Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Szalona Selma
AutorWiadomość
Szalona Selma
Szalona Selma to trójmasztowa fregata o granatowych, niemal czarnych żaglach i galionie w kształcie morskiego węża, od którego wzięła swoją nazwę. Statek jest w pełni czarodziejski, podobnie jak inne okręty tej klasy zdolny do pokonywania dużych odległości przy wykorzystaniu podwodnych, morskich prądów, a dzięki magii – potrzebujący też stosunkowo niewielkiej załogi. Pływający na Selmie żeglarze przez większość czasu operują na górnym, odsłoniętym pokładzie, a podczas morskich bitew: na znajdującym się bezpośrednio pod nim pokładzie działowym. Bateria burtowa złożona jest z tuzina magicznych działek, po sześć na każdą burtę, wykorzystujących czarodziejski proch. Kwatery załogi umieszczone są niżej, ponad ładownią, w przeciwieństwie do kapitańskiej kajuty; ta, magicznie powiększona, mieści się w rufowej nadbudówce. Na grotmaszcie powiewa bandera Traversów: pomarańczowa ośmiornica na granatowym tle.
Określenie szalona w nazwie statku nie jest niezasłużone – dzięki charakterystycznej konstrukcji kadłuba zdarza się, że podczas sztormów okręt wynurza się ponad fale, bardziej się po nich ślizgając niż płynąc, a morski wąż na dziobie ożywa, wijąc się i rozwierając paszczę.
Określenie szalona w nazwie statku nie jest niezasłużone – dzięki charakterystycznej konstrukcji kadłuba zdarza się, że podczas sztormów okręt wynurza się ponad fale, bardziej się po nich ślizgając niż płynąc, a morski wąż na dziobie ożywa, wijąc się i rozwierając paszczę.
| 7 września?
Kiedy trzy tygodnie temu uciekał z Londynu – ścigany z jednej strony przez powiększający się krater, z drugiej: przez spadające z nieba, płonące odłamki – miał wrażenie, że świat, ich świat, ostatecznie się skończył. Echo wieszczących zagładę głosów nie opuściło go jeszcze na długo po powrocie do Norfolku, zwielokrotnione i zniekształcone nawiedzały go w odrealnionych snach, w których przeszłość mieszała się z teraźniejszością, a wizje zesłane mu przez syreny przeplatały się ze świeżymi wspomnieniami, każdego kolejnego dnia wypalającymi się pod jego powiekami. Bo jak się okazało: świat skończyć miał się jeszcze wiele razy. Wtedy, kiedy jeden z meteorytów uderzył w ich okręt, Zemstę Północy, przepoławiając ją od pokładu po dno, wyrzucając w powietrze wysokie na kilkanaście metrów słupy ognia; wtedy, gdy północna wieża Corbenic Castle zadrżała w posadach, w ostatniej chwili uratowana od runięcia; i wtedy, gdy zamek na wiele tygodni pogrążył się w chmurze nieopadającego, gwiezdnego pyłu, sprawiającego, że wszystko na wyspie stopniowo umierało.
Manannan nie miał w zwyczaju poddawać się beznadziejności, nie załamywał rąk ani nie wylewał z siebie kotłującego się w płucach strachu – ale skłamałby mówiąc, że widok sypiącego się na ziemię nieba nie pozostawił po sobie nieprzyjemnego posmaku przerażenia. Chociaż nieuchronność czającej się na horyzoncie zguby, przepowiedzianej przed laty przez wieszczkę, towarzyszyła mu niemal stale, to doświadczenie jej na własnej skórze było czymś zupełnie odmiennym od zawiłych i niedookreślonych gróźb. Te – ignorował zbyt długo, niepotrzebnie poddając się zgubnej beztrosce zawieszenia broni i festiwalu lata, zaniedbując zaplanowane działania i nie poświęcając wystarczająco dużo uwagi przestrodze udzielonej mu przez Arwę. Być może gdyby pochylił się nad jej słowami uważniej, przeanalizował to, co mu pokazała, zasięgnął drugiej opinii – byłby w stanie przewidzieć ostatnie wydarzenia i się na nie przygotować; zamiast tego: pozostało mu naprawianie zniszczeń i nadganianie straconego czasu, podczas gdy nad wodami wokół Norfolku – tak samo, jak i nad całym krajem – zapanował chaos.
W Londynie nie planował pozostać długo, ale transport, który miała odebrać Szalona Selma się opóźniał; istniało prawdopodobieństwo, że minie kilka dni, nim dotrze do stolicy, nie było więc sensu, by okręt stał w porcie w pełnej gotowości – po zwinięciu żagli i zabezpieczeniu pokładu Manannan udzielił załodze przepustki na zejście na ląd. Potrzebowali jej, przez ostatnie tygodnie pracując niemalże bez przerwy – polując na pirackie, wyrastające jak grzyby po deszczu (meteorytów) statki i pomagając mu w sprowadzeniu krakena na wody Norfolku. On sam również miał zresztą zamiar wykorzystać swój czas w stolicy w pełni, zamówienie złożone u Borgina i Burke’a podobno czekało już na odbiór, poza tym: potrzebował spotkać się z Deirdre.
Ponieważ Szalona Selma zacumowała w magicznym porcie, stosunkowo niedaleko od Fantasmagorii, to właśnie przed budynkiem baletu się z nią umówił – nie oczekując, że samodzielnie odnajdzie jego okręt. Miejsce spotkania wybrał nieprzypadkowo, do Londynu nie przypłynął z pustą ładownią – choć pomoc, którą chciał od niej uzyskać, nie była jedynym, co miał nadzieję omówić. – Deirdre – przywitał się, skłaniając się lekko, kiedy tylko dostrzegł znajomą już, pojawiającą się w wejściu sylwetkę. – Dziękuję, że zgodziłaś się znaleźć dla mnie chwilę. Domyślam się, że nie masz ich w ostatnich dniach wiele – powiedział, świadomy, że Londyn był jednym z miejsc, które w kataklizmie ucierpiały najmocniej; choć nie miał jeszcze okazji przejść się ulicami zniszczonego miasta, to pamiętał doskonale nocną eskapadę po Waltham. Od tego czasu problemy z pewnością narastały zamiast znikać. – Jak się czujesz? – zapytał, odwracając się, żeby dłonią wskazać jej kierunek, a później ruszając spokojnym krokiem w stronę portowej alejki – upewniając się, że bez trudu mogła za nim nadążyć.
– Obiecuję, że nie zajmę ci dużo czasu – podjął po chwili, zatrzymując się przy trapie prowadzącym na pokład Szalonej Selmy. Wyciągnął w stronę Deirdre ramię, chcąc pomóc jej wejść po stromej, niewygodnej kładce. – Jest kilka kwestii, które miałem nadzieję z tobą omówić – i jedna... niedokończona sprawa, w której chętnie przyjąłbym twoją pomoc – wyjaśnił, właściwie: nie wyjaśniając wcale wiele; czekając z przejściem do konkretów, aż znajdą się w prywatnej przestrzeni kajuty. – Odprawiłem załogę, nikt nie będzie nam przeszkadzał – dodał jeszcze, żeglarze mieli powrócić na pokład najwcześniej bladym świtem – gdy już wytoczą się z portowych tawern lub zostaną z nich wyrzuceni.
Kiedy trzy tygodnie temu uciekał z Londynu – ścigany z jednej strony przez powiększający się krater, z drugiej: przez spadające z nieba, płonące odłamki – miał wrażenie, że świat, ich świat, ostatecznie się skończył. Echo wieszczących zagładę głosów nie opuściło go jeszcze na długo po powrocie do Norfolku, zwielokrotnione i zniekształcone nawiedzały go w odrealnionych snach, w których przeszłość mieszała się z teraźniejszością, a wizje zesłane mu przez syreny przeplatały się ze świeżymi wspomnieniami, każdego kolejnego dnia wypalającymi się pod jego powiekami. Bo jak się okazało: świat skończyć miał się jeszcze wiele razy. Wtedy, kiedy jeden z meteorytów uderzył w ich okręt, Zemstę Północy, przepoławiając ją od pokładu po dno, wyrzucając w powietrze wysokie na kilkanaście metrów słupy ognia; wtedy, gdy północna wieża Corbenic Castle zadrżała w posadach, w ostatniej chwili uratowana od runięcia; i wtedy, gdy zamek na wiele tygodni pogrążył się w chmurze nieopadającego, gwiezdnego pyłu, sprawiającego, że wszystko na wyspie stopniowo umierało.
Manannan nie miał w zwyczaju poddawać się beznadziejności, nie załamywał rąk ani nie wylewał z siebie kotłującego się w płucach strachu – ale skłamałby mówiąc, że widok sypiącego się na ziemię nieba nie pozostawił po sobie nieprzyjemnego posmaku przerażenia. Chociaż nieuchronność czającej się na horyzoncie zguby, przepowiedzianej przed laty przez wieszczkę, towarzyszyła mu niemal stale, to doświadczenie jej na własnej skórze było czymś zupełnie odmiennym od zawiłych i niedookreślonych gróźb. Te – ignorował zbyt długo, niepotrzebnie poddając się zgubnej beztrosce zawieszenia broni i festiwalu lata, zaniedbując zaplanowane działania i nie poświęcając wystarczająco dużo uwagi przestrodze udzielonej mu przez Arwę. Być może gdyby pochylił się nad jej słowami uważniej, przeanalizował to, co mu pokazała, zasięgnął drugiej opinii – byłby w stanie przewidzieć ostatnie wydarzenia i się na nie przygotować; zamiast tego: pozostało mu naprawianie zniszczeń i nadganianie straconego czasu, podczas gdy nad wodami wokół Norfolku – tak samo, jak i nad całym krajem – zapanował chaos.
W Londynie nie planował pozostać długo, ale transport, który miała odebrać Szalona Selma się opóźniał; istniało prawdopodobieństwo, że minie kilka dni, nim dotrze do stolicy, nie było więc sensu, by okręt stał w porcie w pełnej gotowości – po zwinięciu żagli i zabezpieczeniu pokładu Manannan udzielił załodze przepustki na zejście na ląd. Potrzebowali jej, przez ostatnie tygodnie pracując niemalże bez przerwy – polując na pirackie, wyrastające jak grzyby po deszczu (meteorytów) statki i pomagając mu w sprowadzeniu krakena na wody Norfolku. On sam również miał zresztą zamiar wykorzystać swój czas w stolicy w pełni, zamówienie złożone u Borgina i Burke’a podobno czekało już na odbiór, poza tym: potrzebował spotkać się z Deirdre.
Ponieważ Szalona Selma zacumowała w magicznym porcie, stosunkowo niedaleko od Fantasmagorii, to właśnie przed budynkiem baletu się z nią umówił – nie oczekując, że samodzielnie odnajdzie jego okręt. Miejsce spotkania wybrał nieprzypadkowo, do Londynu nie przypłynął z pustą ładownią – choć pomoc, którą chciał od niej uzyskać, nie była jedynym, co miał nadzieję omówić. – Deirdre – przywitał się, skłaniając się lekko, kiedy tylko dostrzegł znajomą już, pojawiającą się w wejściu sylwetkę. – Dziękuję, że zgodziłaś się znaleźć dla mnie chwilę. Domyślam się, że nie masz ich w ostatnich dniach wiele – powiedział, świadomy, że Londyn był jednym z miejsc, które w kataklizmie ucierpiały najmocniej; choć nie miał jeszcze okazji przejść się ulicami zniszczonego miasta, to pamiętał doskonale nocną eskapadę po Waltham. Od tego czasu problemy z pewnością narastały zamiast znikać. – Jak się czujesz? – zapytał, odwracając się, żeby dłonią wskazać jej kierunek, a później ruszając spokojnym krokiem w stronę portowej alejki – upewniając się, że bez trudu mogła za nim nadążyć.
– Obiecuję, że nie zajmę ci dużo czasu – podjął po chwili, zatrzymując się przy trapie prowadzącym na pokład Szalonej Selmy. Wyciągnął w stronę Deirdre ramię, chcąc pomóc jej wejść po stromej, niewygodnej kładce. – Jest kilka kwestii, które miałem nadzieję z tobą omówić – i jedna... niedokończona sprawa, w której chętnie przyjąłbym twoją pomoc – wyjaśnił, właściwie: nie wyjaśniając wcale wiele; czekając z przejściem do konkretów, aż znajdą się w prywatnej przestrzeni kajuty. – Odprawiłem załogę, nikt nie będzie nam przeszkadzał – dodał jeszcze, żeglarze mieli powrócić na pokład najwcześniej bladym świtem – gdy już wytoczą się z portowych tawern lub zostaną z nich wyrzuceni.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Niemal zapomniała o spotkaniu z lordem Traversem - najwyraźniejsza wskazówka, sugerująca, że Deirdre, lekko mówiąc, nie czuła się najlepiej. Nie pamiętała, kiedy ostatnio przespała całą noc: jeśli nie pracowała do późnych godzin to i tak nie mogła łatwo odpłynąć w sen, pod powiekami ciągle przemykały powidoki sierpniowego końca świata. I jego późniejsze konsekwencje, zniszczona Biała Willa, gruzy wschodniego Londynu, setki uchodźców z hrabstw, które uległy niemal całkowitej destrukcji. Magiczna stolica chwiała się nie tylko nad naporem fizycznych zniszczeń, ale i odpowiedzialności za magiczne społeczeństwo; Londyn był symbolem, który musiał unieść ciężar oczekiwań. A Mericourt czuła, że niedługo może się pod nim ugiąć. Robiła więc wszystko, co mogła, by do tego nie dopuścić; działała propagandowo, organizacyjnie, politycznie, ale także osobiście pojawiała się w newralgicznych miejscach miasta, pomagając nakładać zaklęcia ochronne, rozwiązywać problemy - chociażby z tym przeklętym cmentarzem - i podnosić morale mieszkańców. W całym tym chaosie nie miała zbyt wiele czasu dla siebie, może to i dobrze, chociaż tego dnia rozpaczliwie pragnęła choć kilku godzin spokoju. Bez spływających na jej biurko pergaminów z skargami, prośbami o wsparcie i pretensjami. Bez umykających z stołecznego skarbca galeonów. Bez niespokojnych - i niebezpiecznych - dzieci, domagających się uwagi. Wyczekiwała na spotkanie z Manannanem niemal niecierpliwie, lecz i tak dopiero w ostatniej chwili zorientowała się, że dzień spotkania nadszedł: udało się jej jeszcze nakreślić kilka finalnych słów odezwy do mieszkańców Chelsea, zanim zakleiła kopertę i wstała od biurka, odmeldowując się z posterunku i zostawiając resztę na głowie asystenta.
Manannan już na nią czekał; skinęła mu głową z szacunkiem, w ramach powitania. - Niespecjalnie dobrze, Manannanie - odparła szczerze, bez smutku czy skargi, raczej rzeczowo, po czym podążyła u jego boku w stronę magicznego portu, nie czując potrzeby, by krótki spacer zagłuszać niezobowiązującą pogawędką o pogodzie, siłach wiatru lub rodzaju drewna, którym wyłożono burtę Szalonej Selmy. Czuła, że nie musiała tłumaczyć się z tego milczenia, podkrążone oczy, bledsza cera i zaciśnięte usta mówiły za siebie, zresztą gdy nie musiała, nie była czarującą rozmówczynią. Travers stał się już kimś na tyle bliskim - a może raczej nieodległym, choć w świecie Deirdre te określenia nie różniły się aż tak bardzo - by móc znieść względnie prawdziwą wersję madame Mericourt.
- Im więcej czasu mi zajmiesz, tym lepiej. Jeśli dodasz do tego butelkę rumu, będę niemal zachwycona - odezwała się dopiero wtedy, gdy wchodzili na pokład. Przyjęła jego rękę i zgrabnie przekroczyła trap, czując się pewnie na pokładzie Selmy. Rozejrzała się dookoła, zaciekawiona, mrużąc oczy pod naporem chłodniejszego wiatru mknącego łatwiej w odkrytej części portu. Rozwiewał włosy, wymykające się niezbyt elegancko z koka, który stracił swoją perfekcję gdzieś w ferworze męczącego dnia, nie poprawiała go jednak. Znajdowali się tutaj sami, jak wspomniał sam Travers. Zerknęła na niego przez ramię, pozwalając się wyminąc, by poprowadził ją do swojej kajuty. - Brzmi to co najmniej dwuznacznie. Nie obawiasz się plotek? - spytała swobodnie, pozwalając sobie na odrobinę kokieterii; uśmiechnęła się nawet, lecz oczy pozostały chłodne, zmęczone. Odwiedziny na pustym statku, w zaciszu kapitańskiej kajuty: tak, to mogło dać pożywkę dla wygłodniałej wyobraźni, szczęśliwie koniec świata zmniejszył priorytety rozpuszczania podobnych pogłosek. Ludzie martwili się o każdy kolejny dzień i zaglądanie wyższym sferom do łóżek - lub koi - zeszło na drugi lub nawet trzeci plan. - Jestem cała twoja. Jeśli będę mogła pomóc, zrobię to - dodała już odrobinę poważniej, pozwalając poprowadzić się dalej po pokładzie. Uniosła głowę raz jeszcze, obserwując intensywnie pomarańczową ośmiornicę, trzepoczącą leniwie na wietrze. Wyglądała groźnie, rzucała się w oczy, a jej macki wydawały się poruszać szybciej nawet od samej bandery, ginąc raz po raz w załamaniach materiału. Na kilka sekund myśli Deirdre zabłądziły w kierunku ostatniej wizyty na statku, na Syrenim Lamencie, miała jednak nadzieję graniczącą z pewnością, że tym razem nie będzie musiała walczyć o przetrwanie. - Kojarzysz kogoś, kto może posiadać nieoficjalne informacje dotyczące niezbyt legalnego przemytu artefaktów do londyńskiego portu? Kogoś - lub miejsce, w którym takie wieści można uzyskać? - zagadnęła tym samym miękkim, spokojnym tonem; kwestia Złodzieja Myśli i śmierci Abberleya ciągle wibrowała niepokojem w tyle głowy. Travers mógł wskazać jej kierunek dalszych poszukiwań, chociaż przeczuwała, że tajemnice artefaktu będzie musiała zgłębić samodzielnie. Teraz skarciła się w myślach, powinna skupić się na Manannanie, na ich wspólnych celach i na możliwości chwilowego wytchnienia od natłoku obowiązków - ewentualnie na podziwianiu wnętrza kajuty, do której właśnie wchodziła, zaintrygowana tym, co ukaże się jej oczom po przekroczeniu ciężkich drzwi.
Manannan już na nią czekał; skinęła mu głową z szacunkiem, w ramach powitania. - Niespecjalnie dobrze, Manannanie - odparła szczerze, bez smutku czy skargi, raczej rzeczowo, po czym podążyła u jego boku w stronę magicznego portu, nie czując potrzeby, by krótki spacer zagłuszać niezobowiązującą pogawędką o pogodzie, siłach wiatru lub rodzaju drewna, którym wyłożono burtę Szalonej Selmy. Czuła, że nie musiała tłumaczyć się z tego milczenia, podkrążone oczy, bledsza cera i zaciśnięte usta mówiły za siebie, zresztą gdy nie musiała, nie była czarującą rozmówczynią. Travers stał się już kimś na tyle bliskim - a może raczej nieodległym, choć w świecie Deirdre te określenia nie różniły się aż tak bardzo - by móc znieść względnie prawdziwą wersję madame Mericourt.
- Im więcej czasu mi zajmiesz, tym lepiej. Jeśli dodasz do tego butelkę rumu, będę niemal zachwycona - odezwała się dopiero wtedy, gdy wchodzili na pokład. Przyjęła jego rękę i zgrabnie przekroczyła trap, czując się pewnie na pokładzie Selmy. Rozejrzała się dookoła, zaciekawiona, mrużąc oczy pod naporem chłodniejszego wiatru mknącego łatwiej w odkrytej części portu. Rozwiewał włosy, wymykające się niezbyt elegancko z koka, który stracił swoją perfekcję gdzieś w ferworze męczącego dnia, nie poprawiała go jednak. Znajdowali się tutaj sami, jak wspomniał sam Travers. Zerknęła na niego przez ramię, pozwalając się wyminąc, by poprowadził ją do swojej kajuty. - Brzmi to co najmniej dwuznacznie. Nie obawiasz się plotek? - spytała swobodnie, pozwalając sobie na odrobinę kokieterii; uśmiechnęła się nawet, lecz oczy pozostały chłodne, zmęczone. Odwiedziny na pustym statku, w zaciszu kapitańskiej kajuty: tak, to mogło dać pożywkę dla wygłodniałej wyobraźni, szczęśliwie koniec świata zmniejszył priorytety rozpuszczania podobnych pogłosek. Ludzie martwili się o każdy kolejny dzień i zaglądanie wyższym sferom do łóżek - lub koi - zeszło na drugi lub nawet trzeci plan. - Jestem cała twoja. Jeśli będę mogła pomóc, zrobię to - dodała już odrobinę poważniej, pozwalając poprowadzić się dalej po pokładzie. Uniosła głowę raz jeszcze, obserwując intensywnie pomarańczową ośmiornicę, trzepoczącą leniwie na wietrze. Wyglądała groźnie, rzucała się w oczy, a jej macki wydawały się poruszać szybciej nawet od samej bandery, ginąc raz po raz w załamaniach materiału. Na kilka sekund myśli Deirdre zabłądziły w kierunku ostatniej wizyty na statku, na Syrenim Lamencie, miała jednak nadzieję graniczącą z pewnością, że tym razem nie będzie musiała walczyć o przetrwanie. - Kojarzysz kogoś, kto może posiadać nieoficjalne informacje dotyczące niezbyt legalnego przemytu artefaktów do londyńskiego portu? Kogoś - lub miejsce, w którym takie wieści można uzyskać? - zagadnęła tym samym miękkim, spokojnym tonem; kwestia Złodzieja Myśli i śmierci Abberleya ciągle wibrowała niepokojem w tyle głowy. Travers mógł wskazać jej kierunek dalszych poszukiwań, chociaż przeczuwała, że tajemnice artefaktu będzie musiała zgłębić samodzielnie. Teraz skarciła się w myślach, powinna skupić się na Manannanie, na ich wspólnych celach i na możliwości chwilowego wytchnienia od natłoku obowiązków - ewentualnie na podziwianiu wnętrza kajuty, do której właśnie wchodziła, zaintrygowana tym, co ukaże się jej oczom po przekroczeniu ciężkich drzwi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zerknął na nią z ukosa słysząc jej słowa, z jednej strony zaskoczony tą szczerością, z drugiej – wcale nie; w obliczu tego, z czym się mierzyli, nie widział sensu w tworzeniu pozorów i udawaniu, że wszystko było w porządku – nie między nimi. – Problemy w Londynie spędzają ci sen z powiek – stwierdził, nie zapytał; już same przygotowania do obchodów czarodziejskiego święta musiały być wyczerpujące, pokłosie późniejszych wydarzeń: po stokroć bardziej. Wyglądało zresztą na to, że Deirdre nie próbowała nawet ukrywać oznak zmęczenia – a może świadomie przestała to robić, zamiast tego nosząc je niczym jeden z otrzymanych w kwietniu orderów. – Tylko one, czy coś jeszcze? – zapytał po chwili, odrywając spojrzenie od jej zgrabnego profilu i przenosząc wzrok przed siebie; bez trudu odszukując powiewającą jeszcze w oddali ośmiornicę.
Nie umknęło mu milczenie czarownicy, po pytaniu o samopoczucie nie starał się go jednak na siłę wypełnić, mimo że w innych okolicznościach mało poważne opowiastki i anegdoty już pchałyby się mu na usta. Spokojny spacer w taktownej ciszy nie był w jego stylu, uwielbiał mówić – zwłaszcza o sobie – ale ostatnie dni i tygodnie odcisnęły się również na nim; w ponurej, rozciągającej się we wszystkich kierunkach wizji końca świata trudno było odnaleźć zabawną stronę, a do czarnego humoru potrzebował alkoholu. I snu, bo jego chroniczny brak sprawiał, że myślało mu się ciężej – a myśli zlepiały się ze sobą nierówno albo nietrwale, uciekając w popłochu zanim zdążyłby po nie sięgnąć.
– Skoro tak, to nie będę się spieszył – zgodził się, trochę poważnie, a trochę nie, rozumiał potrzebę ucieczki od ciężaru obowiązków – choćby na chwilę. Kącik ust drgnął mu w górę, czy obawiał się plotek? Uniósł brew, dłonią pocierając krawędź żuchwy, jakby się zastanawiał, choć odpowiedź od początku była dla niego oczywista. – Wątpię, żeby miały szansę zaszkodzić mojej reputacji – powiedział, wzruszając ramieniem; drugie wysuwając w stronę Deirdre, żeby pomóc jej przejść po trapie. Jego słowa – butne, ale szczere – poniosły się po pustym pokładzie Szalonej Selmy. Był żeglarzem, kapitanem okrętu; zdawał sobie sprawę, że mówiono o nim różnie, że krążyły wokół niego mniej lub bardziej prawdziwe historie – sporą część z nich rozpuścił zresztą sam, uwielbiając ubarwiać własne opowieści z podróży, niemal za każdym razem tworząc inną ich wersję. Wygodnie mu było na tych chaotycznych wodach domysłów, po których jedynie on sam był w stanie poruszać się swobodnie. – Obawiasz się o swoją? – odbił piłeczkę w jej stronę, trochę zaczepnie; wiedział, że miejsce i okoliczności spotkania nie były dla niej problematyczne, w innym wypadku z pewnością zaproponowałaby inne – pozostawił jej wszak taką możliwość. – Dziękuję. To wiele dla mnie znaczy – odparł poważniejąc, był wdzięczny za jej chęć pomocy; chociaż była kobietą, a te zdarzało mu się lekceważyć, to cenił jej umiejętności i szanował pozycję – widział, co potrafią Śmierciożercy, choć zapewne był świadkiem zaledwie skrawków potęgi, jaką dzierżyli. Wiedział, że pewnego dnia on również po nią sięgnie – i nie przeszkadzało mu, że droga ku temu miała być długa i poprzecinana poświęceniami.
– Rozgość się – powiedział, wyprzedzając Deirdre wcześniej o dwa kroki, żeby otworzyć przed nią drzwi do kapitańskiej kajuty – magicznie powiększonej, ale urządzonej w stylu pozbawionym raczej przepychu; z przedsionkiem oddzielonym od części sypialnianej działową ścianką, w którym zalazło się miejsce dla szerokiego drewnianego biurka (zastawionego po części magicznymi, nawigacyjnymi instrumentami, a po części do połowy odczytaną korespondencją), dwóch wygodnych foteli i stolika, nad którym do ściany przybito kilka map przedstawiających oceaniczne i morskie szlaki; na niektórych z nich poruszające się ciągle linie i napisy wskazywały na aktualny układ podwodnych, magicznych prądów. Pod sufitem, znajdującym się wyżej niż wskazywałyby na to zewnętrzne rozmiary nadbudówki, wisiała mosiężna lampa, w ciągu dnia – zgaszona, bo okrągłe, zlokalizowane po obu stronach bulaje wpuszczały do pomieszczenia dużo dziennego światła.
Manannan, znalazłszy się w środku, od razu skierował się do upchniętego pod stolik kufra, żeby wyjąć z niego dwie szklanki wyciosane z grubego szkła i zdobioną butelkę wypełnioną ciemnym, prawie czarnym alkoholem. – Karaibski – oznajmił, stawiając obie szklanki na stoliku. Nie częstował Deirdre byle czym, rum – przyprawiony goździkami, korzennymi przyprawami, karmelem i imbirem, słodszy i łagodniejszy od tego, który zazwyczaj popijała jego załoga, zachowywał na specjalne okazje. Przechylił butelkę, nalewając alkoholu najpierw do jednej, a później do drugiej szklanki; gdy już miał cofnąć dłoń, palce mu drgnęły – w reakcji na przytłumione, dobiegające gdzieś z dołu szuranie. – Nie zwracaj uwagi – mój gość nie potrafi się zachować – wtrącił. Odstawił butelkę, po czym wziął szklankę do ręki, unosząc ją krótko w milczącym toaście; wskazał Deirdre jeden z foteli, sam jednak zrobił krok do tyłu, żeby oprzeć się o stojący po drugiej stronie stolik. Upił łyk rumu, wysłuchując jej pytania z uwagą; nie widząc w nim nic niewłaściwego, zależało mu na współpracy – jeżeli mógł więc w jakiś sposób wspomóc ją w działaniach, miał zamiar to zrobić. A tak się składało – że chyba mógł. – Kojarzę – przytaknął, uśmiechając się z rozbawieniem. – Miejsce z chęcią ci wskażę. Kogoś… właśnie usłyszałaś – wspomniał, na moment sugestywnie przesuwając wzrok na podłogę; na dolnym pokładzie panowała teraz cisza. – Właściwie to jeden z powodów, dla których zależało mi na spotkaniu. Widzisz – podjął, odstawiając szklankę na stolik i wygodniej opierając się o niego dłońmi – jakiś czas temu moja załoga dała się zwieść obietnicom zdradzieckiego podżegacza i zorganizowała bunt. – Nie był z tego dumny, wciąż uważał, że była to po części jego wina; powinien był przejrzeć Earwyna na wylot, trzymać żeglarzy krócej. – Zostawili mnie na bezludnej wyspie z naiwną nadzieją, że tam umrę. Większość z nich udało mi się wytropić, reszta zapadła się pod ziemię. Dopóki ta nie zadrżała – pozwolił sobie na pół-żart. – Kataklizm sprawił, że największe szumowiny wypełzły ze swoich nor – jak to mają w zwyczaju. Mój dawny znajomy – słowo zabrzmiało w jego ustach jak splunięcie – miał nieszczęście znaleźć się na pokładzie pirackiego statku, który próbował okraść nasz transport. Planowałem uczynić z niego obiekt do wspólnych ćwiczeń, ale ponieważ istnieje spora szansa, że w jego pamięci uchowało się co nieco na temat szemranych transportów, możemy upiec dwie ramory na jednym ogniu – zasugerował; po wszystkim miał zamiar wywiesić cholernego tchórza na maszcie, jako przestrogę i przypomnienie o losie, jaki miał spotkać zdrajców. – Co myślisz? – zapytał, pochylając się lekko do przodu; nie precyzując, czy pytał o propozycję, czy o to, jak smakował jej rum. Były też inne sprawy, które miał nadzieję z nią omówić, ale właściwie: mogli zrobić to w trakcie przesłuchania; przypadkowy słuchacz i tak nie będzie miał szans, by wynieść je poza statek.
Nie umknęło mu milczenie czarownicy, po pytaniu o samopoczucie nie starał się go jednak na siłę wypełnić, mimo że w innych okolicznościach mało poważne opowiastki i anegdoty już pchałyby się mu na usta. Spokojny spacer w taktownej ciszy nie był w jego stylu, uwielbiał mówić – zwłaszcza o sobie – ale ostatnie dni i tygodnie odcisnęły się również na nim; w ponurej, rozciągającej się we wszystkich kierunkach wizji końca świata trudno było odnaleźć zabawną stronę, a do czarnego humoru potrzebował alkoholu. I snu, bo jego chroniczny brak sprawiał, że myślało mu się ciężej – a myśli zlepiały się ze sobą nierówno albo nietrwale, uciekając w popłochu zanim zdążyłby po nie sięgnąć.
– Skoro tak, to nie będę się spieszył – zgodził się, trochę poważnie, a trochę nie, rozumiał potrzebę ucieczki od ciężaru obowiązków – choćby na chwilę. Kącik ust drgnął mu w górę, czy obawiał się plotek? Uniósł brew, dłonią pocierając krawędź żuchwy, jakby się zastanawiał, choć odpowiedź od początku była dla niego oczywista. – Wątpię, żeby miały szansę zaszkodzić mojej reputacji – powiedział, wzruszając ramieniem; drugie wysuwając w stronę Deirdre, żeby pomóc jej przejść po trapie. Jego słowa – butne, ale szczere – poniosły się po pustym pokładzie Szalonej Selmy. Był żeglarzem, kapitanem okrętu; zdawał sobie sprawę, że mówiono o nim różnie, że krążyły wokół niego mniej lub bardziej prawdziwe historie – sporą część z nich rozpuścił zresztą sam, uwielbiając ubarwiać własne opowieści z podróży, niemal za każdym razem tworząc inną ich wersję. Wygodnie mu było na tych chaotycznych wodach domysłów, po których jedynie on sam był w stanie poruszać się swobodnie. – Obawiasz się o swoją? – odbił piłeczkę w jej stronę, trochę zaczepnie; wiedział, że miejsce i okoliczności spotkania nie były dla niej problematyczne, w innym wypadku z pewnością zaproponowałaby inne – pozostawił jej wszak taką możliwość. – Dziękuję. To wiele dla mnie znaczy – odparł poważniejąc, był wdzięczny za jej chęć pomocy; chociaż była kobietą, a te zdarzało mu się lekceważyć, to cenił jej umiejętności i szanował pozycję – widział, co potrafią Śmierciożercy, choć zapewne był świadkiem zaledwie skrawków potęgi, jaką dzierżyli. Wiedział, że pewnego dnia on również po nią sięgnie – i nie przeszkadzało mu, że droga ku temu miała być długa i poprzecinana poświęceniami.
– Rozgość się – powiedział, wyprzedzając Deirdre wcześniej o dwa kroki, żeby otworzyć przed nią drzwi do kapitańskiej kajuty – magicznie powiększonej, ale urządzonej w stylu pozbawionym raczej przepychu; z przedsionkiem oddzielonym od części sypialnianej działową ścianką, w którym zalazło się miejsce dla szerokiego drewnianego biurka (zastawionego po części magicznymi, nawigacyjnymi instrumentami, a po części do połowy odczytaną korespondencją), dwóch wygodnych foteli i stolika, nad którym do ściany przybito kilka map przedstawiających oceaniczne i morskie szlaki; na niektórych z nich poruszające się ciągle linie i napisy wskazywały na aktualny układ podwodnych, magicznych prądów. Pod sufitem, znajdującym się wyżej niż wskazywałyby na to zewnętrzne rozmiary nadbudówki, wisiała mosiężna lampa, w ciągu dnia – zgaszona, bo okrągłe, zlokalizowane po obu stronach bulaje wpuszczały do pomieszczenia dużo dziennego światła.
Manannan, znalazłszy się w środku, od razu skierował się do upchniętego pod stolik kufra, żeby wyjąć z niego dwie szklanki wyciosane z grubego szkła i zdobioną butelkę wypełnioną ciemnym, prawie czarnym alkoholem. – Karaibski – oznajmił, stawiając obie szklanki na stoliku. Nie częstował Deirdre byle czym, rum – przyprawiony goździkami, korzennymi przyprawami, karmelem i imbirem, słodszy i łagodniejszy od tego, który zazwyczaj popijała jego załoga, zachowywał na specjalne okazje. Przechylił butelkę, nalewając alkoholu najpierw do jednej, a później do drugiej szklanki; gdy już miał cofnąć dłoń, palce mu drgnęły – w reakcji na przytłumione, dobiegające gdzieś z dołu szuranie. – Nie zwracaj uwagi – mój gość nie potrafi się zachować – wtrącił. Odstawił butelkę, po czym wziął szklankę do ręki, unosząc ją krótko w milczącym toaście; wskazał Deirdre jeden z foteli, sam jednak zrobił krok do tyłu, żeby oprzeć się o stojący po drugiej stronie stolik. Upił łyk rumu, wysłuchując jej pytania z uwagą; nie widząc w nim nic niewłaściwego, zależało mu na współpracy – jeżeli mógł więc w jakiś sposób wspomóc ją w działaniach, miał zamiar to zrobić. A tak się składało – że chyba mógł. – Kojarzę – przytaknął, uśmiechając się z rozbawieniem. – Miejsce z chęcią ci wskażę. Kogoś… właśnie usłyszałaś – wspomniał, na moment sugestywnie przesuwając wzrok na podłogę; na dolnym pokładzie panowała teraz cisza. – Właściwie to jeden z powodów, dla których zależało mi na spotkaniu. Widzisz – podjął, odstawiając szklankę na stolik i wygodniej opierając się o niego dłońmi – jakiś czas temu moja załoga dała się zwieść obietnicom zdradzieckiego podżegacza i zorganizowała bunt. – Nie był z tego dumny, wciąż uważał, że była to po części jego wina; powinien był przejrzeć Earwyna na wylot, trzymać żeglarzy krócej. – Zostawili mnie na bezludnej wyspie z naiwną nadzieją, że tam umrę. Większość z nich udało mi się wytropić, reszta zapadła się pod ziemię. Dopóki ta nie zadrżała – pozwolił sobie na pół-żart. – Kataklizm sprawił, że największe szumowiny wypełzły ze swoich nor – jak to mają w zwyczaju. Mój dawny znajomy – słowo zabrzmiało w jego ustach jak splunięcie – miał nieszczęście znaleźć się na pokładzie pirackiego statku, który próbował okraść nasz transport. Planowałem uczynić z niego obiekt do wspólnych ćwiczeń, ale ponieważ istnieje spora szansa, że w jego pamięci uchowało się co nieco na temat szemranych transportów, możemy upiec dwie ramory na jednym ogniu – zasugerował; po wszystkim miał zamiar wywiesić cholernego tchórza na maszcie, jako przestrogę i przypomnienie o losie, jaki miał spotkać zdrajców. – Co myślisz? – zapytał, pochylając się lekko do przodu; nie precyzując, czy pytał o propozycję, czy o to, jak smakował jej rum. Były też inne sprawy, które miał nadzieję z nią omówić, ale właściwie: mogli zrobić to w trakcie przesłuchania; przypadkowy słuchacz i tak nie będzie miał szans, by wynieść je poza statek.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Nie spodziewała się, że Manannan zapyta o coś jeszcze, zazwyczaj szczerość, zwłaszcza ta dość przykra, spotykała się co najwyżej z skonfundowanym milczeniem. Porzucenie pozorów uprzejmości, nakazujących zdawkową wymianę pozytywnych informacji, znajdowało się zazwyczaj poza zasięgiem społecznych zdolności wyższych sfer, lord Travers wymykał się jednak tym kanonom. Zaskakując ją. Stali po tej samej stronie, pytanie więc o dodatkowe powody złego samopoczucia nie kryło w sobie drugiego, grząskiego dna, nie chciał wybadać jej słabości. - Życie samotnej matki i wdowy bywa naprawdę męczące. Zwłaszcza, gdy wokół kończy się świat - odparła więc zgodnie z prawdą, patrząc jednak przed siebie, na wyłożone równymi kamieniami nadbrzeże. Nie chciała brzmieć żałośnie, nie skarżyła się i nie marudziła, ale obawiała się, że w jej oczach szlachcic zdoła dostrzec bezradność. Tego nie chciała, potrzebowała tylko chwili wytchnienia, ucieczki od obowiązków. Rozmowy o czymś innym niż rozpływających się w mgnieniu oka funduszach, skali zniszczeń, rosnącej liczbie ofiar czy nasileniu się działań terrorystycznych bojówek. Wypełniała swoje obowiązki z pokorą i drobiazgowością, lecz nawet ktoś tak skrajnie poświęcony pracy - i idei - potrzebował wytchnienia. Niemożliwego do uzyskania w obcym domu, gdzie czuła się stale obserwowana i poddawana niezwerbalizowanym wyzwaniom, stale troszcząca się o przeżycie potomstwa. Mogącego niefortunnie spaść ze schodów lub zadławić się francuskim deserem: zupełnym przypadkiem, rzecz jasna.
Spokój portowej zatoki przyjęła więc z wdzięcznością, tak samo jak towarzystwo Manannana. Niewymagające poprawiania gorsetu moralności, utrzymywania nienagannej maski i poprawnego prowadzenia się. Również w rozmowie, płynącej swoim torem, skręcającym jednak na kokieteryjne wody. Działała instynktownie, nieświadomie nawet; czas wolny zawsze kojarzył się jej ze zmysłowością, z dwuznacznością rozmów, z pikantną słodyczą prześlizgiwania się pomiędzy tym, co zakazane, a tym, co przyjemne.
- To dobrze, pośpiech bywa zgubny. I odbiera wiele przyjemności - zerknęła w bok, odwzajemniając uśmiech, w końcu obejmujący także - w jakimś stopniu - nieprzeniknioną czerń oczu. - Faktycznie, słyszałam o tobie naprawdę wiele fascynujących opowieści. Można pozazdrościć ci doświadczeń, lordzie Travers - zniżyła głos do poufałego szeptu, potrafiła dobrze słuchać. I zasięgać języka, zwłaszcza za kulisami szlacheckiego teatru. Czyniła to teraz rzadziej, w innym aspekcie, ale pozostawała czujna, gotowa pochwycić każdą nić pogłoski, którą mogłaby potem wykorzystać. - W kontraście z nimi sekretny romans z namiestniczką Londynu wydaje się wręcz nudnym dodatkiem do biografii - powróciła wzrokiem do drewnianych belek, balustrad, masztów i całej misternej infrastruktury statku, tak, jakby okazały się bardziej interesujące od niewypowiedzianych plotek o Manannanie, bezwzględnym władcy mórz, tracącym zęby i palce w podejrzanych okolicznościach. - Miałeś kochankę także w chińskim porcie? - zagadnęła jeszcze, nie powstrzymując drżących kącików ust. Zaczynała się relaksować, a przyjemny półcień kapitańskiej kajuty tylko sprzyjał swobodniejszemu zachowaniu. Nienadwyrężonemu zwinną odpowiedzią szlachcica.
- Moja reputacja, w odróżnieniu od twojej, jest nienaganna - odparła lekko, w karcącym rozbawieniu. - Doszły cię inne słuchy? - zdziwiła się uprzejmie, lecz niezupełnie bezinteresownie. Jeśli coś o niej usłyszał, chciała o tym wiedzieć. Opinia sztywnej, tajemniczej, wyniosłej i pozbawionej budzących ciekawość punktów zaczepienia namiestniczki musiała zostać nienaruszona. Lepiej było zaś zapobiegać rozplenieniu się fałszywych informacji niż zdławiać je w zarodku, chociaż to drugie oferowało znacznie więcej krwawej radości. Tak naprawdę w tym momencie nie martwiła się o swoją reputację, była Śmierciożerczynią, Manannan zaufanym Rycerzem Walpurgii, przespacerowali wspólnie całą promenadą: tylko głupiec uznałby, że kryje się za tym coś więcej od poważnej narady dwojga żołnierzy.
Prawda nie wyglądała przecież niezwykle inaczej, mieli rozmawiać o kwestiach sporej wagi, a doskonały rum był tylko miłym dodatkiem. Jego zapach od razu wypełnił kajutę - skromną, po arystokracie spodziewała się perskich dywanów, złotych klamek i przynajmniej trzech obrazów z własną podobizną na ścianach, mile więc zaskoczyła się piracką skromnością. Mnóstwo tajemniczych instrumentów i różnobarwnych map, ciężkich kufrów, solidnych mebli. Żadnych przejawów megalomanii, typowej dla uwielbiających przygody szaleńców. Nie zajęła miejsca na fotelu, nie od razu, swobodnie rozejrzała się po pomieszczeniu, zaglądając i za przepierzenie, lecz i w części sypialnianej nie znalazła nic, co mogłoby zdradzić o Manannanie coś więcej. Zsunęła z ramion letnią pelerynę i przerzuciła ją przez jedną ze skrzyń, podchodząc do oferującego jej alkohol mężczyzny.
- Za koniec końca świata - uniosła szklankę ze stolika i wychyliła ją od razu, całą. Niekulturalnie, nie zdążąc nacieszyć się bogatym aromatem trunku, ale i nie roniąc ani kropli. Nawet się nie skrzywiła, przywykła do dławienia się intensywniejszymi płynami, a dziś potrzebowała natychmiastowej ulgi. Biorąc pod uwagę procenty i jakość rumu - miała nadejść dość szybko. Oblizała usta i odstawiła szklankę, bez słowa sugerując ponowienie kolejki, pasującej raczej do ognistej lub wódki niż wybornego, rzadkiego rumu. Gotowa była zareagować na krytykę braku manier - lub raczej rezygnacji z nich, potrafiła się przecież zachować - ale jej uwagę przykuł wyraźny rumor, dobiegający spod podłogi. - Teraz mnie zaintrygowałeś - spojrzała w dół, szuranie stawało się głośniejsze, sugerując, że to, co znajdowało się pod podłogą było przyjemnie żywe. A więc możliwe do zabawy. - Będę mogła go poznać? Ją? - płeć nie miała znaczenia, wspaniale, gdyby był to człowiek, z którym mogliby intensywnie porozmawiać, zdecydowanie wolała ofiary posiadające inteligencję. Zwierzęta, choćby najpotworniejsze, uznawała za zabawkę drugiej kategorii. Miała nadzieję, że na niższym pokładzie nie znajduje się wyjątkowo upasiony starymi gazetami szczur. Odpowiedzi na zadane pytania odnalazły ją w mgnieniu oka, usiadła na jednym z krzeseł, słuchając uważnie wypowiedzi Manannana. Sarkastyczne rozbawienie, z jakim opowiadał historię niesfornej załogi, dodawało mu fascynującej drapieżności, zwłaszcza w kontekście potwierdzających się plotek. A raczej ich części, wiedziała, że prawda odbiegała od wyobrażeń ludzi, lecz nie zamierzała przestać się bawić.
- O, czyli jednak pogłoski o tobie są prawdziwe - uśmiechnęła się szeroko, pierwszy raz w ten sposób w jego obecności: skośne oczy zalśniły już całkowicie, a w policzkach ukazały się dołeczki, odejmujące Deirdre lat. I w magiczny sposób niwelujące jej zwykłą groźną, posepną aurę. Z takim uśmiechem wyglądała równie groźnie, co podekscytowana ciekawą historyjką zaslyszaną w portowym barze młoda dziewczyna, pragnąca usłyszeć więcej od przystojnego i doświadczonego żeglarza. - Przynajmniej poniekąd. Słyszałam, że na tejże bezludnej wyspie napotkałeś trzy syreny, siostry. Gotowe były rozerwać cię na strzępy, ale zamiast tego zazdrośnie pokłóciły się między sobą, siegając do własnych gardeł. Wszystko przez twoją skromną osobę - wskazała na niego palcem, przekrzywiając głowę w bok. Cienie pod oczami tylko się pogłębiły, dalej była zmęczona, ale perspektywa udzielenia Traversowi - a raczej nieposłusznemu zdrajcy - kilku lekcji znacząco dodała jej sił. - A więc połączymy przyjemne z pożytecznym - skinęła głową, rozsiadając się wygodniej, zapięta pod szyję szata stylizowana na quipao zaczynała jej przeszkadzać; odpięła kilka górnych guzików a drugą dłonią powoli rozmasowała sobie lewy bark. - Zaczynajmy - powiedziała niemal radośnie, przyglądając się z uwagą stojącemu naprzeciwko niej mężczyźnie. - Jak bardzo chcesz go ostatecznie uszkodzić? - powróciła do konkretów, mimo zadowolenia z nadchodzących godzin nie traciła zdrowego rozsądku. Krnąbrny podwładny był środkiem do celu. - I co najbardziej chciałbyś na nim...przetestować? - dodała jeszcze, otwarta na propozycje ucznia. I ciekawa, jak wiele dawny kamrat Manannana zdoła znieść. Miała nadzieję, że jest w równie doskonałej formie, co jego niedawny kapitan: takie ciało mogło znieść naprawdę sporo. Potrafiła do (d)ocenić nawet przez szaty.
Spokój portowej zatoki przyjęła więc z wdzięcznością, tak samo jak towarzystwo Manannana. Niewymagające poprawiania gorsetu moralności, utrzymywania nienagannej maski i poprawnego prowadzenia się. Również w rozmowie, płynącej swoim torem, skręcającym jednak na kokieteryjne wody. Działała instynktownie, nieświadomie nawet; czas wolny zawsze kojarzył się jej ze zmysłowością, z dwuznacznością rozmów, z pikantną słodyczą prześlizgiwania się pomiędzy tym, co zakazane, a tym, co przyjemne.
- To dobrze, pośpiech bywa zgubny. I odbiera wiele przyjemności - zerknęła w bok, odwzajemniając uśmiech, w końcu obejmujący także - w jakimś stopniu - nieprzeniknioną czerń oczu. - Faktycznie, słyszałam o tobie naprawdę wiele fascynujących opowieści. Można pozazdrościć ci doświadczeń, lordzie Travers - zniżyła głos do poufałego szeptu, potrafiła dobrze słuchać. I zasięgać języka, zwłaszcza za kulisami szlacheckiego teatru. Czyniła to teraz rzadziej, w innym aspekcie, ale pozostawała czujna, gotowa pochwycić każdą nić pogłoski, którą mogłaby potem wykorzystać. - W kontraście z nimi sekretny romans z namiestniczką Londynu wydaje się wręcz nudnym dodatkiem do biografii - powróciła wzrokiem do drewnianych belek, balustrad, masztów i całej misternej infrastruktury statku, tak, jakby okazały się bardziej interesujące od niewypowiedzianych plotek o Manannanie, bezwzględnym władcy mórz, tracącym zęby i palce w podejrzanych okolicznościach. - Miałeś kochankę także w chińskim porcie? - zagadnęła jeszcze, nie powstrzymując drżących kącików ust. Zaczynała się relaksować, a przyjemny półcień kapitańskiej kajuty tylko sprzyjał swobodniejszemu zachowaniu. Nienadwyrężonemu zwinną odpowiedzią szlachcica.
- Moja reputacja, w odróżnieniu od twojej, jest nienaganna - odparła lekko, w karcącym rozbawieniu. - Doszły cię inne słuchy? - zdziwiła się uprzejmie, lecz niezupełnie bezinteresownie. Jeśli coś o niej usłyszał, chciała o tym wiedzieć. Opinia sztywnej, tajemniczej, wyniosłej i pozbawionej budzących ciekawość punktów zaczepienia namiestniczki musiała zostać nienaruszona. Lepiej było zaś zapobiegać rozplenieniu się fałszywych informacji niż zdławiać je w zarodku, chociaż to drugie oferowało znacznie więcej krwawej radości. Tak naprawdę w tym momencie nie martwiła się o swoją reputację, była Śmierciożerczynią, Manannan zaufanym Rycerzem Walpurgii, przespacerowali wspólnie całą promenadą: tylko głupiec uznałby, że kryje się za tym coś więcej od poważnej narady dwojga żołnierzy.
Prawda nie wyglądała przecież niezwykle inaczej, mieli rozmawiać o kwestiach sporej wagi, a doskonały rum był tylko miłym dodatkiem. Jego zapach od razu wypełnił kajutę - skromną, po arystokracie spodziewała się perskich dywanów, złotych klamek i przynajmniej trzech obrazów z własną podobizną na ścianach, mile więc zaskoczyła się piracką skromnością. Mnóstwo tajemniczych instrumentów i różnobarwnych map, ciężkich kufrów, solidnych mebli. Żadnych przejawów megalomanii, typowej dla uwielbiających przygody szaleńców. Nie zajęła miejsca na fotelu, nie od razu, swobodnie rozejrzała się po pomieszczeniu, zaglądając i za przepierzenie, lecz i w części sypialnianej nie znalazła nic, co mogłoby zdradzić o Manannanie coś więcej. Zsunęła z ramion letnią pelerynę i przerzuciła ją przez jedną ze skrzyń, podchodząc do oferującego jej alkohol mężczyzny.
- Za koniec końca świata - uniosła szklankę ze stolika i wychyliła ją od razu, całą. Niekulturalnie, nie zdążąc nacieszyć się bogatym aromatem trunku, ale i nie roniąc ani kropli. Nawet się nie skrzywiła, przywykła do dławienia się intensywniejszymi płynami, a dziś potrzebowała natychmiastowej ulgi. Biorąc pod uwagę procenty i jakość rumu - miała nadejść dość szybko. Oblizała usta i odstawiła szklankę, bez słowa sugerując ponowienie kolejki, pasującej raczej do ognistej lub wódki niż wybornego, rzadkiego rumu. Gotowa była zareagować na krytykę braku manier - lub raczej rezygnacji z nich, potrafiła się przecież zachować - ale jej uwagę przykuł wyraźny rumor, dobiegający spod podłogi. - Teraz mnie zaintrygowałeś - spojrzała w dół, szuranie stawało się głośniejsze, sugerując, że to, co znajdowało się pod podłogą było przyjemnie żywe. A więc możliwe do zabawy. - Będę mogła go poznać? Ją? - płeć nie miała znaczenia, wspaniale, gdyby był to człowiek, z którym mogliby intensywnie porozmawiać, zdecydowanie wolała ofiary posiadające inteligencję. Zwierzęta, choćby najpotworniejsze, uznawała za zabawkę drugiej kategorii. Miała nadzieję, że na niższym pokładzie nie znajduje się wyjątkowo upasiony starymi gazetami szczur. Odpowiedzi na zadane pytania odnalazły ją w mgnieniu oka, usiadła na jednym z krzeseł, słuchając uważnie wypowiedzi Manannana. Sarkastyczne rozbawienie, z jakim opowiadał historię niesfornej załogi, dodawało mu fascynującej drapieżności, zwłaszcza w kontekście potwierdzających się plotek. A raczej ich części, wiedziała, że prawda odbiegała od wyobrażeń ludzi, lecz nie zamierzała przestać się bawić.
- O, czyli jednak pogłoski o tobie są prawdziwe - uśmiechnęła się szeroko, pierwszy raz w ten sposób w jego obecności: skośne oczy zalśniły już całkowicie, a w policzkach ukazały się dołeczki, odejmujące Deirdre lat. I w magiczny sposób niwelujące jej zwykłą groźną, posepną aurę. Z takim uśmiechem wyglądała równie groźnie, co podekscytowana ciekawą historyjką zaslyszaną w portowym barze młoda dziewczyna, pragnąca usłyszeć więcej od przystojnego i doświadczonego żeglarza. - Przynajmniej poniekąd. Słyszałam, że na tejże bezludnej wyspie napotkałeś trzy syreny, siostry. Gotowe były rozerwać cię na strzępy, ale zamiast tego zazdrośnie pokłóciły się między sobą, siegając do własnych gardeł. Wszystko przez twoją skromną osobę - wskazała na niego palcem, przekrzywiając głowę w bok. Cienie pod oczami tylko się pogłębiły, dalej była zmęczona, ale perspektywa udzielenia Traversowi - a raczej nieposłusznemu zdrajcy - kilku lekcji znacząco dodała jej sił. - A więc połączymy przyjemne z pożytecznym - skinęła głową, rozsiadając się wygodniej, zapięta pod szyję szata stylizowana na quipao zaczynała jej przeszkadzać; odpięła kilka górnych guzików a drugą dłonią powoli rozmasowała sobie lewy bark. - Zaczynajmy - powiedziała niemal radośnie, przyglądając się z uwagą stojącemu naprzeciwko niej mężczyźnie. - Jak bardzo chcesz go ostatecznie uszkodzić? - powróciła do konkretów, mimo zadowolenia z nadchodzących godzin nie traciła zdrowego rozsądku. Krnąbrny podwładny był środkiem do celu. - I co najbardziej chciałbyś na nim...przetestować? - dodała jeszcze, otwarta na propozycje ucznia. I ciekawa, jak wiele dawny kamrat Manannana zdoła znieść. Miała nadzieję, że jest w równie doskonałej formie, co jego niedawny kapitan: takie ciało mogło znieść naprawdę sporo. Potrafiła do (d)ocenić nawet przez szaty.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
– Hm – mruknął potakująco, odwracając spojrzenie od pięknego, choć widocznie zmęczonego profilu Deirdre, nie wlewając jednak w pojedyncze głoski ani pozorowanego zrozumienia, ani niechcianego współczucia. Nie widział sensu w udawaniu, że rozumiał istotę ciężaru, który spoczął na jej barkach, nie miał o nim pojęcia: nie miał dzieci, o które musiałby się martwić, a samotność była mu obca – z końcem świata nie mierzył, i nigdy nie miał mierzyć się samotnie, przez cały czas czując za plecami fantomowe, niezachwiane wsparcie rodziny. Co prawda odkąd Melisande podzieliła się z nim przypuszczeniami na temat swojego stanu, kiełkująca myśl o rychłym ojcostwie powracała do niego regularnie, w najmniej spodziewanych chwilach codzienności, ale nie było to coś, co spędzałoby mu sen z powiek. Było wystarczająco wiele innych kwestii, które to robiły. – Potrzebujesz czegoś? – zapytał po paru sekundach milczenia. Tonem rzeczowym, ale szczerym; altruizm był mu obcy, lojalność: nie, a ta, którą odczuwał względem Rycerzy Walpurgii, nie zachwiała się ani na moment, odkąd po dłuższej nieobecności powrócił do kraju. Deirdre była Śmierciożerczynią, Manannan nie wątpił w to, że potrafiła o siebie zadbać – ale jeśli mógł jej w jakikolwiek sposób pomóc, zrobiłby to bez mrugnięcia okiem. Zwłaszcza, że ona pojawiła się tego dnia w porcie na jego prośbę. – Oprócz chwili wytchnienia oczywiście, to zapewniam od ręki – dodał zaczepnie, zerkając na nią z ukosa, gdy wchodzili po trapie statku. Jeżeli miała ochotę odreagować, to też mógł dać jej ku temu okazję.
– Och, tak? – podjął zaciekawiony na wzmiankę o opowieściach, zainteresowanym spojrzeniem i uniesieniem brwi zachęcając, żeby kontynuowała. Skłamałby twierdząc, że nie lubił słuchać (i mówić) o sobie, zwłaszcza, kiedy przytaczane historie dotyczyły jego (mniej lub bardziej) ubarwionych dokonań. – Jakich, na przykład? Zaintrygowałaś mnie – przyznał, nachylając się ku niej w reakcji na ściszony do szeptu głos. Na jego wargach zatańczył rozbawiony, zadowolony uśmiech, złoto siekacza błysnęło lekko w przebijającym się przez chmury świetle. – Daj spokój – nasz romans z pewnością nie byłby nudny – zaprotestował, bez zawahania podejmując rozpoczętą przez nią grę, żartobliwie wytykając dobór słów. Kompletnie nieodpowiadający rzeczywistości, nie znał co prawda Deirdre zbyt dobrze – ale wystarczyło kilka spotkań, żeby wyrobił sobie szczątkową opinię na jej temat. Była kobietą, która wymykała się konwenansom, w jej ciemnym spojrzeniu wiecznie migotało coś niebezpiecznego – nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy wargi rozciągały się w uśmiechu, a w kącikach oczu czaiła się wesołość. Intrygowała go, choć przede wszystkim: szanował ją jako Śmierciożerczynię i cenił w niej towarzyszkę rozmów – i nie tylko, nie zaprosił jej wszak na pokład Szalonej Selmy wyłącznie po to, żeby rozprawiać o własnych przygodach. – Nigdy nie byłem w Chinach – przyznał niechętnie, zdarzało mu się pływać po tamtych morzach, ale zawinąć do portu: już nie. – Dlaczego? Powinienem żałować? – zapytał, dlaczego pytała? Przekrzywił głowę, niezrażony ani odrobinę bezpośredniością pytania, nie próbując też nawet podważać jego zasadności.
– Nie próbowałem sugerować, że jest inaczej – zapewnił szybko, teatralnym gestem przykładając otwartą dłoń do mostka, zupełnie jakby przeraziło go, że Deirdre mogłaby go o coś posądzić; spomiędzy głosek nie zniknęła jednak charakterystyczna dla Manannana swoboda i lekkość wypowiedzi. – Nie doszły – przyznał, jeżeli czarownica chowała przed światem jakiś skandaliczny sekret, to robiła to wystarczająco dobrze, by pogłoski o nim nie dotarły ani na salony, ani do portowych gawędziarzy. – Choć niektórzy snują przypuszczenia, że masz ministra magii pod imperiusem. To prawda? – zagadnął, nalewając alkoholu do postawionej na blacie szklanki. – Podoba ci się? – rzucił po chwili, prostując się; nie umknął mu jej przesuwający się po kajucie wzrok, zdawał sobie sprawę, że brakowało w niej przepychu czy wygód – ale tymi nigdy otaczać się nie lubił, prawdziwą wartość odnajdując w innych rzeczach: rzadkich artefaktach, przedmiotach obłożonych niewiarygodnymi historiami, owianych legendami.
– Za koniec końca świata – powtórzył, unosząc wyżej szklankę – i brwi, gdy Deirdre wychyliła swoją jednym haustem; wyglądało na to, że naprawdę potrzebowała odskoczni. – Bardzo chętnie was przedstawię – przytaknął, bez słowa komentarza nalewając czarownicy kolejną kolejkę rumu, płynnie przechodząc do zarysowania historii zajmującego dolny pokład gościa. Odstawiwszy butelkę, upił spory łyk alkoholu, z zaintrygowaniem wysłuchując historii o trzech syrenich siostrach. Nie pamiętał, czy była to jedna z tych, które sam wymyślił i opowiedział podczas suto zakrapianego wieczoru w londyńskiej tawernie; możliwe, że wyewoluowała z innej, równie oderwanej od rzeczywistości. W gruncie rzeczy: nie miało to znaczenia. – To zabawne, że wspominasz akurat o syrenach – wtrącił, ostatnie spotkanie z Arwą i krwawy, zawarty z jej plemieniem pakt, wciąż jeszcze pozostawały w jego pamięci żywe; właściwie planował poruszyć tę kwestię w trakcie dzisiejszego spotkania, ale póki co pozwolił myślom pomknąć w innym kierunku. Opuścił spojrzenie na wyczyszczone starannie deski, jakby mógł w ten sposób przez nie przejrzeć, spoglądając na uwięzionego pod pokładem pirata.
Opróżnił do końca szklankę, żeby odstawić ją na blat z głośnym trzaskiem, zlewającym się z konkretnym: zaczynajmy. Nie potrzebował dodatkowej zachęty, chęć wymierzenia kary zdrajcy towarzyszyła mu od co najmniej paru godzin, a palce go świerzbiły; niewiele było rzeczy, których pragnął równie mocno, jak wyrównanie rachunków z przeklętą załogą, rana po nożu wbitym mu w plecy przez Earwyna nigdy prawidłowo się nie zagoiła. – Och, nie opuści Selmy żywy – stwierdził od razu, nie miał zamiaru go wystraszyć; nauczka miała być ostateczna, choć rozciągnięta w czasie; gdyby mógł, upewniłby się, że trwałaby dokładnie tyle, ile długie tygodnie spędzone przez niego na wyspie, ale obowiązki, które narosły wraz z końcem świata, nie mogły czekać tak długo. – Chciałem zapytać cię o cienie – odpowiedział na jej pytanie od razu, bez zawahania; nie widząc sensu w owijaniu w bawełnę. Nie wstydził się własnej niewiedzy, zaakceptowanie jej było niezbędne w dążeniu do prawdy. – Zdarzyło mi się stanąć z nimi oko w oko już kilkukrotnie, nigdy mnie nie zaatakowały – ciągnął, przypominając sobie puste spojrzenie przywołanego przez Zabiniego wilka; powracając myślami do obnażonych kłów istot, które pojawiły się na targu w Cromer. – Próbowałem im rozkazywać, ale bez powodzenia. Wiem, że to możliwe – dodał, widział, jak odpędził je Zachary; Deirdre również podjudziła do ataku utkane z cienia drapieżniki, kiedy rozprawiali się z przemytnikami w morskiej grocie. – Chciałbym się tego nauczyć – oznajmił, jednocześnie biorąc do ręki butelkę rumu i ruszając w stronę drzwi, żeby zaprowadzić ich na dolny pokład; nie widział powodu, by mieli rezygnować ze swobodnej rozmowy przy dobrym trunku, zdrajca – związany i osłabiony – nie stanowił dla żadnego z nich realnego zagrożenia. – Możemy to zrobić? Przywołać jednego z nich? – zapytał, do tej pory działo się to raczej przypadkiem – ale Deirdre z pewnością wiedziała więcej.
– Och, tak? – podjął zaciekawiony na wzmiankę o opowieściach, zainteresowanym spojrzeniem i uniesieniem brwi zachęcając, żeby kontynuowała. Skłamałby twierdząc, że nie lubił słuchać (i mówić) o sobie, zwłaszcza, kiedy przytaczane historie dotyczyły jego (mniej lub bardziej) ubarwionych dokonań. – Jakich, na przykład? Zaintrygowałaś mnie – przyznał, nachylając się ku niej w reakcji na ściszony do szeptu głos. Na jego wargach zatańczył rozbawiony, zadowolony uśmiech, złoto siekacza błysnęło lekko w przebijającym się przez chmury świetle. – Daj spokój – nasz romans z pewnością nie byłby nudny – zaprotestował, bez zawahania podejmując rozpoczętą przez nią grę, żartobliwie wytykając dobór słów. Kompletnie nieodpowiadający rzeczywistości, nie znał co prawda Deirdre zbyt dobrze – ale wystarczyło kilka spotkań, żeby wyrobił sobie szczątkową opinię na jej temat. Była kobietą, która wymykała się konwenansom, w jej ciemnym spojrzeniu wiecznie migotało coś niebezpiecznego – nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy wargi rozciągały się w uśmiechu, a w kącikach oczu czaiła się wesołość. Intrygowała go, choć przede wszystkim: szanował ją jako Śmierciożerczynię i cenił w niej towarzyszkę rozmów – i nie tylko, nie zaprosił jej wszak na pokład Szalonej Selmy wyłącznie po to, żeby rozprawiać o własnych przygodach. – Nigdy nie byłem w Chinach – przyznał niechętnie, zdarzało mu się pływać po tamtych morzach, ale zawinąć do portu: już nie. – Dlaczego? Powinienem żałować? – zapytał, dlaczego pytała? Przekrzywił głowę, niezrażony ani odrobinę bezpośredniością pytania, nie próbując też nawet podważać jego zasadności.
– Nie próbowałem sugerować, że jest inaczej – zapewnił szybko, teatralnym gestem przykładając otwartą dłoń do mostka, zupełnie jakby przeraziło go, że Deirdre mogłaby go o coś posądzić; spomiędzy głosek nie zniknęła jednak charakterystyczna dla Manannana swoboda i lekkość wypowiedzi. – Nie doszły – przyznał, jeżeli czarownica chowała przed światem jakiś skandaliczny sekret, to robiła to wystarczająco dobrze, by pogłoski o nim nie dotarły ani na salony, ani do portowych gawędziarzy. – Choć niektórzy snują przypuszczenia, że masz ministra magii pod imperiusem. To prawda? – zagadnął, nalewając alkoholu do postawionej na blacie szklanki. – Podoba ci się? – rzucił po chwili, prostując się; nie umknął mu jej przesuwający się po kajucie wzrok, zdawał sobie sprawę, że brakowało w niej przepychu czy wygód – ale tymi nigdy otaczać się nie lubił, prawdziwą wartość odnajdując w innych rzeczach: rzadkich artefaktach, przedmiotach obłożonych niewiarygodnymi historiami, owianych legendami.
– Za koniec końca świata – powtórzył, unosząc wyżej szklankę – i brwi, gdy Deirdre wychyliła swoją jednym haustem; wyglądało na to, że naprawdę potrzebowała odskoczni. – Bardzo chętnie was przedstawię – przytaknął, bez słowa komentarza nalewając czarownicy kolejną kolejkę rumu, płynnie przechodząc do zarysowania historii zajmującego dolny pokład gościa. Odstawiwszy butelkę, upił spory łyk alkoholu, z zaintrygowaniem wysłuchując historii o trzech syrenich siostrach. Nie pamiętał, czy była to jedna z tych, które sam wymyślił i opowiedział podczas suto zakrapianego wieczoru w londyńskiej tawernie; możliwe, że wyewoluowała z innej, równie oderwanej od rzeczywistości. W gruncie rzeczy: nie miało to znaczenia. – To zabawne, że wspominasz akurat o syrenach – wtrącił, ostatnie spotkanie z Arwą i krwawy, zawarty z jej plemieniem pakt, wciąż jeszcze pozostawały w jego pamięci żywe; właściwie planował poruszyć tę kwestię w trakcie dzisiejszego spotkania, ale póki co pozwolił myślom pomknąć w innym kierunku. Opuścił spojrzenie na wyczyszczone starannie deski, jakby mógł w ten sposób przez nie przejrzeć, spoglądając na uwięzionego pod pokładem pirata.
Opróżnił do końca szklankę, żeby odstawić ją na blat z głośnym trzaskiem, zlewającym się z konkretnym: zaczynajmy. Nie potrzebował dodatkowej zachęty, chęć wymierzenia kary zdrajcy towarzyszyła mu od co najmniej paru godzin, a palce go świerzbiły; niewiele było rzeczy, których pragnął równie mocno, jak wyrównanie rachunków z przeklętą załogą, rana po nożu wbitym mu w plecy przez Earwyna nigdy prawidłowo się nie zagoiła. – Och, nie opuści Selmy żywy – stwierdził od razu, nie miał zamiaru go wystraszyć; nauczka miała być ostateczna, choć rozciągnięta w czasie; gdyby mógł, upewniłby się, że trwałaby dokładnie tyle, ile długie tygodnie spędzone przez niego na wyspie, ale obowiązki, które narosły wraz z końcem świata, nie mogły czekać tak długo. – Chciałem zapytać cię o cienie – odpowiedział na jej pytanie od razu, bez zawahania; nie widząc sensu w owijaniu w bawełnę. Nie wstydził się własnej niewiedzy, zaakceptowanie jej było niezbędne w dążeniu do prawdy. – Zdarzyło mi się stanąć z nimi oko w oko już kilkukrotnie, nigdy mnie nie zaatakowały – ciągnął, przypominając sobie puste spojrzenie przywołanego przez Zabiniego wilka; powracając myślami do obnażonych kłów istot, które pojawiły się na targu w Cromer. – Próbowałem im rozkazywać, ale bez powodzenia. Wiem, że to możliwe – dodał, widział, jak odpędził je Zachary; Deirdre również podjudziła do ataku utkane z cienia drapieżniki, kiedy rozprawiali się z przemytnikami w morskiej grocie. – Chciałbym się tego nauczyć – oznajmił, jednocześnie biorąc do ręki butelkę rumu i ruszając w stronę drzwi, żeby zaprowadzić ich na dolny pokład; nie widział powodu, by mieli rezygnować ze swobodnej rozmowy przy dobrym trunku, zdrajca – związany i osłabiony – nie stanowił dla żadnego z nich realnego zagrożenia. – Możemy to zrobić? Przywołać jednego z nich? – zapytał, do tej pory działo się to raczej przypadkiem – ale Deirdre z pewnością wiedziała więcej.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Niewygodnie czuła się w roli kogoś słabszego, a chociaż pytania Manannana wynikały z rzeczowego pragnienia wsparcia Śmierciożercy, nie wątpiła w jakiekolwiek inne intencje - choćby te stawiające ją w pozycji bezbronnej kobiety, łasej na męskie wsparcie - to i tak poczuła lekki niesmak. Wobec siebie, uniosła więc nieco ostrzegawczo dłoń, gdy dopytał, czy czegoś nie potrzebuje. - To nieistotne - zmieniła temat dość stanowczo, lecz bez urazy, targających nią pragnień i potrzeb nie był w stanie zaspokoić, nawet jeśli bardzo by tego chciał. Doceniała jednak zaangażowanie, w mentalnej dokumentacji zapisując lordowi Traversowi pochwałę: pozornie niezbyt istotną, kiedyś mogącą jednak przynieść mu trwałe i wymierne korzyści.
Na razie miała wrażenie, że to ona czerpie ich zdecydowanie więcej. Przynajmniej z lepkiego, słonego ciężaru tego popołudnia, gdy znikali z portowej promenady w drewnianej otchłani Szalonej Selmy. Szukając...wytchnienia, tak, to faktycznie mógł zaoferować jej niemal od razu. Uśmiechnęła się tylko na jego słowa, tajemniczo i miękko, później pozwalając poprowadzić się w głąb kapitańskiego królestwa. Przyjemnego; zapach mokrego drewna nigdy wcześniej nie wydał się jej równie zmysłowy, co w chwili przekraczania progu kajuty Manannana. Bazując na otaczającej go chmurze pogłosek powinna odkryć tam kilka trupów, kurtyzan z różnych stron świata i przynajmniej parkę wynaturzonych morskich bestii. Nic takiego nie powitało jej w tym intymnym świecie, zamkniętym pomiędzy lekko trzeszczącymi deskami, skąpanymi w chwiejnym świetle wpadającym przez bulaje. - Wszystkich nie zdołam wymienić, a te najbardziej pikantne nie przeszłyby mi przez usta... - zawiesiła głos, zerkając na czarodzieja z uwagą, chcąc dostrzeć jego reakcje na poszczególne rewelacje. I na fałszywą pruderię, jaką nieudolnie odegrała. Przechodząc do niemal baśniowych konkretów. - Ale podobno straciłeś ząb w krwawej bójce na noże. Twój rywal zakończył ją bez języka, wyrwałeś go własnymi rękami. A wszystko to przez jakąś jasnowłosą panienkę, wilę. Złoty ząb to jakaś magiczna przysięga, pieczęć, która złączyła cię z tą...istotą niczym Wieczysta Przysięga - część tej opowieści naprawdę usłyszała od pracujących w porcie osób, część była zmyślona, lecz liczyła się tylko ogólna siła historii. A ta opisująca przygody lorda Traversa niosła ze sobą naprawdę imponujący ładunek emocji. - Ach - i twoje tatuaże. Są paktem z bogiem mórz. Wyrył na twoim ciele klątwy, które czynią cię nieśmiertelnym, lecz gdy nadejdzie Wielki Sztorm oddasz ostatnie tchnienie w obronie wodnego królestwa, a twoja dusza na zawsze zostanie spętana na dnie oceanu. Pokażesz mi je kiedyś? - zmarszczyła brwi, przechadzając się po kajucie, lekko muskając palcem części tajemniczych przyrządów i map. Rzuciła nalewającemu alkohol czarodziejowi krótkie spojrzenie przez ramię, a jej wzrok sugerował, by nie dopytywał, co może kryć się pod wróżbą Wielkiego Sztormu. Nie miała najmniejszego pojęcia. Osoba rozpuszczająca tę pogłoskę zapewne też. - Pomińmy dziesiątki opowiastek o tym, ile miałeś i masz kochanek. Oraz nieślubnego potomstwa o różnym odcieniu skóry - zakończyła niemal pogodnie, ledwie liznęła powierzchnię tego, co o lordzie Traversie opowiadano, nie tylko w porcie, ale i za kulisami spotkań wyższych sfer. - Jesteś bez wątpienia jednym z najciekawszych szlachciców, których miałam przyjemność poznać - nie kpiła, mało który arystokrata mógł równać się jakością plotek na swój temat z kapitanem, przeżywającym egzotyczne przygody. Nie z nią - i nie w Chinach, uśmiech znów zadrżał na jej ustach. Bardziej prowokujący niż jeszcze przed chwilą. - Skąd ta pewność? - że romans z nią nie byłby nudny; wykreowała madame Mericourt jako czarownicę wyniosłą, owdowiałą; ujmującą, owszem, ale wierną sztywnym konwenansom. Niemożliwą do połączenia w jakikolwiek sposób z niemoralnym wypaczeniem, którego personifikacją stała się słynna w pewnych kręgach Miu. Mogąca również przeobrazić się w jedną z chińskich kochanic Traversa; ot, skośnooki skarb z odległego portu. Merlin czuwał jednak nad ich profesjonalnymi stosunkami, a brodaty kapitan nigdy nie odwiedził w Wenus Czarnej Ochidei, nie mając pojęcia, jak blisko prześlizgnął się obok prawdy. - Podobno powinieneś. Tamtejsza magia miłości ma zupełnie inny smak. I nic dziwnego, cały czar Chin jest niebywały, przedwieczny, oszałamiający[/b] - odparła szczerze, chociaż dwuznacznie. Miała słabość do orientalnego powabu, tajemniczego i obcego nawet dla niej. Urodziła się tam, daleko, tam też spędziła pierwsze lata życia, lecz nigdy nie zdołała w pełni zagłębić się w sile swego pochodzenia. Szybko ociosano ją ze słabości genów matki, musztrując chłodnym, brytyjskim chowem. - Gdybyś kiedyś planował wyprawę w tamte rejony - zabierz mnie ze sobą - na moment spoważniała, lecz ton jej głosu oscylował na niejednoznacznym pomiędzy: pełną wrażliwości prośbą i nie znoszącym sprzeciwu rozkazem. Dalekim natarczywością od, chociażby, Imperiusa, fundamentu intrygującej plotki.
Znów zaśmiała się cicho, dźwięcznie, tylko przez sekundę zastanawiając się, czy powinna zaufać odpowiedzi Manannana. Musiała to zrobić, był wiernym poplecznikiem Czarnego Pana, a tylko głupiec działałby na niekorzyść Śmierciożerczyni. Szkodliwe pogłoski tym właśnie były - gdyby słyszał coś prawdziwie rażącego, powiedziałby jej o tym. A przynajmniej taką miała nadzieję, w zamyśleniu przyjmując zgoła inną narrację dotyczącą demoralizacji madame Mericourt. - Nie. To Mulciber - odparła gładko, bez zająknięcia, a czarne oczy nie zdradzały, czy mówi śmiertelnie poważnie, czy równie morderczo żartuje na temat spętania Ministra Magii jedną z Niewybaczalnych klątw.
- Podoba - odpowiedziała śmiało, gdy stanęła już naprzeciwko niego, z szklanką w dłoni, gotowa do celebracji ich nieśpiesznego popołudnia. Czy mówiła o kajucie, o samym Manannanie, o plotkach go dotyczących, o marionetce, jaką był podobno Cronus - nie sposób było odgadnąć, jej oczy pozostawały ciemne i czujne. Iskrzące się jednak znacznie żywiej niż na początku ich spotkania, być może od wypitego alkoholu - chętnie sięgnęła po drugą szklankę, pochłaniając trunek z takim samym brakiem manier - być może dzięki rozkosznej perspektywie, jaką roztaczał przed nią Travers. Okazał się hojnym gospodarzem, sprowadził nie tylko zabawkę i manekin ćwiczebny, ale i potencjalne źródło informacji, zadowolony uśmiech znów wyostrzył jej rysy. - Czyli wszystkie plotki o tobie i syrenach to prawda. Zapamiętam - skomentowała lekko, żartobliwie, kiedy już zasiadła w fotelu, słuchając dalszej wypowiedzi Traversa. Dodającej jeszcze intensywniejszych barw do całego obrazka; nie musieli obawiać się o dobrostan zdrajcy, mieli szerokie pole do popisu i do ćwiczeń; wszystko brzmiało dobrze. Aż za dobrze, nawet temat cieni nie zepsuł nastroju Śmierciożerczyni. W zamyśleniu przesunęła palcami po podłokietniku. - Tak, to możliwe - potwierdziła, sama była w stanie kontrolować pojawiające się znikąd mroczne bestie, lecz nie zawsze. Machinalnie potarła przedramię, całkiem niedawno rozdarte kłem niewidzialnego zwierzęcia. - Ale nie wiem, czy zdołam udzielić ci tej lekcji - przeniosła wzrok na Manannana szukając na jego twarzy zawodu, po czym wstała nieśpiesznie z fotela; szklankę zostawiła za sobą, najwyżej będzie zmuszona pić wprost z butelki. - Cienie, które zapewne masz na myśli, są czymś...niezbadanym, dzikim w swej naturze. W jakiś sposób łączą z mrokiem, który w sobie nosimy, są mu posłuszne - lecz bywają chwile, w których się nam sprzeciwiają - kontynuowała, pozwalając poprowadzić się Traversowi poza kapitańską kajutę, niżej, w czeluści Szalonej Selmy. - Możemy spróbować, najczęściej zjawiają się skuszone siłą najpotężniejszych zaklęć. A twój przyjaciel na pewno zasługuje na takowe - uśmiechnęła się przelotnie, zwykłe Bucco było dobre do wyrównywania portowych rachunków, dla zdrajcy Rycerza Walpurgii, choćby i na stopie względnie prywatnej, było to zbyt niewielką karą. - Jest jeszcze jeden aspekt - dodała, uważnie stąpając po nieco wyślizganych stopniach, prowadzących niżej i niżej, w czeluści statku. - Potrafię przywołać cieniste stworzenia, sojuszników zrodzonych z mroku. Pojawiają się pod postacią węży lub pum, najczęściej. W jakiś sposób wydają się połączone z bestiami, które materializują się po użyciu potężnych klątw, nie wiem jednak nic więcej. Wibrują tym samym cieniem, który mogłeś dostrzec na Elfim Szlaku, gdy Rosier przywołał chroniące trakt macki - posiadła wiele umiejętności możliwych tylko sługom Czarnego Pana, jedną z nich okazało się wzywanie zwierzęcych sojuszników. Czy należały do tego samego gatunku, co gwałtowne i nieprzewidywalne zwierzęta, opanowujące powoli Anglię? Zamyśliła się ponownie, alkohol zaczął już działać; zdawało się, że im głębiej pod pokład schodza, tym robi się goręcej. Nie wróżyło to przesadnie dobrze buntownikowi, którego właśnie odwiedzali.
Na razie miała wrażenie, że to ona czerpie ich zdecydowanie więcej. Przynajmniej z lepkiego, słonego ciężaru tego popołudnia, gdy znikali z portowej promenady w drewnianej otchłani Szalonej Selmy. Szukając...wytchnienia, tak, to faktycznie mógł zaoferować jej niemal od razu. Uśmiechnęła się tylko na jego słowa, tajemniczo i miękko, później pozwalając poprowadzić się w głąb kapitańskiego królestwa. Przyjemnego; zapach mokrego drewna nigdy wcześniej nie wydał się jej równie zmysłowy, co w chwili przekraczania progu kajuty Manannana. Bazując na otaczającej go chmurze pogłosek powinna odkryć tam kilka trupów, kurtyzan z różnych stron świata i przynajmniej parkę wynaturzonych morskich bestii. Nic takiego nie powitało jej w tym intymnym świecie, zamkniętym pomiędzy lekko trzeszczącymi deskami, skąpanymi w chwiejnym świetle wpadającym przez bulaje. - Wszystkich nie zdołam wymienić, a te najbardziej pikantne nie przeszłyby mi przez usta... - zawiesiła głos, zerkając na czarodzieja z uwagą, chcąc dostrzeć jego reakcje na poszczególne rewelacje. I na fałszywą pruderię, jaką nieudolnie odegrała. Przechodząc do niemal baśniowych konkretów. - Ale podobno straciłeś ząb w krwawej bójce na noże. Twój rywal zakończył ją bez języka, wyrwałeś go własnymi rękami. A wszystko to przez jakąś jasnowłosą panienkę, wilę. Złoty ząb to jakaś magiczna przysięga, pieczęć, która złączyła cię z tą...istotą niczym Wieczysta Przysięga - część tej opowieści naprawdę usłyszała od pracujących w porcie osób, część była zmyślona, lecz liczyła się tylko ogólna siła historii. A ta opisująca przygody lorda Traversa niosła ze sobą naprawdę imponujący ładunek emocji. - Ach - i twoje tatuaże. Są paktem z bogiem mórz. Wyrył na twoim ciele klątwy, które czynią cię nieśmiertelnym, lecz gdy nadejdzie Wielki Sztorm oddasz ostatnie tchnienie w obronie wodnego królestwa, a twoja dusza na zawsze zostanie spętana na dnie oceanu. Pokażesz mi je kiedyś? - zmarszczyła brwi, przechadzając się po kajucie, lekko muskając palcem części tajemniczych przyrządów i map. Rzuciła nalewającemu alkohol czarodziejowi krótkie spojrzenie przez ramię, a jej wzrok sugerował, by nie dopytywał, co może kryć się pod wróżbą Wielkiego Sztormu. Nie miała najmniejszego pojęcia. Osoba rozpuszczająca tę pogłoskę zapewne też. - Pomińmy dziesiątki opowiastek o tym, ile miałeś i masz kochanek. Oraz nieślubnego potomstwa o różnym odcieniu skóry - zakończyła niemal pogodnie, ledwie liznęła powierzchnię tego, co o lordzie Traversie opowiadano, nie tylko w porcie, ale i za kulisami spotkań wyższych sfer. - Jesteś bez wątpienia jednym z najciekawszych szlachciców, których miałam przyjemność poznać - nie kpiła, mało który arystokrata mógł równać się jakością plotek na swój temat z kapitanem, przeżywającym egzotyczne przygody. Nie z nią - i nie w Chinach, uśmiech znów zadrżał na jej ustach. Bardziej prowokujący niż jeszcze przed chwilą. - Skąd ta pewność? - że romans z nią nie byłby nudny; wykreowała madame Mericourt jako czarownicę wyniosłą, owdowiałą; ujmującą, owszem, ale wierną sztywnym konwenansom. Niemożliwą do połączenia w jakikolwiek sposób z niemoralnym wypaczeniem, którego personifikacją stała się słynna w pewnych kręgach Miu. Mogąca również przeobrazić się w jedną z chińskich kochanic Traversa; ot, skośnooki skarb z odległego portu. Merlin czuwał jednak nad ich profesjonalnymi stosunkami, a brodaty kapitan nigdy nie odwiedził w Wenus Czarnej Ochidei, nie mając pojęcia, jak blisko prześlizgnął się obok prawdy. - Podobno powinieneś. Tamtejsza magia miłości ma zupełnie inny smak. I nic dziwnego, cały czar Chin jest niebywały, przedwieczny, oszałamiający[/b] - odparła szczerze, chociaż dwuznacznie. Miała słabość do orientalnego powabu, tajemniczego i obcego nawet dla niej. Urodziła się tam, daleko, tam też spędziła pierwsze lata życia, lecz nigdy nie zdołała w pełni zagłębić się w sile swego pochodzenia. Szybko ociosano ją ze słabości genów matki, musztrując chłodnym, brytyjskim chowem. - Gdybyś kiedyś planował wyprawę w tamte rejony - zabierz mnie ze sobą - na moment spoważniała, lecz ton jej głosu oscylował na niejednoznacznym pomiędzy: pełną wrażliwości prośbą i nie znoszącym sprzeciwu rozkazem. Dalekim natarczywością od, chociażby, Imperiusa, fundamentu intrygującej plotki.
Znów zaśmiała się cicho, dźwięcznie, tylko przez sekundę zastanawiając się, czy powinna zaufać odpowiedzi Manannana. Musiała to zrobić, był wiernym poplecznikiem Czarnego Pana, a tylko głupiec działałby na niekorzyść Śmierciożerczyni. Szkodliwe pogłoski tym właśnie były - gdyby słyszał coś prawdziwie rażącego, powiedziałby jej o tym. A przynajmniej taką miała nadzieję, w zamyśleniu przyjmując zgoła inną narrację dotyczącą demoralizacji madame Mericourt. - Nie. To Mulciber - odparła gładko, bez zająknięcia, a czarne oczy nie zdradzały, czy mówi śmiertelnie poważnie, czy równie morderczo żartuje na temat spętania Ministra Magii jedną z Niewybaczalnych klątw.
- Podoba - odpowiedziała śmiało, gdy stanęła już naprzeciwko niego, z szklanką w dłoni, gotowa do celebracji ich nieśpiesznego popołudnia. Czy mówiła o kajucie, o samym Manannanie, o plotkach go dotyczących, o marionetce, jaką był podobno Cronus - nie sposób było odgadnąć, jej oczy pozostawały ciemne i czujne. Iskrzące się jednak znacznie żywiej niż na początku ich spotkania, być może od wypitego alkoholu - chętnie sięgnęła po drugą szklankę, pochłaniając trunek z takim samym brakiem manier - być może dzięki rozkosznej perspektywie, jaką roztaczał przed nią Travers. Okazał się hojnym gospodarzem, sprowadził nie tylko zabawkę i manekin ćwiczebny, ale i potencjalne źródło informacji, zadowolony uśmiech znów wyostrzył jej rysy. - Czyli wszystkie plotki o tobie i syrenach to prawda. Zapamiętam - skomentowała lekko, żartobliwie, kiedy już zasiadła w fotelu, słuchając dalszej wypowiedzi Traversa. Dodającej jeszcze intensywniejszych barw do całego obrazka; nie musieli obawiać się o dobrostan zdrajcy, mieli szerokie pole do popisu i do ćwiczeń; wszystko brzmiało dobrze. Aż za dobrze, nawet temat cieni nie zepsuł nastroju Śmierciożerczyni. W zamyśleniu przesunęła palcami po podłokietniku. - Tak, to możliwe - potwierdziła, sama była w stanie kontrolować pojawiające się znikąd mroczne bestie, lecz nie zawsze. Machinalnie potarła przedramię, całkiem niedawno rozdarte kłem niewidzialnego zwierzęcia. - Ale nie wiem, czy zdołam udzielić ci tej lekcji - przeniosła wzrok na Manannana szukając na jego twarzy zawodu, po czym wstała nieśpiesznie z fotela; szklankę zostawiła za sobą, najwyżej będzie zmuszona pić wprost z butelki. - Cienie, które zapewne masz na myśli, są czymś...niezbadanym, dzikim w swej naturze. W jakiś sposób łączą z mrokiem, który w sobie nosimy, są mu posłuszne - lecz bywają chwile, w których się nam sprzeciwiają - kontynuowała, pozwalając poprowadzić się Traversowi poza kapitańską kajutę, niżej, w czeluści Szalonej Selmy. - Możemy spróbować, najczęściej zjawiają się skuszone siłą najpotężniejszych zaklęć. A twój przyjaciel na pewno zasługuje na takowe - uśmiechnęła się przelotnie, zwykłe Bucco było dobre do wyrównywania portowych rachunków, dla zdrajcy Rycerza Walpurgii, choćby i na stopie względnie prywatnej, było to zbyt niewielką karą. - Jest jeszcze jeden aspekt - dodała, uważnie stąpając po nieco wyślizganych stopniach, prowadzących niżej i niżej, w czeluści statku. - Potrafię przywołać cieniste stworzenia, sojuszników zrodzonych z mroku. Pojawiają się pod postacią węży lub pum, najczęściej. W jakiś sposób wydają się połączone z bestiami, które materializują się po użyciu potężnych klątw, nie wiem jednak nic więcej. Wibrują tym samym cieniem, który mogłeś dostrzec na Elfim Szlaku, gdy Rosier przywołał chroniące trakt macki - posiadła wiele umiejętności możliwych tylko sługom Czarnego Pana, jedną z nich okazało się wzywanie zwierzęcych sojuszników. Czy należały do tego samego gatunku, co gwałtowne i nieprzewidywalne zwierzęta, opanowujące powoli Anglię? Zamyśliła się ponownie, alkohol zaczął już działać; zdawało się, że im głębiej pod pokład schodza, tym robi się goręcej. Nie wróżyło to przesadnie dobrze buntownikowi, którego właśnie odwiedzali.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie próbował ciągnąć jej za język; bez trudu wychwytując dźwięczącą pomiędzy głoskami stanowczość, wycofał się błyskawicznie, w na wpół przytakującym, na wpół przepraszającym geście unosząc w górę otwarte dłonie. Nie miał zamiaru narzucać się z zapewnieniami wsparcia – rzucona propozycja pozostała aktualna, zawieszona gdzieś w portowej przestrzeni, ale póki co Manannan postanowił o niej zapomnieć – zamiast tego skupiając się na chwili obecnej. Bez żalu; lekka, prowadzona w kajucie rozmowa bardzo szybko odciągnęła jego myśli od problemów, które przyniosła ze sobą spadająca na ziemię kometa, co nie zdziwiło go ani trochę. Z poprzednich spotkań zapamiętał Deirdre jako doskonałą rozmówczynię, prowadzone z nią dyskusje za każdym razem zapewniały mu rozrywkę samą w sobie – nawet wtedy, gdy nie były zakropione dobrym alkoholem.
– A szkoda – te usłyszałbym najchętniej – odpowiedział przekornie, unosząc wyżej brew – pozornie nie kwestionując powściągliwości względem podzielenia się z nim pikantnymi plotkami, choć nie wierząc w nią ani przez moment; zafascynowany poniekąd łatwością, z jaką Deirdre bawiła się budowaną na co dzień fasadą. Gdyby nie mieli wcześniej okazji spotkać się osobiście, nie zwątpiłby w prawdziwość wyniosłej maski ani na chwilę – widząc w Śmierciożerczyni jedynie chłodną namiestniczkę Londynu, stateczną wdowę, potężną popleczniczkę Czarnego Pana. Grała swoją rolę po mistrzowsku, w swoim zapewnieniu nie kłamał – nie zasłyszał na jej temat żadnych skandalicznych historii, choć w portowym półświatku stanowiła postać na tyle odległą i tajemniczą, że rzecz jasna wyrastały wokół niej najróżniejsze domysły. – Mam sporo tatuaży, ale obawiam się, że żaden z nich nie jest dziełem bogów – podjął, nie dementując ani nie potwierdzając prawdziwości pozostałych plotek. Wziął obie szklanki w dłonie, jedną z nich wyciągając w stronę Deirdre; obserwując jej powolny spacer po kajucie i mimowolnie zastanawiając się, jakie myśli chodziły jej po głowie. Uśmiechnął się, podciągając w górę kącik ust; w jego spojrzeniu zalśniły wesołe ogniki. – Które chcesz zobaczyć? – rzucił w przestrzeń, nie precyzując, czy było to pytanie czy propozycja. Upił solidny łyk rumu, opierając się przy tym wygodniej o stolik; czuł się przyjemnie rozluźniony, z jednej strony nie zapominając o prawdziwym powodzie, dla którego zaprosił tu Deirdre, z drugiej – traktując ich wymianę zdań jako idealny wstęp do dalszych, równie ekscytujących rozrywek. – Zawstydzasz mnie, Deirdre – powiedział, choć nie miało to wiele wspólnego z prawdą; komplement mile połechtał jego ego, bez względu na to, czy był szczery, czy nie. Na zawstydzonego nie wyglądał ani trochę, wprost przeciwnie: spoglądał na swoją towarzyszkę ze śmiałością.
– Zgaduję – odparł płynnie, bez sekundy zawahania. – Łączą nas wspólne pasje – dodał, unosząc wyżej trzymaną w dłoni szklankę; nie precyzując, czy miał na myśli egzotyczne krainy czy zamiłowanie do czarnej magii. Prawdopodobnie jedno i drugie, ich wspólna lekcja w nadmorskiej grocie wyryła się w jego umyślnie wyraźnie. – No i jesteś bez wątpienia jedną z najbardziej interesujących czarownic, które miałem przyjemność poznać – dokończył, świadomie parafrazując jej własne słowa. Nie kłamał jednak, już sama potęga, jaką udało się posiąść Deirdre – oraz jej pozycja u boku najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechczasów – wystarczała, by uczynić z niej fascynującą personę; cała reszta tylko dopełniała formującego się przy każdym spotkaniu obrazu. – Z przyjemnością – zgodził się. Wątpił, by podróż do Chin miała nadejść w najbliższym czasie, to byłaby długa wyprawa – a póki co żadne z nich nie mogło pozwolić sobie na odrzucenie od siebie obowiązków i ucieczkę z kraju. Sama perspektywa wydawała się jednak kusząca. – Będziesz naszą przewodniczką? – zapytał. Niewiele wiedział na temat przeszłości Deirdre; nie miał pojęcia, czy przebywała w Chinach na tyle długo, żeby zdążyć poznać je od podszewki – ale intrygowało go to i ciekawiło; chętnie zajrzałby za ten rąbek tajemnicy, jeżeli Śmierciożerczyni zdecydowałaby się go uchylić.
– To ma sens – skomentował krótko dotyczącą Ramseya pogłoskę, nie do końca pewien, czy w nią wierzył – będzie musiał kiedyś go o to zapytać – ale póki co pozwalając, żeby na pierwszy plan wysunęły się inne kwestie. Nie próbował też rozwiać utkanych z bajek opowieści na temat syren, skupił się w pełni na słowach Deirdre – poważniejąc nieco. Jego brwi zbiegły się do środka, podczas gdy wychwytywał z uwagą każde zdanie, bezwiednie kołysząc pozostałym w szklance rumem. Informacja o umiejętności przywołania przez nią cienistych, zrodzonych z mroku istot, przyciągnęła jego myśli i sprawiła, że jasne oczy rozbłysły; widział to już wcześniej, pamiętał pumy, które rozszarpały przemytników w grocie, ale tamtego dnia założył, że stworzenia przyciągnęła magia – a Śmierciożerczyni jedynie wydała im rozkazy w ten sam sposób, w jaki on zrobił to na targu w Cromer. Macki przywołane przez Tristana majaczyły w jego umyśle mgliście, z Elfiego Szlaku pamiętał niewiele – rozproszony otaczającymi go wtedy zewsząd głosami oraz skupiony na wydostaniu stamtąd żony i siostry. – Jak? – zapytał po prostu. – Pokażesz mi? – dodał; jeżeli istniała możliwość sięgnięcia po mrok sam w sobie, być może nie było potrzeby sięgania po chaos – choć i przed tym nigdy się nie wzbraniał.
Pod pokład zszedł jako pierwszy, wyciągając dłoń w razie, gdyby Deirdre potrzebowała asekuracji; schody były wąskie i strome, schodzenie po nich w długiej sukni nie mogło być wygodne. – Chętnie nauczę się też paru nowych sposobów na zadawanie bólu – dodał mimochodem, tonem, które mógłby równie dobrze użyć w rozmowie na temat przystawek, które miał ochotę zamówić do obiadu. – Mój przyjaciel spowodował go sporo; nieuprzejmym byłoby nie odpłacić się tym samym – dodał, tym razem trochę głośniej, bo znaleźli się na niższym pokładzie – i jego głos mógł z łatwością dotrzeć do znajdującego się tam mężczyzny.
Marynarz klęczał na drewnianej podłodze, spętany magicznymi kajdanami; krzesło, na którym jeszcze rano siedział, leżało przewrócone pod ścianą – musiał znaleźć jakiś sposób na uwolnienie nóg z grubych więzów, co wyjaśniało rumor, jaki słyszeli przed chwilą. Nie dał jednak rady wyswobodzić się z długiej liny, której jeden koniec zahaczony był o pętające nadgarstki kajdany, a drugi – przerzucony przez metalową obręcz pod stosunkowo niskim sufitem. Kilkudniowy zarost sugerował, że nie miał okazji ogolić się już od jakiegoś czasu – a może po prostu niezbyt o to dbał. – Przyprowadziłem ci gościa, Abercrombie – oznajmił głośno, jakby faktycznie wpadli do niego na herbatę w odwiedziny. Albo na szklankę dobrego rumu. – Na pewno słyszałeś o madame Mericourt? – zapytał, kiwając z szacunkiem głową w stronę Deirdre. – Ma do ciebie kilka pytań. Może byś wstał? – upomniał go, jednocześnie się do niego zbliżając – ale nie zatrzymał się przed piratem, a przed kołem, na który nawinięta była przerzucona przez uchwyt lina. Pchnął go mocno, pozwalając, żeby resztę zrobił magiczny mechanizm; lina przesunęła się, szarpiąc nadgarstkami mężczyzny w górę i zmuszając go, żeby dźwignął się na nogi i wyprostował. Manannan zatrzymał go, zanim zdążyłby na niej zawisnąć – ale pozwolił, żeby lina naciągnęła się na tyle mocno, żeby zmusić zdrajcę do balansowania na palcach stóp. – Gdzie twoje maniery? – zadrwił jeszcze. Abercrombie spojrzał na niego, ale nie powiedział nic, spluwając jedynie na podłogę.
– A szkoda – te usłyszałbym najchętniej – odpowiedział przekornie, unosząc wyżej brew – pozornie nie kwestionując powściągliwości względem podzielenia się z nim pikantnymi plotkami, choć nie wierząc w nią ani przez moment; zafascynowany poniekąd łatwością, z jaką Deirdre bawiła się budowaną na co dzień fasadą. Gdyby nie mieli wcześniej okazji spotkać się osobiście, nie zwątpiłby w prawdziwość wyniosłej maski ani na chwilę – widząc w Śmierciożerczyni jedynie chłodną namiestniczkę Londynu, stateczną wdowę, potężną popleczniczkę Czarnego Pana. Grała swoją rolę po mistrzowsku, w swoim zapewnieniu nie kłamał – nie zasłyszał na jej temat żadnych skandalicznych historii, choć w portowym półświatku stanowiła postać na tyle odległą i tajemniczą, że rzecz jasna wyrastały wokół niej najróżniejsze domysły. – Mam sporo tatuaży, ale obawiam się, że żaden z nich nie jest dziełem bogów – podjął, nie dementując ani nie potwierdzając prawdziwości pozostałych plotek. Wziął obie szklanki w dłonie, jedną z nich wyciągając w stronę Deirdre; obserwując jej powolny spacer po kajucie i mimowolnie zastanawiając się, jakie myśli chodziły jej po głowie. Uśmiechnął się, podciągając w górę kącik ust; w jego spojrzeniu zalśniły wesołe ogniki. – Które chcesz zobaczyć? – rzucił w przestrzeń, nie precyzując, czy było to pytanie czy propozycja. Upił solidny łyk rumu, opierając się przy tym wygodniej o stolik; czuł się przyjemnie rozluźniony, z jednej strony nie zapominając o prawdziwym powodzie, dla którego zaprosił tu Deirdre, z drugiej – traktując ich wymianę zdań jako idealny wstęp do dalszych, równie ekscytujących rozrywek. – Zawstydzasz mnie, Deirdre – powiedział, choć nie miało to wiele wspólnego z prawdą; komplement mile połechtał jego ego, bez względu na to, czy był szczery, czy nie. Na zawstydzonego nie wyglądał ani trochę, wprost przeciwnie: spoglądał na swoją towarzyszkę ze śmiałością.
– Zgaduję – odparł płynnie, bez sekundy zawahania. – Łączą nas wspólne pasje – dodał, unosząc wyżej trzymaną w dłoni szklankę; nie precyzując, czy miał na myśli egzotyczne krainy czy zamiłowanie do czarnej magii. Prawdopodobnie jedno i drugie, ich wspólna lekcja w nadmorskiej grocie wyryła się w jego umyślnie wyraźnie. – No i jesteś bez wątpienia jedną z najbardziej interesujących czarownic, które miałem przyjemność poznać – dokończył, świadomie parafrazując jej własne słowa. Nie kłamał jednak, już sama potęga, jaką udało się posiąść Deirdre – oraz jej pozycja u boku najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechczasów – wystarczała, by uczynić z niej fascynującą personę; cała reszta tylko dopełniała formującego się przy każdym spotkaniu obrazu. – Z przyjemnością – zgodził się. Wątpił, by podróż do Chin miała nadejść w najbliższym czasie, to byłaby długa wyprawa – a póki co żadne z nich nie mogło pozwolić sobie na odrzucenie od siebie obowiązków i ucieczkę z kraju. Sama perspektywa wydawała się jednak kusząca. – Będziesz naszą przewodniczką? – zapytał. Niewiele wiedział na temat przeszłości Deirdre; nie miał pojęcia, czy przebywała w Chinach na tyle długo, żeby zdążyć poznać je od podszewki – ale intrygowało go to i ciekawiło; chętnie zajrzałby za ten rąbek tajemnicy, jeżeli Śmierciożerczyni zdecydowałaby się go uchylić.
– To ma sens – skomentował krótko dotyczącą Ramseya pogłoskę, nie do końca pewien, czy w nią wierzył – będzie musiał kiedyś go o to zapytać – ale póki co pozwalając, żeby na pierwszy plan wysunęły się inne kwestie. Nie próbował też rozwiać utkanych z bajek opowieści na temat syren, skupił się w pełni na słowach Deirdre – poważniejąc nieco. Jego brwi zbiegły się do środka, podczas gdy wychwytywał z uwagą każde zdanie, bezwiednie kołysząc pozostałym w szklance rumem. Informacja o umiejętności przywołania przez nią cienistych, zrodzonych z mroku istot, przyciągnęła jego myśli i sprawiła, że jasne oczy rozbłysły; widział to już wcześniej, pamiętał pumy, które rozszarpały przemytników w grocie, ale tamtego dnia założył, że stworzenia przyciągnęła magia – a Śmierciożerczyni jedynie wydała im rozkazy w ten sam sposób, w jaki on zrobił to na targu w Cromer. Macki przywołane przez Tristana majaczyły w jego umyśle mgliście, z Elfiego Szlaku pamiętał niewiele – rozproszony otaczającymi go wtedy zewsząd głosami oraz skupiony na wydostaniu stamtąd żony i siostry. – Jak? – zapytał po prostu. – Pokażesz mi? – dodał; jeżeli istniała możliwość sięgnięcia po mrok sam w sobie, być może nie było potrzeby sięgania po chaos – choć i przed tym nigdy się nie wzbraniał.
Pod pokład zszedł jako pierwszy, wyciągając dłoń w razie, gdyby Deirdre potrzebowała asekuracji; schody były wąskie i strome, schodzenie po nich w długiej sukni nie mogło być wygodne. – Chętnie nauczę się też paru nowych sposobów na zadawanie bólu – dodał mimochodem, tonem, które mógłby równie dobrze użyć w rozmowie na temat przystawek, które miał ochotę zamówić do obiadu. – Mój przyjaciel spowodował go sporo; nieuprzejmym byłoby nie odpłacić się tym samym – dodał, tym razem trochę głośniej, bo znaleźli się na niższym pokładzie – i jego głos mógł z łatwością dotrzeć do znajdującego się tam mężczyzny.
Marynarz klęczał na drewnianej podłodze, spętany magicznymi kajdanami; krzesło, na którym jeszcze rano siedział, leżało przewrócone pod ścianą – musiał znaleźć jakiś sposób na uwolnienie nóg z grubych więzów, co wyjaśniało rumor, jaki słyszeli przed chwilą. Nie dał jednak rady wyswobodzić się z długiej liny, której jeden koniec zahaczony był o pętające nadgarstki kajdany, a drugi – przerzucony przez metalową obręcz pod stosunkowo niskim sufitem. Kilkudniowy zarost sugerował, że nie miał okazji ogolić się już od jakiegoś czasu – a może po prostu niezbyt o to dbał. – Przyprowadziłem ci gościa, Abercrombie – oznajmił głośno, jakby faktycznie wpadli do niego na herbatę w odwiedziny. Albo na szklankę dobrego rumu. – Na pewno słyszałeś o madame Mericourt? – zapytał, kiwając z szacunkiem głową w stronę Deirdre. – Ma do ciebie kilka pytań. Może byś wstał? – upomniał go, jednocześnie się do niego zbliżając – ale nie zatrzymał się przed piratem, a przed kołem, na który nawinięta była przerzucona przez uchwyt lina. Pchnął go mocno, pozwalając, żeby resztę zrobił magiczny mechanizm; lina przesunęła się, szarpiąc nadgarstkami mężczyzny w górę i zmuszając go, żeby dźwignął się na nogi i wyprostował. Manannan zatrzymał go, zanim zdążyłby na niej zawisnąć – ale pozwolił, żeby lina naciągnęła się na tyle mocno, żeby zmusić zdrajcę do balansowania na palcach stóp. – Gdzie twoje maniery? – zadrwił jeszcze. Abercrombie spojrzał na niego, ale nie powiedział nic, spluwając jedynie na podłogę.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Lubiła rozmawiać w ten sposób. Drżący, nieoczywisty, wibrujący gdzieś pomiędzy niegroźnym flirtem, a czymś więcej; czymś, na co nie mogła pozwolić sobie na co dzień, nawet gdy prowadziła pełne dwuznaczności konwersacje z marszandami, artystami czy innymi przedstawicielami artystycznych elit. Jako madame Mericourt obowiązywały ją nieco sztywniejsze zasady werbalnej przyzwoitości, a choć i te umiejętnie naginała, by wiernie służyły jej potrzebom, to pewnych granic nie zamierzała przekraczać. Z Manannanem czuła się swobodniej, należał do wąskiego grona osób, które obdarzała zaufaniem: służyli przecież jednemu Panu. Szlacheckie pochodzenie w tym wypadku nie stanowiło przeszkody, Traversi wymykali się schematom, burzliwi, butni, inni od wymuskanego i wygładzonego panteonu błękitnej krwi. Czuła, że może sobie pozwolić na więcej - a co ważne, że chce to zrobić. Zmęczenie powoli ustępowało, rozmyte nie tylko alkoholem, ale i melodią konwersacji: bynajmniej słodkiej. Wyraźniej wybrzmiewały w niej tony ostrego pieprzu i morskiej soli, szczypiących w czubek języka razem z kolejnymi padającymi między nimi słowami.
- Może kiedyś ośmielisz mnie na tyle, bym się nimi podzieliła - uśmiechnęła się lekko na jego słowa o plotkach, subtelnie składając mu obietnicę i propozycję zarazem; pogłoski miały w sobie wielką siłę, te prawdziwie pikantne mogły pomóc budować reputację albo docierać do odpowiednich ludzi. Podobnie jak tatuaże - ciągle kojarzące się z kimś złym, podstępnym, zepchniętym gdzieś na margines społeczeństwa. Nigdy nie sądziła, że i ona znajdzie się w tak szemranym kręgu, lecz Mroczny Znak nosiła z dumą. Ciekawa była czarnych linii wyrytych na ciele Manannana, a przede wszystkim historii, które kryły się za każdym z nich. Nawet jeśli upierał się, że dłuta nie dzierżył w dłoni żaden nieśmiertelny pomiot.
- Jesteś pewien? Bóstwa czasem przyjmują ludzką postać - jej uśmiech zadrżał trochę niebezpiecznie, sama była przecież najlepszym przykładem. Nosiła w sobie coś - kogoś - innego, pradawnego, zrodzonego z mitów i legend. I gdyby tylko potrafiła, z miłą chęcią naznaczyłaby kogoś na zawsze. W krwawszy od tatuażu sposób. - Ten, który najbardziej bolał - odparła od razu, z błyskiem w oku, bez głębszego zastanowienia, być może zdradzając o sobie tym krótkim stwierdzeniem nieco więcej niżby chciała. Słabość do bólu, jego zadawania, jego odbierania? Niezdrową fascynację znakami na czyimś ciele? Wbrew pozorom nie kierowała nią wyrachowana, perwersyjna logika wiążącą najbardziej wrażliwe do tatuowania miejsca z tymi najbardziej intymnymi, niepokazywanymi poza alkową. - Ale to może zostawimy na kolejny raz, nie wybaczyłabym sobie, gdybym zawstydziła cię jeszcze bardziej, sir - dodała powoli, z emfazą, akcentując uniżenie ostatnią głoskę. Uniosła też wyżej szklankę z alkoholem w uniwersalnym geście udawanych przeprosin. Podążając bez zawahania głębiej w tę towarzyską grę, nabierającą z każdą wymianą zdań coraz cięższego, satysfakcjonującego posmaku. Słuchała przewidywań dotyczących ich potencjalnego romansu przyglądając się Manannnanowi spod lekko zmrużonych powiek. Zgadzała się z jego słowami, lecz nie zamierzała tego przyznawać, przynajmniej nie wprost. Zabawa tkwiła w niedomówieniach, w pozornej urazie, dystansie bądź subtelnej ironii. - Musisz zdecydowanie popracować nad argumentacją - skwitowała z kocim, nieco kpiącym uśmiechem. - Wspólne pasje i bycie interesującą. Nic o mojej niebywałej urodzie, nienagannej sylwetce i najpiękniejszych oczach, jakie widziałeś po każdej stronie zwiedzonego przez ciebie globu - zacmokała z niezadowoleniem; zapomniał o tak ważnych dla niemal każdej czarownicy banałach. Szybko znudziło ją jednak odgrywanie urażonej, upiła kolejny haust rumu, nie krzywiąc się nawet na moment mimo wyraźnej siły alkoholu. - Przewodniczką po Chinach czy tamtejszej ars amandi? - dopytała rzeczowo tuż po zgodzie na wspólną wyprawę, lecz zanim zdołałby uściślić pytanie, kiwnęła głową. - Oczywiście, że tak - niezależnie, o co właściwie pytał. Może igrała z losem zbyt śmiało, ale nie zamierzała się wycofywać. Naprawdę tego potrzebowała. Relaksu wynikającego z napięcia, ulgi, jaką potrafiła uzyskać tylko w krwawych oparach. Już fantomowo czuła ich miedziany aromat: ruszając za Manannanem wgłąb statku wcale nie żałowała zakończenia ich dwuznacznej rozmowy, czekało na nich przecież coś jeszcze ciekawszego.
Zerknęła na Traversa z ukosa, gdy mijali się w wąskim przejściu przy trapie. Cienie formowane swą wolą - czy był na to gotowy? Niedługo na pewno. - Pokażę - to mogła mu obiecać; wyjaśnienie jak musiało natomiast poczekać. Sama nie do końca wiedziała na czym polegał cień wynurzający się z nicości, ale mogli zgłębić tę tajemnicę razem. I dziś, i podczas nadchodzących lekcji.
Przyjęła dłoń Manannana, schodząc pod pokład, a tam od razu skupiła wzrok na przeuroczo przedstawionym przyjacielu. Wyglądał więcej niż marnie, podobnie się zachowywał; nie wzruszyło ją ani uwięzienie żeglarza ani soczysta ślina lądująca nieopodal jej buta. Przechyliła głowę w bok, jakby chciała się mu przyjrzeć naprawdę dokładnie, jak wyjątkowo nowoczesnemu obrazowi, co do którego nie zdołała wydać ostatecznej opinii: obrzydliwie intrygujący czy obrzydliwie brzydki? - Który dok odpowiada aktualnie za przemyt do londyńskiego portu? Północny? Przy La Fantasmagorii? - od razu przeszła do konkretów, nie bawiąc się w uprzejmości. Podejrzewała, że tam właśnie odbywał się ten preceder; pod latarnią bywało nie tylko najweselej, ale i najciemniej. - I kto rządzi nielegalnym handlem? Nazwiska. Głównych dokerów, może przekupionych osób w kapitanacie - mówiła uprzejmie, choć stanowczo. Nie wiedząc, czy bardziej liczyła na to, że Abercrombie będzie współpracował, czy że tego nie zrobi. Potrzebowała tych informacji, ale i bez nich zdoła udzielić Manannowi satysfakcjonującej ich obydwoje lekcji. - Wracając do naszej rozmowy, Manannanie. Na pewno słyszałeś o Cruciatusie - mówiła dalej, do kapitana Selmy, ale i do wyrodnego żeglarza, podwiązanego pod sufitem. Czy zdawał sobie sprawę z tego kim, poza opiekunką La Fantasmagorii, była madame Mericourt? Jeśli śledził nagłówki, powinien. -Widziałeś kiedyś jego działanie na własne oczy? Obserwowałeś ofiarę cierpiącą tak ostatecznie, że próbuje odgryźć własną dłoń, by uciec z kajdan - mimo że wolność i tak nie da jej upragnionej ulgi? - mówiąc to, uśmiechała się. Z taką samą wibrującą kokieterią satysfakcją, z jaką przed momentem przekraczała granicę przyjacielskiej rozmowy.
- Może kiedyś ośmielisz mnie na tyle, bym się nimi podzieliła - uśmiechnęła się lekko na jego słowa o plotkach, subtelnie składając mu obietnicę i propozycję zarazem; pogłoski miały w sobie wielką siłę, te prawdziwie pikantne mogły pomóc budować reputację albo docierać do odpowiednich ludzi. Podobnie jak tatuaże - ciągle kojarzące się z kimś złym, podstępnym, zepchniętym gdzieś na margines społeczeństwa. Nigdy nie sądziła, że i ona znajdzie się w tak szemranym kręgu, lecz Mroczny Znak nosiła z dumą. Ciekawa była czarnych linii wyrytych na ciele Manannana, a przede wszystkim historii, które kryły się za każdym z nich. Nawet jeśli upierał się, że dłuta nie dzierżył w dłoni żaden nieśmiertelny pomiot.
- Jesteś pewien? Bóstwa czasem przyjmują ludzką postać - jej uśmiech zadrżał trochę niebezpiecznie, sama była przecież najlepszym przykładem. Nosiła w sobie coś - kogoś - innego, pradawnego, zrodzonego z mitów i legend. I gdyby tylko potrafiła, z miłą chęcią naznaczyłaby kogoś na zawsze. W krwawszy od tatuażu sposób. - Ten, który najbardziej bolał - odparła od razu, z błyskiem w oku, bez głębszego zastanowienia, być może zdradzając o sobie tym krótkim stwierdzeniem nieco więcej niżby chciała. Słabość do bólu, jego zadawania, jego odbierania? Niezdrową fascynację znakami na czyimś ciele? Wbrew pozorom nie kierowała nią wyrachowana, perwersyjna logika wiążącą najbardziej wrażliwe do tatuowania miejsca z tymi najbardziej intymnymi, niepokazywanymi poza alkową. - Ale to może zostawimy na kolejny raz, nie wybaczyłabym sobie, gdybym zawstydziła cię jeszcze bardziej, sir - dodała powoli, z emfazą, akcentując uniżenie ostatnią głoskę. Uniosła też wyżej szklankę z alkoholem w uniwersalnym geście udawanych przeprosin. Podążając bez zawahania głębiej w tę towarzyską grę, nabierającą z każdą wymianą zdań coraz cięższego, satysfakcjonującego posmaku. Słuchała przewidywań dotyczących ich potencjalnego romansu przyglądając się Manannnanowi spod lekko zmrużonych powiek. Zgadzała się z jego słowami, lecz nie zamierzała tego przyznawać, przynajmniej nie wprost. Zabawa tkwiła w niedomówieniach, w pozornej urazie, dystansie bądź subtelnej ironii. - Musisz zdecydowanie popracować nad argumentacją - skwitowała z kocim, nieco kpiącym uśmiechem. - Wspólne pasje i bycie interesującą. Nic o mojej niebywałej urodzie, nienagannej sylwetce i najpiękniejszych oczach, jakie widziałeś po każdej stronie zwiedzonego przez ciebie globu - zacmokała z niezadowoleniem; zapomniał o tak ważnych dla niemal każdej czarownicy banałach. Szybko znudziło ją jednak odgrywanie urażonej, upiła kolejny haust rumu, nie krzywiąc się nawet na moment mimo wyraźnej siły alkoholu. - Przewodniczką po Chinach czy tamtejszej ars amandi? - dopytała rzeczowo tuż po zgodzie na wspólną wyprawę, lecz zanim zdołałby uściślić pytanie, kiwnęła głową. - Oczywiście, że tak - niezależnie, o co właściwie pytał. Może igrała z losem zbyt śmiało, ale nie zamierzała się wycofywać. Naprawdę tego potrzebowała. Relaksu wynikającego z napięcia, ulgi, jaką potrafiła uzyskać tylko w krwawych oparach. Już fantomowo czuła ich miedziany aromat: ruszając za Manannanem wgłąb statku wcale nie żałowała zakończenia ich dwuznacznej rozmowy, czekało na nich przecież coś jeszcze ciekawszego.
Zerknęła na Traversa z ukosa, gdy mijali się w wąskim przejściu przy trapie. Cienie formowane swą wolą - czy był na to gotowy? Niedługo na pewno. - Pokażę - to mogła mu obiecać; wyjaśnienie jak musiało natomiast poczekać. Sama nie do końca wiedziała na czym polegał cień wynurzający się z nicości, ale mogli zgłębić tę tajemnicę razem. I dziś, i podczas nadchodzących lekcji.
Przyjęła dłoń Manannana, schodząc pod pokład, a tam od razu skupiła wzrok na przeuroczo przedstawionym przyjacielu. Wyglądał więcej niż marnie, podobnie się zachowywał; nie wzruszyło ją ani uwięzienie żeglarza ani soczysta ślina lądująca nieopodal jej buta. Przechyliła głowę w bok, jakby chciała się mu przyjrzeć naprawdę dokładnie, jak wyjątkowo nowoczesnemu obrazowi, co do którego nie zdołała wydać ostatecznej opinii: obrzydliwie intrygujący czy obrzydliwie brzydki? - Który dok odpowiada aktualnie za przemyt do londyńskiego portu? Północny? Przy La Fantasmagorii? - od razu przeszła do konkretów, nie bawiąc się w uprzejmości. Podejrzewała, że tam właśnie odbywał się ten preceder; pod latarnią bywało nie tylko najweselej, ale i najciemniej. - I kto rządzi nielegalnym handlem? Nazwiska. Głównych dokerów, może przekupionych osób w kapitanacie - mówiła uprzejmie, choć stanowczo. Nie wiedząc, czy bardziej liczyła na to, że Abercrombie będzie współpracował, czy że tego nie zrobi. Potrzebowała tych informacji, ale i bez nich zdoła udzielić Manannowi satysfakcjonującej ich obydwoje lekcji. - Wracając do naszej rozmowy, Manannanie. Na pewno słyszałeś o Cruciatusie - mówiła dalej, do kapitana Selmy, ale i do wyrodnego żeglarza, podwiązanego pod sufitem. Czy zdawał sobie sprawę z tego kim, poza opiekunką La Fantasmagorii, była madame Mericourt? Jeśli śledził nagłówki, powinien. -Widziałeś kiedyś jego działanie na własne oczy? Obserwowałeś ofiarę cierpiącą tak ostatecznie, że próbuje odgryźć własną dłoń, by uciec z kajdan - mimo że wolność i tak nie da jej upragnionej ulgi? - mówiąc to, uśmiechała się. Z taką samą wibrującą kokieterią satysfakcją, z jaką przed momentem przekraczała granicę przyjacielskiej rozmowy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Szalona Selma
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk