Rosemary Sprout
Nazwisko matki: Potter
Miejsce zamieszkania: Wiśniowy Sad, Devon
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: ubogi
Zawód: spikerka radiowa, zielarka po godzinach
Wzrost: 170 cm
Waga: 56 kg
Kolor włosów: rude
Kolor oczu: zielone
Znaki szczególne: piegi rozsiane nie tylko po twarzy, ale i po całym ciele; złoty naszyjnik z wisiorkiem w kształcie kwiatu malwy zawsze zdobiący smukłą szyję; rdzawe, sprężyste loki opadające na plecy
8 i pół cala, drzewo poziomkowe i kieł chropianka
Hogwart, Hufflepuff
pająk - olbrzymi i włochaty
kwiaty wiśni, syrop z prawoślazu, palony rozmaryn i stara whiskey
ja z gromadką dzieci wokół siebie i mężem u boku, najszczęśliwsza na świecie
troska o rodzinny sad i ogród, roztaczanie wokół siebie kojących melodii
nie znam się na sporcie
muzyka, śpiew i bajki na dobranoc
klasycznej i radiowej
Jona Gudmundsdottir
like the piano
in my mother's home
Matula opowiadała, że kiedy przychodziłam na świat, na horyzoncie zajaśniały pierwsze promienie wschodzącego słońca i to prawdopodobnie one rozbudziły we mnie potrzebę płaczu, potrzebę życia. Podobnie jak kwiaty. Podarowano mi imię, które nosiło w sobie słodycz powrotów i aurę ogrzanego żarem palonej gałązki rozmarynu domu, w którym gościć miało zdrowie i miłość. Zdrabniano je jednak do krótkiego Romy, miękkiego i ciepłego. Nie brakowało nam niczego - nasza rodzina nigdy nie odmówiła nikomu miłości i troski, zwłaszcza sobie wzajemnie, a rodzice, wiodąc życie alchemika i znawczyni roślinnych ingrediencji, zapewniali nam naprawdę godne życie, dostatnie. Nam - niedługo po mnie urodziła się moja siostra, kilka lat później druga. Każdy zgromadzony wtedy przy matce wiedział, że Coriander Sprout zawsze pragnął syna. Z przykrością zawiadamiam, że owym potomkiem linii męskiej pochwalić się niestety nie mógł. Nie pozwolił nam jednak czuć się, jakby czegokolwiek mu brakowało. Kochał nas, swoje córki i żonę, miłością bezgraniczną. I dziś wiem, że ja tę miłość niosę dalej, wypełniając proroctwo podarowane mi w imieniu.
W maleńkości moje dłoni zawsze były ubabrane ziemią. Matula zabierała mnie każdego dnia do ogrodu, gdzie pomagałam jej w porządkach jak mogłam - podciąć maliny, bo za bardzo się rozrosły, zasadzić cebulę i czosnek, zerwać pomidory do małego koszyczka, podlać wszystkie zioła i wszystkie grządki, bo wczoraj dopiero coś sadziłyśmy, uciąć kilka tulipanów do wazonu, pogładzić korę wiśniowych drzewek rosnących w wielopokoleniowym sadzie, jak tylko okiem sięgnąć. A potem z wczesnego poranka robił się późny wieczór, papa wracał z miasteczka i zaraz po kolacji siadał do naszego starego pianina jeszcze po pradziadku, żeby coś zagrać. Brał mnie na kolana i uczył, klawisz po klawiszu, jak wydobywa się dźwięki z tego pudła, jak słodko brzmią, gdy się je połączy, jak koją umysł i rozciągają usta w uśmiechu. Łapałam jego nauki w locie i choć ledwo przecież wdrapywałam się na krzesło, pragnęłam więcej - pragnęłam grać tak jak on. Rodzice zatroszczyli się o nauczyciela, który przychodził co kilka dni, przekazując mi wiedzę w bardziej wysublimowany sposób. Pojawiły się nuty, potem stosy nut, a potem całe teki. Zdawać by się mogło, że rosły razem ze mną, pochłaniane przez smukłe palce coraz żwawiej i z większym apetytem. Muzyka płynęła całymi dniami, przeplatała się z ucieczkami do ogrodu i gonitwą za motylami razem z młodszymi siostrami, kochanymi przeze mnie całym sercem. Nocami układał nas do snu matczyny głos, jej kołysanki i piosnki przekazywane z pokolenia na pokolenie - wrażliwy umysł zapragnął również i tego, zapragnął śpiewać tak, jak śpiewała sama Cynthia Potter. Słuchałam jak kos, słuchałam i powtarzałam po niej tak dobrze jak tylko umiałam, a ona z uśmiechem poprawiała mnie i mówiła, że powinnam zaśpiewać to nieco inaczej albo odrobinę unieść swój głos. Uczyłyśmy się razem w ogrodzie, wierząc, że pielęgnowanym przez nas roślinom to służy, że harmonia zachęca je do wzrostu i obfitego plonu. I kiedy szczęście sięgnęło zenitu, na niebie zabrzmiały pierwsze obce dla nas huki wystrzeliwanych pocisków.
