Rodzinne ploteczki Macnairów
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon, Przeklęta Warownia
Salon, Przeklęta Warownia
19.09.58' - wieczór
I show not your face but your heart's desire
W kącikach mych warg zagościł kpiący uśmiech, kiedy Irina chciała podejść Mitcha i w ten sposób nie przez swe usta przekazać swego rodzaju krytykę – rzecz jasna nie w kontekście uczesania, a stanu cywilnego. Zwykle to Igor stawał się celem jej ślubych uwag, ale i mnie zdarzyło się oberwać rykoszetem lub mieć to wyłożone na tacy w trakcie prywatnej rozmowy. Poniekąd zdawałem sobie sprawę, że brak żony był solą w oku, aczkolwiek wyłącznie z własnej winy odkładałem podobne plany na przyszłość i finalnie byłem sobie wdzięczny, że nie podążyłem za pewną, społeczną powinnością. W świetle obecnych wydarzeń wyjątkowo bym tego żałował, dlatego po raz kolejny byłem dumny z własnej cierpliwości, kamiennej skóry i odpornego na krytykę umysłu. Jeszcze przeszło rok temu nikogo szczególnie to nie interesowało, może jedynie wścibskie, podstarzałe kobitki, które wznosząc czerwone wino – oczywiście droga ciociu, nie miałem na myśli ciebie – wytykały palcami podstarzałych kawalerów doszukując się w nich różnych dziwactw, zaś dziś było inaczej. Patrzyło na mnie więcej par oczu, przyglądało się poczynaniom i zadawało niewygodne pytania, więc musiałem podjąć odpowiednie kroki, aby zadbać nie tylko o własną reputację, ale wizerunek całej rodziny, która z miesiąca na miesiąc stawała się coraz bardziej poważana, coraz bardziej silna i godna szczerego, dobrego słowa, a przede wszystkim szacunku wśród kręgów, jakie wiele lat temu przekreśliły naszą przydatność, potęgę i wiarygodność. Tylko krótkowzroczni mogli mieć im to za złe, nasi przodkowie sami przedarli na pół ten glejt.
-Nienaganny, masz jakieś wątpliwości?- odparłem za kuzyna ratując go tym samym z opresji. Złość moja, czy ciotki – która była gorsza? -Na pewno nie masz?- rzuciłem posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie, po czym uniosłem szkło i upiłem łyk ognistej, by ukryć kąśliwy uśmiech. Nie przemawiała przez niego drwina, wręcz przeciwnie – rad byłem, że Irina dzieliła swą matczyną uwagę i objęła nią również Mitcha.
-Zaryzykuję- stałem przy swoim, a zatem nie mogło dziwić przekonanie w głosie. -Lecz, może nie w najbliższej przyszłości- dodałem po chwili, po czym przemknąłem wzrokiem po zebranej w salonie dziennym rodzinie i po raz kolejny już zanurzyłem wargi w trunku. Nie sprecyzowałem, dlaczego nie może się to wydarzyć dziś, czy jutro – jeszcze nie teraz.
-Pytałaś o to wiedźmy na jarmarku?- odchyliłem głowę, aby móc spojrzeć na Irinę, która w tym samym momencie wyciągnęła w moim kierunku pusty kielich. Ująłem go między palce, po czym sięgnąłem po butelkę czerwonego wina i zgodnie z życzeniem ciotki wypełniłem go po brzegi – tak na zaś, żebym nie musiał zaraz czynić tego ponownie.
Metafora drogi nie jest mi znana; zaśmiałem się w myślach, ale nie skomentowałem tego w żaden sposób wszak zwykłem udowadniać coś czynem, nie słowem. -Muszę was panowie zasmucić- zacząłem po chwili. -Przynajmniej taką żywię nadzieję- kontynuowałem odstawiwszy szkło na drewniany blat stolika, po czym zacisnąłem dłonie na podłokietnikach fotela. Czyżby pojawiła się namiastka stresu? Zapewne, bowiem nie mogła być to niepewność – tę pogrzebałem już dawno. Doskonale wiedziałem, jaką drogą pragnę podążać i kto ma mi w tej podróży towarzyszyć. Dźwignąłem się na nogi i patrząc już tylko na Lucindę ruszyłem w jej kierunku. Dzieliła nas niewielka odległość, ale dłużyła mi się w nieskończoność – jakbyśmy znów mieszkali w innych miejscach, prowadzili życia tak odmienne, że niemożliwe do spojenia. Wiedziałem, że to tylko umysł płatał mi figle, może wspomniane już zdenerwowanie, którego nie zakładałem, bo przecież w teorii miałem za sobą o wiele więcej trudniejszych i wymagających sytuacji – a jednak to właśnie ta wprawiła mnie w nieznany mi wcześniej stan. Napięcie mieszane z dekoncentracją? Stres z domieszką oddania drugiej osobie kontroli? Tej decyzji nie zamierzałem podejmować za nią – pragnąłem oddać jej wszystkie swoje asy i kolejne rozdanie kart miało zależeć wyłącznie od niej. Nawet jeśli miała być to zaledwie namiastka wszystkiego, co jej odebrałem.
Chwyciłem ją za dłoń i pociągnąłem lekko w swoim kierunku, aby wstała. Gdy to uczyniła jeszcze przez moment spoglądałem w jej zielone tęczówki z lekkim uśmiechem. -Autor miał na myśli to, że nie pragnie niczego innego jak uszczęśliwiać cię każdego dnia- słowa, choć szczere, z trudem opuściły moje usta, zwłaszcza że nie byliśmy sami. Zwykle tylko przy niej pokazywałem swoją inną naturę, która nawet dla rodziny pozostawała tajemnicą. Chciałem jednak, aby byli świadkami tej sytuacji, bo przez wzgląd na moje najbliższe korzenia i jej sytuację, prośby o aprobatę nie musiałem uzyskiwać. Czy przez to mogłem zyskać choć namiastkę pozornej normalności? Być może. -Wszystko co złe już za nami i mimo ogromnej ceny, jaką przyszło nam zapłacić, to wiem, że niezwykle nas to umocniło. Ciebie i mnie. Mam nadzieję, że już wkrótce nas- powiedziałem starając się panować nad zdenerwowaniem, po czym klęknąłem przed nią na jedno kolano – przede wszystkim w wyrazie szacunku, bo takowy miałem do niej od zawsze. Mimo podziałów, mimo różnicy zdań i poczynań. Sięgając do kieszeni spodni znalazłem chwilę na głęboki oddech. Wysunąwszy dłoń ukazałem na jej wierzchu pierścionek z osadzonym kamieniem księżycowym w centralnej jego części, do której przyległy po obu stronach szmaragdy. -Lucindo, czy uczynisz mi ten zaszczyt i pozwolisz opowiedzieć więcej o metaforze drogi?- uniosłem kącik ust, choć drżał jak cholera. -Zostaniesz moją żoną?- sprecyzowałem, bo w końcu to pytanie musiało paść. Musiało, prawda? Nie byłem w tym dobry, cholera, naprawdę nie wiedziałem jak to się robi.
-Nienaganny, masz jakieś wątpliwości?- odparłem za kuzyna ratując go tym samym z opresji. Złość moja, czy ciotki – która była gorsza? -Na pewno nie masz?- rzuciłem posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie, po czym uniosłem szkło i upiłem łyk ognistej, by ukryć kąśliwy uśmiech. Nie przemawiała przez niego drwina, wręcz przeciwnie – rad byłem, że Irina dzieliła swą matczyną uwagę i objęła nią również Mitcha.
-Zaryzykuję- stałem przy swoim, a zatem nie mogło dziwić przekonanie w głosie. -Lecz, może nie w najbliższej przyszłości- dodałem po chwili, po czym przemknąłem wzrokiem po zebranej w salonie dziennym rodzinie i po raz kolejny już zanurzyłem wargi w trunku. Nie sprecyzowałem, dlaczego nie może się to wydarzyć dziś, czy jutro – jeszcze nie teraz.
-Pytałaś o to wiedźmy na jarmarku?- odchyliłem głowę, aby móc spojrzeć na Irinę, która w tym samym momencie wyciągnęła w moim kierunku pusty kielich. Ująłem go między palce, po czym sięgnąłem po butelkę czerwonego wina i zgodnie z życzeniem ciotki wypełniłem go po brzegi – tak na zaś, żebym nie musiał zaraz czynić tego ponownie.
Metafora drogi nie jest mi znana; zaśmiałem się w myślach, ale nie skomentowałem tego w żaden sposób wszak zwykłem udowadniać coś czynem, nie słowem. -Muszę was panowie zasmucić- zacząłem po chwili. -Przynajmniej taką żywię nadzieję- kontynuowałem odstawiwszy szkło na drewniany blat stolika, po czym zacisnąłem dłonie na podłokietnikach fotela. Czyżby pojawiła się namiastka stresu? Zapewne, bowiem nie mogła być to niepewność – tę pogrzebałem już dawno. Doskonale wiedziałem, jaką drogą pragnę podążać i kto ma mi w tej podróży towarzyszyć. Dźwignąłem się na nogi i patrząc już tylko na Lucindę ruszyłem w jej kierunku. Dzieliła nas niewielka odległość, ale dłużyła mi się w nieskończoność – jakbyśmy znów mieszkali w innych miejscach, prowadzili życia tak odmienne, że niemożliwe do spojenia. Wiedziałem, że to tylko umysł płatał mi figle, może wspomniane już zdenerwowanie, którego nie zakładałem, bo przecież w teorii miałem za sobą o wiele więcej trudniejszych i wymagających sytuacji – a jednak to właśnie ta wprawiła mnie w nieznany mi wcześniej stan. Napięcie mieszane z dekoncentracją? Stres z domieszką oddania drugiej osobie kontroli? Tej decyzji nie zamierzałem podejmować za nią – pragnąłem oddać jej wszystkie swoje asy i kolejne rozdanie kart miało zależeć wyłącznie od niej. Nawet jeśli miała być to zaledwie namiastka wszystkiego, co jej odebrałem.
