wżarło się w jego psychikę tak, jak jej. Korzystał z życia, spędzał miło czas z przyjaciółmi i nie roztrząsał wydarzeń z bagna, przelotu komety, postawa godna podziwu lub mechanizm wyparcia, który sama na sobie ostatnio stosowała. Poczuła nawet, że nie powinna rozpoczynać tematu Brenyn, by nie psuć atmosfery, nie w tym momencie; bo odpowiedzi wciąż potrzebowała a to, że spotkała jednego z uczestników tamtej rzezi traktowała za zrządzenie losu. Nie wierzyła w przypadki, te zwyczajnie nie istniały, tylko ludzie wciąż nie potrafili pogodzić się z faktem, że ich życie zostało zapisane tam, w gwiazdach a sprawczość była pozorem.
Dlaczego myślisz, że to kometa zwiastowała koniec świata? – dopytała z ciekawością. Sama ją przecież widziała, na własnej skórze odczuła konsekwencje i podejrzewała, że jej przelot nie niósł za sobą nic dobrego. Ale podobnie jak wtedy pocieszała Nenę, teraz postanowiła podejść do tego z lekkością:
Czasem spadające gwiazdy zwiastują szczęście, wystarczy wypowiedzieć życzenie jak się taką widzi... a nam ostatecznie nic się złego nie stało, prawda? – szybko jednak zauważyła, że kadzidła były prawdziwe, oryginalne, myślenie stało się cięższe a ciało lżejsze, niż dotychczas. Blizna na ramieniu zapiekła, wciąż była nieswoja, ale teraz mniej odczuwalna, niż miesiąc temu. Nieznośna lekkość bytu. Osunęła się na miękką trawę i uniosła wzrok na rozgwieżdżone niebo, jak dawniej, gdy oglądała gwiazdy wraz z babką. Ich bezkres w dalszym ciągu stanowił tajemnicę, chociaż postanowiła nauczyć się czytania przyszłości z map. Zaczęła całkiem niedawno, wraz z pierwszymi koszmarami nocnymi; kolejne noce lipca spędzała na obserwacji nieba, próbując zrozumieć, co kryło się w zawiłych układach astralnych. – O północy będzie mnóstwo okazji do wypowiedzenia życzenia, dobrze je przemyśl, James. Nie czekają na ciebie znajomi? – czuła na sobie jego wzrok, pomimo tego że go nie widziała nawet kątem oka a spojrzenie miała skierowane w górę.


* * *
let the bed sheet soak up my tears and watch the only way out disappear; don't tell me why, kiss me goodbye. find out i was just a bad dream.
Millicenta Goshawk
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11061-millicenta-goshawk#340439 https://www.morsmordre.net/t11254-cesarzowa#346161 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f425-dolina-godryka-chata-na-uboczu https://www.morsmordre.net/t11255-skrytka-bankowa-2421#346163 https://www.morsmordre.net/t11257-millicenta-goshawk#346175
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]08.11.23 18:04
Sohvi

Wiedział, że była wrażliwa. Nikt o mniejszej wrażliwości nie podsyłałby mu pacjentów, nie nalegał na ich całkowite wyzdrowienie — również emocjonalne. To szczególny rodzaj empatii pozwalał jej rozpoznawać, że nie tylko "wariaci" (nie lubił tego słowa) potrzebują balsamu dla duszy. Ciężkie czasy odciskały się szczególnie mocno na delikatnych duszach i korciło go, by spytać jak jej zdrowie, ale taktownie się powstrzymał.
Nie była w Londynie? Zdziwiło go to, ale zachował pokerową twarz. Uśmiechałby się łagodnie, ale nie wypadało w trakcie ożywiania wspomnień zmarłej żony, więc był poważny, idealnie bezbarwny.
