Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Huntingdonshire
Huntington Castle
AutorWiadomość
Huntington Castle
Średniowieczny zamek zlokalizowany w miejscowości Huntington dawniej służył lordom do celów obronnych, wokół znajdowały się potężne fortyfikacje, po których dziś pozostały malownicze ogrody i rozległe wzgórza. Zlokalizowany również blisko bagiennych łąk i wonnych sadów przyciąga nieustannie mieszkańców i wędrowców, którzy pragną zbliżyć się do natury i zaznać wytchnienia. Niezamieszkałe obecnie komnaty kryją wiele cennych pamiątek po dawnych panach, choć w dużej mierze pozostają niedostępne dla zwiedzających. Po suficie wymyślnej oranżerii wspina się bujna winorośl, która – jeżeli wierzyć legendom – pochodzi ze szczepu ofiarowanego przez Annę Boleyn. Zamek posiada także dość rozbudowaną sieć podziemnych korytarzy, lecz nikt tak naprawdę nie ma pewności, dokąd prowadzą i co znajduje się w ciemnych piwnicach. Niezmiennie największy atut dawnego domostwa stanowią otaczające je zielone tereny.
28 sierpnia 1958 r.
Ziemia pod kopytami wytrząsała się z uklepanego, przesuszonego spokoju. Gnaliśmy daleko na wschód, wprost w budzące się słońce. Świt wyraźną łuną zaznaczał się na wciąż zaspanym horyzoncie. Bez przyjemności zatapiałam spojrzenie w rozlewających się barwach różu i pomarańczy. Tylko zachwycający pęd, tylko wiatr rozplątujący kapryśnie warkocz, tylko obietnica zdobyczy czającej się gdzieś w nieznanym mi jeszcze lesie – tylko one broniły mnie przed wypalającym spojrzenie blaskiem. Nienormalnie w letniej porze osłonięta skóra od palców, przez szyję i czarne czubki wysłużonych oficerek zdawała się pochłaniać promienie, nim zdołały nieznośnie załaskotać moją duszę. Próbowałam zignorować coś, co bezczelnie rozpościerało przede mną ramiona – przez każdego nazywane pięknem i urokiem, a przeze mnie wyłącznie przekleństwem. Sierpień zawsze był najgorszy, ale na szczęście zmierzał ku końcowi. Pierwsze jesienne podrygi już wkrótce miały przygasić świat. Nie mogłam się doczekać.
Teraz jednak mknęliśmy przez krainy, przez posypane gwiezdnym pyłem wioski, przez polany przeistoczone w lądowiska śmiercionośnych meteorów, przez wzburzone rzeki – bez końca. Uwielbiałam to, dobrze trzymałam się w siodle, panowałam nad stworzeniem, które traktowałam jak lojalnego druha. Angielski wierzchowiec o siwym umaszczeniu był ze mną od niedawna. Tęskniłam za kopytami pozostawionymi na Syberii, ale tu, z nowym towarzyszem również mogłam oddawać się ulubionej aktywności. Obietnica krain tym mocniej przyciągała mnie do siebie, gdy wiedziałam, jak wiele Brytania wciąż przede mną skrywała. Lubiłam rozdzierać przestrzeń z sekretów. I tym razem byłam niemal pewna, że wraz z Carem przyjdzie nam oswoić sobie kolejne lądy.
Płynnie przedostaliśmy się na ziemie Bulstrode’ów, by po nieco dłuższym przystanku nieopodal Northampton, ruszyć dalej, tym razem w stronę krainy, która już samą nazwą nieznośnie zdawała się mnie przyciągać. Nie wiedziałam, czy zdecyduję się w tamtejszych gęstwinach wznieść kuszę, ale ta mocno uczepiona siodła podróżowała razem ze mną. Przy brzegu piaszczystej ścieżki wbity w ziemię drewniany drogowskaz wyznaczał granicę, ale i malowanym komunikatem zapraszał w granicę kolejnego z hrabstw. Nakazałam stworzeniu zwolnić, stępem przemierzaliśmy drogę aż do pierwszej wiejskiej chaty. Od wytartych, ruchliwych tras wolałam jednak te dzikie, ogołocone z wszędobylskich oczu – te, które sama mogłam narysować na angielskich mapach. Dlatego też pomiędzy dwoma drzewami skręciliśmy nagle w prawo; tam wyznaczyłam początek własnej ścieżki, korzystając z instynktu wytresowanego w mroźnych zakątkach ojczyzny. Dobra zorientowanie na otwartych terenach pozwalało przecież nie błądzić, nawet gdy kawałki mapy pozostawały zupełnie nieodkryte. Wydobywane z krajobrazów wskazówki i tropy potrafiły opowiadać historię lepiej od wyrysowanych ma pergaminach szlaków. Zaś ja tym razem nie miałam precyzyjnego celu, jedynie kierunek – na wschód. Nieskończony galop ośmielał ducha, przemierzaliśmy wzgórza, przedzieraliśmy się przez łąki. Chciałam szybciej, chciałam jeszcze więcej. Odpowiednia postawa jeźdźca rozpędzała wierzchowca, ale czułam, że i on czerpie radość ze wspólnej wędrówki. Przez tę chwilę byliśmy niezatrzymani. Byliśmy pierwsi.
Wtedy też znikąd wyłonił się ten drugi, obcy pęd czterech kopyt, nieznajoma postura upajająca się bliźniaczym doświadczeniem. Wynurzył się śmiało, by tuż przede mną burzyć widok wolnej, pustej drogi – by stać się nagle tym szybszym, tym, który wysuwał się na czoło konnego wyścigu. Natychmiast poczułam, że nigdy mu na to nie pozwolę. Kimkolwiek był, to była moja gonitwa, mój bezkres. Wcale nie chciałam się dzielić tym z nieznajomym, dlatego już wkrótce pochyliłam korpus i zachęciłam Cara, do wzmocnienia tempa. Byłam Rosjanką, byłam córą Durmstrangu, byłam niedźwiedzicą – nie przegrywałam. Nasycałam się obietnicą rywalizacji. Pognaliśmy, wprost na niego, w takt rozhulanych wiatrów. Zrównane końskie łby nie przerywały pogoni przez malownicze wzgórza. Tylko przelotnie pozwoliłam sobie spojrzeć w bok i przyjrzeć się jeźdźcy. Wcale mnie nie obchodził, choć musiałam przyznać, że przeciwnikiem był nawet godnym. Ja jednak chciałam być lepsza.
Ziemia pod kopytami wytrząsała się z uklepanego, przesuszonego spokoju. Gnaliśmy daleko na wschód, wprost w budzące się słońce. Świt wyraźną łuną zaznaczał się na wciąż zaspanym horyzoncie. Bez przyjemności zatapiałam spojrzenie w rozlewających się barwach różu i pomarańczy. Tylko zachwycający pęd, tylko wiatr rozplątujący kapryśnie warkocz, tylko obietnica zdobyczy czającej się gdzieś w nieznanym mi jeszcze lesie – tylko one broniły mnie przed wypalającym spojrzenie blaskiem. Nienormalnie w letniej porze osłonięta skóra od palców, przez szyję i czarne czubki wysłużonych oficerek zdawała się pochłaniać promienie, nim zdołały nieznośnie załaskotać moją duszę. Próbowałam zignorować coś, co bezczelnie rozpościerało przede mną ramiona – przez każdego nazywane pięknem i urokiem, a przeze mnie wyłącznie przekleństwem. Sierpień zawsze był najgorszy, ale na szczęście zmierzał ku końcowi. Pierwsze jesienne podrygi już wkrótce miały przygasić świat. Nie mogłam się doczekać.
Teraz jednak mknęliśmy przez krainy, przez posypane gwiezdnym pyłem wioski, przez polany przeistoczone w lądowiska śmiercionośnych meteorów, przez wzburzone rzeki – bez końca. Uwielbiałam to, dobrze trzymałam się w siodle, panowałam nad stworzeniem, które traktowałam jak lojalnego druha. Angielski wierzchowiec o siwym umaszczeniu był ze mną od niedawna. Tęskniłam za kopytami pozostawionymi na Syberii, ale tu, z nowym towarzyszem również mogłam oddawać się ulubionej aktywności. Obietnica krain tym mocniej przyciągała mnie do siebie, gdy wiedziałam, jak wiele Brytania wciąż przede mną skrywała. Lubiłam rozdzierać przestrzeń z sekretów. I tym razem byłam niemal pewna, że wraz z Carem przyjdzie nam oswoić sobie kolejne lądy.
Płynnie przedostaliśmy się na ziemie Bulstrode’ów, by po nieco dłuższym przystanku nieopodal Northampton, ruszyć dalej, tym razem w stronę krainy, która już samą nazwą nieznośnie zdawała się mnie przyciągać. Nie wiedziałam, czy zdecyduję się w tamtejszych gęstwinach wznieść kuszę, ale ta mocno uczepiona siodła podróżowała razem ze mną. Przy brzegu piaszczystej ścieżki wbity w ziemię drewniany drogowskaz wyznaczał granicę, ale i malowanym komunikatem zapraszał w granicę kolejnego z hrabstw. Nakazałam stworzeniu zwolnić, stępem przemierzaliśmy drogę aż do pierwszej wiejskiej chaty. Od wytartych, ruchliwych tras wolałam jednak te dzikie, ogołocone z wszędobylskich oczu – te, które sama mogłam narysować na angielskich mapach. Dlatego też pomiędzy dwoma drzewami skręciliśmy nagle w prawo; tam wyznaczyłam początek własnej ścieżki, korzystając z instynktu wytresowanego w mroźnych zakątkach ojczyzny. Dobra zorientowanie na otwartych terenach pozwalało przecież nie błądzić, nawet gdy kawałki mapy pozostawały zupełnie nieodkryte. Wydobywane z krajobrazów wskazówki i tropy potrafiły opowiadać historię lepiej od wyrysowanych ma pergaminach szlaków. Zaś ja tym razem nie miałam precyzyjnego celu, jedynie kierunek – na wschód. Nieskończony galop ośmielał ducha, przemierzaliśmy wzgórza, przedzieraliśmy się przez łąki. Chciałam szybciej, chciałam jeszcze więcej. Odpowiednia postawa jeźdźca rozpędzała wierzchowca, ale czułam, że i on czerpie radość ze wspólnej wędrówki. Przez tę chwilę byliśmy niezatrzymani. Byliśmy pierwsi.
Wtedy też znikąd wyłonił się ten drugi, obcy pęd czterech kopyt, nieznajoma postura upajająca się bliźniaczym doświadczeniem. Wynurzył się śmiało, by tuż przede mną burzyć widok wolnej, pustej drogi – by stać się nagle tym szybszym, tym, który wysuwał się na czoło konnego wyścigu. Natychmiast poczułam, że nigdy mu na to nie pozwolę. Kimkolwiek był, to była moja gonitwa, mój bezkres. Wcale nie chciałam się dzielić tym z nieznajomym, dlatego już wkrótce pochyliłam korpus i zachęciłam Cara, do wzmocnienia tempa. Byłam Rosjanką, byłam córą Durmstrangu, byłam niedźwiedzicą – nie przegrywałam. Nasycałam się obietnicą rywalizacji. Pognaliśmy, wprost na niego, w takt rozhulanych wiatrów. Zrównane końskie łby nie przerywały pogoni przez malownicze wzgórza. Tylko przelotnie pozwoliłam sobie spojrzeć w bok i przyjrzeć się jeźdźcy. Wcale mnie nie obchodził, choć musiałam przyznać, że przeciwnikiem był nawet godnym. Ja jednak chciałam być lepsza.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sprawne zarządzanie pracą to klucz do osiągnięcia sukcesu, ale nie zapominajmy, że prawdziwa radość życia tkwi w umiejętności czerpania przyjemności z każdego jego aspektu. Odkąd zatęskniłem za pierwszym spojrzeniem na świat, wolność od ojcowskiego jarzma była jak obłok, pod którym odzyskiwałem swoje prawdziwe ja. W tych chwilach, gdy zdejmowałem ciężkie płaszcze obowiązków, oddalałem się od nadzoru służby i tonąłem w morzu własnych wyzwań, zdawałem się odnajdywać siebie na nowo. To były dni, kiedy czas mijał inaczej, a moje dłonie przewracały strony nie tylko ksiąg, lecz także losu.
W domowym zaciszu, wśród zapachów starych tomów, rozkwitała moja fascynacja literaturą. Księgi stawały się oknem do innych światów, przepustką do krainy nieograniczonych możliwości. W międzyczasie szermierka stała się nie tylko sztuką walki, ale również wyrafinowanym tańcem. Każdy ruch miecza był jak strzał w nieznane, a ja tańczyłem na skraju tajemniczych sekretów przodków. Bagna otaczające posiadłość, stawały się świadkami mojej introspekcji. To tam, w gęstwinie myśli i tajemnic, odkrywałem zakamarki własnej duszy. Jednak to w Niemczech, pośród rozgałęzionej gałęzi dalekiej rodziny, otworzyły się przede mną zupełnie nowe perspektywy. Tam, wśród obcych krajobrazów, znalazłem inspirację do eksploracji nieznanych obszarów, zarówno w świecie, jak i we własnym sercu.
Podczas przecinania bezludnych terenów hrabstwa, doświadczam nieopisanej wolności. Każdy krok sprawia, że czuję się jakby uwięziony w rzeczywistości, gdzie nie ma ograniczeń ani ścian. To prawdziwa wolność, w której nie muszę się kryć przed oczywistymi regułami i spojrzeniami innych. Tutaj, pod niebem rozciągającym się bez końca, odkrywam prawdziwe ja. Moje zasady i uczucia stopniowo zlewają się z otaczającym mnie krajobrazem. Wraz z moim wiernym zwierzęcym towarzyszem, który doskonale rozumie każdy ruch i myśl, tworzymy harmonijną jedność. To idealne zgranie, gdzie ja i mój wierzchowiec stajemy się jednym, pędząc przez dzikie obszary, gdzie naturalna wolność jest jedynym przewodnikiem. Ciche poparskiwanie, łamanie gałązek pod kopytami i uderzający wiatr w twarz dodają do tej podróży magicznego elementu. Uwielbiam to uczucie, które w latach szkolnych towarzyszyło mi na każdym kroku. Tam, gdzie mogłem wyzwolić z siebie więcej, robiąc coś, co wzmacniało nie tylko moje ciało, ale i duszę. Durmstrang, choć surowy, nie brał jeńców. W jego murach kształtowałem się na silnego, pewnego siebie czarodzieja. Teraz, przemierzając te dzikie obszary, czuję, że jestem częścią pokolenia, które nie bało się stawić czoła nieskończonym możliwościom, jakie kryje przed nami świat. Byłem dumnym wychowankiem Durmstrangu, swoistym synem, niebojącym się wyzwań. Wręcz przeciwnie, pragnąłem ich, nabywając to nowego doświadczenia.
Fortuna, jak kapryśna bogini losu, splatała nić naszych przeznaczeń na przecięciu starych traktów. Ten spokojny krajobraz zamienił się nagle w arenę, gdzie byliśmy gotowi walczyć z wyzwaniami losu. Moje serce biło silniej, gdy konie ryczały z nieukrywaną werwą, a ja wyczuwałem w powietrzu iskrzące się napięcie rywalizacji. Zew wolności wibrował w każdym ruchu koni, zaś wiatr, podsycane ich pędem, tańczył wokół nas jak strażnicy nieokiełznanej energii. Zacisnąłem zęby, patrząc intensywnie na kobietę, która była moim równorzędnym przeciwnikiem na tym niecodziennym polu walki. Jej spojrzenie było wyzwaniem, a konie, jak dwa spragnione rywalizacji duchy, gotowe do szarży. Ścieżki wyznaczone starymi, nieodkrytymi traktami przecinały pagórkowate tereny, a przeszkody wyrastały nieoczekiwanie, jak wyzwania w grze o nieznany finał. Kiedy konie dosięgały kolejnych zakrętów, mięśnie napięte, dawały z siebie wszystko, niepohamowane wrodzoną chęcią zwycięstwa. Płaty kurzu unoszące się w powietrzu rozbryzgiwały się wokół, zasłaniając widoczność, ale to nie było ważne dla tych zwierząt. Były jednym z dymiącym tornado, płynącym przez pagórkowatą przestrzeń. Przeskakiwanie przeszkód było nieuchronne, a konie z gracją i zwinnością omijały je, nie zwalniając tempa. W miarę jak z każdym uderzeniem kopyt mijali kolejne połacie krajobrazu, zanurzając się w wirze rywalizacji, zapanowała cisza między jeźdźcem a zwierzęciem. Nasza dwójka zdawała rozumieć je bez słów.
Każdy pościg trzeba skończyć, bądź brać pod uwagę dobro innych w naszym otoczeniu. W miejscu, które było na wyciągnięcie ręki, połacie drzew zdawały posiadać swój koniec. Linia lasu naturalną metą, pomagającą uhonorować zwycięzcę całego poruszenia. Dopiero teraz zwróciłem twarz w stronę przeciwniczki, wymieniając przenikliwe spojrzenia pełne zrozumienia. To było jak niemy układ między nimi, wskazujący na oczekiwanie na zakończenie tej pasjonującej gonitwy. Lekko skinąłem głową, sugerując, że koniec jest już blisko, wskazując na ostatnie drzewo, które zdawało się majaczyć na horyzoncie. Miała to być meta, punkt zakończenia tej wspaniałej rywalizacji. Konie, choć znużone, nadal tłoczyły się do przodu, dając z siebie wszystko, by zakończyć to wszystko. Mknęli łeb w łeb, słysząc tylko szum wiatru, nie spoglądając na przeciwności. Zdawali sobie sprawę, że zwycięzca zostanie ogłoszony w momencie przekroczenia linii mety.
W dramatycznym finale przekroczyliśmy linię drzewa niemalże jednocześnie. To był remis, zwycięstwo podzielone pomiędzy nami w równym stopniu. Jednak w moim umyśle czuć było niezadowolenie, które jak burza wzburzyło spokojną powierzchnię moich myśli. Nagle, pociągając mocno wodze, wymusiłem postój, by powstrzymać konia. Powolne zwalnianie, aby nie narazić zdrowia czarnego ogiera na niepotrzebne obciążenie. W moim spojrzeniu malowało się rozczarowanie, niedosyt, jakby zwycięstwo nie było dla mnie satysfakcjonujące. Gardziłem nierozwiązanym wyzwaniem, które pozostało w powietrzu, a mimo wszystko, kolejna lekcja została zaliczona sukcesem. W rywalizacji ze samym sobą pokonałem swoje własne ograniczenia, choć nie osiągnąłem spodziewanego rezultatu.
- Serdecznie muszę podziękować za tak znaczące urozmaicenie czasu, pośród tego bezludzia. Ukłon w stronę Twoich umiejętności i oddania… - powiedziałem dość głośno, kiwając głową w stronę nieznajomej kobiety. Było to jednak pozbawione przesadnej dbałości o maniery. Nie czułem takiej potrzeby, choć nie miałem pojęcia, kim była towarzyszka tejże rywalizacji. Pochyliłem się w siodle, głaskając z czułością szyję zwierzęcia, które dopiero zdawało się łapać ukojenie oddechu. Szepnięcie kilka słów do jego ucha, była wyuczoną manierą, jakie oddawałem bliskiej mi istocie. Choć należał mu się odpoczynek przy wodopoju, zamierzał się tym zająć. Powiódł jednak wzrokiem do prawdziwej lwicy, mogąc śmiało porównać jej oddanie w pogoni. - Mam nadzieję, że następnym razem ktoś z nas zwycięży. Raczej nie należymy do ludzi, którzy poddają się od razu.
W domowym zaciszu, wśród zapachów starych tomów, rozkwitała moja fascynacja literaturą. Księgi stawały się oknem do innych światów, przepustką do krainy nieograniczonych możliwości. W międzyczasie szermierka stała się nie tylko sztuką walki, ale również wyrafinowanym tańcem. Każdy ruch miecza był jak strzał w nieznane, a ja tańczyłem na skraju tajemniczych sekretów przodków. Bagna otaczające posiadłość, stawały się świadkami mojej introspekcji. To tam, w gęstwinie myśli i tajemnic, odkrywałem zakamarki własnej duszy. Jednak to w Niemczech, pośród rozgałęzionej gałęzi dalekiej rodziny, otworzyły się przede mną zupełnie nowe perspektywy. Tam, wśród obcych krajobrazów, znalazłem inspirację do eksploracji nieznanych obszarów, zarówno w świecie, jak i we własnym sercu.
Podczas przecinania bezludnych terenów hrabstwa, doświadczam nieopisanej wolności. Każdy krok sprawia, że czuję się jakby uwięziony w rzeczywistości, gdzie nie ma ograniczeń ani ścian. To prawdziwa wolność, w której nie muszę się kryć przed oczywistymi regułami i spojrzeniami innych. Tutaj, pod niebem rozciągającym się bez końca, odkrywam prawdziwe ja. Moje zasady i uczucia stopniowo zlewają się z otaczającym mnie krajobrazem. Wraz z moim wiernym zwierzęcym towarzyszem, który doskonale rozumie każdy ruch i myśl, tworzymy harmonijną jedność. To idealne zgranie, gdzie ja i mój wierzchowiec stajemy się jednym, pędząc przez dzikie obszary, gdzie naturalna wolność jest jedynym przewodnikiem. Ciche poparskiwanie, łamanie gałązek pod kopytami i uderzający wiatr w twarz dodają do tej podróży magicznego elementu. Uwielbiam to uczucie, które w latach szkolnych towarzyszyło mi na każdym kroku. Tam, gdzie mogłem wyzwolić z siebie więcej, robiąc coś, co wzmacniało nie tylko moje ciało, ale i duszę. Durmstrang, choć surowy, nie brał jeńców. W jego murach kształtowałem się na silnego, pewnego siebie czarodzieja. Teraz, przemierzając te dzikie obszary, czuję, że jestem częścią pokolenia, które nie bało się stawić czoła nieskończonym możliwościom, jakie kryje przed nami świat. Byłem dumnym wychowankiem Durmstrangu, swoistym synem, niebojącym się wyzwań. Wręcz przeciwnie, pragnąłem ich, nabywając to nowego doświadczenia.
Fortuna, jak kapryśna bogini losu, splatała nić naszych przeznaczeń na przecięciu starych traktów. Ten spokojny krajobraz zamienił się nagle w arenę, gdzie byliśmy gotowi walczyć z wyzwaniami losu. Moje serce biło silniej, gdy konie ryczały z nieukrywaną werwą, a ja wyczuwałem w powietrzu iskrzące się napięcie rywalizacji. Zew wolności wibrował w każdym ruchu koni, zaś wiatr, podsycane ich pędem, tańczył wokół nas jak strażnicy nieokiełznanej energii. Zacisnąłem zęby, patrząc intensywnie na kobietę, która była moim równorzędnym przeciwnikiem na tym niecodziennym polu walki. Jej spojrzenie było wyzwaniem, a konie, jak dwa spragnione rywalizacji duchy, gotowe do szarży. Ścieżki wyznaczone starymi, nieodkrytymi traktami przecinały pagórkowate tereny, a przeszkody wyrastały nieoczekiwanie, jak wyzwania w grze o nieznany finał. Kiedy konie dosięgały kolejnych zakrętów, mięśnie napięte, dawały z siebie wszystko, niepohamowane wrodzoną chęcią zwycięstwa. Płaty kurzu unoszące się w powietrzu rozbryzgiwały się wokół, zasłaniając widoczność, ale to nie było ważne dla tych zwierząt. Były jednym z dymiącym tornado, płynącym przez pagórkowatą przestrzeń. Przeskakiwanie przeszkód było nieuchronne, a konie z gracją i zwinnością omijały je, nie zwalniając tempa. W miarę jak z każdym uderzeniem kopyt mijali kolejne połacie krajobrazu, zanurzając się w wirze rywalizacji, zapanowała cisza między jeźdźcem a zwierzęciem. Nasza dwójka zdawała rozumieć je bez słów.
Każdy pościg trzeba skończyć, bądź brać pod uwagę dobro innych w naszym otoczeniu. W miejscu, które było na wyciągnięcie ręki, połacie drzew zdawały posiadać swój koniec. Linia lasu naturalną metą, pomagającą uhonorować zwycięzcę całego poruszenia. Dopiero teraz zwróciłem twarz w stronę przeciwniczki, wymieniając przenikliwe spojrzenia pełne zrozumienia. To było jak niemy układ między nimi, wskazujący na oczekiwanie na zakończenie tej pasjonującej gonitwy. Lekko skinąłem głową, sugerując, że koniec jest już blisko, wskazując na ostatnie drzewo, które zdawało się majaczyć na horyzoncie. Miała to być meta, punkt zakończenia tej wspaniałej rywalizacji. Konie, choć znużone, nadal tłoczyły się do przodu, dając z siebie wszystko, by zakończyć to wszystko. Mknęli łeb w łeb, słysząc tylko szum wiatru, nie spoglądając na przeciwności. Zdawali sobie sprawę, że zwycięzca zostanie ogłoszony w momencie przekroczenia linii mety.
W dramatycznym finale przekroczyliśmy linię drzewa niemalże jednocześnie. To był remis, zwycięstwo podzielone pomiędzy nami w równym stopniu. Jednak w moim umyśle czuć było niezadowolenie, które jak burza wzburzyło spokojną powierzchnię moich myśli. Nagle, pociągając mocno wodze, wymusiłem postój, by powstrzymać konia. Powolne zwalnianie, aby nie narazić zdrowia czarnego ogiera na niepotrzebne obciążenie. W moim spojrzeniu malowało się rozczarowanie, niedosyt, jakby zwycięstwo nie było dla mnie satysfakcjonujące. Gardziłem nierozwiązanym wyzwaniem, które pozostało w powietrzu, a mimo wszystko, kolejna lekcja została zaliczona sukcesem. W rywalizacji ze samym sobą pokonałem swoje własne ograniczenia, choć nie osiągnąłem spodziewanego rezultatu.
- Serdecznie muszę podziękować za tak znaczące urozmaicenie czasu, pośród tego bezludzia. Ukłon w stronę Twoich umiejętności i oddania… - powiedziałem dość głośno, kiwając głową w stronę nieznajomej kobiety. Było to jednak pozbawione przesadnej dbałości o maniery. Nie czułem takiej potrzeby, choć nie miałem pojęcia, kim była towarzyszka tejże rywalizacji. Pochyliłem się w siodle, głaskając z czułością szyję zwierzęcia, które dopiero zdawało się łapać ukojenie oddechu. Szepnięcie kilka słów do jego ucha, była wyuczoną manierą, jakie oddawałem bliskiej mi istocie. Choć należał mu się odpoczynek przy wodopoju, zamierzał się tym zająć. Powiódł jednak wzrokiem do prawdziwej lwicy, mogąc śmiało porównać jej oddanie w pogoni. - Mam nadzieję, że następnym razem ktoś z nas zwycięży. Raczej nie należymy do ludzi, którzy poddają się od razu.
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Emocja zaklęta w pędzie, emocja krusząca kamienne spojrzenia i niewzruszone ramiona, emocja jeźdźcy wyrażająca się nagłością bezkreśnie tańczących między wzgórzami kopyt. Na granicy szaleństwa, z nutą agresywnie wytarganych marzeń przy każdym zdobytym metrze. Oddana, zachwycona, ale przede wszystkim w pełni skoncentrowana, dążąca do niepogwałcalnej równowagi między człowiekiem a zwierzęciem. Car i ja zlepieni w boskim biegu potrząsaliśmy sielskim obrazem zielonych pagórków, potrząsaliśmy ciszą zdobioną jedynie nienachlanym poćwierkiwaniem. Nie demolował jej wiatr – to my nim byliśmy, my w nagłości przepływaliśmy przez zadbane trawniki, tupotem podków drażniąc ospałą w promieniach słońca ziemię. Lecz nie sami. W tangu z nieznajomym, w jego groźbie i jego bliźniaczym pragnieniu. Sobie obcy, o niepotrzebnych imionach, lecz nagle przyjmujący jedno wyzwanie. Dosięgnięcie leśnych płotów nie miało być próbą niemożliwą, ale ja potrafiłam ocenić potencjał czający się w tajemniczym jeźdźcu. Niewidzialna obietnica wzniosła się ponad granicą, a im bliżej, tym serce w piersi zaczynało się rwać. Czy potrafiło wierzchowca uczynić szybszym Nie dawałam wiary podobnym nostalgiom, skupiając się na umiejętnościach i dobrej komunikacji z moim czteronożnym druhem. Przez tę chwilę nie istniało nic poza dwoma zespołami: moje oka co jakiś czas wyrywało się do przeciwnika, nigdy go nie lekceważąc, ale też i nie dopuszczając do siebie obaw, które w rozproszeniu mogłyby pogrzebać nasz triumf. Zatrzymany świat istniał nam jedynie jako tło, zdobny krajobraz, bez którego również zdolni byliśmy doprowadzić gonitwę do końca. Zmącony włos wymykał się wiązaniom, ale dobrze przylegający strój wzmacniał moje usadzenie tak, bym nawet przy olbrzymiej prędkości nie objawiła dyskwalifikującej słabości.
Od pierwszego bujnięcia kołyski dane mi było zasłyszeć, że Mulciber nigdy nie przegrywał. Nic nie stanowiło usprawiedliwienia dla porażki, a wszelkie przeszkody należało zaduszać albo omijać tak, by nigdy więcej nie nabrały śmiałości, by się przede mną pojawić. By mi zagrozić. Miałam mieć mocne nogi, mocne ręce obwiązane wytrwałością, w ciele czaiła się przepustka do wielkości. Na nic płodny umysł, gdy kruchość naczynia nie pozwala mu na pełne istnienie. Nie bagatelizowałam sprytu i pomyślunku, lecz to w sile fizycznej upatrywałam najważniejszą moc. Prowadzona przez ten pogląd dziś igrałam z lądem, nieomal wzbijając się ponad trawiastym dywanem – gdyby tylko Car był aeotonanem, dawno temu przenieślibyśmy pojedynek bliżej chmur. Nie miałam jednak żalu o to. Innym razem przyjdzie mi dosiąść skrzydeł. Pęd kopyt wystarczająco elektryzował najmniejsze zakamarki pod skórą, wyłamując nas z wygalopowanych rekordów. Nie wołałam o nic innego. Chciałam triumfalnie dobić do końca, do osadzonego symbolicznie na końcu trasy drzewa, aż po najtrudniejszy wdech.
Ze zduszoną za niewiadomym spojrzeniem nieznośnością przyjęłam finał. Dzielony sukces nie był żadnym sukcesem – słowa norweskich profesorów powróciły między odmęty zdyszanego umysłu, by upomnieć mnie płomiennym biczem. Twarde szkolne treningi nie uznawały równości. Ktoś zawsze miał być pierwszy, ktoś zawsze miał być ostatni. Rozczarowanie ostudziło prędko emocje. Car odpoczywał, normując zew dudniącej piersi. Ja wciąż tkwiłam w siodle wyprostowana, wpatrzona w swojego przeciwnika. Po zatrzymaniu wreszcie mogłam lepiej mu się przyjrzeć. Doceniałam lekcję i okazje czającą się w podobnych wyzwaniach. On nim był. Gdyby miernie prezentował się w gonitwie, nawet wygrana nie wtłoczyłaby do mojego serca satysfakcji. Remis wciąż jednak gorzkim smakiem drażnił zasuszone wnętrze ust. Wysiłek wzmacniał pragnienie, ale nie zamierzałam go teraz załagadzać. Wraz z koniem skryliśmy się pod cienistym, drzewnym płaszczem. Bezwietrzna przestrzeń szybko wznieciła tęsknotę za porywistym pędem. Czepliwe promienie jednak bezskutecznie próbowały dosięgnąć nas pod rozłożystą koroną.
Gdy przemówił, nie mogłam rozszyfrować pełni jego słów. Zamiast odpowiedzieć, zsunęłam się z konia, by po intensywnym wyścigu odebrać mu zbędny teraz ciężar. Ostrożnie przesunęłam dłonią po białym ciele. Pośród dojrzałej, zielonej natury on jeden ożywiał wspomnienie o ośnieżonych, dalekich krainach. Mężczyzna wyrażał wdzięczność, naturę wypowiedzi potrafiłam ocenić, choć czytanie z ludzi bywało mylne. – Nie trzeba dziękować. Odpowiedni nasz przeciwnik, dobre wyzwanie – odpowiedziałam krótko, w prostych słowach i z wyraźnym wschodnim akcentem. Miną zapewne lata, nim uda mi się przytępić ślady mojego pochodzenia w mowie, lecz akurat z tym wcale nie zamierzałam się kryć. Dobra kondycja i wprawa pozwalały mi uchronić się przed uwierającym uczuciem rozmiękczonych po galopie nóg, choć skłamałabym, przyznając, że nie czułam zupełnie nic. Nie wtrącałam się w cichy rytuał konia i jego jeźdźca, szanując dbałość o podobne kwestie. Pomyślałam o rywalu, jako para do wyścigu nie mógł wprawdzie dorównać memu bratu, ale skłamałbym, twierdząc, że żałowałam starcia. Następne jego słowa głośno odczytały ciąg moich ostatnich myśli. Zbieżnego podejścia nie dało się pominąć. Ceniłam to – odczytywałam jako szacunek wobec współzawodnictwa. Rzadko jednak tak po prostu chwaliłam ludzi. w moich ustach odpowiedni oznaczał już nazbyt wiele. Ten tutaj w jakimś niepojętym zbiegu okoliczności dopasował się do mojego biegu i moich zamierzeń. – Nie ma prawdziwego wyścigu, gdy nie ma zwycięzcy, ale to wiesz – przemówiłam, wznosząc ku niemu głowę. Chwilę później usiadłam na trawie, by poprawić poluzowanie butów. Tak po prostu. Choć na biedaka nie wyglądał, to – kimkolwiek był – musiał zaakceptować fakt, że poniekąd utracił moją uwagę dla prozaicznych czynnostek. Dotyk traw i różny od siodła odpoczynek zadziałał kojąco. – Wygram, gdy przyjdzie nasz nowy bieg – obwieściłam, w skupieniu, pociągając za sznurowania. Przekaz zamknięty w tej prostej formule lawirował na granicy obietnicy, pragnienia i groźby. Niewiele miałam jeszcze eleganckich określeń w swoim angielskim słowniku, a nawet gdyby - preferowałam proste komunikaty. Wbrew pozorom przekonanie o przyszłym zwycięstwie wcale nie brało się z próżności.
Ponad moją głową Car parsknął niezbyt spektakularnie. Nie wierzyłam raczej w to, że kiedykolwiek przyjdzie nam powtórzyć maraton. Nabrałam przekonania, że mówił tak, bo tak wypadało w grzecznej mowie. Nic więcej.
Od pierwszego bujnięcia kołyski dane mi było zasłyszeć, że Mulciber nigdy nie przegrywał. Nic nie stanowiło usprawiedliwienia dla porażki, a wszelkie przeszkody należało zaduszać albo omijać tak, by nigdy więcej nie nabrały śmiałości, by się przede mną pojawić. By mi zagrozić. Miałam mieć mocne nogi, mocne ręce obwiązane wytrwałością, w ciele czaiła się przepustka do wielkości. Na nic płodny umysł, gdy kruchość naczynia nie pozwala mu na pełne istnienie. Nie bagatelizowałam sprytu i pomyślunku, lecz to w sile fizycznej upatrywałam najważniejszą moc. Prowadzona przez ten pogląd dziś igrałam z lądem, nieomal wzbijając się ponad trawiastym dywanem – gdyby tylko Car był aeotonanem, dawno temu przenieślibyśmy pojedynek bliżej chmur. Nie miałam jednak żalu o to. Innym razem przyjdzie mi dosiąść skrzydeł. Pęd kopyt wystarczająco elektryzował najmniejsze zakamarki pod skórą, wyłamując nas z wygalopowanych rekordów. Nie wołałam o nic innego. Chciałam triumfalnie dobić do końca, do osadzonego symbolicznie na końcu trasy drzewa, aż po najtrudniejszy wdech.
Ze zduszoną za niewiadomym spojrzeniem nieznośnością przyjęłam finał. Dzielony sukces nie był żadnym sukcesem – słowa norweskich profesorów powróciły między odmęty zdyszanego umysłu, by upomnieć mnie płomiennym biczem. Twarde szkolne treningi nie uznawały równości. Ktoś zawsze miał być pierwszy, ktoś zawsze miał być ostatni. Rozczarowanie ostudziło prędko emocje. Car odpoczywał, normując zew dudniącej piersi. Ja wciąż tkwiłam w siodle wyprostowana, wpatrzona w swojego przeciwnika. Po zatrzymaniu wreszcie mogłam lepiej mu się przyjrzeć. Doceniałam lekcję i okazje czającą się w podobnych wyzwaniach. On nim był. Gdyby miernie prezentował się w gonitwie, nawet wygrana nie wtłoczyłaby do mojego serca satysfakcji. Remis wciąż jednak gorzkim smakiem drażnił zasuszone wnętrze ust. Wysiłek wzmacniał pragnienie, ale nie zamierzałam go teraz załagadzać. Wraz z koniem skryliśmy się pod cienistym, drzewnym płaszczem. Bezwietrzna przestrzeń szybko wznieciła tęsknotę za porywistym pędem. Czepliwe promienie jednak bezskutecznie próbowały dosięgnąć nas pod rozłożystą koroną.
Gdy przemówił, nie mogłam rozszyfrować pełni jego słów. Zamiast odpowiedzieć, zsunęłam się z konia, by po intensywnym wyścigu odebrać mu zbędny teraz ciężar. Ostrożnie przesunęłam dłonią po białym ciele. Pośród dojrzałej, zielonej natury on jeden ożywiał wspomnienie o ośnieżonych, dalekich krainach. Mężczyzna wyrażał wdzięczność, naturę wypowiedzi potrafiłam ocenić, choć czytanie z ludzi bywało mylne. – Nie trzeba dziękować. Odpowiedni nasz przeciwnik, dobre wyzwanie – odpowiedziałam krótko, w prostych słowach i z wyraźnym wschodnim akcentem. Miną zapewne lata, nim uda mi się przytępić ślady mojego pochodzenia w mowie, lecz akurat z tym wcale nie zamierzałam się kryć. Dobra kondycja i wprawa pozwalały mi uchronić się przed uwierającym uczuciem rozmiękczonych po galopie nóg, choć skłamałabym, przyznając, że nie czułam zupełnie nic. Nie wtrącałam się w cichy rytuał konia i jego jeźdźca, szanując dbałość o podobne kwestie. Pomyślałam o rywalu, jako para do wyścigu nie mógł wprawdzie dorównać memu bratu, ale skłamałbym, twierdząc, że żałowałam starcia. Następne jego słowa głośno odczytały ciąg moich ostatnich myśli. Zbieżnego podejścia nie dało się pominąć. Ceniłam to – odczytywałam jako szacunek wobec współzawodnictwa. Rzadko jednak tak po prostu chwaliłam ludzi. w moich ustach odpowiedni oznaczał już nazbyt wiele. Ten tutaj w jakimś niepojętym zbiegu okoliczności dopasował się do mojego biegu i moich zamierzeń. – Nie ma prawdziwego wyścigu, gdy nie ma zwycięzcy, ale to wiesz – przemówiłam, wznosząc ku niemu głowę. Chwilę później usiadłam na trawie, by poprawić poluzowanie butów. Tak po prostu. Choć na biedaka nie wyglądał, to – kimkolwiek był – musiał zaakceptować fakt, że poniekąd utracił moją uwagę dla prozaicznych czynnostek. Dotyk traw i różny od siodła odpoczynek zadziałał kojąco. – Wygram, gdy przyjdzie nasz nowy bieg – obwieściłam, w skupieniu, pociągając za sznurowania. Przekaz zamknięty w tej prostej formule lawirował na granicy obietnicy, pragnienia i groźby. Niewiele miałam jeszcze eleganckich określeń w swoim angielskim słowniku, a nawet gdyby - preferowałam proste komunikaty. Wbrew pozorom przekonanie o przyszłym zwycięstwie wcale nie brało się z próżności.
Ponad moją głową Car parsknął niezbyt spektakularnie. Nie wierzyłam raczej w to, że kiedykolwiek przyjdzie nam powtórzyć maraton. Nabrałam przekonania, że mówił tak, bo tak wypadało w grzecznej mowie. Nic więcej.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czarny koń zdawał się odczuwać dość gorącą tego dnia temperaturę. Niespokojnie chybotał łbem, pragnąc pozbyć się natrętnych owadów, wlatujących mu prawie do tych pięknych ślepi. Uśmiechnąłem się subtelnie, pomagając wiernemu przyjacielowi, zeskakując z grzbietu. Poczułem ciepło promieni słonecznych na skórze, gdy zbliżyłem się do konia, głaszcząc go po czole. Spokojnie, szepnąłem do końskiego ucha, czując, jak pod moją dłonią zmniejsza się napięcie w jego mięśniach. W oddali szumiały drzewa, a zielona polana zaprasza do chwil odpoczynku. Był to doskonały moment do wspólnego spędzenia czasu, zapomnienia od wszelakich słabościach i śladach katastrofy. A przecież każdy odczuwał negatywy tego wydarzenia, niczym natura wprowadzająca bunt przeciw nam, największemu pasożytowi tego świata.
Puściłem zwierzę wolno, pozwalając na odrobinę swobody pod tym względem. Cóż mogłem innego zrobić po tak szaleńczej pogodzie? Sam przyłożyłem dłoń do czoła, kierując naturalnie bladą twarz w kierunku słońca. Jakże nienawidziłem tej pory roku, tęskniłem za chłodem i deszczem jesieni, jej tajemniczą aurą. Metaforycznie deszcz zmywał wszystkie smutki i bolączki, może uda się zapomnieć o występujących czynnikach katastrofy? Pogoda i polityka — dwie rzeczy, które zawsze mogą zaskoczyć, westchnąłem, czując, jak promienie słońca delikatnie grzeją moją skórę. Kto by pomyślał, że tęsknota za deszczem może stać się tak silna. Jednak teraz trzeba było radzić sobie z upałem i oczekiwać chłodniejszych dni, nawet jeśli były one tylko w moich wspomnieniach. Takowe kwestie zdawały się już przeżytkiem, upatrywałem doświadczeń w kwestiach, które miały przynieść mi korzyści. Rzeczy, dzięki którym wyciągałem jak najlepszych rezultatów. Takie było moje życie, zgrane pod każdym względem, jak nauczył mnie oziębły ojciec. Zdawałem się nie słuchać kobiety, choć zwyczajnie okazywałem szacunek jej prywatności. Zadziwił mnie obcy akcent, słyszany między jakby niepewnym Angielskim. Obcokrajowiec? Nie wyglądała, jednak głos zdradzał wiele o potencjalnym pochodzeniu każdego z nas. U mnie podobnie było z Norweskim, rodzimy akcent przejawiał się, gdy nie dopilnowałem treści, jakie przekazywałem. Czy był to dla mnie minus? Nie, ludzie nie wytykali takich błahostek. Liczyła się idealna komunikacja, tak znacząca dla mojego prosperowania pośród polityków. Bez ich znajomości, zwyczajnie nie byłbym tym, który postawił fundamenty pod swoją własną historię. A przecież tak wiele miałem jeszcze do zrobienia, jeśli nie tutaj, to na pewno w ukochanym kraju przodków.
- Cóż więcej mogę powiedzieć… W takim razie niech los nam sprzyja. Niech nasze następne, przypadkowe spotkanie nadejdzie jak najszybciej, aby rozstrzygnąć wszelkie próby zwycięstwa — Uśmiechnąłem się niemrawo, ledwie wprawiając kąciki ust w ruch. Nadal jednak cieszyłem twarz słońcem, odczuwając, jak adrenalina opada powoli, odpływając w zapomnienie. Po dłuższym czasie poluzowałem wiązanie luźnej koszuli, podciągając rękawy po same łokcie. Jakże nienawidziłem takiej spiekoty, rozciągnąłem ramiona. Powoli, skupiając się na każdym mięśniu, ścięgnie, które potrzebowały takowego ustawienia na swoje miejsce, Jazda konna choć relaksowała, wiele wymagała od całego ciała. Podstawa, zgrywanie się z ruchem wierzchowca, by otrzymać odpowiednie ustawienie, idealnie współgrają z wymogami towarzysza. -Frihetens styrke, skjebnenes kamp – Durmstrang's avkom nekter å bøye seg.
Kolejna głupia przypadłość, manewrowanie między językami było dla mnie czymś naturalnym. Czasem robiłem to specjalnie, by w drugim rozmówcy stworzyć wrażenie nierówności. Pokazać, kto czasem może rządzić w dyskusji i słownym konflikcie, Jednak obecnie chciałem jedynie wysnuć, z kim rzeczywiście mam do czynienia. Norweska krew surowości, duma kraju carów, czy może coś znacznie odmiennego? Próbowałem, kto poświęca czas nauce, będzie dalej dążyć do czystej perfekcji. Wsparłem wygodnie głowę o pień rozłożystego drzewa, ciesząc ciało tak przyjemnym łoskotem wiaterku. Choć było go odrobinę, nie zamierzałem negatywnie oceniać nic. Kim bylem, by narzekać na każdy szczegół pośród całego świata? Byłem zwykłą jednostką, darem od losu w wyższych sferach, niegdyś tak zostanę zapomniany. Tacy byliśmy w obliczu śmierci, każdy równy sobie. Kątem oka spojrzałem, raz, czy dwa na moją towarzyszkę niedoli, pasowała mi taka ilość wymienionych ze sobą słów. Nie zamierzałem przekraczać granic, rozumiałem i było mi wygodnie z tym. Mogli również nas opuścić, byliśmy jedynie chwilowymi rywalami o zwycięstwo. Los był dla nas przewrotny, remis nie załagodził naszego apetytu na więcej. Pragnęliśmy więcej i więcej.
- Nie poddam się następnym razem i następnym, zawsze wygrywam… Tym bardziej, gdy tego pragnę ponad wszystko. - Brzmiało to cwanie, dostałem zamierzony efekt w mistrzowski sposób. Byłem zadowolony, odpoczynek, chwila oddechu i ponowny powrót do rzeczywistości. Pełnym intryg, efektów katastrofy i zwalczenie bezprawia.
Puściłem zwierzę wolno, pozwalając na odrobinę swobody pod tym względem. Cóż mogłem innego zrobić po tak szaleńczej pogodzie? Sam przyłożyłem dłoń do czoła, kierując naturalnie bladą twarz w kierunku słońca. Jakże nienawidziłem tej pory roku, tęskniłem za chłodem i deszczem jesieni, jej tajemniczą aurą. Metaforycznie deszcz zmywał wszystkie smutki i bolączki, może uda się zapomnieć o występujących czynnikach katastrofy? Pogoda i polityka — dwie rzeczy, które zawsze mogą zaskoczyć, westchnąłem, czując, jak promienie słońca delikatnie grzeją moją skórę. Kto by pomyślał, że tęsknota za deszczem może stać się tak silna. Jednak teraz trzeba było radzić sobie z upałem i oczekiwać chłodniejszych dni, nawet jeśli były one tylko w moich wspomnieniach. Takowe kwestie zdawały się już przeżytkiem, upatrywałem doświadczeń w kwestiach, które miały przynieść mi korzyści. Rzeczy, dzięki którym wyciągałem jak najlepszych rezultatów. Takie było moje życie, zgrane pod każdym względem, jak nauczył mnie oziębły ojciec. Zdawałem się nie słuchać kobiety, choć zwyczajnie okazywałem szacunek jej prywatności. Zadziwił mnie obcy akcent, słyszany między jakby niepewnym Angielskim. Obcokrajowiec? Nie wyglądała, jednak głos zdradzał wiele o potencjalnym pochodzeniu każdego z nas. U mnie podobnie było z Norweskim, rodzimy akcent przejawiał się, gdy nie dopilnowałem treści, jakie przekazywałem. Czy był to dla mnie minus? Nie, ludzie nie wytykali takich błahostek. Liczyła się idealna komunikacja, tak znacząca dla mojego prosperowania pośród polityków. Bez ich znajomości, zwyczajnie nie byłbym tym, który postawił fundamenty pod swoją własną historię. A przecież tak wiele miałem jeszcze do zrobienia, jeśli nie tutaj, to na pewno w ukochanym kraju przodków.
- Cóż więcej mogę powiedzieć… W takim razie niech los nam sprzyja. Niech nasze następne, przypadkowe spotkanie nadejdzie jak najszybciej, aby rozstrzygnąć wszelkie próby zwycięstwa — Uśmiechnąłem się niemrawo, ledwie wprawiając kąciki ust w ruch. Nadal jednak cieszyłem twarz słońcem, odczuwając, jak adrenalina opada powoli, odpływając w zapomnienie. Po dłuższym czasie poluzowałem wiązanie luźnej koszuli, podciągając rękawy po same łokcie. Jakże nienawidziłem takiej spiekoty, rozciągnąłem ramiona. Powoli, skupiając się na każdym mięśniu, ścięgnie, które potrzebowały takowego ustawienia na swoje miejsce, Jazda konna choć relaksowała, wiele wymagała od całego ciała. Podstawa, zgrywanie się z ruchem wierzchowca, by otrzymać odpowiednie ustawienie, idealnie współgrają z wymogami towarzysza. -Frihetens styrke, skjebnenes kamp – Durmstrang's avkom nekter å bøye seg.
Kolejna głupia przypadłość, manewrowanie między językami było dla mnie czymś naturalnym. Czasem robiłem to specjalnie, by w drugim rozmówcy stworzyć wrażenie nierówności. Pokazać, kto czasem może rządzić w dyskusji i słownym konflikcie, Jednak obecnie chciałem jedynie wysnuć, z kim rzeczywiście mam do czynienia. Norweska krew surowości, duma kraju carów, czy może coś znacznie odmiennego? Próbowałem, kto poświęca czas nauce, będzie dalej dążyć do czystej perfekcji. Wsparłem wygodnie głowę o pień rozłożystego drzewa, ciesząc ciało tak przyjemnym łoskotem wiaterku. Choć było go odrobinę, nie zamierzałem negatywnie oceniać nic. Kim bylem, by narzekać na każdy szczegół pośród całego świata? Byłem zwykłą jednostką, darem od losu w wyższych sferach, niegdyś tak zostanę zapomniany. Tacy byliśmy w obliczu śmierci, każdy równy sobie. Kątem oka spojrzałem, raz, czy dwa na moją towarzyszkę niedoli, pasowała mi taka ilość wymienionych ze sobą słów. Nie zamierzałem przekraczać granic, rozumiałem i było mi wygodnie z tym. Mogli również nas opuścić, byliśmy jedynie chwilowymi rywalami o zwycięstwo. Los był dla nas przewrotny, remis nie załagodził naszego apetytu na więcej. Pragnęliśmy więcej i więcej.
- Nie poddam się następnym razem i następnym, zawsze wygrywam… Tym bardziej, gdy tego pragnę ponad wszystko. - Brzmiało to cwanie, dostałem zamierzony efekt w mistrzowski sposób. Byłem zadowolony, odpoczynek, chwila oddechu i ponowny powrót do rzeczywistości. Pełnym intryg, efektów katastrofy i zwalczenie bezprawia.
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dużo mówił ten nieznajomy. Ze słów jego potrafiłam kolejny raz już wyłowić nuty sympatii i grzeczności. Głos w parze z uśmiechem budował wizje człowieka zaskarbiającego sobie przychylność otoczenia z łatwością. Wiedziałam, że miłe zdania i pogodność wymalowana na twarzy budziły pośród ludzi ten pożądany szerzej nastrój. Potrafił to, z czym ja radziłam sobie znacznie gorzej – nie nawet przez braki w języku. Nie nawykłam do dzielenia się podobną serdecznością z obcymi, do wyjawiania uczuć. Jednak jego postawa zaczynała budzić podejrzenia. W spokoju rozprawiałam się z tymi myślami, jednocześnie skupiając się na zupełnie przyziemnej kwestii poprawienia wiązania własnych oficerek. Trochę było mi to po to, by umknąć przed jego spojrzeniem, trochę po to, by faktycznie zadbać o ten z pozoru mniej istotny detal. Ja jednak w dobrym przygotowaniu upatrywałam sukces zarówno łowcy jak i jeźdźca. Niewygoda w trakcie jazdy mogła przechylić szalę zwycięstwa na moją niekorzyść. I choć w tym przypadku byliśmy już po rywalizacji, wciąż jakoś musiałam do domu powrócić, a dbanie o prawidłowe wykonywanie aktywności i idący za tym komfort ciała pozostawały dla mnie kwestią bardzo istotną. Wreszcie jednak uniosłam ku niemu głowę. Z poziom trawy wydawał się wyjątkowo potężny. Przyglądałam się, jak szukał widoku w jasności słońca albo i nieznanym mi bliżej punktach krajobrazu.
– Nie ma dużej okazji, że znów się spotkamy – odpowiedziałam dość ponuro na jego przyjazny raczej wywód. Tak jednak widziałam sprawę. Dwie osoby, dwa konie, bez imion i adresów, mogliśmy pochodzić z dwóch dalekich zakątków kraju. Naprawdę wierzył, że staniemy ponownie do wyścigu? Złożyłam wkrótce nogi i skrzyżowałam ze sobą łydki, pozwalając sobie przy tym na wygodną pozycję z wyprostowywanymi plecami. Wciąż nie czułam potrzeby wstawania.
W międzyczasie mężczyzna ponownie przemówił, zaskarbiając sobie tym razem nieco więcej mojej uwagi. Mowa północy w połączeniu z sensem wygłoszonej myśli, dawały nazbyt jasny dowód. Wyjaśniały, dlaczego musiał być aż tak dobry, dlaczego nie pokonałam go od razu. Twarz moja zastygła na chwilę wyraźnie zwrócona ku niemu, lecz bez przyzwolenia na rozwarte w zaskoczeniu wargi czy zmarszczone czoło. Akceptowałam informację, jaką mi przedstawiał – świadomie czy nie. Wciąż w tych krainach dzieci posyłane były najprędzej do Hogwartu. – Nigdy się nie uginamy – potwierdziłam więc w tym samym języku, dając mu tym samym informację. Byłam dumna ze swojej edukacji, byłam dumna z przyjętych tam wartości, które mogłam kontynuować nawet tutaj, daleko od ziem ojców i daleko od zamku w Norwegii. Gdy już wiedziałam, w czym tkwiła równowaga i trud rywalizacji z nim, mogłam spojrzeć na niego inaczej. Dojrzeć w postawnej sylwetce siłę tkaną szorstkością tamtejszych batów, wypatrzeć zahartowane istnienie. Docenić albo wzgardzić, że mając taki trening i predyspozycje zaklęte w sile męskich mięśni i tak nie zdołał mnie wyprzedzić. Niczego takiego jednak nie uczyniłam, wciąż po prostu patrząc na nieznajomego. Ta twarz nie przypominała mi zupełnie nikogo, więc musiał być starszy. Byłam dobrym obserwatorem, pamiętałam twarze i szczegóły. Nie musiałam nawet z nim rozmawiać. Jego nie mogłam przyporządkować do żadnego z minionych szkolnych wejrzeń. Kimkolwiek był, sprawnością pochwalić się mógł przyzwoitą - tego nie mogłam mu odmówić.
Jakże dobitnie w to wszystko wpisały się jego kolejne słowa. Nigdy się nie poddawaliśmy. Ja miałam przynajmniej dwa powody, by z tej myśli uczynić najważniejsze życiowe motto, albowiem Mulciberowie zawsze wstawali. Tym razem też odbiłam się od zielonej połaci terenu, by przystanąć przed nim. Zadarłam głowę.
– Ty i ja nigdy się nie poddajemy. Rozumiemy ten bieg i mamy to pragnienie – przyznałam po norwesku, łącząc dwie postawy w jedną, wspólną. Były naszym spoiwem. – Varya – wymówiłam krótko później, wyciągając ku niemu otwartą dłoń. Nie robiłam tego, jak powinna to robić dama. Robiłam to tak, jak czyniła to Varya. Czyli po swojemu. Nie interesowałam się tym, czy właśnie do tego przywykł, czy właśnie tak lub inaczej wypadało. Ja się przedstawiałam, a czas w Huntington zdawał się płynąć niezmiennie, nie cichły osadzone na gałęziach ptaszyska, nie przestawało słońce wypalać w trawie dziur, a zamek nieopodal nas stał niewzruszony. Wszystko wydawało się niezmienne. Poza moim spojrzeniem. Ono niespodziewanie stało się nieco łagodniejsze. Bo chociaż on był wciąż tym obcym, ja przeczuwałam, że już wiem, z kim mam do czynienia.
– Nie ma dużej okazji, że znów się spotkamy – odpowiedziałam dość ponuro na jego przyjazny raczej wywód. Tak jednak widziałam sprawę. Dwie osoby, dwa konie, bez imion i adresów, mogliśmy pochodzić z dwóch dalekich zakątków kraju. Naprawdę wierzył, że staniemy ponownie do wyścigu? Złożyłam wkrótce nogi i skrzyżowałam ze sobą łydki, pozwalając sobie przy tym na wygodną pozycję z wyprostowywanymi plecami. Wciąż nie czułam potrzeby wstawania.
W międzyczasie mężczyzna ponownie przemówił, zaskarbiając sobie tym razem nieco więcej mojej uwagi. Mowa północy w połączeniu z sensem wygłoszonej myśli, dawały nazbyt jasny dowód. Wyjaśniały, dlaczego musiał być aż tak dobry, dlaczego nie pokonałam go od razu. Twarz moja zastygła na chwilę wyraźnie zwrócona ku niemu, lecz bez przyzwolenia na rozwarte w zaskoczeniu wargi czy zmarszczone czoło. Akceptowałam informację, jaką mi przedstawiał – świadomie czy nie. Wciąż w tych krainach dzieci posyłane były najprędzej do Hogwartu. – Nigdy się nie uginamy – potwierdziłam więc w tym samym języku, dając mu tym samym informację. Byłam dumna ze swojej edukacji, byłam dumna z przyjętych tam wartości, które mogłam kontynuować nawet tutaj, daleko od ziem ojców i daleko od zamku w Norwegii. Gdy już wiedziałam, w czym tkwiła równowaga i trud rywalizacji z nim, mogłam spojrzeć na niego inaczej. Dojrzeć w postawnej sylwetce siłę tkaną szorstkością tamtejszych batów, wypatrzeć zahartowane istnienie. Docenić albo wzgardzić, że mając taki trening i predyspozycje zaklęte w sile męskich mięśni i tak nie zdołał mnie wyprzedzić. Niczego takiego jednak nie uczyniłam, wciąż po prostu patrząc na nieznajomego. Ta twarz nie przypominała mi zupełnie nikogo, więc musiał być starszy. Byłam dobrym obserwatorem, pamiętałam twarze i szczegóły. Nie musiałam nawet z nim rozmawiać. Jego nie mogłam przyporządkować do żadnego z minionych szkolnych wejrzeń. Kimkolwiek był, sprawnością pochwalić się mógł przyzwoitą - tego nie mogłam mu odmówić.
Jakże dobitnie w to wszystko wpisały się jego kolejne słowa. Nigdy się nie poddawaliśmy. Ja miałam przynajmniej dwa powody, by z tej myśli uczynić najważniejsze życiowe motto, albowiem Mulciberowie zawsze wstawali. Tym razem też odbiłam się od zielonej połaci terenu, by przystanąć przed nim. Zadarłam głowę.
– Ty i ja nigdy się nie poddajemy. Rozumiemy ten bieg i mamy to pragnienie – przyznałam po norwesku, łącząc dwie postawy w jedną, wspólną. Były naszym spoiwem. – Varya – wymówiłam krótko później, wyciągając ku niemu otwartą dłoń. Nie robiłam tego, jak powinna to robić dama. Robiłam to tak, jak czyniła to Varya. Czyli po swojemu. Nie interesowałam się tym, czy właśnie do tego przywykł, czy właśnie tak lub inaczej wypadało. Ja się przedstawiałam, a czas w Huntington zdawał się płynąć niezmiennie, nie cichły osadzone na gałęziach ptaszyska, nie przestawało słońce wypalać w trawie dziur, a zamek nieopodal nas stał niewzruszony. Wszystko wydawało się niezmienne. Poza moim spojrzeniem. Ono niespodziewanie stało się nieco łagodniejsze. Bo chociaż on był wciąż tym obcym, ja przeczuwałam, że już wiem, z kim mam do czynienia.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zdziwiła mnie odwaga tajemniczej towarzyszki. Może nie była już tak tajemnicza, jak mi się wydawało? Imię, które wymówiła, zdawało się wibrować w powietrzu, przynosząc ze sobą pewną tajemniczość. Czy rzeczywiście można było wyczytać więcej z czyjegoś imienia niż z ciszy między dwójką ludzi, czy pojedynczych słów? Kilka wypowiedzianych w języku norweskim dodawało całości nutkę zaciętości. Uśmiechnąłem się lekko ponurym uśmiechem, zmieniając kierunek spojrzenia z nieba na tajemniczą kobietę.
Pewność siebie tej tajemniczej kobiety wydawała się przeciwstawiać wszystkiemu, co znałem ze spotkań z damami wyższego stanu społecznego. Była to odmiana, której nie spodziewałem się wśród wytwornych arystokratek, z którymi miałem zwyczajne do czynienia. Jej postawa przywracała coś świeżego i nieoczekiwanego, co sprawiło, że zacząłem wertować własne poglądy na temat społecznych norm. W tym dziwnym, ale przyjemnym uczuciu równości, spojrzenie na nią stawało się jak oddech świeżego powietrza. Odczuwałem, że w jej towarzystwie stopnie urodzenia i znane nazwisko tracą na znaczeniu. Tutaj, liczyła się siła ambicji i potęga, które budziły się wewnątrz każdego z nas. To był moment, w którym zacząłem zastanawiać się, czy wszyscy ci dobrze urodzeni ludzie naprawdę rozumieją, co to znaczy być równym. W jej obecności ta szlachecka konwencja zaczęła wydawać się miłą wizją przeszłości, a nowa perspektywa zaczęła przyciągać mnie coraz bardziej.
Odpowiedziałem na pewny uścisk dłoni, starając się równie mocno wyrazić szacunek. Jednak bez wyrazu przesadnego wydźwięku, minimalizm. Zależało mi na nawiązaniu równego partnerstwa, gdzie obie strony miałyby równą siłę i wpływ. Jednak równocześnie był to akt rozważny, mający na celu uniknięcie zadania krzywdy młodej kobiecie. Przecież nadal pozostawałem przykładnym arystokratą. Kogo jednak to obchodziło w obecnej sytuacji? Na pewno nie naszej dwójki.
- Efrem — rzuciłem zwyczajowo, choć pomijając nazwisko i przesadne tytuły. To była chwila zapomnienia o zasadach etykiety, o których zawsze mnie uczono. Ale czyż niebywałe sytuacje czasem wymagają odstępstw od norm? Przez moment miałem wrażenie, że znowu kroczę zimnymi korytarzami Durmstrangu, tam, gdzie reguły wydawały się być bardziej elastyczne, a życie bardziej surowe. Ale może to właśnie w takich chwilach, kiedy wszystko wydaje się być na krawędzi chaosu, odkrywamy w sobie siłę, której wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy? Może ten dzień nie był tak tragiczny, jak mogło się wydawać, bo w nim tkwiła nadzieja na nowe możliwości. Przecież niecodziennie tutaj, na rodzimej ziemi spotyka się wychowanka znamienitej szkoły. Odmiennej znacząco od Hogwartu, gdzie ochoczo posyłane są tutejsze dzieci. - Spotkanie córy dumnego Durmstrangu na tutejszych ziemiach, niemal graniczy z cudem.
Nasze dłonie połączyły się na chwilę, jakby pieczętując ulotne poznanie. Wprawiłem żelazny uścisk w ruch, jak niegdyś tego wymagały wymiany po stronności, ciemnych interesów. Potem, równie szybko, schowałem dłoń z powrotem do kieszeni spodni, skierowawszy głowę w kierunku przyjemnego cienia rozłożystego drzewa. Zielone liście sprawiały wrażenie, jakby złośliwie przemykały między promieniami słońca, kpiąc z odpoczywającego. To była jedna z tych chwil, kiedy otaczająca przyroda zdawała się być współuczestnikiem naszego krótkiego spotkania.
- Faktycznie nie mamy pewności, czy ponownie staniemy w swoiste szranki. Czyż życie nie będzie nudne, po zbyte blasku, jeśli zmuszą nas zamknąć wyuczone ambicje i chęci walki w skrzyni? - jakże zabrzmiało to zimno z mojej strony. Moja persona i wydźwięk języka północnych krain, zdawały się nie być dobrym połączeniem. Uchodziłem ponownie za oziębłego tyrana, gdy pilnowałem szkolnych korytarzy, czy pośród równych mi osobistości, krytycznie oceniałem przeciwnych nam polityką. Taki jednak pozostawałem, zimnym wręcz nieboszczykiem, któremu nie chciało wykrzesać się grama ciepłego tonu głosu. Może nie będzie jej to zawadzać? Zdawała się być małomówną kobietą, stroniącą od wszelkich konfrontacji z innymi ludźmi. Samotnik, znający swoją wartość i umiejętności. Niebezpieczne połączenia, a jednak tak potrzebne w dzisiejszych czasach niepewności. Przeniosłem spojrzenia na jej osobę, starając się przypomnieć sobie znajome twarze. Zdawała się nie być z młodszych roczników, jakie pamiętałem z przelotnych obserwacji pośród szkolnych chwil. - Fascynujące, jak rywalizacja potrafi rozpoznać w drugim człowieku przynależność, doprawdy… Chociaż nie przystoi tego mówić na głos, nie kojarzę Twej persony ze szkolnych ław. Najpewniej doznałaś wiele zwycięstw, niż smaku goryczy porażek.
Pewność siebie tej tajemniczej kobiety wydawała się przeciwstawiać wszystkiemu, co znałem ze spotkań z damami wyższego stanu społecznego. Była to odmiana, której nie spodziewałem się wśród wytwornych arystokratek, z którymi miałem zwyczajne do czynienia. Jej postawa przywracała coś świeżego i nieoczekiwanego, co sprawiło, że zacząłem wertować własne poglądy na temat społecznych norm. W tym dziwnym, ale przyjemnym uczuciu równości, spojrzenie na nią stawało się jak oddech świeżego powietrza. Odczuwałem, że w jej towarzystwie stopnie urodzenia i znane nazwisko tracą na znaczeniu. Tutaj, liczyła się siła ambicji i potęga, które budziły się wewnątrz każdego z nas. To był moment, w którym zacząłem zastanawiać się, czy wszyscy ci dobrze urodzeni ludzie naprawdę rozumieją, co to znaczy być równym. W jej obecności ta szlachecka konwencja zaczęła wydawać się miłą wizją przeszłości, a nowa perspektywa zaczęła przyciągać mnie coraz bardziej.
Odpowiedziałem na pewny uścisk dłoni, starając się równie mocno wyrazić szacunek. Jednak bez wyrazu przesadnego wydźwięku, minimalizm. Zależało mi na nawiązaniu równego partnerstwa, gdzie obie strony miałyby równą siłę i wpływ. Jednak równocześnie był to akt rozważny, mający na celu uniknięcie zadania krzywdy młodej kobiecie. Przecież nadal pozostawałem przykładnym arystokratą. Kogo jednak to obchodziło w obecnej sytuacji? Na pewno nie naszej dwójki.
- Efrem — rzuciłem zwyczajowo, choć pomijając nazwisko i przesadne tytuły. To była chwila zapomnienia o zasadach etykiety, o których zawsze mnie uczono. Ale czyż niebywałe sytuacje czasem wymagają odstępstw od norm? Przez moment miałem wrażenie, że znowu kroczę zimnymi korytarzami Durmstrangu, tam, gdzie reguły wydawały się być bardziej elastyczne, a życie bardziej surowe. Ale może to właśnie w takich chwilach, kiedy wszystko wydaje się być na krawędzi chaosu, odkrywamy w sobie siłę, której wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy? Może ten dzień nie był tak tragiczny, jak mogło się wydawać, bo w nim tkwiła nadzieja na nowe możliwości. Przecież niecodziennie tutaj, na rodzimej ziemi spotyka się wychowanka znamienitej szkoły. Odmiennej znacząco od Hogwartu, gdzie ochoczo posyłane są tutejsze dzieci. - Spotkanie córy dumnego Durmstrangu na tutejszych ziemiach, niemal graniczy z cudem.
Nasze dłonie połączyły się na chwilę, jakby pieczętując ulotne poznanie. Wprawiłem żelazny uścisk w ruch, jak niegdyś tego wymagały wymiany po stronności, ciemnych interesów. Potem, równie szybko, schowałem dłoń z powrotem do kieszeni spodni, skierowawszy głowę w kierunku przyjemnego cienia rozłożystego drzewa. Zielone liście sprawiały wrażenie, jakby złośliwie przemykały między promieniami słońca, kpiąc z odpoczywającego. To była jedna z tych chwil, kiedy otaczająca przyroda zdawała się być współuczestnikiem naszego krótkiego spotkania.
- Faktycznie nie mamy pewności, czy ponownie staniemy w swoiste szranki. Czyż życie nie będzie nudne, po zbyte blasku, jeśli zmuszą nas zamknąć wyuczone ambicje i chęci walki w skrzyni? - jakże zabrzmiało to zimno z mojej strony. Moja persona i wydźwięk języka północnych krain, zdawały się nie być dobrym połączeniem. Uchodziłem ponownie za oziębłego tyrana, gdy pilnowałem szkolnych korytarzy, czy pośród równych mi osobistości, krytycznie oceniałem przeciwnych nam polityką. Taki jednak pozostawałem, zimnym wręcz nieboszczykiem, któremu nie chciało wykrzesać się grama ciepłego tonu głosu. Może nie będzie jej to zawadzać? Zdawała się być małomówną kobietą, stroniącą od wszelkich konfrontacji z innymi ludźmi. Samotnik, znający swoją wartość i umiejętności. Niebezpieczne połączenia, a jednak tak potrzebne w dzisiejszych czasach niepewności. Przeniosłem spojrzenia na jej osobę, starając się przypomnieć sobie znajome twarze. Zdawała się nie być z młodszych roczników, jakie pamiętałem z przelotnych obserwacji pośród szkolnych chwil. - Fascynujące, jak rywalizacja potrafi rozpoznać w drugim człowieku przynależność, doprawdy… Chociaż nie przystoi tego mówić na głos, nie kojarzę Twej persony ze szkolnych ław. Najpewniej doznałaś wiele zwycięstw, niż smaku goryczy porażek.
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Moja pewność siebie była dyskusyjna, nazbyt nieoczywista w czystym znaczeniu. Może nieistniejąca przy racjonalnym jej rozpatrywaniu. Coś innego podszywało się pod nią, tworząc sieć zaskakujących pozorów. Po prostu szłam do przodu. Tak nauczona, upatrująca słuszność nieustającej wędrówki i braku możliwości wycofania się przed wyłaniającym się na horyzoncie wyzwaniem. Nie nazywałam, nie klasyfikowałam tej postawy, znajdując dla myśli bardziej pożyteczne zajęcia od dywagowania nad samą sobą. Czyniłam tak, jak czułam, że czynić wypadało, a działania moje bywały ogołocone z gestów i ozdób, do których nawykło otoczenie. Szczególnie to urodzone wysoko, uhonorowane wielkimi tytułami. Przy nich dobitnie silnie odczuwałam, że odstaję, a przecież miałam się oswajać, uczyć, naśladować tych, przy których chciano mnie widywać. Zasady, w których oni się urodzili, ja dopiero poznawałam, wszystko konfrontując z tym, co już nie było mi obce. Pojęcie nie nadchodziło jednak natychmiast. Podobnie jak nauka angielszczyzny. Brodziłam w płytkiej świadomości swojego błędu, niedopasowania gestu do roli damy, w którą wkrótce winnam choćby częściowo się przeistoczyć. Spoglądałam za to harda i dumna, choć wyzbyta wyraźnych emocji wybrzmiałych w zgięciach mięśni na twarzy. Imię za imię, rywalizacja za rywalizację. Jeden krok do przodu, by nieznanego uczynić znanym, choć i tak było to znajomość ledwie pierwszej warstwy. Dalej dawaliśmy sobie dozę anonimowości, choć w każdej chwili można było odmienić ten stan. Nie miałam potrzeby, by to czynić. Postęp był wystarczający, dlatego tylko skinęłam głową, gdy podał mi swe imię. – Nigdy nie wiesz, kiedy nas spotkasz – przyznałam, nurzając się w beznamiętnym tonie, nawet jeżeli słowa mogły wzburzyć tumany bardziej charakterystycznych emocji. Groźby? Obietnice? Nie naprowadzałam mężczyzny. Wydawał się jednak dość pozytywnie zaskoczony, może ten stan przypadł mu do gustu. Może spotkanie pokrewnego druha odczytywał jak dobry znak, szansę na zrozumienie. Bardzo specyficzne, różne od obyczajów z Hogwartu, było przecież wychowanie norweskiej szkoły. Bywaliśmy… czasem nieoczywiści. Zdążyłam jednak do podobnego przywyknąć.
Dwie ściśnięte dłonie bez przyzwoitki w postaci skórzanej rękawicy – jakiejkolwiek osłony – zapewne wywołałyby u Imogen palpitację, podczas gdy ja czułam jedynie zobojętnienie, nie dopatrując się w tym niczego ponad przyziemnego. Wypadało. Wypadało zapieczętować minione starcie, podkreślić szacunek, zachować się porządnie. Dla mnie to było wystarczająco porządne. Również jednak prędko poszukałam widoków gdzieś indziej, z daleka od niego, może w ilustracji zamkowych ścian, może w obietnicach tych wysokich wież. – Wtedy nie będzie życia – odpowiedziałam ponuro, krótko, jakbym z nożycami przecinała powietrze zastane między nami tuż po postawionym przez niego znaku zapytania. Poniekąd dziś tak właśnie czułam – że zmuszona do całkowitej utraty samej siebie po prostu przestanę funkcjonować. Wciąż szukałam drogi, wciąż wypatrywałam sposobu na poradzenie sobie, na danie szansy temu, co budziło we mnie niepewność i odrazę. Próbowałam, choć nie mogłam wciąż pochwalić się fantastycznymi efektami. Ale… naprawdę czyniłam starania.
Szorstkie tony głosu Efrema nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, byłam przyzwyczajona, wręcz bardziej niż do słodyczy angielskich panienek. Ucho z naturalnością wchłaniało podobną temperaturę wypowiedzi. W niej dopatrywałam się prawdy. Potulności jednak nie spodziewałabym się po kimś, kto poznał ostrość norweskich wzgórz. – Jesteś starszy – przyznałam oczywistość, która dostarczała istotnego wyjaśnienia dla wzajemnego poczucia obcości. Mimo bycia swoim. Nie czułam, by podobna uwaga pozostawała nieodpowiednia w tej sytuacji. – Nie rywalizowaliśmy w szkole, ale dzielące nas lata nie zmieniły tamtejszej metody – brutalnej, nurzącej, surowej. – Jak każdy – skomentowałam, lekko wzruszając ramionami i gubiąc jego spojrzenie, kiedy wspomniał o podsumowaniu zwycięstw i porażek. Gdy poszukiwał w moim życiorysie więcej tych pożądanych, tych upragnionych zwycięstw. Ten osąd zakrawał o sympatię, ale ja nie uczepiłam się tego wrażenia jakoś przesadnie. Nie pomyślałam, że w dobrym tonie pozostawało wyrażenie podziękowania.
Zamiast tego odeszłam nawet na kilka kroków. W stronę zamczyska. – Byłeś tam kiedyś? Co jest w środku? – zapytałam, rozłożoną dłoń przykładając do czoła, by uchronić widok przed oślepiającym słońcem. Potem obróciłam nieco głowę w stronę Efrema. Nie wiedziałam, czy znał odpowiedzi. Sporo podobnych pałaców wznosiło się na brytyjskiej ziemi, widywałam różne podczas swych wędrówek, ale na tę budowlę spoglądałam pierwszy raz. Z tej perspektywy wydawało się, że nie ucierpiała w czasie gwiezdnego spustoszenia.
Dwie ściśnięte dłonie bez przyzwoitki w postaci skórzanej rękawicy – jakiejkolwiek osłony – zapewne wywołałyby u Imogen palpitację, podczas gdy ja czułam jedynie zobojętnienie, nie dopatrując się w tym niczego ponad przyziemnego. Wypadało. Wypadało zapieczętować minione starcie, podkreślić szacunek, zachować się porządnie. Dla mnie to było wystarczająco porządne. Również jednak prędko poszukałam widoków gdzieś indziej, z daleka od niego, może w ilustracji zamkowych ścian, może w obietnicach tych wysokich wież. – Wtedy nie będzie życia – odpowiedziałam ponuro, krótko, jakbym z nożycami przecinała powietrze zastane między nami tuż po postawionym przez niego znaku zapytania. Poniekąd dziś tak właśnie czułam – że zmuszona do całkowitej utraty samej siebie po prostu przestanę funkcjonować. Wciąż szukałam drogi, wciąż wypatrywałam sposobu na poradzenie sobie, na danie szansy temu, co budziło we mnie niepewność i odrazę. Próbowałam, choć nie mogłam wciąż pochwalić się fantastycznymi efektami. Ale… naprawdę czyniłam starania.
Szorstkie tony głosu Efrema nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, byłam przyzwyczajona, wręcz bardziej niż do słodyczy angielskich panienek. Ucho z naturalnością wchłaniało podobną temperaturę wypowiedzi. W niej dopatrywałam się prawdy. Potulności jednak nie spodziewałabym się po kimś, kto poznał ostrość norweskich wzgórz. – Jesteś starszy – przyznałam oczywistość, która dostarczała istotnego wyjaśnienia dla wzajemnego poczucia obcości. Mimo bycia swoim. Nie czułam, by podobna uwaga pozostawała nieodpowiednia w tej sytuacji. – Nie rywalizowaliśmy w szkole, ale dzielące nas lata nie zmieniły tamtejszej metody – brutalnej, nurzącej, surowej. – Jak każdy – skomentowałam, lekko wzruszając ramionami i gubiąc jego spojrzenie, kiedy wspomniał o podsumowaniu zwycięstw i porażek. Gdy poszukiwał w moim życiorysie więcej tych pożądanych, tych upragnionych zwycięstw. Ten osąd zakrawał o sympatię, ale ja nie uczepiłam się tego wrażenia jakoś przesadnie. Nie pomyślałam, że w dobrym tonie pozostawało wyrażenie podziękowania.
Zamiast tego odeszłam nawet na kilka kroków. W stronę zamczyska. – Byłeś tam kiedyś? Co jest w środku? – zapytałam, rozłożoną dłoń przykładając do czoła, by uchronić widok przed oślepiającym słońcem. Potem obróciłam nieco głowę w stronę Efrema. Nie wiedziałam, czy znał odpowiedzi. Sporo podobnych pałaców wznosiło się na brytyjskiej ziemi, widywałam różne podczas swych wędrówek, ale na tę budowlę spoglądałam pierwszy raz. Z tej perspektywy wydawało się, że nie ucierpiała w czasie gwiezdnego spustoszenia.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Oderwałem nieoczekiwanie badawcze spojrzenie, gdy pilnowałem, czy mój zwierzęcy towarzysz nie postanowił zwiać. Przeszły mi przez myśl stare przyzwyczajenia konia, gdy za czasów bycia źrebięciem, stwarzał majestat problemów. Parskał na każdego stajennego, uciekał niepostrzeżenie z pastwisk, kantar bywał wrogiem numer jeden na liście wielu. Równie szybko przeniosłem wzrok na moją rozmówczynię, próbując skojarzyć na szybko istotne fakty. Zmrużyłem spojrzenie, dostrzegając zainteresowanie kobietą czymś w oddali. Czyżby chodziło o pozostałości starych fortyfikacji obronnych mojego hrabstwa?
Znane mi były opowieści o wielu fortyfikacjach i zamkach, które splatały się z dźwiękiem przeszłości, tworząc bogatą mozaikę minionych epok. Te monumentalne budowle, jak starannie rzeźbione kamienne anioły, wtapiały się w krajobraz, nie tylko jako strażnice strategiczne, ale również jako sceny dramatycznych wydarzeń z życia dawnego arystokratycznego społeczeństwa. Wnikliwie zaznajomiony z ich historią, znałem sekrety ukryte w ich kamiennych murach oraz ciekawostki, które nigdy nie doczekały się oficjalnego potwierdzenia. Długie godziny spędzone w bibliotece odsłaniały przed moimi oczami fascynujące obrazy minionych czasów. Byłem jak stróż tajemnic rodzinnych terytoriów, które kryły w sobie historię nie tylko związane z walką i obroną, ale również z codziennym życiem, jakie toczyło się w ich wnętrzach.
Byłem zdeterminowany utrzymać moje pochodzenie w tajemnicy, zachować moją tożsamość w ukryciu przed światem. Pragnąłem doświadczyć uczucia normalności, co w moim życiu było jak rzadki kwiat w sterylnej krainie. Wszędzie dookoła słyszałem oficjalne tytuły, jakby były kluczem do wszystkiego. W tym momencie oboje patrzyliśmy na siebie, widząc w sobie wychowanków Durmstrangu, ludzi pewnych siebie, dumnego z ich umiejętności i nieograniczonego potencjału. W obliczu tych wspólnych doświadczeń nic innego nie miało znaczenia.
- Podczas przerw od treningów i obowiązków, bywałem zapaleńcem w zaspokajaniu ciekawości. Niejednokrotnie spędzałem tutaj letnie dni, choć mury tego miejsca stoją… Pozostaje niezamieszkany, zaś pozostałe tam zbiory materialne przykryte są kurzem i płachtami materiałów — przyznałem zgodnie z prawdą, pamiętając moją ostatnią wizytę tutaj. Ściągnięty do kraju od obowiązków w Niemieckim Ministerstwie, musiałem przybyć na ślub bliskiej mi kuzynki. Nie omieszałem wtedy przedłużyć wizytacji o dzień bądź dwa, by na własne oczy dostrzec piękno tutejszych ziem. Połaci zieleni, gdzie odnajdywałem azyl swej samotności. Ruszyłem spokojnym krokiem w kierunku zamku, gwizdem przywołując karego ogiera. Powinienem mu ufać, jednak za mało czasu z nim miałem obycia, by potencjalnie ośmieszyć się na oczach tejże kobiety. Przy moim boku nie było ucieczek, tylko posłuch. - Gwarantuję oprowadzenie, chętnie ugaszę gorejący płomień ciekawości, jaki dostrzegam w Twoich oczach. Zapraszam.
Odczekałem z uporządkowaną grzecznością, aż zrówna swój krok z moim. W miarę leniwy towarzysz podążał za mną, jednak zdałem sobie sprawę, że być może nie powinienem się tym zbytnio przejmować. W naszej rodzinnej stajni każdy koń był oceniany indywidualnie, by osiągnąć doskonałość pod każdym z aspektów, ale również jako integralna część otoczenia. Standardy były wysokie, zarówno dla członków rodu, jak i dla wszystkich bytów wokół nas.
- Zamek skrywa nie tylko misterne, idealnie zachowane zdobienia ścienna, co również rozbudowaną sieć podziemnych korytarzy. Zawsze budziło to we mnie zaintrygowanie, choć nie mogłem tego wykorzystać — doskonale pamiętaj jawny zakaz, gdy niegdyś rodzina urządziła w tutejszej oranżerii swoisty piknik. Miłe spędzenie jednego z chłodniejszych dni wiosennych, który zastał ich od rana deszczem. Jednak co ledwo przybyli do tutejszego miejsca, słońce górowało na niebie już do samego końca. To był jeden z tych nielicznych momentów, gdy spostrzegł na twarzy ojca coś więcej, niż wieczny stoicyzm i wyzbycie się uczuć. Zadowolenie z jednej chwili, coś cudownego i jakże nowego. - Raz udało mi się przełamać zakazy, wykorzystałem strzeżony właz. Wystarczyło przejść zaledwie kilka metrów, a już znalazłem się na rozwidleniu drogi. Jeden tunel okazał się całkowicie zawalony, drugi swoją ciemnością zapraszał do eksploracji. Nadal mnie ciekawi ich wykorzystanie, może do ucieczek podczas oblężenia?
Powstrzymałem się od dalszego gadania, widząc, że mogła czuć się przytłoczona. Jej może przezornie spokojna natura, dawała mi do zrozumienia, że może preferować ciszę nad rozmowę. Rozejrzałem się badawczo, nie dostrzegając nikogo w najbliższym otoczeniu. Wewnętrznie cieszyłem się, że tak istotny relikt z przeszłości przetrwał kataklizm ciał niebieskich. Czy to był przejaw szczęścia, czy też kaprys losu, skierowany ku ukochanym miejscom? W głębi duszy odczuwałem radość z tego zachowanego dziedzictwa.
Znane mi były opowieści o wielu fortyfikacjach i zamkach, które splatały się z dźwiękiem przeszłości, tworząc bogatą mozaikę minionych epok. Te monumentalne budowle, jak starannie rzeźbione kamienne anioły, wtapiały się w krajobraz, nie tylko jako strażnice strategiczne, ale również jako sceny dramatycznych wydarzeń z życia dawnego arystokratycznego społeczeństwa. Wnikliwie zaznajomiony z ich historią, znałem sekrety ukryte w ich kamiennych murach oraz ciekawostki, które nigdy nie doczekały się oficjalnego potwierdzenia. Długie godziny spędzone w bibliotece odsłaniały przed moimi oczami fascynujące obrazy minionych czasów. Byłem jak stróż tajemnic rodzinnych terytoriów, które kryły w sobie historię nie tylko związane z walką i obroną, ale również z codziennym życiem, jakie toczyło się w ich wnętrzach.
Byłem zdeterminowany utrzymać moje pochodzenie w tajemnicy, zachować moją tożsamość w ukryciu przed światem. Pragnąłem doświadczyć uczucia normalności, co w moim życiu było jak rzadki kwiat w sterylnej krainie. Wszędzie dookoła słyszałem oficjalne tytuły, jakby były kluczem do wszystkiego. W tym momencie oboje patrzyliśmy na siebie, widząc w sobie wychowanków Durmstrangu, ludzi pewnych siebie, dumnego z ich umiejętności i nieograniczonego potencjału. W obliczu tych wspólnych doświadczeń nic innego nie miało znaczenia.
- Podczas przerw od treningów i obowiązków, bywałem zapaleńcem w zaspokajaniu ciekawości. Niejednokrotnie spędzałem tutaj letnie dni, choć mury tego miejsca stoją… Pozostaje niezamieszkany, zaś pozostałe tam zbiory materialne przykryte są kurzem i płachtami materiałów — przyznałem zgodnie z prawdą, pamiętając moją ostatnią wizytę tutaj. Ściągnięty do kraju od obowiązków w Niemieckim Ministerstwie, musiałem przybyć na ślub bliskiej mi kuzynki. Nie omieszałem wtedy przedłużyć wizytacji o dzień bądź dwa, by na własne oczy dostrzec piękno tutejszych ziem. Połaci zieleni, gdzie odnajdywałem azyl swej samotności. Ruszyłem spokojnym krokiem w kierunku zamku, gwizdem przywołując karego ogiera. Powinienem mu ufać, jednak za mało czasu z nim miałem obycia, by potencjalnie ośmieszyć się na oczach tejże kobiety. Przy moim boku nie było ucieczek, tylko posłuch. - Gwarantuję oprowadzenie, chętnie ugaszę gorejący płomień ciekawości, jaki dostrzegam w Twoich oczach. Zapraszam.
Odczekałem z uporządkowaną grzecznością, aż zrówna swój krok z moim. W miarę leniwy towarzysz podążał za mną, jednak zdałem sobie sprawę, że być może nie powinienem się tym zbytnio przejmować. W naszej rodzinnej stajni każdy koń był oceniany indywidualnie, by osiągnąć doskonałość pod każdym z aspektów, ale również jako integralna część otoczenia. Standardy były wysokie, zarówno dla członków rodu, jak i dla wszystkich bytów wokół nas.
- Zamek skrywa nie tylko misterne, idealnie zachowane zdobienia ścienna, co również rozbudowaną sieć podziemnych korytarzy. Zawsze budziło to we mnie zaintrygowanie, choć nie mogłem tego wykorzystać — doskonale pamiętaj jawny zakaz, gdy niegdyś rodzina urządziła w tutejszej oranżerii swoisty piknik. Miłe spędzenie jednego z chłodniejszych dni wiosennych, który zastał ich od rana deszczem. Jednak co ledwo przybyli do tutejszego miejsca, słońce górowało na niebie już do samego końca. To był jeden z tych nielicznych momentów, gdy spostrzegł na twarzy ojca coś więcej, niż wieczny stoicyzm i wyzbycie się uczuć. Zadowolenie z jednej chwili, coś cudownego i jakże nowego. - Raz udało mi się przełamać zakazy, wykorzystałem strzeżony właz. Wystarczyło przejść zaledwie kilka metrów, a już znalazłem się na rozwidleniu drogi. Jeden tunel okazał się całkowicie zawalony, drugi swoją ciemnością zapraszał do eksploracji. Nadal mnie ciekawi ich wykorzystanie, może do ucieczek podczas oblężenia?
Powstrzymałem się od dalszego gadania, widząc, że mogła czuć się przytłoczona. Jej może przezornie spokojna natura, dawała mi do zrozumienia, że może preferować ciszę nad rozmowę. Rozejrzałem się badawczo, nie dostrzegając nikogo w najbliższym otoczeniu. Wewnętrznie cieszyłem się, że tak istotny relikt z przeszłości przetrwał kataklizm ciał niebieskich. Czy to był przejaw szczęścia, czy też kaprys losu, skierowany ku ukochanym miejscom? W głębi duszy odczuwałem radość z tego zachowanego dziedzictwa.
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Tak po prostu mogłeś tam wejście? – zdziwiłam się, odciągając jednocześnie oko z budowli na mężczyznę. Znał zamek, wiedział, co znajdowało się w środku. Domyślałam się, że wejście było strzeżone, być może zabezpieczone dodatkową magią. Byłam podejrzliwa, mogłam rozciągnąć tę pierwszą myśl w jedną długą historię, w której on stałby się bohaterem. Nie uczyniłam jednak tego, po wybrzmiałym wyraźnie pytaniu nastąpiło zaraz porzucenie. Mógł wnikać do środka równie dobrze jako ten nieproszony gość, a takim przygodom nikt nie powinien się chwalić. Nikt o zdrowej głowie. Wierzyłam, że sprytny czarodziej pokona zabezpieczenia i dosięgnie do głębi sekretów czających się za grubymi murami. Mógł nim być, póki co sprawiał wrażenie dość gramotnego. Nie miałam większych powodów, aby mu umniejszać - a nawet przeciwnie. Mimo tego wszystkiego wcale nie zamierzałam drażyć.
Nie zamierzałam, lecz on na nowo wzniecił podejrzliwe myśli, wychodząc naprzeciw mnie z tą propozycją. – Nie jestem aż tak ciekawa – odpowiedziałam mu skąpo i chłodno, na koniec lekko rozluźniając sztywne wręcz ramiona. Widział to w moich oczach? Wolałam niczego takiego nie ujawniać, choć przygoda od dawna wydawała się splatać z moim losem. Przygoda i wędrówka. Od dzieł architektury wciąż jednak wolałam nagą naturę. Czy to miejsce mogło cokolwiek mi zaoferować? Czy mogło pozostawić we mnie ślad angielskiej kultury, którą winnam czerpać dzień po dniu? W małych porcjach, lecz swoistej regularności. On jednak wkrótce poruszył się w stronę tajemnicy. Ostatecznie podążyłam za nim.
Bez wysiłku zrównałam krok. Opowiadał, a ja nie odmówiłam mu słuchania. Robił to wciąż dla mnie, wcale nie musiał. Dlaczego się wysilał? Raz wyrzucone pytanie zaowocowało długą opowieścią. Nie tego się chyba spodziewałam, lecz grzecznie było chyba przystać, zgasić falę kapryśności, nim ta pokaleczy jego dobrą manierę. Był gospodarzem, ja byłam gościem. Nieco wyżej wzniosłam głowę, kiedy wspomniał o sekretnych tunelach. Palce mimowolnie ścisnęły bardziej lejce. Konie powoli podążały za nami, choć jeśli naprawdę zamierzał wprowadzić nas do środka, wkrótce będziemy musieli ulokować je w cichym zakątku. Raczej nie planowałam zanurzać się tak głęboko w nieznane. Nieznajomy musiał mieszkać tu od lat, chował wspomnienia. Zawsze wydawało się wieczne, a przecież nie był wiele lat starszy ode mnie. A może był? – Dokąd prowadził? – Ten tunel, który odkryłeś, ten zakaz, który złamałeś. Czy surowo cię za to ukarano? Jak bardzo? Nie wiedziałam, z jakiego domu pochodził i jakie wychowanie poznał. Mój ojciec potrafił własnym niedźwiedziom urządzić bolesne piekło. W naszych oczach niejednokrotnie zasłużone, choć wciąż znienawidzone. – Lubisz tajemnice – trochę stwierdziłam, trochę zapytałam niedługo później, gdzieś pod starymi bramami, w nutą swobody, choć bez większych oczekiwań. Był mi obojętny, obcy, wydawał się nikim w morzu ludzi, a jego upodobania nie powinny mnie zajmować. A jednak poświęcił mi czas, o który nie poprosiłam. Zabawił opowieścią. Doceniłam go, choć nigdy nie powiedziałabym tego na głos. Czułam jednak podświadomie, że pora spotkania dobiegała końca. Opadły tumany kurzy po wyścigu, konie odpoczęły, a darowana mi przez tutejszego bywalca historia cichła. Zaś ja nigdy nie byłam najlepsza w podtrzymywaniu rozmowy. Tym razem również. Z wodzy dłonie przemieściły się na koński łeb w troskliwym geście. Nie popatrzyłam na towarzysza.
– Powinnam ruszyć w swoją stronę – przyznałam cicho, dość skupiona okiem na koniu. Pragnęłam komfortu, pragnęłam ponownego osadzenia w sidle i rozpędzenia w nieskończonym galopie. Powrotu z tych ziem do swojej jamy. Byłam niemal pewna, że żaden z tutejszych podziemnych korytarzy nie mógł prowadzić w stronę Warwick. Wybierałam przejażdżkę po powierzchni. - Dobrze było spotkać druha na szlaku - przyznałam tylko, nie zapraszając na twarz żadnej wyraźnej emocji. Tym razem spojrzenie było zgaszone, być może przelotnie jemu udało się dojrzeć tam błysk zaintrygowania. Przypadkiem.
zt?
Nie zamierzałam, lecz on na nowo wzniecił podejrzliwe myśli, wychodząc naprzeciw mnie z tą propozycją. – Nie jestem aż tak ciekawa – odpowiedziałam mu skąpo i chłodno, na koniec lekko rozluźniając sztywne wręcz ramiona. Widział to w moich oczach? Wolałam niczego takiego nie ujawniać, choć przygoda od dawna wydawała się splatać z moim losem. Przygoda i wędrówka. Od dzieł architektury wciąż jednak wolałam nagą naturę. Czy to miejsce mogło cokolwiek mi zaoferować? Czy mogło pozostawić we mnie ślad angielskiej kultury, którą winnam czerpać dzień po dniu? W małych porcjach, lecz swoistej regularności. On jednak wkrótce poruszył się w stronę tajemnicy. Ostatecznie podążyłam za nim.
Bez wysiłku zrównałam krok. Opowiadał, a ja nie odmówiłam mu słuchania. Robił to wciąż dla mnie, wcale nie musiał. Dlaczego się wysilał? Raz wyrzucone pytanie zaowocowało długą opowieścią. Nie tego się chyba spodziewałam, lecz grzecznie było chyba przystać, zgasić falę kapryśności, nim ta pokaleczy jego dobrą manierę. Był gospodarzem, ja byłam gościem. Nieco wyżej wzniosłam głowę, kiedy wspomniał o sekretnych tunelach. Palce mimowolnie ścisnęły bardziej lejce. Konie powoli podążały za nami, choć jeśli naprawdę zamierzał wprowadzić nas do środka, wkrótce będziemy musieli ulokować je w cichym zakątku. Raczej nie planowałam zanurzać się tak głęboko w nieznane. Nieznajomy musiał mieszkać tu od lat, chował wspomnienia. Zawsze wydawało się wieczne, a przecież nie był wiele lat starszy ode mnie. A może był? – Dokąd prowadził? – Ten tunel, który odkryłeś, ten zakaz, który złamałeś. Czy surowo cię za to ukarano? Jak bardzo? Nie wiedziałam, z jakiego domu pochodził i jakie wychowanie poznał. Mój ojciec potrafił własnym niedźwiedziom urządzić bolesne piekło. W naszych oczach niejednokrotnie zasłużone, choć wciąż znienawidzone. – Lubisz tajemnice – trochę stwierdziłam, trochę zapytałam niedługo później, gdzieś pod starymi bramami, w nutą swobody, choć bez większych oczekiwań. Był mi obojętny, obcy, wydawał się nikim w morzu ludzi, a jego upodobania nie powinny mnie zajmować. A jednak poświęcił mi czas, o który nie poprosiłam. Zabawił opowieścią. Doceniłam go, choć nigdy nie powiedziałabym tego na głos. Czułam jednak podświadomie, że pora spotkania dobiegała końca. Opadły tumany kurzy po wyścigu, konie odpoczęły, a darowana mi przez tutejszego bywalca historia cichła. Zaś ja nigdy nie byłam najlepsza w podtrzymywaniu rozmowy. Tym razem również. Z wodzy dłonie przemieściły się na koński łeb w troskliwym geście. Nie popatrzyłam na towarzysza.
– Powinnam ruszyć w swoją stronę – przyznałam cicho, dość skupiona okiem na koniu. Pragnęłam komfortu, pragnęłam ponownego osadzenia w sidle i rozpędzenia w nieskończonym galopie. Powrotu z tych ziem do swojej jamy. Byłam niemal pewna, że żaden z tutejszych podziemnych korytarzy nie mógł prowadzić w stronę Warwick. Wybierałam przejażdżkę po powierzchni. - Dobrze było spotkać druha na szlaku - przyznałam tylko, nie zapraszając na twarz żadnej wyraźnej emocji. Tym razem spojrzenie było zgaszone, być może przelotnie jemu udało się dojrzeć tam błysk zaintrygowania. Przypadkiem.
zt?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zawsze wiedział, że jego rodzinne dziedzictwo jest czymś więcej niż tylko nazwiskiem na papierze. To była tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie, obowiązek i zaszczyt jednocześnie. Zgłębianie tajemnic przeszłości, studiowanie starożytnych ksiąg i szukanie śladów po przodkach było wpisane w jego życie od samego początku. Dla niego odkrywanie historii i dziedzictwa rodziny było jak oddech, nieodłączna część tożsamości. Nie wyobrażał sobie, że mógłby zaniedbywać to dziedzictwo, ponieważ nosił na sobie brzemię odpowiedzialności za zachowanie i pielęgnowanie tradycji. To, kim był, ściśle związane było z historią jego rodziny i ziemi, na której się wychował. Stojąc pod słońcem, otoczony majestatycznym pięknem zamku, poczuł w sobie nieodpartą fascynację tajemnicami, które te budowle skrywały. Zamki zawsze wywoływały w nim tęsknotę za zaginionymi czasami, epoką pełną splendoru i intryg. To właśnie tutaj, wśród murów i wież, czuł się najbardziej żywy, gotowy na odkrywanie kolejnych sekretów ukrytych w historii. Jednak nie tylko zamki były miejscem pełnym tajemnic. On sam, ze swoim enigmatycznym pochodzeniem i historią, był jak zagadka, która jeszcze nie została rozwiązana. Chociaż wiedział, że jego krewni również mieli swoje tajemnice, to był pewien, że to spotkanie przyniesie wiele odpowiedzi i może nawet rozjaśni niektóre z niezrozumiałych faktów związanych z jego przeszłością.
- Wtedy poświęciłem wiele, by zyskać pozwolenie… Jednak przecież to wszystkich nas, wychowanków Durmstrangu cechuje ambicja i dążenie do końca wszelkich spraw — odpowiedział przekornie na swój sposób, nieoczekiwanie siląc spojrzenie na osobę kobiety. Przez chwilę mierzyli się swoiście, doszukując się cienia głębszych emocji. Może przez chwilę zdołał ją zainteresować, nie mógł być pewny. Szkoda, ponownie przegrał z negatywem opowieści o przeszłości. - Kocham tajemnice takich miejsc, a jeszcze bardziej je zgłębiać… Jesteśmy oboje tajemnicą, co budzi jeszcze większą chęć dociekania w prawdzie.
Decyzja o pozostawieniu dociekliwości bez odpowiedzi wydawała mu się słuszna. Wiedział, że czasem lepiej jest nie zagłębiać się zbyt głęboko w pewne sprawy, pozostawiając je nierozwikłane. To spotkanie mogło być naprawdę ostatnim, ale takie myśli nie przeszkadzały mu w czerpaniu radości z chwili. W końcu to właśnie niepewność i tajemnica dodawały życiu smaku, czyniąc je bardziej ekscytującym i pełnym niespodzianek.
- Tajemnice tuneli zostawiłem kolejną niewiadomą na mej liście, nim wyjechałem na długo z kraju — zagwizdał w kierunku wiernego towarzysza, który leniwie zdawał się kierować z jego stronę. Nieznajoma miała rację, czas naglił ich we własne kierunki. Wiecznie nie można było uciekać od obowiązków, a powrót też zdawał się wyzwaniem przy tejże bolesnej pogodzie. Efrem pogłaskał karego wierzchowca, który z przyjacielskim podejściem odpowiedział na jego gest, uderzając delikatnie łbem w jego ramię. Było coś ujmującego w tym zaczepnym zwierzęciu, które wydawało się idealnym towarzyszem dla niego. Poczuł pewną więź z koniem, jako że oboje byli jakby nieco odmienni od swoich rodzinnych norm i oczekiwań. Obydwoje byli indywidualistami, mającymi własne poglądy i niezależne podejście do życia. - Dlatego w dalszym ciągu będę zagadką niczym pozostawiany tutaj fragment przeszłości.
Ostatni raz uwolnił zwierzę, zachowując godność i szacunek, jak nakazywała etykieta. Choć nie okazał mu swojej zwykłej czułości, subtelnie wyraził podziękowanie za wspólne chwile, kłaniając się lekko z uśmiechem na twarzy. Mimo że towarzysząca mu ciepła gestura wydawała się jedynie formalnością, w jego wnętrzu kryła się nadzieja na kolejną rywalizację w przyszłości, gdy ich drogi miałyby się ponownie skrzyżować.
- Dziękuję za wspaniałą rywalizację, córo Durmstrangu — Dla Efrema, dźwięk języka norweskiego był nie tylko piękny, ale także pełen głębokich wspomnień i doświadczeń. Przywoływał w nim obrazy szkolnych lat, czasów, gdy trzeba było przezwyciężać trudności i pokonywać własne ograniczenia. To właśnie tam, w szkole, uczono go wytrwałości i determinacji, cech, które później miały mu wiele razy pomóc w życiu. - Liczę na kolejną rywalizację, pośród leśnym odmętów. Niech los Ci sprzyja, Varyo.
Po wymianie uścisku dłoni na pożegnanie, ich spojrzenia spotkały się na chwilę, jakby przekazując sobie pewne ukryte przesłanie. Może nie było to obietnicą, ale z pewnością było wyrazem siły i dostojeństwa, które reprezentowali jako dumni wychowankowie jednej szkoły i swoich rodzin. Nim Efrem zniknął pośród tutejszych wzgórz, rzucił jej wyzwanie swoim spojrzeniem, życząc jej jednocześnie wszelkiej pomyślności i zwycięstw, które czekały na nią w przyszłości.
| zt x2
- Wtedy poświęciłem wiele, by zyskać pozwolenie… Jednak przecież to wszystkich nas, wychowanków Durmstrangu cechuje ambicja i dążenie do końca wszelkich spraw — odpowiedział przekornie na swój sposób, nieoczekiwanie siląc spojrzenie na osobę kobiety. Przez chwilę mierzyli się swoiście, doszukując się cienia głębszych emocji. Może przez chwilę zdołał ją zainteresować, nie mógł być pewny. Szkoda, ponownie przegrał z negatywem opowieści o przeszłości. - Kocham tajemnice takich miejsc, a jeszcze bardziej je zgłębiać… Jesteśmy oboje tajemnicą, co budzi jeszcze większą chęć dociekania w prawdzie.
Decyzja o pozostawieniu dociekliwości bez odpowiedzi wydawała mu się słuszna. Wiedział, że czasem lepiej jest nie zagłębiać się zbyt głęboko w pewne sprawy, pozostawiając je nierozwikłane. To spotkanie mogło być naprawdę ostatnim, ale takie myśli nie przeszkadzały mu w czerpaniu radości z chwili. W końcu to właśnie niepewność i tajemnica dodawały życiu smaku, czyniąc je bardziej ekscytującym i pełnym niespodzianek.
- Tajemnice tuneli zostawiłem kolejną niewiadomą na mej liście, nim wyjechałem na długo z kraju — zagwizdał w kierunku wiernego towarzysza, który leniwie zdawał się kierować z jego stronę. Nieznajoma miała rację, czas naglił ich we własne kierunki. Wiecznie nie można było uciekać od obowiązków, a powrót też zdawał się wyzwaniem przy tejże bolesnej pogodzie. Efrem pogłaskał karego wierzchowca, który z przyjacielskim podejściem odpowiedział na jego gest, uderzając delikatnie łbem w jego ramię. Było coś ujmującego w tym zaczepnym zwierzęciu, które wydawało się idealnym towarzyszem dla niego. Poczuł pewną więź z koniem, jako że oboje byli jakby nieco odmienni od swoich rodzinnych norm i oczekiwań. Obydwoje byli indywidualistami, mającymi własne poglądy i niezależne podejście do życia. - Dlatego w dalszym ciągu będę zagadką niczym pozostawiany tutaj fragment przeszłości.
Ostatni raz uwolnił zwierzę, zachowując godność i szacunek, jak nakazywała etykieta. Choć nie okazał mu swojej zwykłej czułości, subtelnie wyraził podziękowanie za wspólne chwile, kłaniając się lekko z uśmiechem na twarzy. Mimo że towarzysząca mu ciepła gestura wydawała się jedynie formalnością, w jego wnętrzu kryła się nadzieja na kolejną rywalizację w przyszłości, gdy ich drogi miałyby się ponownie skrzyżować.
- Dziękuję za wspaniałą rywalizację, córo Durmstrangu — Dla Efrema, dźwięk języka norweskiego był nie tylko piękny, ale także pełen głębokich wspomnień i doświadczeń. Przywoływał w nim obrazy szkolnych lat, czasów, gdy trzeba było przezwyciężać trudności i pokonywać własne ograniczenia. To właśnie tam, w szkole, uczono go wytrwałości i determinacji, cech, które później miały mu wiele razy pomóc w życiu. - Liczę na kolejną rywalizację, pośród leśnym odmętów. Niech los Ci sprzyja, Varyo.
Po wymianie uścisku dłoni na pożegnanie, ich spojrzenia spotkały się na chwilę, jakby przekazując sobie pewne ukryte przesłanie. Może nie było to obietnicą, ale z pewnością było wyrazem siły i dostojeństwa, które reprezentowali jako dumni wychowankowie jednej szkoły i swoich rodzin. Nim Efrem zniknął pośród tutejszych wzgórz, rzucił jej wyzwanie swoim spojrzeniem, życząc jej jednocześnie wszelkiej pomyślności i zwycięstw, które czekały na nią w przyszłości.
| zt x2
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Huntington Castle
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Huntingdonshire