Chwyciłem ją za dłoń i pociągnąłem lekko w swoim kierunku, aby wstała. Gdy to uczyniła jeszcze przez moment spoglądałem w jej zielone tęczówki z lekkim uśmiechem. -Autor miał na myśli to, że nie pragnie niczego innego jak uszczęśliwiać cię każdego dnia- słowa, choć szczere, z trudem opuściły moje usta, zwłaszcza że nie byliśmy sami. Zwykle tylko przy niej pokazywałem swoją inną naturę, która nawet dla rodziny pozostawała tajemnicą. Chciałem jednak, aby byli świadkami tej sytuacji, bo przez wzgląd na moje najbliższe korzenia i jej sytuację, prośby o aprobatę nie musiałem uzyskiwać. Czy przez to mogłem zyskać choć namiastkę pozornej normalności? Być może. -Wszystko co złe już za nami i mimo ogromnej ceny, jaką przyszło nam zapłacić, to wiem, że niezwykle nas to umocniło. Ciebie i mnie. Mam nadzieję, że już wkrótce nas- powiedziałem starając się panować nad zdenerwowaniem, po czym klęknąłem przed nią na jedno kolano – przede wszystkim w wyrazie szacunku, bo takowy miałem do niej od zawsze. Mimo podziałów, mimo różnicy zdań i poczynań. Sięgając do kieszeni spodni znalazłem chwilę na głęboki oddech. Wysunąwszy dłoń ukazałem na jej wierzchu pierścionek z osadzonym kamieniem księżycowym w centralnej jego części, do której przyległy po obu stronach szmaragdy. -Lucindo, czy uczynisz mi ten zaszczyt i pozwolisz opowiedzieć więcej o metaforze drogi?- uniosłem kącik ust, choć drżał jak cholera. -Zostaniesz moją żoną?- sprecyzowałem, bo w końcu to pytanie musiało paść. Musiało, prawda? Nie byłem w tym dobry, cholera, naprawdę nie wiedziałem jak to się robi.
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 11.07.24 22:42, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Znała presję związaną ze ślubem. Jako mała dziewczynka nasłuchała się wystarczająco o swoim prawdziwym przeznaczeniu. Ostoja ogniska domowego, matka i żona będąca idealną ozdobą szlacheckiego rodu. Zdawać by się mogło, że nie istnieje szczęśliwsze zakończenie. Rosła w przekonaniu, że taka jej dola, taka misja. Nie sprzeciwiała się temu nie mając wystarczająco dużo odwagi by wyjść poza tradycję, przypisane jej jestestwo. Potulnie zgadzała się na wszystko, aż do zaręczyn, które rychło zakończyła tragedia zrywająca kajdany z jej rąk. Ten zwrot potraktowała jako znak od losu, który skrzętnie wykorzystała. Ruszyła w nieznane, zrzuciła powinność dla wolności. Nie widziała się w roli matki, żony, ostoi ogniska domowego, a przynajmniej nie na zasadach, które zostały przyjęte wśród szlachetnie urodzonych. Czy to oznaczało, że nie wierzyła w miłość? Jedno z drugim nie miało nic wspólnego. Jak mówić o miłości, gdy ta zaczynała się od umowy? Ustaleń podjętych z góry, szczęścia tkanego nie przez dwie osoby, a całe pokolenia? Nie tak sobie wyobrażała to uczucie, piękno tkwiło w tym, że w ogóle go sobie nie wyobrażała.
Merlin jeden wie jak wiele kosztowało ją bronienie własnych przekonań. Ciągłe podsuwanie jej pod nos staropanieństwa, wymyślanie coraz to bardziej absurdalnych, ale i krzywdzących plotek, narzucanie jej dysfunkcji wszelkiej maści – tych cielesnych i tych psychicznych. Czasem czuła się jak niedobitek na wojnie czekający aż ostatnie z zaklęć dosięgnie i jego. W śmiech zamieniała wszelkie bolączki, bo wierzyła, że w całym tym świecie musi chodzić o coś więcej, musiała znaczyć coś więcej.
Nie zazdrościła wszechobecnych docinków, choć prawdopodobnie mężczyznom znosiło się je ciut łatwiej. Stara panna bez względu na urodę i umysł była narażona na krytykę, a ciało mężczyzny nie znało pojęcia „starość”, bo nie tego od tej płci wymagano. Mitch i Igor zdawali się jednak doskonale radzić z docinkami starszyzny i nie mogła ukryć delikatnego uśmiechu błądzącego jej po ustach.
Jej uwaga skupiła się na słowach namiestnika. Czekała na kolejne docinki, uszczypliwości. Czasem miała wrażenie, że nie potrafią rozmawiać już inaczej. Toczyli swego rodzaju walkę, z której nikt nie mógł wyjść zwycięsko. Gdy do jej uszu nie dotarła żadna przepełniona kpiną odpowiedź jeszcze bardziej zainteresowała się jego poczynaniami. Uniosła wysoko brew w pytającym geście, gdy ten podniósł się z fotela i ruszył w jej stronę. Zdążyła zaledwie odstawić szklankę na płaskim podłokietniku kanapy nim ten pociągnął ją w swoją stronę. – Upiłeś się? – zapytała przepełniona zaskoczeniem i rozbawieniem jednocześnie. Dostrzegła jego pełne powagi spojrzenie, które w sekundę zmusiło jej serce do galopu. Nie było jej już do śmiechu. Wypowiedziane w zdenerwowaniu słowa zdawały się kłócić z obrazem, który skrzętnie kształtował przy najbliższych. Przy każdym oprócz niej. Kolory na skórze, którymi zamartwiała się jeszcze chwile wcześniej teraz całkowicie odpłynęły. Bladość skóry była wyznacznikiem przeżywanego na nowo i na nowo szoku. Co robisz, co robisz, co robisz.
Od zawsze stanowił definicję sprzeczności. Od pierwszego spotkania w Rosji po dzisiejszy dzień. Nie mogła przewidzieć co zrobi, co powie i jakie emocje aktualnie postanowi w niej wzbudzić. Mogła to być najsilniejsza złość tak jak wtedy, gdy skierował różdżkę w jej kierunku, najgłębszy smutek, gdy obiecywali zapomnieć o sobie na zawsze, najprawdziwszą radość, kiedy dzielili ze sobą namiot w Gruzji, zaskoczenie, gdy za jej namową wrócił po topiącego się człowieka i w końcu miłość przychodząc jej z odsieczą, obiecując, że z dna podniosą się wspólnie. Był sprzecznością, która dawała jej komfort jakiego wcześniej nie dane jej było poznać i może właśnie dlatego ogarnęła ją nagle tak wielka niemoc. Patrzyła jak z nienormalnym dla siebie skrępowaniem klęka na jedno kolano, jak sięga do kieszeni dłonią i wyciąga w jej stronę pierścionek. Przepiękny pierścionek. Każda komórka jej ciała krzyczała, kazała wybudzić się z tej irracjonalnej sytuacji, bowiem nigdy w życiu nie sądziła, że dane im będzie dotrwać do tego momentu. Pogrzebali się wzajemnie tak wiele razy, dusili uczucia, myśli i wspomnienia, a jednak przeznaczenie zawsze przecinało ich ścieżki i zwracało ponownie ku sobie. Czyżby walczyli z losem, który już dawno był im zapisany?
Zostaniesz moją żoną?. Usłyszała to jakby z oddali czując jak niemoc przeradza się w gamę emocji – lęk, zaskoczenie, czułość, miłość, pewność i niepewność zarazem. Serce tłukło się w jej piersi, nie była też pewna czy w ogóle oddycha. W takim odrętwieniu trwała jeszcze kilka sekund, choć w jej świadomości były to długie minuty, a może nawet godziny. Odezwała się w końcu całkowicie nie poznając swojego trzęsącego się głosu. – Rozprawialiśmy o codzienności, która miała nigdy nie nadejść. Gdybaliśmy nad losem, który był już przesądzony. – odparła dotykając delikatnie koniuszkami palców jego policzka. – Nie spodziewałam się, że przyjdzie moment, w którym dane nam będzie sprawdzić nasze gdybania i nie mogę się tego doczekać. – dodała, a na jej ustach pojawił się uśmiech. – Opowiedz mi o metaforze drogi, Drew. Obiecuje, że postaram się nie usnąć. – zaśmiała się nie mogąc darować sobie choć delikatnej uszczypliwości. – Zostanę twoją żoną. Pragnę zostać twoją żoną. – dodała wyciągając w jego stronę dłoń.
Merlin jeden wie jak wiele kosztowało ją bronienie własnych przekonań. Ciągłe podsuwanie jej pod nos staropanieństwa, wymyślanie coraz to bardziej absurdalnych, ale i krzywdzących plotek, narzucanie jej dysfunkcji wszelkiej maści – tych cielesnych i tych psychicznych. Czasem czuła się jak niedobitek na wojnie czekający aż ostatnie z zaklęć dosięgnie i jego. W śmiech zamieniała wszelkie bolączki, bo wierzyła, że w całym tym świecie musi chodzić o coś więcej, musiała znaczyć coś więcej.
Nie zazdrościła wszechobecnych docinków, choć prawdopodobnie mężczyznom znosiło się je ciut łatwiej. Stara panna bez względu na urodę i umysł była narażona na krytykę, a ciało mężczyzny nie znało pojęcia „starość”, bo nie tego od tej płci wymagano. Mitch i Igor zdawali się jednak doskonale radzić z docinkami starszyzny i nie mogła ukryć delikatnego uśmiechu błądzącego jej po ustach.
Jej uwaga skupiła się na słowach namiestnika. Czekała na kolejne docinki, uszczypliwości. Czasem miała wrażenie, że nie potrafią rozmawiać już inaczej. Toczyli swego rodzaju walkę, z której nikt nie mógł wyjść zwycięsko. Gdy do jej uszu nie dotarła żadna przepełniona kpiną odpowiedź jeszcze bardziej zainteresowała się jego poczynaniami. Uniosła wysoko brew w pytającym geście, gdy ten podniósł się z fotela i ruszył w jej stronę. Zdążyła zaledwie odstawić szklankę na płaskim podłokietniku kanapy nim ten pociągnął ją w swoją stronę. – Upiłeś się? – zapytała przepełniona zaskoczeniem i rozbawieniem jednocześnie. Dostrzegła jego pełne powagi spojrzenie, które w sekundę zmusiło jej serce do galopu. Nie było jej już do śmiechu. Wypowiedziane w zdenerwowaniu słowa zdawały się kłócić z obrazem, który skrzętnie kształtował przy najbliższych. Przy każdym oprócz niej. Kolory na skórze, którymi zamartwiała się jeszcze chwile wcześniej teraz całkowicie odpłynęły. Bladość skóry była wyznacznikiem przeżywanego na nowo i na nowo szoku. Co robisz, co robisz, co robisz.
Od zawsze stanowił definicję sprzeczności. Od pierwszego spotkania w Rosji po dzisiejszy dzień. Nie mogła przewidzieć co zrobi, co powie i jakie emocje aktualnie postanowi w niej wzbudzić. Mogła to być najsilniejsza złość tak jak wtedy, gdy skierował różdżkę w jej kierunku, najgłębszy smutek, gdy obiecywali zapomnieć o sobie na zawsze, najprawdziwszą radość, kiedy dzielili ze sobą namiot w Gruzji, zaskoczenie, gdy za jej namową wrócił po topiącego się człowieka i w końcu miłość przychodząc jej z odsieczą, obiecując, że z dna podniosą się wspólnie. Był sprzecznością, która dawała jej komfort jakiego wcześniej nie dane jej było poznać i może właśnie dlatego ogarnęła ją nagle tak wielka niemoc. Patrzyła jak z nienormalnym dla siebie skrępowaniem klęka na jedno kolano, jak sięga do kieszeni dłonią i wyciąga w jej stronę pierścionek. Przepiękny pierścionek. Każda komórka jej ciała krzyczała, kazała wybudzić się z tej irracjonalnej sytuacji, bowiem nigdy w życiu nie sądziła, że dane im będzie dotrwać do tego momentu. Pogrzebali się wzajemnie tak wiele razy, dusili uczucia, myśli i wspomnienia, a jednak przeznaczenie zawsze przecinało ich ścieżki i zwracało ponownie ku sobie. Czyżby walczyli z losem, który już dawno był im zapisany?
Zostaniesz moją żoną?. Usłyszała to jakby z oddali czując jak niemoc przeradza się w gamę emocji – lęk, zaskoczenie, czułość, miłość, pewność i niepewność zarazem. Serce tłukło się w jej piersi, nie była też pewna czy w ogóle oddycha. W takim odrętwieniu trwała jeszcze kilka sekund, choć w jej świadomości były to długie minuty, a może nawet godziny. Odezwała się w końcu całkowicie nie poznając swojego trzęsącego się głosu. – Rozprawialiśmy o codzienności, która miała nigdy nie nadejść. Gdybaliśmy nad losem, który był już przesądzony. – odparła dotykając delikatnie koniuszkami palców jego policzka. – Nie spodziewałam się, że przyjdzie moment, w którym dane nam będzie sprawdzić nasze gdybania i nie mogę się tego doczekać. – dodała, a na jej ustach pojawił się uśmiech. – Opowiedz mi o metaforze drogi, Drew. Obiecuje, że postaram się nie usnąć. – zaśmiała się nie mogąc darować sobie choć delikatnej uszczypliwości. – Zostanę twoją żoną. Pragnę zostać twoją żoną. – dodała wyciągając w jego stronę dłoń.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Ależ skąd – wydusiłam wzniośle, gdy bratanek wspomniał moje potencjalne poszukiwanie prawdy wśród cudów letniej uciechy. – Na jarmarku… miałam lepsze rzeczy do roboty od wróżenia z fusów czy gwiazd – przyznałam z nutą goryczy, choć i jakiś niecny błysk przemknął się przez głębię wejrzenia. Cieszyłam się jednak z pełnego kielicha. Cieszyłabym się nawet bardziej, gdybyśmy mogli wznieść toast za coś jeszcze, lecz nie mogłabym zaprzeczyć, że, w istocie, dostarczali mi powodów do dumy.
Tymczasowo zamoczyłam jednak wargi w trunku, leniwie nieco posuwając okiem po wszystkich pokrewnych twarzach. Zadziwiające, Drew powstał z fotela, a ja zmarszczyłam lekko brwi, poszukując bez większych oczekiwań celu tej podróży. Do swej ukochanej i wywalczonej, a jakże. Coś mi jednak nie pasowało, coś zdawało się naznaczyć ruchy i mimikę obcym akcentem, niepokojem. Podparłam brodę na oparciu sofy i wychyliłam nieco sylwetkę w stronę tej dwójki. Gdy pociągnął ją za sobą, gdy z poruszonym spojrzeniem próbował utorować sobie drogę do odmętów kobiecej myśli – już wiedziałam. Fala wzruszenia wezbrała, nie pozwalając żadnemu z nas oderwać od nich wejrzenia. Chwalebna obietnica, złączone czule dłonie i dramatyczna chwila niepewności, z którą musiał się zmierzyć Drew. Znacznie gorsza od najpodlejszego zadania, znacznie ważniejsza. Czy nie tak? Czy nie kochał jej aż tak? Czułam, jak lęk pęta niezłomnego śmierciożercę, jak jego mroczne istnienie staje na skraju przepaści i wyciąga się ku temu… co ludzkie. Uczucie, choć potężne i obezwładniające, przypomniało światu, że choć oddał się ciemnym mocom, to jednak nie zgnił. Żył w pełni, a całkowicie topiące się w niej oczy wydawały się być najwyższym ku temu dowodem. Atmosfera przejęcia bezwzględnie gęstniała w powietrzu, drażniąc oczekująco nozdrza. Jeszcze chwila. Jeszcze chwila i pierścień obnaży czar tajemnicy. Doskonale, długo czekał, najwyższa już pora. Lśniący pomiędzy nimi kamień przeobrażał się w manifest, pęczniał jak wielki symbol tego, co dane im było przeżyć. Rozkoszne i jakże zdradliwe – należne im, młodym. A ona? Wahała się? Nie spodziewałam się odmowy, nie sądziłam, by potrafiła się temu przeciwstawić. Historie takie jak ta nigdy nie miały prawa do pomyślnych zakończeń, lecz Drew zdawał się zadziałać wbrew naturze i wszelkim regułom. Ohydne i zarazem piekielnie interesujące. Imponowała mi jego determinacja, imponowało mi to, jak bardzo był w stanie zaczarować rzeczywistość, byleby tylko móc wreszcie wypowiedzieć te słowa. I spodziewać się, że mu nie odmówi.
Pragnę zostać twoją żoną. Cień uśmiechu zakwitł na moich wargach, gdy potwierdziła swe oddanie. Oddanie jemu, oddanie tej rodzinie i wszelkim powiązanym z nią sprawą. Ona, Lucinda Macnair. Dawniej zdrajczyni i obrzydliwa terrorystka, a wkrótce żona mego bratanka i pani tych ziem. Dawała mu szczęście, dawała mu siłę. To interesowało mnie najmocniej, tego pragnęłam, pamiętając doskonale o wszelkich naszych obietnicach składanych w cieniu nocy i zaufaniu pokrewnych dusz. Zmrużyłam oczy, by nieco dłużej popatrzeć na Drew w chwili, gdy niezmierzony stres rozpadał się krótko po wypowiedzianym przez nią zaklęciu. – Powinniśmy częściej dzielić się przemyśleniami w rodzinnym gronie – przyznałam, obnażając swą dumę z obecności rodziny i… jakże cennego wydarzenia. Powstałam wkrótce i wzniosłam dłoń dzierżącą szkło. – Moi drodzy, gratuluję, wspaniała wiadomość. Cieszy mnie wasza radość, wasze szczęście… - wyjawiłam głośno i na koniec kiwnęłam znacząco głową, z uznaniem dla celebrowanego przyrzeczenia zakochanych. Ich życie wkrótce się zmieni. – Tobie zaś, Lucindo, gratuluję podwójnie, zdołałaś skraść to serce, gdy sądziłam, że to… niemożliwe – zwróciłam się odrębnie do Selwynówny.
Najwyższy czas.
Tymczasowo zamoczyłam jednak wargi w trunku, leniwie nieco posuwając okiem po wszystkich pokrewnych twarzach. Zadziwiające, Drew powstał z fotela, a ja zmarszczyłam lekko brwi, poszukując bez większych oczekiwań celu tej podróży. Do swej ukochanej i wywalczonej, a jakże. Coś mi jednak nie pasowało, coś zdawało się naznaczyć ruchy i mimikę obcym akcentem, niepokojem. Podparłam brodę na oparciu sofy i wychyliłam nieco sylwetkę w stronę tej dwójki. Gdy pociągnął ją za sobą, gdy z poruszonym spojrzeniem próbował utorować sobie drogę do odmętów kobiecej myśli – już wiedziałam. Fala wzruszenia wezbrała, nie pozwalając żadnemu z nas oderwać od nich wejrzenia. Chwalebna obietnica, złączone czule dłonie i dramatyczna chwila niepewności, z którą musiał się zmierzyć Drew. Znacznie gorsza od najpodlejszego zadania, znacznie ważniejsza. Czy nie tak? Czy nie kochał jej aż tak? Czułam, jak lęk pęta niezłomnego śmierciożercę, jak jego mroczne istnienie staje na skraju przepaści i wyciąga się ku temu… co ludzkie. Uczucie, choć potężne i obezwładniające, przypomniało światu, że choć oddał się ciemnym mocom, to jednak nie zgnił. Żył w pełni, a całkowicie topiące się w niej oczy wydawały się być najwyższym ku temu dowodem. Atmosfera przejęcia bezwzględnie gęstniała w powietrzu, drażniąc oczekująco nozdrza. Jeszcze chwila. Jeszcze chwila i pierścień obnaży czar tajemnicy. Doskonale, długo czekał, najwyższa już pora. Lśniący pomiędzy nimi kamień przeobrażał się w manifest, pęczniał jak wielki symbol tego, co dane im było przeżyć. Rozkoszne i jakże zdradliwe – należne im, młodym. A ona? Wahała się? Nie spodziewałam się odmowy, nie sądziłam, by potrafiła się temu przeciwstawić. Historie takie jak ta nigdy nie miały prawa do pomyślnych zakończeń, lecz Drew zdawał się zadziałać wbrew naturze i wszelkim regułom. Ohydne i zarazem piekielnie interesujące. Imponowała mi jego determinacja, imponowało mi to, jak bardzo był w stanie zaczarować rzeczywistość, byleby tylko móc wreszcie wypowiedzieć te słowa. I spodziewać się, że mu nie odmówi.
Pragnę zostać twoją żoną. Cień uśmiechu zakwitł na moich wargach, gdy potwierdziła swe oddanie. Oddanie jemu, oddanie tej rodzinie i wszelkim powiązanym z nią sprawą. Ona, Lucinda Macnair. Dawniej zdrajczyni i obrzydliwa terrorystka, a wkrótce żona mego bratanka i pani tych ziem. Dawała mu szczęście, dawała mu siłę. To interesowało mnie najmocniej, tego pragnęłam, pamiętając doskonale o wszelkich naszych obietnicach składanych w cieniu nocy i zaufaniu pokrewnych dusz. Zmrużyłam oczy, by nieco dłużej popatrzeć na Drew w chwili, gdy niezmierzony stres rozpadał się krótko po wypowiedzianym przez nią zaklęciu. – Powinniśmy częściej dzielić się przemyśleniami w rodzinnym gronie – przyznałam, obnażając swą dumę z obecności rodziny i… jakże cennego wydarzenia. Powstałam wkrótce i wzniosłam dłoń dzierżącą szkło. – Moi drodzy, gratuluję, wspaniała wiadomość. Cieszy mnie wasza radość, wasze szczęście… - wyjawiłam głośno i na koniec kiwnęłam znacząco głową, z uznaniem dla celebrowanego przyrzeczenia zakochanych. Ich życie wkrótce się zmieni. – Tobie zaś, Lucindo, gratuluję podwójnie, zdołałaś skraść to serce, gdy sądziłam, że to… niemożliwe – zwróciłam się odrębnie do Selwynówny.
Najwyższy czas.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Chociaż tak naprawdę nigdy nie rozmawialiśmy z Igorem na ten temat, wiedziałem, że pod tym względem mamy podobne zdanie. Pomimo, że oboje nigdy nie stroniliśmy od towarzystwa panien, to jednak perspektywa ożenku nie specjalnie nam się podobała. Może niektórzy mogliby wziąć moje słowa za żart, jednak gdzieś w głębi duszy naprawdę nie chciałem żenić się z kimś kogo nie znałem, kto mnie nie interesował na wielu płaszczyznach. Owszem, aparycja miała znaczenie, a kto uważał, że nie, w moim mniemaniu był hipokrytą. Nie zmieniało to jednak faktu, że kobieta mogła być najpiękniejszą damą chodzącą po tym nędznym padole, ale jeśli nie miała czegoś w głowie, jeśli nie potrafiła prowadzić interesującej rozmowy, jeśli nie miała swojego zdania, a jedynie podążała wyznaczonymi jej przez innych ścieżkami...dla mnie nie miała wartości. Był moment, że myślałem iż znalazłem ten jeden kwiat pośród miliona znajdujących się na wielkiej łące zwanej światem, finalnie jednak okazało się, że była pokrzywą, której jedynym zadaniem było parzenie i odstraszanie od siebie. Być może to był właśnie ten moment kiedy postanowiłem, że nie będę rzucał się na pierwszą lepszą, nawet jeśli miało to się spotkać z niezadowoleniem wszystkich w około. Nie tylko Irina patrzyła na mnie z wyczekiwaniem, chcąc w końcu usłyszeć tą „radosną” informację. Babka również co jakiś czas suszyła mi głowę twierdząc, że w tym wieku to już dawno powinienem był panem domu i mieć przynajmniej chociaż dziecko w drodze. Nauczyłem się zbywać te wszystkie komentarze, unikać spojrzeń, ale ile można?
- Na Merlina nie. To jedynie coś co kiedyś usłyszałem. - odparłem spokojnie zerkając w kierunku Lucindy, posyłając jej delikatny uśmiech, nie mając jednak zamiaru kontynuować tego tematu.
Na pytanie rzucone w moim kierunku przed Drew uniosłem brew ku górze, po czym mimowolnie przeniosłem spojrzenie w stronę ciotki. Czy była mi w jakiś sposób matką? Nie miałem pojęcia. Jako, że nigdy takowej nie miałem, nie do końca wiedziałem jak matka powinna się zachowywać. Miałem babkę, jednak nie ważne jak bardzo się starała, jak bardzo byłem jej wdzięczny za te wszystkie lata, nie była w stanie zastąpić mi rodzicielki. Mimo wszystko już dawno przestałem się rozwlekać na ten temat, nie miało to najmniejszego sensu.
Widząc jak kuzyn podnosi się z fotela, na nowo skupiłem na nim wzrok. Co zamierzał? Bo zdecydowanie coś, skupienie i powaga wymalowana na jego twarzy mówiła sama za siebie. Nie byłem jednak w stanie odgadnąć o co może chodzić. Jednak kiedy chodziło o niego, już dawno nauczyłem się, że chyba nigdy nie będę w stanie go przejrzeć. Był chodzącą zagadką, człowiekiem nader interesującym.
Z uwagą przyglądałem się jego poczynaniom i nie tylko ja z tego co zdążyłem zauważyć. Kiedy jednak ukląkł na jedno kolano wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. A więc postanowił opuścić nasz kawalerski klub, zdradzić jego członków i uwolnić się od kolejnych pytań i wyczekujących spojrzeń. Czy mógłbym mieć mu to za złe? Pewnie, że tak, jednak nie miałem. Każdy człowiek, nie ważne jak zatwardziały w bojach, oddany sprawie, miał prawo do posiadania namiastki normalności. Czy nie wszyscy do tego dążyliśmy?
Kiedy padło to wyczekiwane pytanie, a kilka chwil później, jeszcze dłużej wyczekiwana odpowiedź, uśmiech wpłynął na moje usta. Chyba przez moment poczułem ukłucie zazdrości, które szybko ustąpiło miejsca zadowoleniu. Tak, należało im się to. Nie wiedziałem jak długa i pokręcona była ich historia, ale należało im się szczęście.
- Moje gratulacje...było to nader niespodziewane chociaż w pewnym sensie wyczekiwane. - odparłem spokojnie podnosząc się z kanapy i idąc za przykładem ciotki uniosłem na wpół zapełnioną szklankę w geście toastu.
- Na Merlina nie. To jedynie coś co kiedyś usłyszałem. - odparłem spokojnie zerkając w kierunku Lucindy, posyłając jej delikatny uśmiech, nie mając jednak zamiaru kontynuować tego tematu.
Na pytanie rzucone w moim kierunku przed Drew uniosłem brew ku górze, po czym mimowolnie przeniosłem spojrzenie w stronę ciotki. Czy była mi w jakiś sposób matką? Nie miałem pojęcia. Jako, że nigdy takowej nie miałem, nie do końca wiedziałem jak matka powinna się zachowywać. Miałem babkę, jednak nie ważne jak bardzo się starała, jak bardzo byłem jej wdzięczny za te wszystkie lata, nie była w stanie zastąpić mi rodzicielki. Mimo wszystko już dawno przestałem się rozwlekać na ten temat, nie miało to najmniejszego sensu.
Widząc jak kuzyn podnosi się z fotela, na nowo skupiłem na nim wzrok. Co zamierzał? Bo zdecydowanie coś, skupienie i powaga wymalowana na jego twarzy mówiła sama za siebie. Nie byłem jednak w stanie odgadnąć o co może chodzić. Jednak kiedy chodziło o niego, już dawno nauczyłem się, że chyba nigdy nie będę w stanie go przejrzeć. Był chodzącą zagadką, człowiekiem nader interesującym.
Z uwagą przyglądałem się jego poczynaniom i nie tylko ja z tego co zdążyłem zauważyć. Kiedy jednak ukląkł na jedno kolano wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. A więc postanowił opuścić nasz kawalerski klub, zdradzić jego członków i uwolnić się od kolejnych pytań i wyczekujących spojrzeń. Czy mógłbym mieć mu to za złe? Pewnie, że tak, jednak nie miałem. Każdy człowiek, nie ważne jak zatwardziały w bojach, oddany sprawie, miał prawo do posiadania namiastki normalności. Czy nie wszyscy do tego dążyliśmy?
Kiedy padło to wyczekiwane pytanie, a kilka chwil później, jeszcze dłużej wyczekiwana odpowiedź, uśmiech wpłynął na moje usta. Chyba przez moment poczułem ukłucie zazdrości, które szybko ustąpiło miejsca zadowoleniu. Tak, należało im się to. Nie wiedziałem jak długa i pokręcona była ich historia, ale należało im się szczęście.
- Moje gratulacje...było to nader niespodziewane chociaż w pewnym sensie wyczekiwane. - odparłem spokojnie podnosząc się z kanapy i idąc za przykładem ciotki uniosłem na wpół zapełnioną szklankę w geście toastu.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przygaszone niemalże żałobnie oczy, w ewidentnej manierze pozbawione młodzieńczej iskry i pierwotnego zadowolenia, krążące leniwie wzdłuż statecznych sylwet zgromadzonych tu domowników, w dość wymownej sugestii szukały sobie jakiegoś nowego punktu zaczepienia. Myśli natrętnie jednak krążyły wokół tego jednego, obrazoburczo sprowadzając kolorowe realia do poziomu czarnobiałych, ponurych migawek. Jako pierwsza zawidniała ― podła albo i nie? mógł zaledwie dywagować ― banalna reminiscencja, przyrzeczonej mu od jego niechcenia, bułgarskiej córy wielkiego utracjusza z granic carskiego dworu; siedząc w głębokiej dziczy dalekiej Północy napływały odojcowskie listy swoistego ponaglenia, bo wyrok zapadł pod twoją nieobecność, bo dziewczyna czeka na obiecanego męża. Zapewnienia o jej urodzie i jakże intratnym sojuszu rodów okazywały się dlań wręcz odpychające, tak też w utartej formule cierpliwie odwlekał powrót na tereny ojczystej prowincji, gdzie oczekiwano aż klęknie przed obcym obliczem, a potem, potem jeszcze przyrzeknie rytualne tak. Całkiem fortunnie układ ten zginął jednak wraz z apodyktycznym rodzicem, pogrzebany ostatecznością i odrywający go od ram przedmiotowego interesu, w którym ― jako ten wartościowy przedmiot o dobrze brzmiącym nazwisku ― należało go bezwstydnie sprzedać, pozbawiwszy głosu w, być może naiwnych, dywagacjach o istnieniu miłości. Od dawna już nie chciał w nią wierzyć, zwłaszcza gdy po wstąpieniu na angielskie ziemie prowadzano go, tak po prostu, jako tę urokliwą wystawkę dla panien na wydaniu ― niekiedy wodząc niektóre z nich wyłącznie na pokuszenie, innym razem po to zaś, by realnie negocjować nim stosowne warunki omawianych kontraktów. Czasami chodziło tylko o dostawy drewna do trumien, czasami jednak na horyzoncie majaczyły bardziej znaczące wyrazy politycznych gier. Żadnej z nich nie zrealizowano, bo z uporem maniaka trzymał w dokumentach to kapryśne, nic tu nieznaczące, nazwisko Karkaroff; dobrze jednak wiedział, że przy dominującym tupnięciu obcasa starszyzny, na jej wyraźne życzenie, z dnia na dzień przeistoczyłby w iście brytyjskiego Macnaira. A matka, choć z pozoru dawała wolność wyboru, w istocie nie wyzbywała się dzierżonej w dłoniach arbitralności. Była ostatecznym decydentem, tym sugestywnie ostatnim głosem w rozważaniach, w dodatku niebaczącym na serce, lecz pragmatycznie rachującym przedsięwzięcie tak wielkiej wagi. Brutalnie już zdołał się bowiem przekonać, że na wieści o ewentualnej ukochanej reagowała raczej chłodnym zapytaniem czy nie będę rozczarowana?, niźli gestem entuzjastycznej aprobaty. Tak więc mógł szczerze ― albo pod wrażeniem narastającej presji ― zapragnąć poślubić kobietę jedną, drugą czy czwartą, ale ona miała w tych deklaracjach równie ważny udział.
Czy więc, po części chociaż, zazdrościł im ― Drew i Lucindzie ― tego, że wbrew przeciwnościom zdołali zejść się na końcu drogi? Czy więc, po części chociaż, ich historia nie była inspirująca? Nie znał jej szczegółów, zdawało się wszakże, że niegodzien był poznać ich kształt, gdy lapidarnie podpytywał jedno i drugie o coś więcej, ale od początku dawali mu do zrozumienia, że łączy ich więcej od przelotnego romansu. Z uwagą dostrzegał zresztą zmiany rysów twarzy u niej i u niego, ilekroć tylko padło imię tego drugiego, ilekroć tylko, leciwe bodaj, napomknięcie o tym drugim dotarło ich uszu. Ją zdołał poznać zaledwie powierzchownie, ale jak dotąd wykazywała się wystarczającą uprzejmością; jego zdążył już poznać lepiej, choć nie zwykli dzielić się niuansami życia codziennego. To wystarczało jednak, by z sympatią przyglądał się ichniejszej relacji, a na końcu ― tak po ludzku kibicował. Nie przypuszczał, że sprawy nabiorą tak dynamicznego tempa, że ― w czasie, gdy powstał z fotela i oglądał leżące na komódce, karty kolekcjonerskie ― za jego plecami dojdzie do intymnych oświadczyn. Odważnych, bo poczynionych na oczach wszystkich, bez kozery rozgrywających się przy błahym spotkaniu najbliższych. Być może winien był postąpić na wzór starszego kuzyna, być może zbytnia obojętność, albo przesadna zwłoka, miała do końca już życia niefortunnie decydować o torach jego losów; miast rozważań na ten temat z przejęciem oceniał drgające w niepewności mimiki twarzy całej rodziny, począwszy od tych cieszących się teraz największym zainteresowaniem, skończywszy na wzruszonym Mitchu i usatysfakcjonowanej Irinie. Opróżnił do połowy szklankę z trunkiem, zaraz już odstawiał ją na gładki blat mebla i czekał. Razem z resztą czekał na pomyślną zgodę, na jej łaskawość, na rozkwit obiecującej deklaracji.
Na szczęście nie zwlekała.
― Wznieśmy toast. Za waszą pomyślność ― podjął od razu po uściskach i krótkich słowach gratulacji, w nich był wszakże całkiem wprawiony. Zwykle chodziło o suche kondolencje, dziś jednak pozwolić sobie mógł na szeroki uśmiech zadowolenia i uniesiony wysoko kieliszek ― ten niemy sygnał, że było co celebrować. ― Zadowolona z pierścionka? ― cicho mruknął zaraz do Lucindy, rzuciwszy okiem na połyskującą na palcu biżuterię; mówił to raczej żartobliwie, aniżeli w tonie poważnego zapytania, po to tylko, by dodać wkrótce: ― Nie poskąpił na niego, tyle dobrego. Można sprzedać, jakby narzeczony okazał się totalnym dupkiem... ― jedno jeszcze porozumiewawcze spojrzenie i wyraziście szeroki uśmiech, nim nie spoczął na powrót w miękkości zdobnego siedziska.
Czy więc, po części chociaż, zazdrościł im ― Drew i Lucindzie ― tego, że wbrew przeciwnościom zdołali zejść się na końcu drogi? Czy więc, po części chociaż, ich historia nie była inspirująca? Nie znał jej szczegółów, zdawało się wszakże, że niegodzien był poznać ich kształt, gdy lapidarnie podpytywał jedno i drugie o coś więcej, ale od początku dawali mu do zrozumienia, że łączy ich więcej od przelotnego romansu. Z uwagą dostrzegał zresztą zmiany rysów twarzy u niej i u niego, ilekroć tylko padło imię tego drugiego, ilekroć tylko, leciwe bodaj, napomknięcie o tym drugim dotarło ich uszu. Ją zdołał poznać zaledwie powierzchownie, ale jak dotąd wykazywała się wystarczającą uprzejmością; jego zdążył już poznać lepiej, choć nie zwykli dzielić się niuansami życia codziennego. To wystarczało jednak, by z sympatią przyglądał się ichniejszej relacji, a na końcu ― tak po ludzku kibicował. Nie przypuszczał, że sprawy nabiorą tak dynamicznego tempa, że ― w czasie, gdy powstał z fotela i oglądał leżące na komódce, karty kolekcjonerskie ― za jego plecami dojdzie do intymnych oświadczyn. Odważnych, bo poczynionych na oczach wszystkich, bez kozery rozgrywających się przy błahym spotkaniu najbliższych. Być może winien był postąpić na wzór starszego kuzyna, być może zbytnia obojętność, albo przesadna zwłoka, miała do końca już życia niefortunnie decydować o torach jego losów; miast rozważań na ten temat z przejęciem oceniał drgające w niepewności mimiki twarzy całej rodziny, począwszy od tych cieszących się teraz największym zainteresowaniem, skończywszy na wzruszonym Mitchu i usatysfakcjonowanej Irinie. Opróżnił do połowy szklankę z trunkiem, zaraz już odstawiał ją na gładki blat mebla i czekał. Razem z resztą czekał na pomyślną zgodę, na jej łaskawość, na rozkwit obiecującej deklaracji.
Na szczęście nie zwlekała.
― Wznieśmy toast. Za waszą pomyślność ― podjął od razu po uściskach i krótkich słowach gratulacji, w nich był wszakże całkiem wprawiony. Zwykle chodziło o suche kondolencje, dziś jednak pozwolić sobie mógł na szeroki uśmiech zadowolenia i uniesiony wysoko kieliszek ― ten niemy sygnał, że było co celebrować. ― Zadowolona z pierścionka? ― cicho mruknął zaraz do Lucindy, rzuciwszy okiem na połyskującą na palcu biżuterię; mówił to raczej żartobliwie, aniżeli w tonie poważnego zapytania, po to tylko, by dodać wkrótce: ― Nie poskąpił na niego, tyle dobrego. Można sprzedać, jakby narzeczony okazał się totalnym dupkiem... ― jedno jeszcze porozumiewawcze spojrzenie i wyraziście szeroki uśmiech, nim nie spoczął na powrót w miękkości zdobnego siedziska.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ledwie chwila, jeden moment. Niby pewności, ale utkany w barwy zaśniedziałej przeszłości nie napawał wielkim optymizmem zważywszy na swą skazę, powłokę skrzętnie utkaną z rąk twórcy, nie łaskawego losu. Ubrawszy szaty artysty, wirtuoza w swym fachu powinienem spodziewać się oklasków, finału przedstawienia zgodnego z napisanym scenariuszem, lecz to nie z mojej ręki miało powstać zakończenie tego aktu. Nie chciałem przykładać do pergaminu pióra, nie rozglądałem się nawet za kałamarzem – pozostawiłem tę decyzję jej. Kobiecie, która spędzała mi sen z powiek, która niejako stała się moim celem, bo o dziwo im dłużej jej smakowałem, tym bardziej pragnąłem uczynić to ponownie. Była spoiwem, brakującym elementem. Być może lekiem – sposobem na przełamanie gnębiących mnie od lat sprzeczności i odpowiedzią na mnożące się pytania.
Czyżby dlatego pojawił się lęk? Bo decyzję i przyszłość oddałem w ręce kogoś innego? Może dla postronnej osoby wydawało się to normalne, ot pytanie, ryzyko jak każde inne, lecz dla mnie było to coś więcej. Coś co było poza moją naturą, poza mną. Krocząc własną drogą nie oddawałem władzy, nie prowokowałem sytuacji, kiedy to ktoś miałby mi wskazać odpowiednią ścieżkę. Wszystko co czyniłem było jedynie moją wolą, moim zdaniem, dlatego nie mogłem mieć do nikogo żalu o czyhające konsekwencje. Moje wybory; wszystko było moje. Do dziś.
Spoglądając w zielone tęczówki oczekiwałem niejako na wyrok, a moim adwokatem pozostawała tętniąca w sercu nadzieja. Wiara, że pragnęła tego równie mocno jak ja – nie szczęśliwego zakończenia, ale wspólnego do niego dążenia. I ponownie, i znów ktoś z boku mógłby uznać te zaręczyny za prozaiczne, pozbawione magii, wymaganej w kuluarach intymności, lecz dla mnie odrzucenie w samotności byłoby o wiele prostsze, niżeli w gronie bliskich mi ludzi. Osób, które – w mym założeniu – miały czuć do mnie szacunek, nie podziw, a respekt napędzający lojalność, bezsprzeczne oddanie naszej wspólnej sprawie. Przy nich nie zwykłem odkrywać swych kart, nie pokazywałem twarzy, którą widziała jedynie Lucinda, więc pokrętnie obnażyłem się ze wszystkich atutów. Nie na pokaz, lecz na dowód szczerości, jaką być może tylko ona mogła zrozumieć. Daleko temu było do elementu gry, ja naprawdę tego chciałem. Pragnąłem od dawna, nawet jeśli przeszło rok wypierałem to z całych sił.
Być może padły jakieś słowa, gdy pokonywałem dzielącą nas drogę, być może nawet zostały wygłoszone w trakcie mojego niezgrabnego sięgania po pierścionek. Skupiony wyłącznie na dziewczynie umysł wyparł je i czuwał – czuwał do pierwszego zdania, pierwszego gestu pozornie sugerującego wiele, a tym samym jedno. Niepewny uśmiech wkradł się na moją twarz, ale już po chwili zmienił się w promienny, rzec szczerze – szczęśliwy. Dźwignąłem się na nogi i wsunąłem pierścionek na jej palec, po czym musnąłem jej usta. -Wspominałaś, że usypianie to moja domena, czyżbym właśnie nakrył swą narzeczoną na pierwszym kłamstwie?- szepnąłem do jej ucha, po czym przeniosłem wzrok na świadków tejże ckliwej sceny. Mógłbym przysiąc, że jeśli ktokolwiek zamierzy mi to wytknąć, szczególnie tych dwóch delikwentów, to nogi im z dupy powyrywam. -Jak dobrze pamiętam mówiłaś mi, że już niczym cię nie zaskoczę- skupiłem wzrok nieco dłużej na ciotce nie mogąc powstrzymać, tak znajomego jej, kpiącego uśmieszku. -Chwila, chwila z tym toastem- zaśmiałem się pod nosem, po czym wyciągnąłem dłoń po szkło, które wciąż stało na podłokietniku fotela. -Wypraszam sobie- teatralnie ściągnąłem brwi i z równie aktorską powagą wlepiłem wzrok w Igora. -Nie będę zabierać ci tego zaszczytnego miana- żartowałem, ale o tym przecież wiedział. Finalnie skupiłem wzrok na Mitchu, któremu kiwnąłem głową na znak swego rodzaju wdzięczności? Być może tak było; wszyscy dookoła wiedzieli, że pewne słowa nie były mi w stanie przejść przez usta i z pewnością było to proste dziękuję. -Za nas, za was - rzuciłem unosząc szło, gdy tylko wręczyła mi go ciotka. -Za przyszłość- dodałem wracając spojrzeniem do zielonych tęczówek, po czym upiłem trunku, szlag – upiłem go do dna.