-Jest... głośniej. - podsumował pierwszym słowem, które przyszło mu do głowy. W teorii w Weymouth było równie hałaśliwe, przesycone zabawami i tańcem — ale zgiełk w Londynie był inny. Sztuczny. Splatał się ze wspomnieniem kobiecego krzyku i brzęku monet, które zostawiał przedwczoraj w Wenus, zdradzając zaufanie osoby, która widziała w nim kogoś więcej i której nie będzie mógł już spojrzeć w oczy. -Elegancko. Jedzenie jest wyśmienite, można kupić słodycze i zamówić swój portret. - streścił cicho, temat polityki starannie omijając. Przechylił lekko głowę, udając, że nie wie o czym Sohvi mówi. -Żałoba żałobą - zresztą powinna już minąć -ale Festiwal to tradycja. - skwitował, tak jakby Ansel mógł mieć pretensje o małżeńską wierność, a nie o obecność tutaj. Zaciekawiło go, że nie wspomniała o zachwycie żyjących krewnych, ale nie drążył - samemu też nie chciał wchodzić w szczegóły własnej obecności na dwóch festiwalach.
-Dziękuję. - przyjął jej kondolencje i wyrozumiałość względem opóźnienia własnych. -Ale zostawmy ich na dziś, hm? Święta są dla żywych. - zaproponował, być może nadmiernie pragmatycznie, ale był już trochę zmęczony... albo to zioła pozwoliły mu się odprężyć i poluzować na moment maskę zrozpaczonego wdowca. Rok żałoby już mu się dłużył. -Jej nie zabrała wojna, tylko wilkołak. - westchnął tylko, uświadamiając sobie, jak cienka granica dzieliła Beatrice od zostania męczennicą wraz z Anselem. -Ale tak samo nagle. - i na tym urwał temat, przynajmniej ze swojej strony.
Uśmiechnął się smutno, wspominając pacjentów.
-Tak bywa. Niewiele osób rozumie magipsychiatrię, zwłaszcza spoza specjalizacji. Ty zawsze byłaś... inna. - odprężył się na tyle, że komplement przyszedł mu z łatwością. Szczery uśmiech też. Z zainteresowaniem spoglądał na Sohvi, słuchając o jej nowej działalności. -To wspaniale. - uznał, od serca. Wspaniale, że miała czas wrócić do dawnych hobby, profesjonalnie. Też wybrał specjalizację z pasji, ale... -Dlaczego nie leczysz? - zapytał, łagodnie, ale z naciskiem i nieskrywaną ciekawością. -Myślałbym, że w tych czasach pacjenci znajdą cię sami - również poza szpitalem. - dodał ciszej. Anglia potrzebowała uzdrowicieli bardziej niż zwykle, niezależnie od chęci tych uzdrowicieli. Spojrzał jej w oczy, co się stało, Sohvi?


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]15.11.23 16:24
Nie zauważyła, kiedy spięła się na kilka chwil; chyba zaczęła żałować, że zainteresowała się festiwalem w Londynie. Mimowolnie popuściła wodze wyobraźni, a samo już wyobrażenie ulic miasta trącało starannie omijane struny jej wnętrza. Zaciągnęła się powietrzem, pozwalając górskiemu zapachowi kadzidła otulić jej zmysły, przynieść kolejną falę ukojenia; miała tylko nadzieję, że nie chwilową.
Pokiwała wolno głową. Głośniej. Tu też było głośno, ale wiedziała, o czym mówił, a przynajmniej taką miała nadzieję. Właściwie nie zaskoczył jej opis przedstawiany przez Hectora. Był tym, czego mogła się spodziewać.
Słodycze i portrety — powtórzyła za nim, uśmiechając się blado. Przechyliła odrobinę głowę na lewo, przyglądając się mężczyźnie uważnie. — Zamówiłeś jeden dla siebie? — zapytała, starając się nadać swojemu głosowi pogodnego tonu. Cieszyło ją, że omijał też temat polityki - gest oczekiwany w czasach chwilowego zawieszenia broni i okolicy, w której się znajdowali, ale nie przeszkadzało jej czuć chociaż namiastkę wdzięczności.
Żałoba żałobą. Tym razem już nie skomentowała, ponownie kiwając głową, jakby ze zrozumieniem. Łatwiej było przemilczeć tak niewygodne kwestie, zarówno związane z Anselem, ale też z żyjącymi krewnymi. Nawet nie chciała wiedzieć co zrobiłby ojciec, gdyby dowiedział się o jej obecności. Nie chciała, ale wciąż, mimowolnie, zastanawiała się nad tym. Nigdy nie chciała go zawieść, zawsze starała się być dobrą, porządną córką, ale ostatnie czasy pokazały jej, że nie potrafiła takową być bez porzucania cząstki siebie. Jednorazowy pobyt był kompromisem, tak sobie powtarzała, ale nie miała pojęcia jak długo jeszcze będzie w stanie godzić wychowanie, rodzinę i to, co brzęczało w jej duszy.
Matka, zresztą, zapewne zareagowałaby wcale nie lepiej.
Mrugnęła. Raz, w jedynym wyrazie zaskoczenia, które w porę zdołała powstrzymać. Nie spodziewała się nagłej informacji o sposobie śmierci Beatrice, szczególnie po tym, jak Hector sam wyraził chęć pozostawienia tematu zmarłych. Może to zioła przemówiły przez niego, a może potrzebował wyrzucić to z siebie; nie potrafiła stwierdzić. Niemniej jednak postanowiła uszanować jego życzenie i posłała mu tylko wyrozumiałe spojrzenie. Gdyby był jej pacjentem - albo bliskim zmarłego pacjenta - zapewne pozwoliłaby sobie na krótki, pocieszający gest w postaci uściśnięcia dłoni, ramienia. Ale to nie był szpital. A ona już nie była tą samą Sohvi, która biegała po korytarzach oddziału urazów pozaklęciowych.
Kolejny uśmiech był równie szczery, jak ten jego, zachęcony widokiem odprężonego magipsychiatry, ale też komplementem, który od niego otrzymała. Niektórzy może unieśliby brew na taki komentarz, acz dla niej bycie inną wśród ogólnie panującej znieczulicy było dobrą rzeczą. Obiecała sobie, jeszcze na kursie, gdy po raz pierwszy zderzyła się z prawdziwą pracą uzdrowicieli, że sama nigdy nie stanie się taka, jak ich zdecydowana, zmęczona większość.
Ale może, w ogólnym rozrachunku, wcale nie była lepsza, skoro ostatecznie całkowicie porzuciła tych, którzy potrzebowali pomocy.
Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok na płomienie, kiedy zaczął dopytywać. Nie spodziewała się po nim niczego innego, powinna być przygotowana, ale nagle zdała sobie sprawę, że wcale nie miała odpowiedniej wymówki.
…nie wiem — skłamała zatem, bo doskonale wiedziała dlaczego. Strasznie głupie kłamstwo, jeśli się tak nad tym zastanowić, ale chyba wolała to, niż przyznanie wprost, że się bała. Że jej ręce trzęsły się, a myśli zalewały wspomnienia tej felernej nocy. — W Feldcroft niewiele się dzieje — przyznała po chwili, tym razem zgodnie z prawdą. Jej wioska była spokojna, czasami zaskakująco spokojna, ale też oddalona od centrum wojny. Wreszcie spojrzała na niego z powrotem i uśmiechnęła się nieco niezręcznie. I już w duchu oczekiwała kolejnych pytań, bo przecież nie rozmawiała z kimś, kto puściłby to w niepamięć.
[bylobrzydkobedzieladnie]


retrouver le soleil qui nous manque, qui va brûler toutes nos peines
le soleil qui nous hante
Sohvi Blythe
Sohvi Blythe
Zawód : zielarka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
serce w strzępy potargane
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11937-sohvi-blythe https://www.morsmordre.net/t11950-soleil#369681 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f453-szkocja-feldcroft-azyl https://www.morsmordre.net/t11999-skrytka-bankowa-nr-2594 https://www.morsmordre.net/t12089-sohvi-blythe#372644
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]16.11.23 0:45
Dla Theo

Pytał, co ją tak bawiło, a ją bawiło wszystko, począwszy od absurdu całej sytuacji przez wszystkie oceniające spojrzenia mijanych ich ludzi aż po trudność, z jaką się podnosiła z ziemi. Nie było to łatwe, wręcz irytujące, gdy z dnia na dzień zakładanie pończoch, skarpet, czy butów stawało się coraz większym wyzwaniem, podobnie jak zapięcie spódnicy.
— Ty — odpowiedziała szczerze, wzdychając. — Brzmisz jak stary dziadek, który utknął w młodym ciele — wyjawiła zgodnie z prawdą i uniosła wysoko brwi. — Kiedy ostatni raz się śmiałeś z czegoś? Żartowałeś? Cieszyłeś? — Nie próbowała być uszczypliwa, choć za luźną rozmową czaiła się ciekawość i troska, która przejawiała się w jej oczach. Bywał zgryźliwy, był nieszczęśliwy, nigdy niepogodzony z tym wszystkim, co się wydarzyło. Martwiło ją to wcześniej, martwiło ją także dziś, gdy podczas festiwalu lata nie pozwalał sobie na beztroskę w ostatnich chwilach, w których mogli sobie na nią pozwoli. Spoważniała i uciekła od niego spojrzeniem na krótką chwilę, choć nie w zagubieniu, a wstydzie.
— Billy ci powiedział, to nie wystarczy?— odparła, unosząc na niego spojrzenie. Złapała to należące do niego; szarozielone, emanujące życiowym doświadczeniem i smutkiem. Czy to, że dowiedział się od niego mu nie wystarczyło? Nie mieli kontaktu tak długo, nie potrafiła sobie wyobrazić dnia, w którym napisałaby list informacyjny. Było jej wstyd, nie powinna wyjeżdżać bez słowa. Czy to tak naprawdę miał jej za złe? — Nie planowaliśmy tego. Ja nie planowałam. Kiedy się oświadczył, zgodziłam się i zażyczyłam sobie, byśmy wzięli ślub jak najszybciej. Po co czekać? — Wzruszyła ramionami i spuściła wzrok. Była już wtedy w ciąży, nie mieli czasu do stracenia, ale to nie pragmatyzm pchał ją w ramiona Williama. Pragnęła tego, bała się, że zniknie, ucieknie, a to wszystko okaże się ledwie snem. Czy Billy mu tego nie mówił? Nie wyjaśnił? Nie zdradził tego, co nimi kierowało? — Billy ci nie powiedział? — spytała więc ciszej. Dali się ponieść emocjom, miłości, namiętności. To nie ona powinna mu te kwestie rozwiewać tak dosadnie. — Chcieliśmy zebrać całą rodzinę, zorganizować uroczysty obiad, ale potem Billy miał kłopoty. Przeklęty Rosier o mało go nie zabił i to jakoś... Wyleciało nam z głowy — dopowiedziała posępnie, bawiąc się suszonymi gałązkami, które miała jeszcze w dłoni. Pamiętała chwilę, w której jej lusterko dwukierunkowe rozbrzmiało po nieprzespanej nocy; znalazł się, cały, choć niezdrowy, ledwie żywy. Do dziś nie był całkiem sobą, dźwigał wielki bagaż wspomnień, które ściągały go ku ziemi. — Nie miałeś okazji zatańczyć z panną młodą, ale jestem ci skłonna wybaczyć twoją nieobecność na hucznym weselu, Theo, o ile to prędko nadrobisz — wypomniała mu, obracając kota ogonem i zerknęła na niego z ukosa. Starała się uciec w dowcip, odciągnąć ponure myśli i złość, a może zawód. Bo tego bała się najbardziej — że był nią zawiedziony. Sam próbował ukryć się za złośliwością, ale wiedziała, że było mu przykro i wcale nie była tym zdziwiona. Gdyby była na jego miejscu też czułaby się pominięta. — Nie zaprosiliśmy nikogo, nawet Liddy. Byliśmy tylko we dwoje. Troje, bo z Amelką — dodała po chwili, zerkając na niego z dołu, z nadzieją, że wybaczy jej to milczenie.
Nie zamierzał się w to bawić? Naprawdę? Skupiać suszone gałązki, które miała w dłoni uniosła jedną brew z niedowierzaniem, jakby dała mu jeszcze chwilkę, może dwie na zastanowienie się, czy naprawdę wierzył, że jego protesty ją wystraszą i odciągną od tego pomysłu. Gdy wyjął z jej dłoni susz, obie dłonie wsparła pod boki w niezadowoleniu. W oczywistym rachunku uznała, że prawda jej się zwyczajnie należała i była pewna, że wyciągnie ją z niego prędzej czy później, bardziej lub mniej się przy tym męcząc.
— Słucham? — Brwi uniosła jeszcze wyżej, piorunując go ostrym i nieprzychylnym spojrzeniem. Próbowała wyjąć rękę z jego uścisku, nie potrzebowała żadnej pomocy, a kiedy ją pociągnął na trawę, zupełnie straciła równowagę i runęła prosto na niego. Nie spodziewała się, że oboje wywalą się na ziemię i to w tak mało dystyngowanym stylu, zwracając na siebie uwagę chyba każdego w pobliżu. Zaliczywszy całkiem twarde lądowanie — niestety, mięśnie Theo w tej jednej chwili wydawały się twarde jak skała — jęknęła z niezadowoleniem, a na jej twarzy wymalował się grymas niezadowolenia. — Jesteś uparty jak osioł! Zobacz, co narobiłeś! — fuknęła na niego, wspierając się jedną ręką o jego tors, a drugą o trawę przy jego boku. — Jakbym sobie zaplanowała zapasy dla ciężarnych to zapewniam cię, Teodorze, że byś nie odzyskał dziś już oddechu, bo poddusiłabym cię brzuchem. Nowy chwyt zapaśniczy. Mogłabym się tylko zamyślić i nie zdążyłbyś odklepać — warknęła, jedną ręką, odgarniając włosy z twarzy, które i tak zaraz runęły czekoladową kaskadą w dół. — A musiałabym cię zakopać z resztą chlejusów na plaży i to bez trumny bo do żadnej byś się nie wcisnął, wielkoludzie. Puszczaj mnie! — warknęła raz jeszcze, kiedy wziął ją na ręce, a potem zalała się szkarłatem. Oczywiście, że była lżejsza, nie była w ciąży. A teraz była wielka jak beczka, a wszystko wskazywało na to, że będzie jeszcze większa. Trafił w jej czuły punkt, nawet o tym nie wiedząc. Klatka piersiowa uniosła jej się i opadła szybko, kilkukrotnie próbowała opanować wściekłość i smutek, który nią targnął. Zachciało jej się płakać. Co jeśli nie zmieści się przez drzwi we własnym domu? — A ty... A ty przystojniejszy — odcięła się, z trudem powstrzymując się, by nie pokazać mu języka. Zaczęła otrzepywać się z trawy, którą miała na sukience, koszuli, we włosach, a potem pacnęła jego rękę, kiedy długie męskie palce zaplątały się we włosy i szarpnęły zaplątany pukiel. Wyjęła z niego suszoną gałązkę, której się nawet nie przyjrzała i cisnęła ją w ogień.
— Ups — wycedziła, nie siląc się nawet, by wyglądać na skruszoną. I co, dalej nie będziesz się tak bawił? Próbowała być zła, naprawdę, ale kiedy do całej serii wątpliwych pochlebstw dodał, że wyglądała jak szop, nie potrafiła się dłużej na niego wściekać. Kąciki ust jej zadrżały, była bliska, żeby parsknąć śmiechem ze łzami w oczach, ale nim emocje zdążyły znaleźć ujście spytał o jej stan. Złapała się za brzuch i spoważniała. — Theo...— szepnęła, gładząc się po uwypukleniu. Sięgnęła do nie ręką na oślep w jego stronę, chwytając ostatecznie za przedramię i zacisnęła na nim palce, próbując wyglądać tak, jakby chciała złapać oddech, a nie potrafiła.— Theo... Chyba... Chyba... odeszły mi... wody — szepnęła, powoli spoglądając w dół. — Patrz... Odeszły... Odeszły mi wody... — Jęknęła, choć pod jej stopami nie było ani kropli, a jej nogi były suche jako trociny, ale stary ślepiec aż tak przyglądać się raczej nie zamierzał.

| K6 na kadzidło


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Polana w głębi lasu - Page 6 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Polana w głębi lasu [odnośnik]16.11.23 0:45
The member 'Hannah Moore' has done the following action : Rzut kością


'k6' : 3
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Polana w głębi lasu - Page 6 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Strona 6 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Polana w głębi lasu
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach