Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Sanatorium
Sanatorium
AutorWiadomość
Sanatorium
Jeszcze przed wojną ten kompleks budynków zajmowała szkoła podstawowa dla mugolskich dzieci. Dopiero po tym, jak nauka została przerwana na terenie całego kraju, przestrzeń została zaanektowana przez siły podziemnego Ministerstwa Magii. Pierwotnie kierowano tu rannych kombatantów, którzy nie mogli już dłużej brać udziału w starciach, a którzy wobec szacunku dla ich zasług otoczeni mieli zostać opieką. Z czasem, gdy konflikt zaczął się zaogniać, w ośrodku zaczęło pojawiać się coraz więcej uzdrowicieli zmuszonych porzucić dawne stanowiska i coraz więcej czarodziejów, którzy mieli jeszcze szansę wrócić na front. Dziś jest to główny ośrodek leczniczy na terenie Półwyspu Kornwalijskiego prowadzony w dużej mierze dzięki działalności Niuchaczy, bardzo hojnym datkom arystokratycznych rodów stojących w opozycji do polityki Malfoya oraz oddanej, często wykonywanej pro bono pracy zdeterminowanych w walce o życie uzdrowicieli. Wyposażenie jest ubogie, braki w zaopatrzeniu częste, ale potrzebującym nie odmawia się pomocy - choć w dalszym ciągu w pierwszej kolejności przyjmowani są członkowie sił ruchu oporu.
Nigdzie nie było bezpiecznie, w każdym razie nie dla kogoś jej pokroju. Od dawna – i w głównej mierze na własne życzenie, w końcu sama uciekła z domu – była zdana tylko na siebie. Przyjaciele i znajomi nie mogli towarzyszyć jej na każdym kroku, każdy z nich miał swoje problemy, swoje życie, którym musiał się zająć. Liczyła się z tym, brała pod uwagę, tak samo jak zawsze starała się wkalkulować w plany prosty fakt swojego zamiłowania do ryzyka i niewyparzonej gęby. Nie zawsze jej to wychodziło, nie zawsze potrafiła się opanować przed rzuceniem jednego komentarza za dużo, nie zawsze potrafiła powstrzymać cisnące się na usta wyzwisko czy wcisnąć ręce w kieszenie zamiast pokazywać komuś obelżywe gesty.
Nigdzie nie było bezpiecznie, przekonała się o tym przecież w samej Rosji, w tamtym porcie, w tamtym burdelu, w tamtym pokoju na poddaszu. Nauczka przeszłości – wyjątkowo bolesna i upokarzająca – dobitnie ukazywała jej, że dziewczyny z ładną twarzą potrafią czasem zyskać tyle samo szczęścia i przychylności co zwyczajnego i bezwzględnego pecha. Chętnych na łup ładnego ciała było wielu, szczególnie po zmroku, szczególnie w podejrzanych miejscach. Powinna była omijać je szerokim łukiem. Powinna wiedzieć gdzie jest granica i kiedy powinna spierdalać w te pędy zamiast pyskować i łudzić się, że krótki nożyk zrobi na kimkolwiek wrażenie.
Powinna, powinna, powinna. Teraz, gdy ledwo trzymała się na grzbiecie Funta, wydawało jej się to takie oczywiste, takie proste. Łatwo było dokonać ponownej oceny po czasie, gdy do umysłu dotarło już każde ukłucie bólu, każdy siniak, każde otarcie i krwawiące rozcięcie. Ile tak właściwie zdążył jej zrobić?... Wspomnienia sprzed świtu, sprzed ledwie paru godzin, zdawały się rozproszone i rozbite, jak odłamki strzaskanego wazonu. Bok pulsował tępym bólem przy każdym oddechu i każdym kolejnym końskim kroku – czy mógł jej złamać żebro? jak bolało takie złamanie? – policzek musiał zdobić solidny siniak od uderzenia albo i krwiak, bez lusterka nie była w stanie tego ocenić. Czuła też nos, raz po raz ocierała rękawem kolejne krople krwi, jakby jakaś tkanka nieustannie była narażona na podrażnienie po tym, jak zaryła twarzą w chodnik, skroń miał się wcale nie lepiej, krew lepiła włosy i skórę. Kręciło jej się w głowie, w uszach czasem piszczało. Kolano miała obtarte do żywej kości, kończyna drżała. Ręce – szczególnie kostki – przetarte i zakrwawione, boleśnie zaciśnięte na końskiej grzywie.
Funt poruszał się spokojnym stępem w tylko sobie znanym kierunku, Yulia już od dłuższego czasu nie kontrolowała kierunku obranego przez aetonana. Kołysała się w rytm kroków, ale ciału brakowało elastyczności przytomnego i w pełni świadomego człowieka. Głowa jej ciążyła, powieki opadały, rzeczywistość rozmywała się, zlewała z kuszącą ciemnością. Nic by się nie stało jeśli na chwilę przymknie oczy, prawda? Nic by się nie stało…
Następne co poczuła to twarde uderzenie o ziemię. Stęknęła cicho, przewróciła się ociężale na plecy. Wydawało jej się, czy gdzieś nieopodal ktoś coś mówił? Jakiś… jakaś dziewczyna? Głos brzmiał kobieco, ale nie miała nawet sił otworzyć oczu.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Minął już miesiąc ponad od tych całych niespodziewanych zdarzeń - począwszy od spadających z niema gwiazd - i kilkoro ludzi wraz ze mną - po wielką falę, która zmyła wszystko i wylądowanie w brzuchu wielkiego (tak mówili że była wielka) prehistorycznego stworzenia. Moje dłonie w końcu zaczynały funkcjonować coraz lepiej, a że pracy i nauki było ile było to kiedy tylko poczułam się już naprawdę dobrze (a może lepiej po prostu) zaczęłam pojawiać się w Sanatorium. Najpierw, żeby głównie patrzeć i asystować podając bandaże, ręce nadal słuchały mnie tak tyle o ile ale nie poddawałam się wiedząc, że to wszystko było kwestią czasu jedynie. Jego potrzebowałam, sumiennych ćwiczeń i odpowiedniej diety w ogóle. Apetyt poprawił mi się nawet trochę, nie odrzucało mnie już jedzenie jak wcześniej chociaż i tak jak sądziłam ciocia wpychała we mnie więcej niż muszę. Ale nie kłóciłam się z nią zbytnio, bo przecież z dobra i po moje dobro to robiła. Martwiła się, wiedziałam, że tak. O mnie, o Brendana zresztą też, ale coraz lepiej wyglądaliśmy oboje.
To było dobrze bo zbliżał się sezon zimowy coraz mocniej i coraz więcej zrobić trzeba było. Przygotować hrabstwo na zimę, zobaczyć w których miastach co do zrobienia było. Przygotować kiermasze i zebrać znów rzeczy, które potem się rozdysponuje pomiędzy tych, którzy potrzebowali ich najmocniej.
Ale najgorsze, że mimowolnie trochę przyszło mi utknąć z Walterem. Ciocia powiedziała, że do Sanatorium to z nim mogę ( a właściwie to mam) się zabierać, jak on wybierał się na kurs, a potem też z nim wracać, jak on z tego kursu do domu. Bo mimo wszystko zgodził się mnie eskortować - jakby eskorta była mi potrzebna w ogóle. Ale tym razem nie kłóciłam się za mocno, bo wiedziałam że to po tej rybie bali się mocniej, no i zawieszenie broni się skończyło. Niech wiec było jak chcieli by było jeśli miało im to pomóc mniej się martwić, kiedy dzień szedł. Walter podjeżdżał na własnym wierzchowcu, a ja odbierałam Montygona od Jima i razem ruszaliśmy w drogę, przeważnie milcząc, albo poddając się monologi który mówiłam głównie sobie - miedzy nami nadal dziwnie było. No nieważne, już niemal w Sanatorium byliśmy kiedy wtedy go dostrzegłam - najpierw pięknego wierzchowca, ale potem dziewczynę, która zsunęła się z niego.
- Walter! - krzyknęłam, uderzając piętami w boki Montygona żeby szybciej znaleźć się na miejscu, zsuwając ze swojego siodła, oddając mu wodze. - Tego trzeciego przytrzymaj też. - nie wiedziałam jak ale jakoś poradzić sobie musiał wyjścia nie było innego. Sama pobiegłam do sylwetki, zamierając w pewnej chwili, mimowolnie wykrzywiając usta, kiedy dostrzegłam znajomą twarz. Poznałam ją, ale zawahanie trwało jedynie sekundę, kucnęłam obok, ale wiele nie trzeba było żeby wiedzieć, że jest źle. Uniosłam tęczówki mierząc odległość do Sanatorium na koniu byłoby szybciej, ale mniej bezpiecznie pewnie. - Podjadę do Sanatrium, powiem że mamy ranna, uwiążę tam nasz konie. Jednego uwiąż tu, do drzewa. - mówiłam do Waltera, ale on już zmierzał w jego stronę. - Zaniesiesz ją, a potem po niego wrócisz okej? - zapytałam, ale już się podnosiłam pozwalając by pomógł mi wsiąść na Montygona, odebrała wodze od jego konia, popędzając mojego towarzysza. Wchodząc szybko do środka, znajdując panią Marthę, której streściłam sytuację słuchając, które miejsce wyznaczyła, wybiegając na zewnątrz, żeby zobaczyć jak daleko jest Walter, ale był blisko już całkiem. Przytrzymałam drzwi puszczając go do środka, instruując. - Ostrożnie. - powiedziałam, a kiedy położył dziewczynę na łóżku odsunął się, chwilę później znikając całkiem. Pani Martha stanęła obok dokonując oględzin wskazując na kolejne zranienia, zajmując się złamanym żebrem samej. - Z resztą dasz sobie radę. - powiedziała, odchodząc do kolejnych pacjentów. Odprowadziłam ją z rozwartymi oczami mrugając najpierw raz, potem drugi. Dobra, niech będzie. Przecież jej tak nie zostawię. Sięgnęłam po różdżkę. Zacznę od zatrzymania krwawienia.
- Fosilio. - wypowiedziałam, przykładając różdżkę do jej nosa.
To było dobrze bo zbliżał się sezon zimowy coraz mocniej i coraz więcej zrobić trzeba było. Przygotować hrabstwo na zimę, zobaczyć w których miastach co do zrobienia było. Przygotować kiermasze i zebrać znów rzeczy, które potem się rozdysponuje pomiędzy tych, którzy potrzebowali ich najmocniej.
Ale najgorsze, że mimowolnie trochę przyszło mi utknąć z Walterem. Ciocia powiedziała, że do Sanatorium to z nim mogę ( a właściwie to mam) się zabierać, jak on wybierał się na kurs, a potem też z nim wracać, jak on z tego kursu do domu. Bo mimo wszystko zgodził się mnie eskortować - jakby eskorta była mi potrzebna w ogóle. Ale tym razem nie kłóciłam się za mocno, bo wiedziałam że to po tej rybie bali się mocniej, no i zawieszenie broni się skończyło. Niech wiec było jak chcieli by było jeśli miało im to pomóc mniej się martwić, kiedy dzień szedł. Walter podjeżdżał na własnym wierzchowcu, a ja odbierałam Montygona od Jima i razem ruszaliśmy w drogę, przeważnie milcząc, albo poddając się monologi który mówiłam głównie sobie - miedzy nami nadal dziwnie było. No nieważne, już niemal w Sanatorium byliśmy kiedy wtedy go dostrzegłam - najpierw pięknego wierzchowca, ale potem dziewczynę, która zsunęła się z niego.
- Walter! - krzyknęłam, uderzając piętami w boki Montygona żeby szybciej znaleźć się na miejscu, zsuwając ze swojego siodła, oddając mu wodze. - Tego trzeciego przytrzymaj też. - nie wiedziałam jak ale jakoś poradzić sobie musiał wyjścia nie było innego. Sama pobiegłam do sylwetki, zamierając w pewnej chwili, mimowolnie wykrzywiając usta, kiedy dostrzegłam znajomą twarz. Poznałam ją, ale zawahanie trwało jedynie sekundę, kucnęłam obok, ale wiele nie trzeba było żeby wiedzieć, że jest źle. Uniosłam tęczówki mierząc odległość do Sanatorium na koniu byłoby szybciej, ale mniej bezpiecznie pewnie. - Podjadę do Sanatrium, powiem że mamy ranna, uwiążę tam nasz konie. Jednego uwiąż tu, do drzewa. - mówiłam do Waltera, ale on już zmierzał w jego stronę. - Zaniesiesz ją, a potem po niego wrócisz okej? - zapytałam, ale już się podnosiłam pozwalając by pomógł mi wsiąść na Montygona, odebrała wodze od jego konia, popędzając mojego towarzysza. Wchodząc szybko do środka, znajdując panią Marthę, której streściłam sytuację słuchając, które miejsce wyznaczyła, wybiegając na zewnątrz, żeby zobaczyć jak daleko jest Walter, ale był blisko już całkiem. Przytrzymałam drzwi puszczając go do środka, instruując. - Ostrożnie. - powiedziałam, a kiedy położył dziewczynę na łóżku odsunął się, chwilę później znikając całkiem. Pani Martha stanęła obok dokonując oględzin wskazując na kolejne zranienia, zajmując się złamanym żebrem samej. - Z resztą dasz sobie radę. - powiedziała, odchodząc do kolejnych pacjentów. Odprowadziłam ją z rozwartymi oczami mrugając najpierw raz, potem drugi. Dobra, niech będzie. Przecież jej tak nie zostawię. Sięgnęłam po różdżkę. Zacznę od zatrzymania krwawienia.
- Fosilio. - wypowiedziałam, przykładając różdżkę do jej nosa.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Otaczającą ją ciemność niosła w sobie coś kojącego i przyjemnego. Nie czuła w niej bólu, nie czuła rozgoryczenia, w zasadzie – nie czuła niczego. Pustka w pierwszym kontakcie była dziwna, osobliwa, budziła coś na kształt niepokoju, ale emocja rozmywała się w nicości nim zdążyła się jej przyjrzeć.
Umarła? Tak wyglądała śmierć? Teraz będzie tak już zawsze?…
Gwałtowne uczucie bólu przywróciło ją do rzeczywistości w trybie natychmiastowym. Zachłysnęła się powietrzem, ręka odruchowo ucisnęła bok w którym jeszcze chwilę temu kryło się złamane żebro. Obmacała ciało palcami, ale gdy fala bólu minęła – nie wróciła ponownie. Yulia ociężałe otworzyła jedno oko, półprzytomnie przewróciła spojrzeniem po sklepieniu sali, ale powieka opadła zaraz z powrotem. Gdziekolwiek była, na pewno nie był to koniec. W zasadzie – marzenia o końcu wydawały jej się teraz tak nierealne i odległe jak powrót do domu, do hodowli wuja, do tego kim była kiedyś.
Nie powinna tego rozpamiętywać.
Spróbowała złapać głębszy oddech; ostrożnie, powoli, nie do końca pewna czy żebro nagle nie postanowi eksplodować bólem, czy ciało jej nie oszukuje. Ktoś jej kiedyś mówił o stanie tak beznadziejnym, że przestaje się czuć, że trudno z tego wrócić. To było to? Nie, chyba nie…
To nie może być to – stwierdziła trzeźwo w zaciszu własnych myśli. Nos nadal napierdala jak złamany, otarcia pieką, kolano boli.
Otworzyła w końcu oczy; przez szare tęczówki mignął ognik irytacji i wściekłości – tylko wściekła potrafiła się zmusić do podnoszenia z ziemi po pobiciu, tylko wściekła potrafiła wytrwać w niesprzyjającym środowisku i wyszarpać sobie kawałek chleba. Gniew był nieodłączną częścią jej życia od dawna i czasem wydawało jej się, że jeśli kiedyś zgaśnie – ona zgaśnie wraz z nim.
Otępiałe zmysły nie rejestrowały wszystkiego tak, jak należy. Światło w sali ja dezorientowało, gdy przestała kontaktować było przecież wciąż ciemno, ledwie wschodził świt. Dźwięki mieszały się ze sobą, tworzyły jakąś bezkształtną breje pełną odgłosów ludzi, rzucanych zaklęć i jęków pełnych bólu. Zapachy były prostsze – ponad wszystko czuła środki dezynfekujące i suchą woń czystych bandaży i szmat.
– Co to za miejsce? – wychrypiala w końcu; głos był słaby, zgubił moc, a samo gardło miała obolałe. Nie pamiętała dlaczego. – Co… – mówiła dalej, przewróciła głowę na bok i wtedy ją dostrzegła. Ruda dziewczynę z plaży, strażniczkę sprawiedliwości, jak ją tam Marcel nazwał? Zapamiętała tylko tyle, że była ważna.
Ściągnęła chmurnie brwi, ale nie powiedziała nic więcej. Myśli rozsypały się jak talia kart, zmęczenie zawładnęło jej umysłem, wypierając z niego wszystko. Kurczowo chwyciła się tej iskry gniewu, kurczowo trzymała się ognika wściekłości pozostałego po szarpaninie, ale i on zgasł, pozostawiając ją całkiem pustą, wypruta z sił i emocji.
– Co za… niefart – powiedziała z trudem, ponad wszystko starając się brzmieć z właściwą sobie nonszalancja, ale nietrudno było dojrzeć, że to tylko pozostałość po obronnym murze, marna imitacja. – Znowu ty.
Z beznamiętnym wyrazem twarzy obserwowała ruch jej dłoni i różdżkę, a gdy nic się nie stało, uśmiechnęła się pod nosem. Powieki znów opadły.
– Poćwicz sobie. I tak już stąd nie wyjdę – mruknęła słabo, święcie przekonana o prawdziwości własnych słów. Jeszcze nigdy nie czuła się tak słaba i tak obolała, nigdy nie zgasło w niej wszystko na raz.
Jeszcze nigdy nie czuła, że jej tak po prostu nie zależy.
Umarła? Tak wyglądała śmierć? Teraz będzie tak już zawsze?…
Gwałtowne uczucie bólu przywróciło ją do rzeczywistości w trybie natychmiastowym. Zachłysnęła się powietrzem, ręka odruchowo ucisnęła bok w którym jeszcze chwilę temu kryło się złamane żebro. Obmacała ciało palcami, ale gdy fala bólu minęła – nie wróciła ponownie. Yulia ociężałe otworzyła jedno oko, półprzytomnie przewróciła spojrzeniem po sklepieniu sali, ale powieka opadła zaraz z powrotem. Gdziekolwiek była, na pewno nie był to koniec. W zasadzie – marzenia o końcu wydawały jej się teraz tak nierealne i odległe jak powrót do domu, do hodowli wuja, do tego kim była kiedyś.
Nie powinna tego rozpamiętywać.
Spróbowała złapać głębszy oddech; ostrożnie, powoli, nie do końca pewna czy żebro nagle nie postanowi eksplodować bólem, czy ciało jej nie oszukuje. Ktoś jej kiedyś mówił o stanie tak beznadziejnym, że przestaje się czuć, że trudno z tego wrócić. To było to? Nie, chyba nie…
To nie może być to – stwierdziła trzeźwo w zaciszu własnych myśli. Nos nadal napierdala jak złamany, otarcia pieką, kolano boli.
Otworzyła w końcu oczy; przez szare tęczówki mignął ognik irytacji i wściekłości – tylko wściekła potrafiła się zmusić do podnoszenia z ziemi po pobiciu, tylko wściekła potrafiła wytrwać w niesprzyjającym środowisku i wyszarpać sobie kawałek chleba. Gniew był nieodłączną częścią jej życia od dawna i czasem wydawało jej się, że jeśli kiedyś zgaśnie – ona zgaśnie wraz z nim.
Otępiałe zmysły nie rejestrowały wszystkiego tak, jak należy. Światło w sali ja dezorientowało, gdy przestała kontaktować było przecież wciąż ciemno, ledwie wschodził świt. Dźwięki mieszały się ze sobą, tworzyły jakąś bezkształtną breje pełną odgłosów ludzi, rzucanych zaklęć i jęków pełnych bólu. Zapachy były prostsze – ponad wszystko czuła środki dezynfekujące i suchą woń czystych bandaży i szmat.
– Co to za miejsce? – wychrypiala w końcu; głos był słaby, zgubił moc, a samo gardło miała obolałe. Nie pamiętała dlaczego. – Co… – mówiła dalej, przewróciła głowę na bok i wtedy ją dostrzegła. Ruda dziewczynę z plaży, strażniczkę sprawiedliwości, jak ją tam Marcel nazwał? Zapamiętała tylko tyle, że była ważna.
Ściągnęła chmurnie brwi, ale nie powiedziała nic więcej. Myśli rozsypały się jak talia kart, zmęczenie zawładnęło jej umysłem, wypierając z niego wszystko. Kurczowo chwyciła się tej iskry gniewu, kurczowo trzymała się ognika wściekłości pozostałego po szarpaninie, ale i on zgasł, pozostawiając ją całkiem pustą, wypruta z sił i emocji.
– Co za… niefart – powiedziała z trudem, ponad wszystko starając się brzmieć z właściwą sobie nonszalancja, ale nietrudno było dojrzeć, że to tylko pozostałość po obronnym murze, marna imitacja. – Znowu ty.
Z beznamiętnym wyrazem twarzy obserwowała ruch jej dłoni i różdżkę, a gdy nic się nie stało, uśmiechnęła się pod nosem. Powieki znów opadły.
– Poćwicz sobie. I tak już stąd nie wyjdę – mruknęła słabo, święcie przekonana o prawdziwości własnych słów. Jeszcze nigdy nie czuła się tak słaba i tak obolała, nigdy nie zgasło w niej wszystko na raz.
Jeszcze nigdy nie czuła, że jej tak po prostu nie zależy.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Walter był jaki był, ale trudno mu było zarzucić że nie potrafił działać pod presją. Od razu wziął się do działania słuchając tego i wypełniając co od niego chciałam. Musiałam przyznać, że gdyby nie było go obok to byłoby mi trudniej i wszystko zajęło by więcej niż zajęło w tej chwili. Bo tak, zadania mogliśmy podzielić na dwoje. Co wychodziło zdecydowanie łatwiej.
- Sanatorium w Plymouth. - odpowiedziałam machinalnie zajmując się się związaniem rudych kosmyków w warkocz, który opadł na jej plecach. Potem napełniełam miskę wodą znalazłam ręcznik, potem umyłam dłonie podwijając rękawy jasnej koszuli którą miała na sobie. Znaczy, najpierw podwinęłam rękawy - potem ręce. Zmoczyłam ręcznik, zmywając ostrożnie łagodnymi ruchami krew z jej twarzy. Milczała, kiedy dziewczyna określiła ich spotkanie niefartem skupiona na podejmowanej się czynności. Wywróciła krótko oczami na krótkie stwierdzenie, że to znowu była ona. Ale nie dałam się sprowokować tym razem. Ten był inny, zajmowałam się poszkodowaną dziewczyną. Niedoszłą złodziejką, co prawda, ale nie mogłam jej zostawić mimo wszystko.
- Oh, przestań dramatyzować. - nakazałam jej, sięgając po różdżkę już wcześniej, ale pierwsze zaklęcie mi nie wyszło. - I pogódź się z tym, że dzisiaj zajmuje się tobą stażystka. Lepsze to, niż umrzeć na poboczu. - wytknęłam jej, biorąc wdech w płuca. - Nie wierć się. - powiedziała jeszcze przykładając ponownie różdżkę. - Fosilio. - tym razem zaklęcie zadziałało hamując krew cieknącą z nos. Dobrze, uniosłam ręcznik, ścierając tą, która zdążyła jeszcze wydostać się na zewnątrz. Obok pojawił się Walter w kilku krótkich słowach streszczając, że zbroił to co chciał, konie zostały uwiązane tam, gdzie zawsze wcześniej na co skinęłam w podziękowaniu krótkim skinieniem głową. W dwóch krokach znów znalazłam się nad Yulią. - Rzucę najpierw przeciwbólowe a potem nastawię ci nos, może zaboleć pomimo tego. - Subsisto dolorem. -wybrałam, przytykając wcześniej różdżkę do okolicy jej nosa. Różdżka zajaśniała na niebiesko, wszystko szło na razie w miarę w porządku. - Feniterio. - wybrałam jako następne skupiona na działaniu na razie nie wdając się w rozmowę - właściwie nie pewna czy w jakąkolwiek chciałam się wdawać w ogóle. Bo o czym miałyśmy rozmawiać? O tym, czy tym razem jej kradzież przebiegła fatalnie? Może to było coś innego, a może nie? Wolałam się nad tym nie zastanawiać bardziej.
- Sanatorium w Plymouth. - odpowiedziałam machinalnie zajmując się się związaniem rudych kosmyków w warkocz, który opadł na jej plecach. Potem napełniełam miskę wodą znalazłam ręcznik, potem umyłam dłonie podwijając rękawy jasnej koszuli którą miała na sobie. Znaczy, najpierw podwinęłam rękawy - potem ręce. Zmoczyłam ręcznik, zmywając ostrożnie łagodnymi ruchami krew z jej twarzy. Milczała, kiedy dziewczyna określiła ich spotkanie niefartem skupiona na podejmowanej się czynności. Wywróciła krótko oczami na krótkie stwierdzenie, że to znowu była ona. Ale nie dałam się sprowokować tym razem. Ten był inny, zajmowałam się poszkodowaną dziewczyną. Niedoszłą złodziejką, co prawda, ale nie mogłam jej zostawić mimo wszystko.
- Oh, przestań dramatyzować. - nakazałam jej, sięgając po różdżkę już wcześniej, ale pierwsze zaklęcie mi nie wyszło. - I pogódź się z tym, że dzisiaj zajmuje się tobą stażystka. Lepsze to, niż umrzeć na poboczu. - wytknęłam jej, biorąc wdech w płuca. - Nie wierć się. - powiedziała jeszcze przykładając ponownie różdżkę. - Fosilio. - tym razem zaklęcie zadziałało hamując krew cieknącą z nos. Dobrze, uniosłam ręcznik, ścierając tą, która zdążyła jeszcze wydostać się na zewnątrz. Obok pojawił się Walter w kilku krótkich słowach streszczając, że zbroił to co chciał, konie zostały uwiązane tam, gdzie zawsze wcześniej na co skinęłam w podziękowaniu krótkim skinieniem głową. W dwóch krokach znów znalazłam się nad Yulią. - Rzucę najpierw przeciwbólowe a potem nastawię ci nos, może zaboleć pomimo tego. - Subsisto dolorem. -wybrałam, przytykając wcześniej różdżkę do okolicy jej nosa. Różdżka zajaśniała na niebiesko, wszystko szło na razie w miarę w porządku. - Feniterio. - wybrałam jako następne skupiona na działaniu na razie nie wdając się w rozmowę - właściwie nie pewna czy w jakąkolwiek chciałam się wdawać w ogóle. Bo o czym miałyśmy rozmawiać? O tym, czy tym razem jej kradzież przebiegła fatalnie? Może to było coś innego, a może nie? Wolałam się nad tym nie zastanawiać bardziej.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Yulia przewróciła nieprzytomnie głową na boki. Sanatorium gdzie? Skądś kojarzyła tę nazwę, ale teraz, w stanie skrajnego wyczerpania, wszystko brzmiało obco i znajomo zarazem.
Drgnęła silnie, w panice, gdy poczuła mokry ręcznik na twarzy i w pierwszym odruchu odsunęła się tak gwałtownie i szybko, że znów rozbolało ją całe ciało. Jakby znów miała gdzieś uciec. Przez jedną, długą chwilę patrzyła to na dłoń z ręcznikiem, to na twarz rudowłosej, ale w jej oczach dostrzegała tylko dobre intencje. Przesunęła się znowu, wróciła ciałem na miejsce, powieki opadły ponownie. Nie potrafiła sobie radzić z dobrymi ludźmi – ze złymi owszem, źli ludzie byli chlebem powszednim jej codzienności, ale takie akty jak ten sprzed chwili? To była nowość, to było coś, na co nigdy nie potrafiła znaleźć odpowiedzi, coś przeciw czemu nie wiedziała jak działać i czy w ogóle powinna.
– Nie… spodziewałam się – mruknęła w końcu sennie, trochę zbita z tropu. – Prędzej niż wytarcia twarzy spodziewałabym się, że mnie udusisz tą szmatą – dodała ciszej. Uchyliła powiekę by móc znowu na nią spojrzeć, ocenić szczerość zamiarów.
– Nie spodziewałam się niczego poza poboczem – oznajmiła słabo, zgodnie z prawdą. Leciała na Funcie, ale gdy straciła zaufanie do własnego ciała, wylądowała. Potem… potem było tylko gorzej, a jedyne o co modliła się w duchu podczas powolnej utraty świadomości to to, żeby wylądować chociaż na trawie, nie na kamieniach. Sanatorium, twarda prycza i mokry ręcznik do spółki zaklęciami wykraczały daleko poza jej założenia, poza znaną rzeczywistość. Nie umknął jej też fakt, że ktoś ją przyjął, że nie kopnęli jej w dupę i nie zostawili gdziekolwiek leżała. A może… może to jej sprawka? Yulia nagle spojrzała w stronę rudowłosej jakoś przytomniej, uważniej. Marcel mówił, że była ważna, że takim ludziom nie łamie się nosów. Jakie były szanse… jakie były szanse na to, że to ona załatwiła jej przyjęcie? Mimo wszystko? Mimo tego burdelu na plaży?...
Zamknęła oczy, tym razem z powodu narastającego poczucia wstydu.
– Gorzej nie będzie już napier… – Nie zdążyła nawet skończyć; strzyknięcie w nosie było obrzydliwie wyczuwalne, nieprzyjemne i na pewno nie spodziewała się po zaklęciu czegoś takiego. Fakt jednak – nie bolało.
Przez chwilę leżała w bezruchu, pierś unosiła się w szybkich, płytkich wdechach. No dobra. To teraz kop w dupę i do domu? Tak to się odbywało? Gdzie były granice tej całej dobroci? Ciekawe czy każą jej zapłacić. W Mungu kazali, straciła tam wszystko co miała.
Milczenie jej nie służyło, bezruch też nie. Uniosła się powoli na łokciach, a gdy ciało nie zaprotestowało bólem tylko zmęczeniem, usiadła, obmacała nos palcami. Całkiem prosty. Prawie tak, jakby wcale nie był pogruchotany jeszcze parę godzin temu. Spojrzała na szlachciankę kątem oka, na trzymaną różdżkę, na podwinięte rękawy. Nie podobało jej się to, że była taka dobra. Jak miała sobie z nią poradzić? Nosa jej przecież nie połamie…
Przyglądała się długo jej twarzy, szukała odpowiedzi w niebieskich oczach obcej czarownicy.
– Ja… – zaczęła powoli, niepewnie. Poczucie zagubienia tylko rosło, wypełniało klatkę piersiową niczym balon – …dziękuję za pomoc. Nie… nie myślałam, że otrzymam jakąkolwiek, gdziekolwiek – wyznała cicho. Powoli zacisnęła dłonie w pięści, po chwili je rozluźniła, jakby sprawdzała działanie mięśni i ścięgien.
– Może… może źle zaczęłyśmy na tym Festiwalu – ostrożnie wyciągnęła w jej stronę rękę – jestem Yulia. Yulia Dyatlova.
Drgnęła silnie, w panice, gdy poczuła mokry ręcznik na twarzy i w pierwszym odruchu odsunęła się tak gwałtownie i szybko, że znów rozbolało ją całe ciało. Jakby znów miała gdzieś uciec. Przez jedną, długą chwilę patrzyła to na dłoń z ręcznikiem, to na twarz rudowłosej, ale w jej oczach dostrzegała tylko dobre intencje. Przesunęła się znowu, wróciła ciałem na miejsce, powieki opadły ponownie. Nie potrafiła sobie radzić z dobrymi ludźmi – ze złymi owszem, źli ludzie byli chlebem powszednim jej codzienności, ale takie akty jak ten sprzed chwili? To była nowość, to było coś, na co nigdy nie potrafiła znaleźć odpowiedzi, coś przeciw czemu nie wiedziała jak działać i czy w ogóle powinna.
– Nie… spodziewałam się – mruknęła w końcu sennie, trochę zbita z tropu. – Prędzej niż wytarcia twarzy spodziewałabym się, że mnie udusisz tą szmatą – dodała ciszej. Uchyliła powiekę by móc znowu na nią spojrzeć, ocenić szczerość zamiarów.
– Nie spodziewałam się niczego poza poboczem – oznajmiła słabo, zgodnie z prawdą. Leciała na Funcie, ale gdy straciła zaufanie do własnego ciała, wylądowała. Potem… potem było tylko gorzej, a jedyne o co modliła się w duchu podczas powolnej utraty świadomości to to, żeby wylądować chociaż na trawie, nie na kamieniach. Sanatorium, twarda prycza i mokry ręcznik do spółki zaklęciami wykraczały daleko poza jej założenia, poza znaną rzeczywistość. Nie umknął jej też fakt, że ktoś ją przyjął, że nie kopnęli jej w dupę i nie zostawili gdziekolwiek leżała. A może… może to jej sprawka? Yulia nagle spojrzała w stronę rudowłosej jakoś przytomniej, uważniej. Marcel mówił, że była ważna, że takim ludziom nie łamie się nosów. Jakie były szanse… jakie były szanse na to, że to ona załatwiła jej przyjęcie? Mimo wszystko? Mimo tego burdelu na plaży?...
Zamknęła oczy, tym razem z powodu narastającego poczucia wstydu.
– Gorzej nie będzie już napier… – Nie zdążyła nawet skończyć; strzyknięcie w nosie było obrzydliwie wyczuwalne, nieprzyjemne i na pewno nie spodziewała się po zaklęciu czegoś takiego. Fakt jednak – nie bolało.
Przez chwilę leżała w bezruchu, pierś unosiła się w szybkich, płytkich wdechach. No dobra. To teraz kop w dupę i do domu? Tak to się odbywało? Gdzie były granice tej całej dobroci? Ciekawe czy każą jej zapłacić. W Mungu kazali, straciła tam wszystko co miała.
Milczenie jej nie służyło, bezruch też nie. Uniosła się powoli na łokciach, a gdy ciało nie zaprotestowało bólem tylko zmęczeniem, usiadła, obmacała nos palcami. Całkiem prosty. Prawie tak, jakby wcale nie był pogruchotany jeszcze parę godzin temu. Spojrzała na szlachciankę kątem oka, na trzymaną różdżkę, na podwinięte rękawy. Nie podobało jej się to, że była taka dobra. Jak miała sobie z nią poradzić? Nosa jej przecież nie połamie…
Przyglądała się długo jej twarzy, szukała odpowiedzi w niebieskich oczach obcej czarownicy.
– Ja… – zaczęła powoli, niepewnie. Poczucie zagubienia tylko rosło, wypełniało klatkę piersiową niczym balon – …dziękuję za pomoc. Nie… nie myślałam, że otrzymam jakąkolwiek, gdziekolwiek – wyznała cicho. Powoli zacisnęła dłonie w pięści, po chwili je rozluźniła, jakby sprawdzała działanie mięśni i ścięgien.
– Może… może źle zaczęłyśmy na tym Festiwalu – ostrożnie wyciągnęła w jej stronę rękę – jestem Yulia. Yulia Dyatlova.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zamarłam z rękami w powietrzu, kiedy odsunęła się przez kilka sekund, wyrzucając między nas kilka krótkich słów jasnymi tęczówkami mierząc dziewczynę na łóżku.
- Nie dzięki. - odpowiedziałam jej, poruszając ręką, zajmując się krwią na twarzy, oczyszczając ją z świeżej i zaschniętej krwi, z brudu. - Potem Marcel by mnie udusił, a ja mam jeszcze trochę rzeczy do zrobienia. - mruknęłam skupiona na tym czym się zajmowałam, nie poszukując jej spojrzenia, wzruszając ramionami na to, że nie spodziewała się niczego więcej poza poboczem. - Nikt tutaj nie pozwoliłby ci tam umrzeć, tutaj budujemy na zgodzie i wzajemnej pomocy. - to nie był Londyn przejęty przez ludzi dla których krew od serca była ważniejsza, przyzwalająca na akty okrutnej przemocy. Przez chwilę obserwowałam jej nos, kiedy zaklęcie nastawiło go a potem zrosło ze sobą kości. Uniosłam dłoń, opuszkiem palca sprawdzając krzywiznę nie komentując nie skończonego przekleństwa, skupiona na tym co robiłam. Odwróciłam się wsadzając różdżkę między wargi, materiał mocząc ponownie w wodzie, wyciskając go nad miską wracając do łóżka na którym już siedziała. Zatrzymałam się z wysuniętą ręką po której skapywały krople czystej wody, trafiając własnymi tęczówkami na te jej nadal zagryzając zęby na różdżce. Dalej co, walnie mnie za pomoc żeby uciec? Uniosłam brwi kiedy się odezwała milcząco słuchając padających słów. Uniosłam w końcu rękę wyciągając różdżkę z warg, włożyłam ją do kieszeni spódnicy, którą miałam na sobie. Skinęłam głową wypuszczając powietrze.
- Nie odmawiamy pomocy tym, którzy jej potrzebują. Zostać możesz nie więcej niż godzin parę, pierwszeństwo z wiadomych przyczyn musimy nadawać tym, którzy walczą. Pani Martha naprawiła ci żebro, miałaś szczęście, że nie przebiło żadnych organów. - wytłumaczyłam patrząc na nią starałam się traktować ją jak każdego z pacjentów których leczyłam, chociaż łatwe to wcale nie było. Jej widok przypominał ból mojego własnego nosa. Uniosłam brwi do góry. Może? Przy tym raczej nie było żadnych wątpliwości. W pierwszym odruchu chciałam zignorować wyciągniętą ku mnie rękę. W duszy rozgorzała mimowolny opór, by wyleczyć ją dalej i zostawić. Ale czy nie byłabym wtedy hipokrytką, tyle mówiąc o zgodzie, nie sięgając ku niej kiedy miałam ku temu okazję? Przeniosłam materiał do lewej dłoni, prawą wycierając w fartuszek, który miałam zawiązany na biodrach, łapiąc za tą, którą wyciągnęła w moją stronę, spoglądając jej w oczy. - Neala. - powiedziałam. - Neala Weasley. - dodałam, Marcel już i tak powiedział jej jak się nazywałam, nie było sensu kryć nazwiska. - Nie skończyłam jeszcze. - powiedziałam przesuwając się, żeby obejrzeć dokładnie obtarte ramię. - Może zaszczypać. - zapowiedziałam, przecierając powoli, łagodnie, jak najdelikatniej bo obdartym od upadku ramieniu, zmywając brud, by dojrzeć dokładne rany. Nie wydawały się głębokie. - Powiem ci to, bo może nikt tego nie zrobi. - odezwałam się, chociaż ponownie, bardziej skupiona na tym co robiłam. - Tamtego dnia, wiele rzeczy mogło potoczyć się fatalniej. Obie miałyśmy szczęście, że znalazł się tam w tamtej chwili. Tak jak dzisiaj też miałaś szczęście, że akurat przejeżdżaliśmy obok, że udało ci się uciec skądkolwiek uciekałaś temu co ci to zrobił. Ale jeśli dalej będziesz podążać tą drogą, Yulio, to któregoś dnia ci go zabraknie. Możecie wymawiać i usprawiedliwiać siebie przed sobą, albo przede mną wymówkami o tym jak nie potrafię zrozumieć tego w jaki sposób przychodzi wam żyć i o tym jak okoliczności sprawiają, że trzeba sięgnąć po rzeczy, które się nie chce, ale wczorajszych błędów nie musisz popełniać dzisiaj. Jutro jest zawsze nowe, to od nas zależy czy podążymy ścieżkami które znamy i uważamy za bezpieczniejsze choć nieodpowiednie czy znajdziemy w sobie odwagę, by zmierzyć się z samym losem. - pierwsza ocena była właściwa, zdarty powierzchownie naskórek. Mogłabym użyć zaklęcia, ale przede mną był jeszcze cały dzień, maść powinna dać rade. Odwróciłam się, sięgając do stoliczka przy łóżku, odkładając mokry materiał otwierając słoiczek, nakładając warstwę na zranienia. - Te zagoją się same z czasem, jeśli pojawią się strupy postaraj się ich nie rozdrapywać. - powiedziałam, odkładając słoik na stolik, sięgając po bandaże którymi obwiązałam ramię. Przesuwając oceniająco spojrzeniem dalej, poszukując możliwych kolejnych zranień. - Boli cię gdzieś jeszcze? - zapytałam, w końcu unosząc tęczówki do jej twarzy.
- Nie dzięki. - odpowiedziałam jej, poruszając ręką, zajmując się krwią na twarzy, oczyszczając ją z świeżej i zaschniętej krwi, z brudu. - Potem Marcel by mnie udusił, a ja mam jeszcze trochę rzeczy do zrobienia. - mruknęłam skupiona na tym czym się zajmowałam, nie poszukując jej spojrzenia, wzruszając ramionami na to, że nie spodziewała się niczego więcej poza poboczem. - Nikt tutaj nie pozwoliłby ci tam umrzeć, tutaj budujemy na zgodzie i wzajemnej pomocy. - to nie był Londyn przejęty przez ludzi dla których krew od serca była ważniejsza, przyzwalająca na akty okrutnej przemocy. Przez chwilę obserwowałam jej nos, kiedy zaklęcie nastawiło go a potem zrosło ze sobą kości. Uniosłam dłoń, opuszkiem palca sprawdzając krzywiznę nie komentując nie skończonego przekleństwa, skupiona na tym co robiłam. Odwróciłam się wsadzając różdżkę między wargi, materiał mocząc ponownie w wodzie, wyciskając go nad miską wracając do łóżka na którym już siedziała. Zatrzymałam się z wysuniętą ręką po której skapywały krople czystej wody, trafiając własnymi tęczówkami na te jej nadal zagryzając zęby na różdżce. Dalej co, walnie mnie za pomoc żeby uciec? Uniosłam brwi kiedy się odezwała milcząco słuchając padających słów. Uniosłam w końcu rękę wyciągając różdżkę z warg, włożyłam ją do kieszeni spódnicy, którą miałam na sobie. Skinęłam głową wypuszczając powietrze.
- Nie odmawiamy pomocy tym, którzy jej potrzebują. Zostać możesz nie więcej niż godzin parę, pierwszeństwo z wiadomych przyczyn musimy nadawać tym, którzy walczą. Pani Martha naprawiła ci żebro, miałaś szczęście, że nie przebiło żadnych organów. - wytłumaczyłam patrząc na nią starałam się traktować ją jak każdego z pacjentów których leczyłam, chociaż łatwe to wcale nie było. Jej widok przypominał ból mojego własnego nosa. Uniosłam brwi do góry. Może? Przy tym raczej nie było żadnych wątpliwości. W pierwszym odruchu chciałam zignorować wyciągniętą ku mnie rękę. W duszy rozgorzała mimowolny opór, by wyleczyć ją dalej i zostawić. Ale czy nie byłabym wtedy hipokrytką, tyle mówiąc o zgodzie, nie sięgając ku niej kiedy miałam ku temu okazję? Przeniosłam materiał do lewej dłoni, prawą wycierając w fartuszek, który miałam zawiązany na biodrach, łapiąc za tą, którą wyciągnęła w moją stronę, spoglądając jej w oczy. - Neala. - powiedziałam. - Neala Weasley. - dodałam, Marcel już i tak powiedział jej jak się nazywałam, nie było sensu kryć nazwiska. - Nie skończyłam jeszcze. - powiedziałam przesuwając się, żeby obejrzeć dokładnie obtarte ramię. - Może zaszczypać. - zapowiedziałam, przecierając powoli, łagodnie, jak najdelikatniej bo obdartym od upadku ramieniu, zmywając brud, by dojrzeć dokładne rany. Nie wydawały się głębokie. - Powiem ci to, bo może nikt tego nie zrobi. - odezwałam się, chociaż ponownie, bardziej skupiona na tym co robiłam. - Tamtego dnia, wiele rzeczy mogło potoczyć się fatalniej. Obie miałyśmy szczęście, że znalazł się tam w tamtej chwili. Tak jak dzisiaj też miałaś szczęście, że akurat przejeżdżaliśmy obok, że udało ci się uciec skądkolwiek uciekałaś temu co ci to zrobił. Ale jeśli dalej będziesz podążać tą drogą, Yulio, to któregoś dnia ci go zabraknie. Możecie wymawiać i usprawiedliwiać siebie przed sobą, albo przede mną wymówkami o tym jak nie potrafię zrozumieć tego w jaki sposób przychodzi wam żyć i o tym jak okoliczności sprawiają, że trzeba sięgnąć po rzeczy, które się nie chce, ale wczorajszych błędów nie musisz popełniać dzisiaj. Jutro jest zawsze nowe, to od nas zależy czy podążymy ścieżkami które znamy i uważamy za bezpieczniejsze choć nieodpowiednie czy znajdziemy w sobie odwagę, by zmierzyć się z samym losem. - pierwsza ocena była właściwa, zdarty powierzchownie naskórek. Mogłabym użyć zaklęcia, ale przede mną był jeszcze cały dzień, maść powinna dać rade. Odwróciłam się, sięgając do stoliczka przy łóżku, odkładając mokry materiał otwierając słoiczek, nakładając warstwę na zranienia. - Te zagoją się same z czasem, jeśli pojawią się strupy postaraj się ich nie rozdrapywać. - powiedziałam, odkładając słoik na stolik, sięgając po bandaże którymi obwiązałam ramię. Przesuwając oceniająco spojrzeniem dalej, poszukując możliwych kolejnych zranień. - Boli cię gdzieś jeszcze? - zapytałam, w końcu unosząc tęczówki do jej twarzy.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Odruchowo obmacała bok. Miała złamane żebro? A jednak, czyli nic jej się nie przyśniło ani nic sobie nie uroiła, dobrze rozpoznała ból zdolny odebrać oddech przy byle ruchu. Nie wiedziała co prawda, że takie złamanie może przebić organ, ale teraz wydawało jej się to cudownie logiczne.
– Ja… – zaczęła, urwała. Bez przekonania spojrzała w sufit. Czemu obca kobieta naprawiła jej żebro? I to za darmo? Czemu robiła to Neala, również za darmo? Nigdy nie pojmowała pojęcia powołania, dotychczas życie utwierdzało ją w przekonaniu, że na wszystko trzeba zasłużyć albo zapłacić.
Dobrzy ludzie – podsumowanie powróciło do niej jak zmęczone echo – z nimi nigdy nic nie wiadomo.
Uścisnęła rękę Neali oficjalnie rozpoczynając znajomość w nieco inny sposób. Skoro budowali tu na zgodzie, postanowiła nie wracać dalej myślami do plaży i do tamtej bójki; niektóre wydarzenia lepiej było pozostawić za sobą. Poza tym, fiksowanie się na przeszłości niespecjalnie poprawiało jej obecną sytuację – co by jej przyszło z ciągłego użalania się nad sobą po burdelu? Co by jej przyszło z lamentowania za dawnymi znajomościami? Owszem, czasem wracała do nich myślami, ale bardziej w ramach sentymentu albo nauczki. Wspomnienia, które wraz z upływem czasu można było obudować innymi uczuciami, spojrzeć z innej strony, wyciągnąć wnioski.
Skinęła głową, uważnie obserwując kolejne ruchy Neali. Szmatka przetarła skórę – faktycznie zaszczypało, ale nie było to coś, czego nie mogłaby znieść. Powieka jej nawet nie drgnęła.
Nie odpowiedziała jej od razu. Miała wiele racji: szczęście nie mogło trzymać się jej wiecznie – w zasadzie częściej towarzyszył jej pech – a jutro oferowało zawsze nowe możliwości. Ten tok rozumowania towarzyszył jej jeszcze w domu, gdy zdecydowała się na ucieczkę, naiwnie myśląc, że od tej pory życie i wszystkie decyzje będą należeć tylko do niej. Port i droga do Anglii szybko pokazały jej, że mimo najszczerszych chęci i determinacji nie każda decyzja znajduje się w jej dłoniach, a los lubi często przekazywać decyzyjność innym. Czy to jej decyzją było by statek zatonął u wybrzeża? Zrządzenie losu – takie jak minionej nocy – pozostawało poza jej kontrolą.
– A co jeśli moją jedyną przewiną minionej nocy było to, że wpadłam w oko jakiemuś typowi, który nie rozumie słowa “nie”? – spytała jej cicho, bez pretensji, bez siły. – Nie każda rana powstaje tak, jak twój nos na plaży, Neala. Nie każda moja blizna powstała w sposób godzący w obowiązujące prawo. Czasem… jak nie masz pleców, to czasem wystarczy sama obecność żeby zebrać wpierdol – mruknęła ponuro i zaczęła obmacywać ciało w poszukiwaniu kolejnych ognisk bólu. Jej umysł wciąż był przytępiony, niektóre bodźce docierały do niej jakby z oddali, zza zasłony.
Syknęła, gdy w końcu trafiła dłonią w kolano, podwinęła spódnicę odsłaniając kolejne otarcie – tym razem o wiele głębsze, poważniejsze. Yulia przez chwilę kontemplowała widok, zastanawiała się czy to białe to zwidy, kość czy może jeszcze coś innego.
– To chyba ostatnie. Reszta to jakieś nieistotne siniaki, nie ma sensu marnować na nie energii – stwierdziła. Przez okna wpadało pomarańczowe światło poranka, dzień musiał się dopiero zaczynać. Jeśli naprawdę tu pomagała, to czekał ją dzień pełen wrażeń, a Yulia nie miała serca by naciągać ją na kolejne zaklęcia i opatrunki. Było jej głupio; Neala zdawała się obrazować wszystko to, czym w przeszłości chciała być. Mądrą dziewczyną z przyszłością, z własnym miejscem na ziemi do którego chce się wracać.
– Funt? – zagaiła po chwili. Musiał gdzieś tu być, nawet jeśli się wystraszył i ją zrzucił, to nigdy nie odbiegał daleko. – Mój aetonan – wyjaśniła; Neala chyba nie wiedziała jak miał na imię. – Widziałaś go gdzieś?
– Ja… – zaczęła, urwała. Bez przekonania spojrzała w sufit. Czemu obca kobieta naprawiła jej żebro? I to za darmo? Czemu robiła to Neala, również za darmo? Nigdy nie pojmowała pojęcia powołania, dotychczas życie utwierdzało ją w przekonaniu, że na wszystko trzeba zasłużyć albo zapłacić.
Dobrzy ludzie – podsumowanie powróciło do niej jak zmęczone echo – z nimi nigdy nic nie wiadomo.
Uścisnęła rękę Neali oficjalnie rozpoczynając znajomość w nieco inny sposób. Skoro budowali tu na zgodzie, postanowiła nie wracać dalej myślami do plaży i do tamtej bójki; niektóre wydarzenia lepiej było pozostawić za sobą. Poza tym, fiksowanie się na przeszłości niespecjalnie poprawiało jej obecną sytuację – co by jej przyszło z ciągłego użalania się nad sobą po burdelu? Co by jej przyszło z lamentowania za dawnymi znajomościami? Owszem, czasem wracała do nich myślami, ale bardziej w ramach sentymentu albo nauczki. Wspomnienia, które wraz z upływem czasu można było obudować innymi uczuciami, spojrzeć z innej strony, wyciągnąć wnioski.
Skinęła głową, uważnie obserwując kolejne ruchy Neali. Szmatka przetarła skórę – faktycznie zaszczypało, ale nie było to coś, czego nie mogłaby znieść. Powieka jej nawet nie drgnęła.
Nie odpowiedziała jej od razu. Miała wiele racji: szczęście nie mogło trzymać się jej wiecznie – w zasadzie częściej towarzyszył jej pech – a jutro oferowało zawsze nowe możliwości. Ten tok rozumowania towarzyszył jej jeszcze w domu, gdy zdecydowała się na ucieczkę, naiwnie myśląc, że od tej pory życie i wszystkie decyzje będą należeć tylko do niej. Port i droga do Anglii szybko pokazały jej, że mimo najszczerszych chęci i determinacji nie każda decyzja znajduje się w jej dłoniach, a los lubi często przekazywać decyzyjność innym. Czy to jej decyzją było by statek zatonął u wybrzeża? Zrządzenie losu – takie jak minionej nocy – pozostawało poza jej kontrolą.
– A co jeśli moją jedyną przewiną minionej nocy było to, że wpadłam w oko jakiemuś typowi, który nie rozumie słowa “nie”? – spytała jej cicho, bez pretensji, bez siły. – Nie każda rana powstaje tak, jak twój nos na plaży, Neala. Nie każda moja blizna powstała w sposób godzący w obowiązujące prawo. Czasem… jak nie masz pleców, to czasem wystarczy sama obecność żeby zebrać wpierdol – mruknęła ponuro i zaczęła obmacywać ciało w poszukiwaniu kolejnych ognisk bólu. Jej umysł wciąż był przytępiony, niektóre bodźce docierały do niej jakby z oddali, zza zasłony.
Syknęła, gdy w końcu trafiła dłonią w kolano, podwinęła spódnicę odsłaniając kolejne otarcie – tym razem o wiele głębsze, poważniejsze. Yulia przez chwilę kontemplowała widok, zastanawiała się czy to białe to zwidy, kość czy może jeszcze coś innego.
– To chyba ostatnie. Reszta to jakieś nieistotne siniaki, nie ma sensu marnować na nie energii – stwierdziła. Przez okna wpadało pomarańczowe światło poranka, dzień musiał się dopiero zaczynać. Jeśli naprawdę tu pomagała, to czekał ją dzień pełen wrażeń, a Yulia nie miała serca by naciągać ją na kolejne zaklęcia i opatrunki. Było jej głupio; Neala zdawała się obrazować wszystko to, czym w przeszłości chciała być. Mądrą dziewczyną z przyszłością, z własnym miejscem na ziemi do którego chce się wracać.
– Funt? – zagaiła po chwili. Musiał gdzieś tu być, nawet jeśli się wystraszył i ją zrzucił, to nigdy nie odbiegał daleko. – Mój aetonan – wyjaśniła; Neala chyba nie wiedziała jak miał na imię. – Widziałaś go gdzieś?
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Patrzyłam na nią z lekkim sceptycyzmem, jakbym spodziewała się, że za chwilę walnie mnie za to, że w ogóle ośmieliłam się jej pomóc, kiedy sprawdzała swoje żebra. Milcząco śledziłam jej ruchy, ale nie odzywałam się. Padająca propozycja była dla mnie sprawdzianem - chyba mnie samej. Wartości których broniłam, kim byłabym nie podając jej teraz dłoni własnej?
Niech będzie, przejdę nad tym dalej, ale akceptować podobnych zachowań nie mogła - i nie zamierzałam. Zajęłam się jednak tym, co do zrobienia było jeszcze. Zwyczajem, którego się nauczyłam tłumacząc po kolei co zamierzam, żeby nie zaskoczyć pacjenta i żeby wiedział co będzie się działo. Sprawnie, metodycznie, robiłam to już od jakiegoś czasu. Ale w końcu ostatecznie - nadal i niezmiennie - byłam sobą, więc musiałam się odezwać, nawet jeśli miało to zburzyć ten chwilowy rozejm i zawieszenie broni. Uniosłam na nią tęczówki, przez długą chwilę mierząc spojrzeniem jasnych oczu.
- Nie twierdzę, że zawsze wszystko dzieje się odpowiednio i sprawiedliwe. Ale może, Yulio, gdybyś unikała miejsc w których ludzie nie rozumieją pojęcia odmowy, nie musiałabyś dzisiaj cierpieć. - zastanowiłam się nad jej ręką, nakładając na nią maść. - Nie musisz mi mówić, że nie rozumiem waszego życia - pewnie nie. - wzruszyłam ramionami, nie chciało mi się kłócić o to, ani przechodzić jeszcze raz przez tą samą rozmowę tylko w innym wydaniu. - W Devon wielu rąk potrzeba. - bo wojna nadal trwała i nadal się nie kończyła, nie podniosła spojrzenia znad ramienia, które owijałam bandażem, pozwalając by brwi zeszły mi się lekko. Przesunęła się przed kolano oceniając je ze spokojem. W końcu wskazała na nie różdżką. - To zapiecze - uprzedziłam przysuwając różdżkę do jej skóry. - Purus. - wybrała zaklęcie oczyszczające, rana nie wyglądała dobrze. Ręcznie mogła nie wyczyścić jej całkiem. - Curatio vulnera maxima. - wybrałam jako następne patrząc jak niebieskie światło magii uzdrawiającej odpowiada na moje wezwanie łącząc ze sobą rozcięcia. Przesuwając powoli różdżką po kolanie z zmarszczonymi w skupieniu brwiami. Wsadzając końcówkę języka, pod górną wargę po lewej stronie. Ta rana była zdecydowanie trudniejsza. Kiedy skończyłam patrzyłam przez chwilę na blizny. - Znikną z czasem. - powiedziałam odnajdując tęczówki Yulii. - Blizny. - dodałam jeszcze. - Pokaż je, nałożę na nie maść, złagodzi trochę ból. - zażądałam, mimo wszystko. Jak już tu była, powinna skorzystać, nie było sensu by cierpiała. Nos da się jej w kość i żebro jeszcze przez najbliższy czas.
- Hm? - uniosła wzrok znad łydki na której znalazła siniak i potraktowała maścią. - Ah. - wypadło jako kolejne na padające wyjaśnienie. - Piękny wierzchowiec. - zgodziłam się wracając do przerwanego działania. - Zabraliśmy go ze sobą. - przyznałam ze spokojem stając nad nią, zakręcając słoiczek z maścią. - Powiem ci gdzie Walter go uwiązał jak odpoczniesz. Inaczej jestem niemal pewna, że znikniesz kiedy tylko stracę cię z oczu. - mruknęłam marszcząc nos. Chociaż znalezienie go nie było w końcu aż tak trudne, liczyłam jednak na to, że mój marny wybieg zdziała cokolwiek. Nie powinna w tym stanie jeszcze podejmować się jazdy konnej. Wiedziałam, że nie powstrzymam jej całkowicie, ale kilka godzin które Sanatorium mogło jej ofiarować, powinna wykorzystać. - Jadłaś coś…? - zapytałam jej, odkładając słoik na szafkę, podchodząc do miski w której umyłam ręce aż do łokci. - Po co pytam. - poprawiłam samą siebie z westchnieniem, odchodząc kawałek i znikając za framugą by wrócić z pakunkiem owiniętym białym, cienkim papierem. - Trzymaj. - powiedziałam wciskając jej kanapkę w rękę. - Zjedz i spróbuj się przespać. - poleciłam pozostając nad nią, jakbym chciała się upewnić że wykona polecenie które padło.
Niech będzie, przejdę nad tym dalej, ale akceptować podobnych zachowań nie mogła - i nie zamierzałam. Zajęłam się jednak tym, co do zrobienia było jeszcze. Zwyczajem, którego się nauczyłam tłumacząc po kolei co zamierzam, żeby nie zaskoczyć pacjenta i żeby wiedział co będzie się działo. Sprawnie, metodycznie, robiłam to już od jakiegoś czasu. Ale w końcu ostatecznie - nadal i niezmiennie - byłam sobą, więc musiałam się odezwać, nawet jeśli miało to zburzyć ten chwilowy rozejm i zawieszenie broni. Uniosłam na nią tęczówki, przez długą chwilę mierząc spojrzeniem jasnych oczu.
- Nie twierdzę, że zawsze wszystko dzieje się odpowiednio i sprawiedliwe. Ale może, Yulio, gdybyś unikała miejsc w których ludzie nie rozumieją pojęcia odmowy, nie musiałabyś dzisiaj cierpieć. - zastanowiłam się nad jej ręką, nakładając na nią maść. - Nie musisz mi mówić, że nie rozumiem waszego życia - pewnie nie. - wzruszyłam ramionami, nie chciało mi się kłócić o to, ani przechodzić jeszcze raz przez tą samą rozmowę tylko w innym wydaniu. - W Devon wielu rąk potrzeba. - bo wojna nadal trwała i nadal się nie kończyła, nie podniosła spojrzenia znad ramienia, które owijałam bandażem, pozwalając by brwi zeszły mi się lekko. Przesunęła się przed kolano oceniając je ze spokojem. W końcu wskazała na nie różdżką. - To zapiecze - uprzedziłam przysuwając różdżkę do jej skóry. - Purus. - wybrała zaklęcie oczyszczające, rana nie wyglądała dobrze. Ręcznie mogła nie wyczyścić jej całkiem. - Curatio vulnera maxima. - wybrałam jako następne patrząc jak niebieskie światło magii uzdrawiającej odpowiada na moje wezwanie łącząc ze sobą rozcięcia. Przesuwając powoli różdżką po kolanie z zmarszczonymi w skupieniu brwiami. Wsadzając końcówkę języka, pod górną wargę po lewej stronie. Ta rana była zdecydowanie trudniejsza. Kiedy skończyłam patrzyłam przez chwilę na blizny. - Znikną z czasem. - powiedziałam odnajdując tęczówki Yulii. - Blizny. - dodałam jeszcze. - Pokaż je, nałożę na nie maść, złagodzi trochę ból. - zażądałam, mimo wszystko. Jak już tu była, powinna skorzystać, nie było sensu by cierpiała. Nos da się jej w kość i żebro jeszcze przez najbliższy czas.
- Hm? - uniosła wzrok znad łydki na której znalazła siniak i potraktowała maścią. - Ah. - wypadło jako kolejne na padające wyjaśnienie. - Piękny wierzchowiec. - zgodziłam się wracając do przerwanego działania. - Zabraliśmy go ze sobą. - przyznałam ze spokojem stając nad nią, zakręcając słoiczek z maścią. - Powiem ci gdzie Walter go uwiązał jak odpoczniesz. Inaczej jestem niemal pewna, że znikniesz kiedy tylko stracę cię z oczu. - mruknęłam marszcząc nos. Chociaż znalezienie go nie było w końcu aż tak trudne, liczyłam jednak na to, że mój marny wybieg zdziała cokolwiek. Nie powinna w tym stanie jeszcze podejmować się jazdy konnej. Wiedziałam, że nie powstrzymam jej całkowicie, ale kilka godzin które Sanatorium mogło jej ofiarować, powinna wykorzystać. - Jadłaś coś…? - zapytałam jej, odkładając słoik na szafkę, podchodząc do miski w której umyłam ręce aż do łokci. - Po co pytam. - poprawiłam samą siebie z westchnieniem, odchodząc kawałek i znikając za framugą by wrócić z pakunkiem owiniętym białym, cienkim papierem. - Trzymaj. - powiedziałam wciskając jej kanapkę w rękę. - Zjedz i spróbuj się przespać. - poleciłam pozostając nad nią, jakbym chciała się upewnić że wykona polecenie które padło.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Yulia wydęła policzki jak niezadowolony chomik. Jak miała unikać miejsc, gdzie ludzie nie rozumieją pojęcia odmowy? Przecież znała tylko takie miejsca. No, z nielicznymi wyjątkami, ale przecież nie będzie spędzać każdego wieczoru i wolnego popołudnia na wolontariacie w sierocińcu, jeszcze czego. Mogła być biedna, mogła nie posiadać reputacji i części kręgosłupa moralnego, ale wciąż zamierzała się w życiu dobrze bawić.
Czystym pechem był fakt, że tam gdzie najlepsza zabawa, tam i zazwyczaj najgorsze kłopoty.
Na szczęście Yulia nie odezwała się w temacie ponownie; efekt zaklęcia leczącego faktycznie przyniósł nieprzyjemne pieczenie, skóra zamrowiła nieprzyjemnie, pojawiło się też dziwne uczucie napięcia, jakby ktoś krzywo zszył ranę. Yulia kontrolnie zerknęła na kolano, ale nie wyglądało wcale źle. Cienka siatka blizn obrysowujących brzegi dawnej rany miała niebawem zniknąć całkowicie i tym razem wierzyła Neali na słowo. Zaprezentowała już dość umiejętności i wiedzy, by dla Yulii być kimś w rodzaju medycznego autorytetu.
Pozostałe siniaki i otarcia odsłoniła zatem bez zbędnego marudzenia i bez – równie zbędnej – informacji, że niektóre to jednak zrobiła sobie gdzie indziej i z innego powodu. Nie była pewna czy dobroć Neali ograniczała się tylko do tego co wydarzyło się zeszłej nocy, zatem wolała nie ryzykować. Póki nikt nie kazał jej za nic płacić ani odpracowywać – zamierzała korzystać.
– Zabraliście? – powtórzyła jak echo, a głos zdradzał kompletny brak zrozumienia. Ale gdzie zabrali? Byle nie daleko… – Ugh – westchnęła pod nosem. Myśl o pozostawionym Funcie ją martwiła, nie miała pojęcia czy ktoś się nim stosownie zajął, czy dostał wodę, czy ktoś go nakarmił albo chociaż zdjął wędzidło. Pytania podyktowane troską o zwierzęcego towarzysza zbladły jednak w obliczu tak szybkiego zdemaskowania jej zamiarów. Faktycznie, nie zamierzała tu zostawać dłużej niż to konieczne; obcy mur szpitala trochę ją przytłaczał, a widok krzątających się tu i tam osób sprawiających wrażenie bardzo zajętych i bardzo ważnych wcale jej nie pomagał.
– Macie tu jak w ulu – rzuciła zatem, zręcznie unikając odpowiedzi na postawioną tezę. – Nigdy nie widziałam jeszcze szpitala, który przyjmuje ludzi z frontu. To zawsze tak wygląda?... – Przechyliła się nieznacznie w bok, by spojrzeć nieco ponad sylwetkę czarownicy. W Mungu nie była odkąd ją odratowali po katastrofie statku, to był pierwszy raz gdy faktycznie ktoś zabrał ją do normalnego, legalnego przybytku uzdrowicielskiego zamiast zostawić samopas.
Kolejne pytanie było zaskoczeniem. Yulia wróciła spojrzeniem do twarzy swojej nowej koleżanki, w krótkiej minie pełnej niezrozumienia uniosła brwi. Co powinna jej powiedzieć? Prawdę? Skłamać? Z jednej strony wypadałoby się jakoś odwdzięczyć i chociaż nie objadać tych wszystkich biedaków, ale z drugiej… no z drugiej – kiedy odmówiła darmowemu żarciu?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Neala sama podjęła decyzję, a Yulia przyjęła kanapkę bez krztyny żalu czy wstydu.
– Dzięki – odpowiedziała z uśmiechem; szczerym i całkiem ładnym. Była jej wdzięczna. Była jej wdzięczna za pomoc, za kanapkę, za choćby częściowe zrozumienie. Dała jej więcej niż przeciętny dorosły, choć przecież wcale nie musiała. – Ja… mam u ciebie dług, Neala – dodała, przyglądając się jej niepewnie. – Mów co chcesz, zaprzecz jeśli taka twoja wola, ale ja to zapamiętam. I kiedyś, jeśli będziesz czegoś potrzebować i zwrócisz się z tym do mnie – pomogę ci. Bez pytań. I bez ocen.
|zt?
Czystym pechem był fakt, że tam gdzie najlepsza zabawa, tam i zazwyczaj najgorsze kłopoty.
Na szczęście Yulia nie odezwała się w temacie ponownie; efekt zaklęcia leczącego faktycznie przyniósł nieprzyjemne pieczenie, skóra zamrowiła nieprzyjemnie, pojawiło się też dziwne uczucie napięcia, jakby ktoś krzywo zszył ranę. Yulia kontrolnie zerknęła na kolano, ale nie wyglądało wcale źle. Cienka siatka blizn obrysowujących brzegi dawnej rany miała niebawem zniknąć całkowicie i tym razem wierzyła Neali na słowo. Zaprezentowała już dość umiejętności i wiedzy, by dla Yulii być kimś w rodzaju medycznego autorytetu.
Pozostałe siniaki i otarcia odsłoniła zatem bez zbędnego marudzenia i bez – równie zbędnej – informacji, że niektóre to jednak zrobiła sobie gdzie indziej i z innego powodu. Nie była pewna czy dobroć Neali ograniczała się tylko do tego co wydarzyło się zeszłej nocy, zatem wolała nie ryzykować. Póki nikt nie kazał jej za nic płacić ani odpracowywać – zamierzała korzystać.
– Zabraliście? – powtórzyła jak echo, a głos zdradzał kompletny brak zrozumienia. Ale gdzie zabrali? Byle nie daleko… – Ugh – westchnęła pod nosem. Myśl o pozostawionym Funcie ją martwiła, nie miała pojęcia czy ktoś się nim stosownie zajął, czy dostał wodę, czy ktoś go nakarmił albo chociaż zdjął wędzidło. Pytania podyktowane troską o zwierzęcego towarzysza zbladły jednak w obliczu tak szybkiego zdemaskowania jej zamiarów. Faktycznie, nie zamierzała tu zostawać dłużej niż to konieczne; obcy mur szpitala trochę ją przytłaczał, a widok krzątających się tu i tam osób sprawiających wrażenie bardzo zajętych i bardzo ważnych wcale jej nie pomagał.
– Macie tu jak w ulu – rzuciła zatem, zręcznie unikając odpowiedzi na postawioną tezę. – Nigdy nie widziałam jeszcze szpitala, który przyjmuje ludzi z frontu. To zawsze tak wygląda?... – Przechyliła się nieznacznie w bok, by spojrzeć nieco ponad sylwetkę czarownicy. W Mungu nie była odkąd ją odratowali po katastrofie statku, to był pierwszy raz gdy faktycznie ktoś zabrał ją do normalnego, legalnego przybytku uzdrowicielskiego zamiast zostawić samopas.
Kolejne pytanie było zaskoczeniem. Yulia wróciła spojrzeniem do twarzy swojej nowej koleżanki, w krótkiej minie pełnej niezrozumienia uniosła brwi. Co powinna jej powiedzieć? Prawdę? Skłamać? Z jednej strony wypadałoby się jakoś odwdzięczyć i chociaż nie objadać tych wszystkich biedaków, ale z drugiej… no z drugiej – kiedy odmówiła darmowemu żarciu?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Neala sama podjęła decyzję, a Yulia przyjęła kanapkę bez krztyny żalu czy wstydu.
– Dzięki – odpowiedziała z uśmiechem; szczerym i całkiem ładnym. Była jej wdzięczna. Była jej wdzięczna za pomoc, za kanapkę, za choćby częściowe zrozumienie. Dała jej więcej niż przeciętny dorosły, choć przecież wcale nie musiała. – Ja… mam u ciebie dług, Neala – dodała, przyglądając się jej niepewnie. – Mów co chcesz, zaprzecz jeśli taka twoja wola, ale ja to zapamiętam. I kiedyś, jeśli będziesz czegoś potrzebować i zwrócisz się z tym do mnie – pomogę ci. Bez pytań. I bez ocen.
|zt?
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wiedziałam, że sprawy dla nas były różne - nie byłam aż tak nawiną. Ale jednocześnie sądziłam też, że po części za własne problemy sami są sobie winni - i Marcel i Yulia. Problem chyba trochę polegał na tym - co z czasem zaczynałam rozumieć - że mnie nauczono, że każdy z wyborów których dokonuje przyniesie swoje konsekwencje, czasem dobre a czasem złe. I za każde winić i dziękować mogłam tylko i wyłącznie sobie. Wszechświat nie miał z nimi nic wspólnego. Jedynie zerknęłam na wydęte policzki, zajmując się leczeniem. Spokojnie i metodycznie, opowiadając o tym, co kolejne zamierzałam zrobić i czego powinna się spodziewać.
- Zabraliśmy. Jest razem z naszymi końmi. Wolałaś żeby został i ktoś go przygarnął z dobroci serca? - zapytałam, mimowolnie unosząc jedną z brwi ku górze. Tak to szło jakoś, nie? Ale nie patrzyłam na jej reakcję, zajmując się pokazywanymi siniakami. Byłam w stanie poznać, że niektóre nie pochodziły z wczoraj, różniły się na krwawieniem i odcieniami, ale nie skomentowałam tego w żaden sposób.
- Są dni takie jak ten, są jeszcze intensywniejsze i bywają spokojne całkiem. Nie ma reguły, ale gotowym trzeba być zawsze. - odpowiedziała jej wzruszając ramionami, nakładając pastę na ostatni z siniaków, by później podejść do miski z woda i umyć w niej ręce. Wytarła je ale nie opuściła rękawów koszuli, którą miała na sobie.
Na odpowiedź nie zaczekałam, obawiając się, że duma nie pozwoli jej się przyznać że głodna była, jeśli istnie była. Przeczucie podpowiadało mi, że nie zjadła wiele od wczoraj, żołądek musiał zaczynać już dopominać się o pokarm. Mogłam jej oddać tą bułkę, wyskoczę najwyżej do Baru Mlecznego, pani Ka na pewno zrobiła dzisiaj coś co smakuje dobrze - jak zawsze zresztą. Co do tego wątpliwości nie miałam żadnej. Skinęłam krótko głową na padające podziękowanie. Uniosłam rękę, żeby machnąć nią rękę.
- Nic u mnie nie masz. - powiedziałam do niej. Wzięłam wdech i wypuściłam powietrze, kiedy powiedziała że mogę zaprzeczać i mówić co chcę. Przez chwilę patrzyłam na nią, unosząc ręce by ułożyć je na biodrach. W pierwszym odruchu chcąc powiedzieć, że nie robię rzeczy, za które ktoś mnie oceniać może - no, przeważnie. Ale nie sądziłam, że obchodziło ją to cokolwiek. Więc w końcu się poddałam, może bardziej by nie urazić jej dumy. Może dlatego, że nie miałam ani czasu, ani chęci się sprzeczać. Potaknęłam więc krótko głową. - Niech będzie. - zgodziłam się. - Ale nie pomagam tutaj, żeby zbierać przysługi. - wytłumaczyłam jej mimo wszystko. Nie robiłam tego by coś na tym zyskać. - Spróbuj się przespać. Obudzę cię. - powiedziałam, krzyżując z nią jeszcze na chwilę tęczówki, nim odeszłam zabierając miskę wodą - musiałam ją wymienić. Kolejni pacjenci czekali. Wróciłam jakiś czas później, budząc ją łagodnie. - Już czas. - powiedziałam krótko. Spięte włosy w warkocz wypuściły kilka niesfornych kosmyków, a jasny - niemal czysty wcześniej - fartuszek zdecydowała zbrudniał i posiadał więcej śladów. Krwi głównie.
- Po wyjściu skręć w prawo i idź, aż nie trafisz na czerwony dom z czarnym dachem, to nie jest daleko. To dom państwa Smith, obok domu mają stajnie. Powiedz, że Neala cię przysyła po aetonana, którego rano przyprowadził Walter. Przypomnij panu Smith, że na kontrolę ma przyjść jutro. - dodałam słowem pożegnania, nie zostając przy niej na dłużej zawołana przez panią Dorothę. - Uważaj na siebie. - powiedziałam do niej, szybkim krokiem podchodząc do kobiety.
| zt
- Zabraliśmy. Jest razem z naszymi końmi. Wolałaś żeby został i ktoś go przygarnął z dobroci serca? - zapytałam, mimowolnie unosząc jedną z brwi ku górze. Tak to szło jakoś, nie? Ale nie patrzyłam na jej reakcję, zajmując się pokazywanymi siniakami. Byłam w stanie poznać, że niektóre nie pochodziły z wczoraj, różniły się na krwawieniem i odcieniami, ale nie skomentowałam tego w żaden sposób.
- Są dni takie jak ten, są jeszcze intensywniejsze i bywają spokojne całkiem. Nie ma reguły, ale gotowym trzeba być zawsze. - odpowiedziała jej wzruszając ramionami, nakładając pastę na ostatni z siniaków, by później podejść do miski z woda i umyć w niej ręce. Wytarła je ale nie opuściła rękawów koszuli, którą miała na sobie.
Na odpowiedź nie zaczekałam, obawiając się, że duma nie pozwoli jej się przyznać że głodna była, jeśli istnie była. Przeczucie podpowiadało mi, że nie zjadła wiele od wczoraj, żołądek musiał zaczynać już dopominać się o pokarm. Mogłam jej oddać tą bułkę, wyskoczę najwyżej do Baru Mlecznego, pani Ka na pewno zrobiła dzisiaj coś co smakuje dobrze - jak zawsze zresztą. Co do tego wątpliwości nie miałam żadnej. Skinęłam krótko głową na padające podziękowanie. Uniosłam rękę, żeby machnąć nią rękę.
- Nic u mnie nie masz. - powiedziałam do niej. Wzięłam wdech i wypuściłam powietrze, kiedy powiedziała że mogę zaprzeczać i mówić co chcę. Przez chwilę patrzyłam na nią, unosząc ręce by ułożyć je na biodrach. W pierwszym odruchu chcąc powiedzieć, że nie robię rzeczy, za które ktoś mnie oceniać może - no, przeważnie. Ale nie sądziłam, że obchodziło ją to cokolwiek. Więc w końcu się poddałam, może bardziej by nie urazić jej dumy. Może dlatego, że nie miałam ani czasu, ani chęci się sprzeczać. Potaknęłam więc krótko głową. - Niech będzie. - zgodziłam się. - Ale nie pomagam tutaj, żeby zbierać przysługi. - wytłumaczyłam jej mimo wszystko. Nie robiłam tego by coś na tym zyskać. - Spróbuj się przespać. Obudzę cię. - powiedziałam, krzyżując z nią jeszcze na chwilę tęczówki, nim odeszłam zabierając miskę wodą - musiałam ją wymienić. Kolejni pacjenci czekali. Wróciłam jakiś czas później, budząc ją łagodnie. - Już czas. - powiedziałam krótko. Spięte włosy w warkocz wypuściły kilka niesfornych kosmyków, a jasny - niemal czysty wcześniej - fartuszek zdecydowała zbrudniał i posiadał więcej śladów. Krwi głównie.
- Po wyjściu skręć w prawo i idź, aż nie trafisz na czerwony dom z czarnym dachem, to nie jest daleko. To dom państwa Smith, obok domu mają stajnie. Powiedz, że Neala cię przysyła po aetonana, którego rano przyprowadził Walter. Przypomnij panu Smith, że na kontrolę ma przyjść jutro. - dodałam słowem pożegnania, nie zostając przy niej na dłużej zawołana przez panią Dorothę. - Uważaj na siebie. - powiedziałam do niej, szybkim krokiem podchodząc do kobiety.
| zt
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sanatorium
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Sanatorium