Czyżby dlatego pojawił się lęk? Bo decyzję i przyszłość oddałem w ręce kogoś innego? Może dla postronnej osoby wydawało się to normalne, ot pytanie, ryzyko jak każde inne, lecz dla mnie było to coś więcej. Coś co było poza moją naturą, poza mną. Krocząc własną drogą nie oddawałem władzy, nie prowokowałem sytuacji, kiedy to ktoś miałby mi wskazać odpowiednią ścieżkę. Wszystko co czyniłem było jedynie moją wolą, moim zdaniem, dlatego nie mogłem mieć do nikogo żalu o czyhające konsekwencje. Moje wybory; wszystko było moje. Do dziś.
Spoglądając w zielone tęczówki oczekiwałem niejako na wyrok, a moim adwokatem pozostawała tętniąca w sercu nadzieja. Wiara, że pragnęła tego równie mocno jak ja – nie szczęśliwego zakończenia, ale wspólnego do niego dążenia. I ponownie, i znów ktoś z boku mógłby uznać te zaręczyny za prozaiczne, pozbawione magii, wymaganej w kuluarach intymności, lecz dla mnie odrzucenie w samotności byłoby o wiele prostsze, niżeli w gronie bliskich mi ludzi. Osób, które – w mym założeniu – miały czuć do mnie szacunek, nie podziw, a respekt napędzający lojalność, bezsprzeczne oddanie naszej wspólnej sprawie. Przy nich nie zwykłem odkrywać swych kart, nie pokazywałem twarzy, którą widziała jedynie Lucinda, więc pokrętnie obnażyłem się ze wszystkich atutów. Nie na pokaz, lecz na dowód szczerości, jaką być może tylko ona mogła zrozumieć. Daleko temu było do elementu gry, ja naprawdę tego chciałem. Pragnąłem od dawna, nawet jeśli przeszło rok wypierałem to z całych sił.
Być może padły jakieś słowa, gdy pokonywałem dzielącą nas drogę, być może nawet zostały wygłoszone w trakcie mojego niezgrabnego sięgania po pierścionek. Skupiony wyłącznie na dziewczynie umysł wyparł je i czuwał – czuwał do pierwszego zdania, pierwszego gestu pozornie sugerującego wiele, a tym samym jedno. Niepewny uśmiech wkradł się na moją twarz, ale już po chwili zmienił się w promienny, rzec szczerze – szczęśliwy. Dźwignąłem się na nogi i wsunąłem pierścionek na jej palec, po czym musnąłem jej usta. -Wspominałaś, że usypianie to moja domena, czyżbym właśnie nakrył swą narzeczoną na pierwszym kłamstwie?- szepnąłem do jej ucha, po czym przeniosłem wzrok na świadków tejże ckliwej sceny. Mógłbym przysiąc, że jeśli ktokolwiek zamierzy mi to wytknąć, szczególnie tych dwóch delikwentów, to nogi im z dupy powyrywam. -Jak dobrze pamiętam mówiłaś mi, że już niczym cię nie zaskoczę- skupiłem wzrok nieco dłużej na ciotce nie mogąc powstrzymać, tak znajomego jej, kpiącego uśmieszku. -Chwila, chwila z tym toastem- zaśmiałem się pod nosem, po czym wyciągnąłem dłoń po szkło, które wciąż stało na podłokietniku fotela. -Wypraszam sobie- teatralnie ściągnąłem brwi i z równie aktorską powagą wlepiłem wzrok w Igora. -Nie będę zabierać ci tego zaszczytnego miana- żartowałem, ale o tym przecież wiedział. Finalnie skupiłem wzrok na Mitchu, któremu kiwnąłem głową na znak swego rodzaju wdzięczności? Być może tak było; wszyscy dookoła wiedzieli, że pewne słowa nie były mi w stanie przejść przez usta i z pewnością było to proste dziękuję. -Za nas, za was - rzuciłem unosząc szło, gdy tylko wręczyła mi go ciotka. -Za przyszłość- dodałem wracając spojrzeniem do zielonych tęczówek, po czym upiłem trunku, szlag – upiłem go do dna.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nieważkość była interesującym stanem, który pozwalał doświadczyć rzeczywistości w zupełnie nowy sposób. Każdy ruch stawał się delikatny, a ciało poruszało się z niezwykłą lekkością, jakby przestrzeń wokół przestała stawiać jakikolwiek opór. Wszystko, co wcześniej było codziennością – upadanie przedmiotów, grawitacja ciągnąca nas w dół – teraz przestało istnieć. W tym stanie umysł mógł się skupić na innych doznaniach, a człowiek czuł się jakby oderwany od ziemskich ograniczeń, swobodnie dryfując w bezkresie przestrzeni. Pojedynczym ruchem różdżki potrafili unosić przedmioty, ludzi, samych siebie. Niejednokrotnie upatrywała wolności w swobodnym dryfowaniu. Daleko było jednak temu do stanu, który opanował jej ciało wraz z wypowiedzeniem tych kilku wiążących słów. Na chwile oderwała się od ziemi, emocji i sztywnej racjonalności, której tak bardzo poszukiwała w ostatnich dniach. Pozwoliła sobie odlecieć, poddać się tym doświadczeniom, bowiem jak nic innego właśnie ten moment pragnęła zapamiętać. Już wystarczająco wiele ich utraciła.
Zazwyczaj specjalistka od oszukiwania samej siebie teraz nie miała już motywacji do zabijania w sobie uczuć, którymi go darzyła. Stracili tak wiele na przestrzeni tych wszystkich lat. Przede wszystkim czasu, który mogli spożytkować na trwaniu przy sobie. Wiele wody upłynie nim nauczy się swobodnie okazywać to co przed tak długi czas w sobie ukrywała. Od samego początku gdzieś w podświadomości zdawała sobie sprawę, że będzie kimś kto wpłynie na jej życie bezpowrotnie. Może wpływał tak na wszystkich, może to temperament, którym porywał ludzi ukazując im prawdę często brutalną i niechcianą. Skłamałaby mówiąc, że nie przyłożył cegiełki do jej niezależności, do obrania upragnionej ścieżki. W chwilach słabości, gdy pozwalała sobie na myślenie o nim zdarzało jej się gdybać nad tym jak wyglądałoby ich życie, gdyby spotkali się w innym miejscu i czasie. Teraz nie musiała już spoglądać na przyszłość oczami wyobraźni, bowiem swoim wysiłkiem ucieleśnił to co zdawało się być niemożliwe. Znów z siłą jakiej można było jedynie zazdrościć – wątpiła by zdawał sobie z tego sprawę.
Miłość to dziwny twór. Jednym dodawała siłę, a u innych ukazywała słabość. Potrafiła prowadzić do największych poświęceń, ale i do bolesnych rozczarowań. Zdarzało się, że była źródłem odwagi, innym razem budziła lęk przed utratą. W swym paradoksie łączyła radość i cierpienie. Obu doświadczyli po stokroć. – Ponoć pary się do siebie upodabniają – odpowiedziała, a jej głos wciąż obcy zdawał się być potwierdzeniem trwającego szoku.
Dopiero teraz pozwoliła sobie spojrzeć na innych w pomieszczeniu. Nie czuła wstydu, a raczej skrępowanie, bo choć zdawała sobie sprawę jak wielkim poświęceniem dla mężczyzny było poczynienie tego kroku przy całej rodzinie tak dla niej podobnym było znalezienie się w centrum uwagi. Nie znała tego, a może nawet unikała. Spojrzała na Irinę i mogłaby przysiąść, że w jej oczach dostrzega szczere zadowolenie. Czy wiedziała? Spodziewała się? Jej słowa uświadomiły jej coś jeszcze, bowiem wraz z wypowiedzianym tak zyskiwała coś jeszcze. Rodzinę. Skinęła kobiecie głową na dłuższą chwilę zatrzymując wzrok na jej tęczówkach mając w pamięci ich niedawną rozmowę. Zadbam o to serce pomyślała jedynie, ale w jej oczach dojrzeć można było obietnice.
Sięgnęła po szklankę, gdy gratulacje padły z ust Mitcha. Uśmiechnęła się do niego widząc błysk zaskoczenia w jego oczach. – Wyczekiwane? Zdaje się, że wszyscy podejrzewaliście co się święci. – dodała z delikatną konsternacją. Może to ona była ślepa na pojawiające się zewsząd sygnały. Może to wisiało w powietrzu od początku, a jej stan nie pozwalał na dostrzeganie tego co oczywiste.
Jeszcze raz przeniosła spojrzenie na pierścionek słysząc zadane przez Igora pytanie. Zamyśliła się przez chwilę jakby faktycznie rozważała, ile ten może być wart. – Czyli faktycznie ma to w zwyczaju, co? – uniosła brew w pytającym geście nawiązując do ich rozmowy w kuchni. – Myślałeś by obstawić na jakieś loterii? Chyba otwiera ci się trzecie oko. – dodała unosząc przy tym szklankę w geście toastu. – Za przyszłość. – powtórzyła za swoim narzeczonym i splotła wolną dłoń z jego dłonią.
Zazwyczaj specjalistka od oszukiwania samej siebie teraz nie miała już motywacji do zabijania w sobie uczuć, którymi go darzyła. Stracili tak wiele na przestrzeni tych wszystkich lat. Przede wszystkim czasu, który mogli spożytkować na trwaniu przy sobie. Wiele wody upłynie nim nauczy się swobodnie okazywać to co przed tak długi czas w sobie ukrywała. Od samego początku gdzieś w podświadomości zdawała sobie sprawę, że będzie kimś kto wpłynie na jej życie bezpowrotnie. Może wpływał tak na wszystkich, może to temperament, którym porywał ludzi ukazując im prawdę często brutalną i niechcianą. Skłamałaby mówiąc, że nie przyłożył cegiełki do jej niezależności, do obrania upragnionej ścieżki. W chwilach słabości, gdy pozwalała sobie na myślenie o nim zdarzało jej się gdybać nad tym jak wyglądałoby ich życie, gdyby spotkali się w innym miejscu i czasie. Teraz nie musiała już spoglądać na przyszłość oczami wyobraźni, bowiem swoim wysiłkiem ucieleśnił to co zdawało się być niemożliwe. Znów z siłą jakiej można było jedynie zazdrościć – wątpiła by zdawał sobie z tego sprawę.
Miłość to dziwny twór. Jednym dodawała siłę, a u innych ukazywała słabość. Potrafiła prowadzić do największych poświęceń, ale i do bolesnych rozczarowań. Zdarzało się, że była źródłem odwagi, innym razem budziła lęk przed utratą. W swym paradoksie łączyła radość i cierpienie. Obu doświadczyli po stokroć. – Ponoć pary się do siebie upodabniają – odpowiedziała, a jej głos wciąż obcy zdawał się być potwierdzeniem trwającego szoku.
Dopiero teraz pozwoliła sobie spojrzeć na innych w pomieszczeniu. Nie czuła wstydu, a raczej skrępowanie, bo choć zdawała sobie sprawę jak wielkim poświęceniem dla mężczyzny było poczynienie tego kroku przy całej rodzinie tak dla niej podobnym było znalezienie się w centrum uwagi. Nie znała tego, a może nawet unikała. Spojrzała na Irinę i mogłaby przysiąść, że w jej oczach dostrzega szczere zadowolenie. Czy wiedziała? Spodziewała się? Jej słowa uświadomiły jej coś jeszcze, bowiem wraz z wypowiedzianym tak zyskiwała coś jeszcze. Rodzinę. Skinęła kobiecie głową na dłuższą chwilę zatrzymując wzrok na jej tęczówkach mając w pamięci ich niedawną rozmowę. Zadbam o to serce pomyślała jedynie, ale w jej oczach dojrzeć można było obietnice.
Sięgnęła po szklankę, gdy gratulacje padły z ust Mitcha. Uśmiechnęła się do niego widząc błysk zaskoczenia w jego oczach. – Wyczekiwane? Zdaje się, że wszyscy podejrzewaliście co się święci. – dodała z delikatną konsternacją. Może to ona była ślepa na pojawiające się zewsząd sygnały. Może to wisiało w powietrzu od początku, a jej stan nie pozwalał na dostrzeganie tego co oczywiste.
Jeszcze raz przeniosła spojrzenie na pierścionek słysząc zadane przez Igora pytanie. Zamyśliła się przez chwilę jakby faktycznie rozważała, ile ten może być wart. – Czyli faktycznie ma to w zwyczaju, co? – uniosła brew w pytającym geście nawiązując do ich rozmowy w kuchni. – Myślałeś by obstawić na jakieś loterii? Chyba otwiera ci się trzecie oko. – dodała unosząc przy tym szklankę w geście toastu. – Za przyszłość. – powtórzyła za swoim narzeczonym i splotła wolną dłoń z jego dłonią.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pod nowym dachem, na nowej ziemi z osadzonym na barkach ciężarem nieznanych wcześniej sępom obowiązków dzieliliśmy się pomyślnością, dochodząc wreszcie do tego momentu, w którym niewypowiedziane stawało się wreszcie głośne, soczyste, triumfujące. Po tygodniach zagłaskiwania i krążenia wokół siebie to w ciszy, to w intencyjnej pieśni wreszcie docieraliśmy do końca jednej misji – i progów zupełnie nowej. On to czynił, on to zbudował, on nas wołał i jednoczył, on z nas czerpał i nas wzmacniał. A teraz miał też ją. Patrzyłam, owszem, głęboko, z okiem zbyt długo zalegającym na różowiejącym policzku i myślą czepliwą na tyle, że wręcz zastanawiającą. Byłam usatysfakcjonowana, bo ten krok to nadejście wyczekiwanego porządku. Rodzina winna trwać, a gdy mężczyzna kroczył sam, mógł dotrzeć wyłącznie do trumny i pozostawić po sobie żałosną pustkę – choćby nie wiadomo jak niesamowite okazały się jego osiągnięcia. Potrzebował jej. Mogłam krytykować ten wybór i podnosić głośno obawę, lecz dopóki widziałam, jak wielkie dawała mu wzmocnienie, nie zamierzałam mącić. Czekał ich trudny czas, czekała ich mnogość obelg i wyrzucanych pod nogi kłód. Nie przyjmą jej dobrze, zapomną o szacunku, jaki jest należny jemu. Zwątpią, obejmą podłym oskarżeniem, spróbują zepchnąć z triumfującej ścieżki. Tym bardziej winniśmy być jednomyślni i zjednoczeni, tym bardziej powinniśmy zadbać o niezachwianą siłę rodziny. W środku i na zewnątrz. Pracować na to będzie musiało każde z nas. Tak wiele niesmaku będę musiała przełknąć, tak wiele ciosów przyjąć. I ja i oni wszyscy. Drobna chwila szczęścia zaleczyć miała to, co jeszcze nie krwawiło. Plan bratanka realizował się dobrze, lecz o wiele łatwiej było manipulować rzeczywistością na swoim terenie. Słodka, szlachetna, promienna Lucinda musiała szykować się na najgorsze, lecz jeśli przetrwa, da tej rodzinie niezwykły fundament. Potrzebowaliśmy jej do budowania odzyskanego dziedzictwa.
- Nie byliście zbyt powściągliwi – przyznałam Lucindzie, kiedy wspomniała o naszych podejrzeniach. Znałam jego motywację już od pewnego czasu, wiedziałam, co zamierza zrobić, i co nim kierowało. Budował grunt, by teraz zebrać pierwszy plon. Ten dom potrzebował historii takich jak ta. Nasze nazwisko odradzało się z resztek. Oby wkrótce zaowocowało już nie tylko symbolicznie, lecz w pełni prawdziwie. – Trudno skryć… miłość – przyznałam, wkładając dość dużo energii, by podobne słowo w ogóle mogło przejść mi przez usta. Doceń to, Drew. – Czuję dumę, drogie dzieci. Niechaj trwa ten pomyślny czas. Ta rodzina tego potrzebuje – wyznałam, również dołączając się do toastu. Wznoszenie kielichów w tym gronie wydawało się niemal codziennym rytuałem, lecz tym razem było inaczej, tym razem przenikająca aura wznosiła się wokół i rozpędzała krew w żyłach w niemożliwej ekscytacji. Dziś świętujmy, jutro czekał nas ogrom pracy.
Tymczasem pozwoliłam sobie zerknąć na Igora i Mitchella. Oni powinni być następni. Oby nie czekali tak długi jak Drew. Zaś Drew, cóż, miałam nadzieję, że nie porzuci obranego tempa i nadrobi szybko pewne życiowe braki. Dziś patrzył na niego ktoś więcej niż ja. Choć akurat po mnie mógł się spodziewać jednego z najsurowszych spojrzeń - jeśli tylko uznałabym, że byłoby to niezbędne.
- Nie byliście zbyt powściągliwi – przyznałam Lucindzie, kiedy wspomniała o naszych podejrzeniach. Znałam jego motywację już od pewnego czasu, wiedziałam, co zamierza zrobić, i co nim kierowało. Budował grunt, by teraz zebrać pierwszy plon. Ten dom potrzebował historii takich jak ta. Nasze nazwisko odradzało się z resztek. Oby wkrótce zaowocowało już nie tylko symbolicznie, lecz w pełni prawdziwie. – Trudno skryć… miłość – przyznałam, wkładając dość dużo energii, by podobne słowo w ogóle mogło przejść mi przez usta. Doceń to, Drew. – Czuję dumę, drogie dzieci. Niechaj trwa ten pomyślny czas. Ta rodzina tego potrzebuje – wyznałam, również dołączając się do toastu. Wznoszenie kielichów w tym gronie wydawało się niemal codziennym rytuałem, lecz tym razem było inaczej, tym razem przenikająca aura wznosiła się wokół i rozpędzała krew w żyłach w niemożliwej ekscytacji. Dziś świętujmy, jutro czekał nas ogrom pracy.
Tymczasem pozwoliłam sobie zerknąć na Igora i Mitchella. Oni powinni być następni. Oby nie czekali tak długi jak Drew. Zaś Drew, cóż, miałam nadzieję, że nie porzuci obranego tempa i nadrobi szybko pewne życiowe braki. Dziś patrzył na niego ktoś więcej niż ja. Choć akurat po mnie mógł się spodziewać jednego z najsurowszych spojrzeń - jeśli tylko uznałabym, że byłoby to niezbędne.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Pokręciłem głową z rozbawieniem słysząc słowa Igora. Czasami nie wiedziałem czy żartuje czy mówi śmiertelnie poważnie ubierając słowa w żartobliwy ton. Tak to już z nim było, ale po prostu nie dało się go nie lubić.
- Jasnowidz się znalazł. Daj im się pocieszyć chociaż przez chwilę, a nie już być opylił pierścionek na boku. - spojrzałem na niego ze śmiechem opróżniając swoje szkło, po czym podszedłem do karafki i pozwoliłem sobie wszystkim zgromadzonym na nowo napełnić szkło, nawet tym, którzy jeszcze nie wypili do końca.
- Ale pierścionek ładny, postarał się sknerus. - puściłem Lucindzie oczko, kiedy nalewałem jej whiskey, mając nadzieję, że pamiętała naszą rozmowę z jadalni gdzie obrobiliśmy Drew tyłek aż miło.
W końcu odstawiłem karafkę i przysiadłem na podłokietniku kanapy. Uśmiechnąłem się lekko sam do siebie obserwując ich wszystkich. Rodzinna atmosfera…coś czego brakowało mi przez te wszystkie lata, nawet jeśli nie zdawałem sobie z tego sprawy. Pokręcona była z nas rodzina, każdy z nas był poniekąd z innej bajki, ale jednak byliśmy rodziną. Połączoną nie tylko przez więzy krwi, ale też te same poglądy i chęć dążenia w tym samym kierunku, której przyświecał ten sam cel. I chociaż jeszcze przed chwilą w jej centrum był on, sam, teraz była ich dwójka. Pan i przyszła pani Namiestnik, mieli z całą pewnością niełatwą drogę przed sobą. Byłem przekonany, że nie wszyscy od razu rzucą się z gratulacjami. Będą szepty, będą krzywe spojrzenia i krytyka płynąca z ust. Ale kiedy tak na nich teraz patrzyłem, z każdą upływającą chwilą uświadamiałem sobie, że sobie z tym poradzą. Ale to jutro, dzisiaj mogli po prostu cieszyć się chwilą, wśród tych, którzy nie posyłali im krzywych spojrzeń, którzy byli tu by wraz z nimi celebrować tę chwilę.
- Niektórych rzeczy nie da się ukryć…z resztą, tak jak powiedział Irina, nie kryliście się za bardzo. - zaśmiałem się patrząc na blondynkę z lekkim rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
Chociaż wyczułem spojrzenie ciotki, które spoczęło na mojej osobie, nie dałem po sobie nic poznać. Na mnie też przyjdzie pora…kiedyś, w dalekiej przyszłości. Raz, że nie czułem się gotowy, dwa, aby w ogóle o czymś takim myśleć trzeba mieć jakieś podłoże finansowe, a moje cały czas się budowało. Pracy przybywało z każdym dniem. Tak, jak już się dorobię, to wtedy zacznę się rozglądać, ale do tej pory Irina może sobie rzucać te spojrzenia jak długo chce.
- Dobrze, że uzupełniłeś piwniczkę. - rzuciłem do Drew z uśmiechem wiedząc, że te wieczór tak naprawdę dopiero się rozpoczyna.
- Jasnowidz się znalazł. Daj im się pocieszyć chociaż przez chwilę, a nie już być opylił pierścionek na boku. - spojrzałem na niego ze śmiechem opróżniając swoje szkło, po czym podszedłem do karafki i pozwoliłem sobie wszystkim zgromadzonym na nowo napełnić szkło, nawet tym, którzy jeszcze nie wypili do końca.
- Ale pierścionek ładny, postarał się sknerus. - puściłem Lucindzie oczko, kiedy nalewałem jej whiskey, mając nadzieję, że pamiętała naszą rozmowę z jadalni gdzie obrobiliśmy Drew tyłek aż miło.
W końcu odstawiłem karafkę i przysiadłem na podłokietniku kanapy. Uśmiechnąłem się lekko sam do siebie obserwując ich wszystkich. Rodzinna atmosfera…coś czego brakowało mi przez te wszystkie lata, nawet jeśli nie zdawałem sobie z tego sprawy. Pokręcona była z nas rodzina, każdy z nas był poniekąd z innej bajki, ale jednak byliśmy rodziną. Połączoną nie tylko przez więzy krwi, ale też te same poglądy i chęć dążenia w tym samym kierunku, której przyświecał ten sam cel. I chociaż jeszcze przed chwilą w jej centrum był on, sam, teraz była ich dwójka. Pan i przyszła pani Namiestnik, mieli z całą pewnością niełatwą drogę przed sobą. Byłem przekonany, że nie wszyscy od razu rzucą się z gratulacjami. Będą szepty, będą krzywe spojrzenia i krytyka płynąca z ust. Ale kiedy tak na nich teraz patrzyłem, z każdą upływającą chwilą uświadamiałem sobie, że sobie z tym poradzą. Ale to jutro, dzisiaj mogli po prostu cieszyć się chwilą, wśród tych, którzy nie posyłali im krzywych spojrzeń, którzy byli tu by wraz z nimi celebrować tę chwilę.
- Niektórych rzeczy nie da się ukryć…z resztą, tak jak powiedział Irina, nie kryliście się za bardzo. - zaśmiałem się patrząc na blondynkę z lekkim rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
Chociaż wyczułem spojrzenie ciotki, które spoczęło na mojej osobie, nie dałem po sobie nic poznać. Na mnie też przyjdzie pora…kiedyś, w dalekiej przyszłości. Raz, że nie czułem się gotowy, dwa, aby w ogóle o czymś takim myśleć trzeba mieć jakieś podłoże finansowe, a moje cały czas się budowało. Pracy przybywało z każdym dniem. Tak, jak już się dorobię, to wtedy zacznę się rozglądać, ale do tej pory Irina może sobie rzucać te spojrzenia jak długo chce.
- Dobrze, że uzupełniłeś piwniczkę. - rzuciłem do Drew z uśmiechem wiedząc, że te wieczór tak naprawdę dopiero się rozpoczyna.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W obrazku rodzinnej pomyślności tkwiło coś pokrzepiająco ładnego; może to wrażenie jedności, może zaś niezachwiane poczucie, że przyszłość przynieść miała tamtym ― chwilowo uśmiechniętym, rozradowanym, wzruszonym ― momenty czegoś kojąco prawdziwego, wyczekiwanego od lat, a wzniesionego ostatecznie na piedestał drogą niechlubnej manipulacji i egoistycznego wyboru kuzyna. Pozbawiony skrupułów odarł Lucindę z niezależności, pozbawiony skrupułów wniknął w głąb jej myśli, niechlubnie mącąc nimi w postawie despotycznego niemalże bożka; i tak, z całkiem foremnej, choć naznaczonej stygmatem swoich wcześniejszych wyborów, gliny ulepił sobie całkiem niewybredną zastawę, godną pochwalenia się przed wizytującymi w domostwie gośćmi, godną uchowania w starym kredensie, z dala od niezdarnych, łapczywych i kontrolujących rąk. Nakryciem o dobrej krwi i nienagannym pochodzeniu, o niebrzydkiej twarzy i spisanych siłą run poglądach, którym niemo przytakiwała w otoczeniu, jeszcze niegdyś, potencjalnych wrogów; teraz ramię w ramię podążać miała z ukochanym o skrzywionej moralności, teraz członkami nowej rodziny nazywać miała sprzymierzeńców Czarnego Pana, teraz ich życie mienić się miało kolorami licznych zapytań i jeszcze liczniejszych zwątpień. Czy wytrzymają tę duszącą presję? Czy Drew uda się ― już wiecznie, do ostatniego tchnienia ich obydwojga ― trwać w zaaranżowanym niecnie kłamstwie, nazywając jego widma mianem bezgranicznej miłości?
Igor nawet nie pytał i nawet nie wątpił; usłyszawszy szczegóły z trzynastej nocy sierpnia potrafił jedynie milcząco kiwać głową w podłym uznaniu dla wielkości czynu kuzyna, w niemej aprobacie dla sukcesu, jaki niewątpliwie udało mu się osiągnąć. A przy tym dumał bezgłośnie, jak bardzo podłe musiało być spoglądanie w oczy tej wymarzonej kobiety, z pełną świadomością tego, że nie tliła się w nich już żadna iskra. A przy tym zastanawiał się cicho, jak wielkim kosztem dla tego niekonwencjonalnego kochania były poniesione przez Macnaira ryzyko, podjęte trudy obmyślenia nieznanego dotąd przekleństwa, sama bodaj niepewność całej procedury.
I szybko, całkiem sprytnie, oszacował, że całość warta była zachodu ― bo gdy tamten opowiadał o egoistycznym wypisywaniu plugastwa na ciele swojej wybranki, Igor chwilowo nawet doglądał w nim bezecnego zbrodniarza; zbrodniarza, za czyny którego, gdzieś w powietrzu, musiała być niegdyś wyznaczona stosowna kara. Czym miała się objawić? Jej sprzeciwem, jej zdradą, jej nieposłuszeństwem? Teraz nie dumał już więcej, uśmiechając się blado na widok dwojga narzeczonych, urokliwie dzielących się uznaniem, urokliwie spojonych obietnicą i dość ckliwym wyobrażeniem najbliższych tygodni, miesięcy, lat. I w wizji tej wreszcie nie doglądał już ani uzurpatora, ani bezbronnej ofiary, a sprzężonych symbiozą kochanków; i w wizji tej w końcu upatrywał powstałych z popiołów męczenników niefortunności przewrotnego losu, narodzonych na nowo skrzętną okazją do wzajemnego miłowania.
Wygodnie było zapomnieć o tym, że decyzję Lucindy ― wybrzmiałe niedawno temu tak ― tamten spisał niemalże pomiędzy wierszami nałożonego na nią uroku. Wygodnie było też zapomnieć, że jej lico jeszcze niedawno zdobiło pergamin listów gończych i za nic w świecie nie godziłoby się podążać za jednym z ciemięzców szerzącym ideologię reżimu, przeciw któremu tak gorliwie się przeciwstawiała.
Wygodnie było nie pamiętać.
― Nie, wcale nie ma... ― enigmatycznie skwitował tylko słowa przyszłej bratowej, unosząc kielich w geście powolnego toastu, kąciki ust zaś ― w łagodnym, wyrażającym zadowolenie uśmiechu.
Bo szczerze kibicował im jak mało komu.
zt wszyscy
Igor nawet nie pytał i nawet nie wątpił; usłyszawszy szczegóły z trzynastej nocy sierpnia potrafił jedynie milcząco kiwać głową w podłym uznaniu dla wielkości czynu kuzyna, w niemej aprobacie dla sukcesu, jaki niewątpliwie udało mu się osiągnąć. A przy tym dumał bezgłośnie, jak bardzo podłe musiało być spoglądanie w oczy tej wymarzonej kobiety, z pełną świadomością tego, że nie tliła się w nich już żadna iskra. A przy tym zastanawiał się cicho, jak wielkim kosztem dla tego niekonwencjonalnego kochania były poniesione przez Macnaira ryzyko, podjęte trudy obmyślenia nieznanego dotąd przekleństwa, sama bodaj niepewność całej procedury.
I szybko, całkiem sprytnie, oszacował, że całość warta była zachodu ― bo gdy tamten opowiadał o egoistycznym wypisywaniu plugastwa na ciele swojej wybranki, Igor chwilowo nawet doglądał w nim bezecnego zbrodniarza; zbrodniarza, za czyny którego, gdzieś w powietrzu, musiała być niegdyś wyznaczona stosowna kara. Czym miała się objawić? Jej sprzeciwem, jej zdradą, jej nieposłuszeństwem? Teraz nie dumał już więcej, uśmiechając się blado na widok dwojga narzeczonych, urokliwie dzielących się uznaniem, urokliwie spojonych obietnicą i dość ckliwym wyobrażeniem najbliższych tygodni, miesięcy, lat. I w wizji tej wreszcie nie doglądał już ani uzurpatora, ani bezbronnej ofiary, a sprzężonych symbiozą kochanków; i w wizji tej w końcu upatrywał powstałych z popiołów męczenników niefortunności przewrotnego losu, narodzonych na nowo skrzętną okazją do wzajemnego miłowania.
Wygodnie było zapomnieć o tym, że decyzję Lucindy ― wybrzmiałe niedawno temu tak ― tamten spisał niemalże pomiędzy wierszami nałożonego na nią uroku. Wygodnie było też zapomnieć, że jej lico jeszcze niedawno zdobiło pergamin listów gończych i za nic w świecie nie godziłoby się podążać za jednym z ciemięzców szerzącym ideologię reżimu, przeciw któremu tak gorliwie się przeciwstawiała.
Wygodnie było nie pamiętać.
― Nie, wcale nie ma... ― enigmatycznie skwitował tylko słowa przyszłej bratowej, unosząc kielich w geście powolnego toastu, kąciki ust zaś ― w łagodnym, wyrażającym zadowolenie uśmiechu.
Bo szczerze kibicował im jak mało komu.
zt wszyscy
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Rodzinne ploteczki Macnairów
Szybka odpowiedź