Ojciec mówił, że Devon powinno być bezpieczne, ale mylił się. Chaos miał się dopiero rozpocząć i trwać, wywracając życie wszystkich Brytyjczyków do góry nogami. Dom otoczył zaklęciami ochronnymi nasz przyjaciel, upewniając się, że będziemy bezpieczni, jeśli tylko wojna podejdzie zbyt blisko. Tuliliśmy się w kuchennym kącie, gdy niebo rozrywane było na dwoje, obiecując sobie nawzajem, że to kiedyś się skończy i wszystko wróci do normy. Nie wiem, czy dziś mogę nazywać się głupią, naiwną czy pełną nadziei, kiedy myślę sobie, że wciąż w to wierzę. Mimo wszystkiego, przez co razem przeszliśmy, wciąż w to wierzę.
To, że sowa z listem z Hogwartu do nas przyleci, było pewne. Moja magia przebudziła się, kiedy miałam sześć lat i swoim nagłym przypływem zachęciła krzew, który matka spisała już na straty, do rozkwitu. Zielone liście rozłożyły się w pełnym słońcu, a pierwsze pączki delikatnie wychynęły zza nich, oznajmiając światu, że oto w pierworodnej krwi Sproutów rozbudziła się moc. Wyprawa na ulicę Pokątną była ekscytująca - te wszystkie wybory, drewno poziomki tak ciepłe w dłoniach, Pestka piszcząca cicho w klatce, szaty leżące na dziecięcych ramionach idealnie - ale to dotarcie do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie było najczystszą z istniejących magii. Pochłaniałam z apetytem widok Wielkiej Sali i tych wszystkich nowych twarzy, które niedługo miałam poznać, gdy Tiara Przydziału zdecydowała, że będę gościć wśród Puchonów. Naukę podjęłam z ciekawością, jednak nie ciągnęła mnie ku sobie szczególnie. Wolałam plotkować wśród dziewczęcego towarzystwa niż uważać na historii magii czy teoretycznym wstępie do uroków; wolałam patrzeć, jak pewien śliczny chłopiec składa mi z papieru magicznego łabędzia, niż słuchać o astronomii czy wróżbiarstwie. Jednak gdy tylko rozpoczęły się lekcje zielarstwa, absolutnie przepadłam. To w szklarniach błyszczałam wiedzą raz po raz, moja dłoń nieustannie wystrzelona była ku górze, żeby zwrócić uwagę profesora - znałam odpowiedzi na większość pytań, a jeśli któreś z nich spotykało się z ciszą, uparcie szukałam rozwiązania w książkach. Tam spędzałam najwięcej czasu, przesadzając asfodelusy do większych donic, wygodniejszych, strzygąc ostrożnie malutkie drzewa wiggenowe albo śpiewając sfrustrowanym mandragorom, usiłując ze wszystkich sił zachęcić je do zdrowego snu. Profesor bez trudu uchwycił moje zdolności, natychmiast prowadząc mnie do opiekunki żabiego chóru. Ze szczęścia podskoczyłam kilka razy, a początek testu śpiewu poszedł mi dramatycznie z tych wszystkich emocji, ale jak tylko się uspokoiłam, a w moich dłoniach również lord Bąbel, opiekunka zakończyła moją próbę oklaskami. Sądziłam, że to szczęście zostanie już w moich rękach na zawsze.
Sama nie widziałam krwi ani też ciała, ale wieść o śmierci tej biednej dziewczynki rozniosła się bardzo szybko wśród uczniów. Rodzice, jak tylko dowiedzieli się o wszystkim, natychmiast chcieli zabrać swoje dzieci ze szkoły argumentując to brakiem zaufania wobec tego, że Hogwart jest najbezpieczniejszym i najlepiej chronionym miejscem w całej Wielkiej Brytanii. Być może już nie. Być może stracił już ten status. To był burzliwy okres dla wszystkich - dla mnie, bo za wszelką cenę pragnęłam zostać tu i uczyć się, śpiewać razem z ropuchami, żyć wśród ciepłych szklarni pachnących magią roślin, chociaż strach pęczniał we mnie każdego dnia; dla rodziców - martwili się o mnie, przerażeni wręcz byli tym, co jeszcze mogłoby się zdarzyć. Władzom szkoły udało się złagodzić konflikt, jakimś cudem, przekonać też i państwa Sprout, żebym została. Nikt nie mógł się na początku skupić, aurorzy krzątali się po zamku, zatrzymywali starszych uczniów, przepytywali. Ale potem... potem wszystko się rozmyło, zapomnieliśmy, ja zapomniałam, co złego się tak naprawdę stało.
Kolejne lata upłynęły prędko - na próbach chóru, na radości, kiedy wybrano mnie po raz pierwszy jako solistkę na bożonarodzeniowej kolacji, na nauce do egzaminów, na odkrywaniu transmutacji i tego, jak zmyślną była sztuką magiczną, na czytaniu kolejnych podręczników i stresowaniu się, że na następnej lekcji obrony przed czarną magią sobie nie poradzę. Znacznie milej przychodziło mi zawiązywanie nowych relacji, nie tylko przyjacielskich, ale i romantycznych. Byłam śliczna i zdolna - muzycznie bardziej niż magicznie - nie brakowało mi więc otaczającego mnie wianka dziewcząt i zainteresowanych urodą chłopców. Jednego z nich sobie wybrałam, zabierał mnie do Hogsmeade na gorącą czekoladę, a potem kupował moje lubione kwachy, posyłał słodkie uśmiechy i obiecywał, że to już na zawsze. Egzaminy poszły mi bez szału - zielarstwo w moim wykonaniu było Wybitne, transmutacja Powyżej oczekiwań, ale reszta przedmiotów zdawała się zostać gdzieś w tyle szkolnego, zdobionego złotym tuszem dyplomu.
no tears in sight
Miałam dziewiętnaście lat, byłam już dorosła, kiedy życie pokazało mi, że szkolne mury kryły w sobie wiele kłamstw - przyjaźnie, do tej pory tak wielkie, pogasły nagle, przylatywała zaledwie sowa zamiast gromady sów z listami od najbliższych sercu; miłość okazała się być krucha i niestała, przeminęła wraz ze słowami usprawiedliwienia o tym, że on zaczyna wszystko od nowa i nie ma tam dla nas miejsca. Pierwszy raz poczułam ból pękającego serca i gorycz samotności - wciąż byli przy mnie bliscy, wciąż miałam przy sobie ukochanych rodziców i siostry, ale gdzie podziali się wszyscy ci, dla których byłam tak cenna i przez których byłam tak uwielbiana? Nie wiedziałam, co dalej. Nie wiedziałam, co powinnam była robić w życiu, czym się zająć, prócz stałego doglądania roślin w matczynym ogrodzie i kolejnych pytaniach o wszystko, czego jeszcze o zielarstwie nie wiedziałam, byleby tylko zabić mijający coraz wolniej czas. Pomagałam przy sprzedaży ingrediencji, dowożąc je do punktów aptecznych w niemal całej Anglii, do mniejszych, ale i też większych pracowni, jeśli matuli udało się znaleźć kupca. Nie znałam się na tym za bardzo, ale też nie musiałam - instrukcje były proste, a kwoty wyliczone. Sam Merlin musiał czuwać tego dnia nade mną, kiedy zostałam wysłana do zaprzyjaźnionego aptekarza w Hogsmeade i to właśnie tuż obok drzwi do jego punktu wisiał plakat informujący o poszukiwaniu spikerki radiowej - potrzebowali charyzmy, głosu jak skowronek i dykcji wyćwiczonej doświadczeniem. Chciałam rzucić wszystko i natychmiast biegiem udać się pod adres magicznej rozgłośni radiowej, ale znałam powagę obowiązków i zawieść mojej mateczki nie zamierzałam; inną bajką było to, jak bardzo moje dłonie drżały, kiedy oddawałam ostatnie paczki przewiązane jutą w dłonie ostatnich klientów. Dopiero wtedy, czerwona na piegowatych policzkach od wysiłku, ruszyłam na szturm radia. Ostatnie poprawki przy lustrze wiszącym w korytarzu - kosmyk sprężystych loków wsunęłam do upiętego wianka, szminką matuli, którą podarowała mi na osiemnaste urodziny, musnęłam usta, przygładziłam sukienkę, zmazałam chusteczką plamki błota ze skórzanych pantofli - i pukając wcześniej, zdecydowałam się wejść do środka. Rozmowa z redaktorem naczelnym była długa, ale nie męcząca. Pragnął usłyszeć próbki mojego głosu, miałam więc chwilę na rozśpiewanie; pragnął poznać mój styl gry, bo okazało się, że w studiu stał fortepian, wspaniały, majestatyczny fortepian; pragnął też poznać moją dykcję i melodyjność wypowiedzi. Nie trzeba chyba mówić, że zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby przedstawić mu się z jak najlepszej strony. Zapowiedział tydzień na decyzję, a w tym czasie znalazłam kilka chwil na prośbę o list referencyjny od profesor Delacour, która opiekowała się żabim chórem przez całą moją naukę w Hogwarcie. I nareszcie przyszedł również list zwrotny od redaktora, pana Morgana, zapraszającego mnie (zapraszającego - jak to cudownie brzmiało) do rozgłośni radiowej, gdzie czekać będzie już na mnie mój pierwszy program poranny. Wieczorami dawałam koncerty fortepianowe, kilkugodzinne, wyczerpujące, ale jak wielką pozostawiającą po sobie satysfakcję.
Lata mijały w słodyczy muzyki i rozmów prowadzonych wśród wyciszonych zaklęciami ścian Magicznej Rozgłośni Radiowej - rozwijałam się tam ogromnie, wolnymi popołudniami sama już opłacając dodatkowe lekcje śpiewu i gry na fortepianie; nuty były nieodłącznym elementem podczas audycji, ale z czasem palce już same płynęły po klawiszach, z czeluści pamięci wyciągając kolejne utwory, aż w końcu niemal myślałam już autorami, tymi mniej i bardziej znanymi, uważanymi za czarodziejów, ale będących i mugolami. Starałam się też rozwijać pisanie własnych audycji, z pomocą Prudence, dziennikarki radia, stawało się o wiele prostsze. Rozgłośnia stała się moim drugim domem, a jej twórcy - drugą rodziną. Razem udawaliśmy się na potańcówki, rozmawialiśmy otwarcie, byliśmy ze sobą w smutkach i radości, przeżywając złe i dobre wieści płynące do nas z Wielkiej Brytanii, czasem i zza granicy. Aż nadszedł rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty piąty i świat zaczął kręcić się szybciej, nie pozwalając na wzięcie oddechu między kolejnymi wydarzeniami wpisującymi się w kalendarium historycznych zmian.
Wojna zmienia ludzi. Zmieniała coraz mocniej również i mnie. Próżno było szukać w twarzy dorastającej panny Sprout tamtego słodziutkiego uśmiechu i rumieńców, którymi obdarzała każdego w kręgu szkolnych wielbicieli. Pogodę ducha odnajdowałam w domu, wśród wiśniowych drzewek naszego rodzinnego sadu, w zieleni warzyw przydomowego ogrodu, przy kominku, gdzie razem z siostrami obejmowałyśmy kubki z gorącą czekoladą, prawdopodobnie wtedy naszą ostatnią. Szczęście jednak prędko ulatywało. Spojrzenie zachodziło mgłą zmartwień, innym razem przełykanymi łzami, gdy na kolejnych czytanych przeze mnie listach zaginionych pojawiało się znane nazwisko, a w najgorszym przypadku - nazwisko, które nosiłam sama. Każda kolejna ofiara odciskała na mnie swoje piętno, serce gnało i gnać będzie nadal, by ratować to, co zostało jeszcze ze świata, który znałam.
Ironią było grać Danse macabre Brahmsa, gdy tamtego dnia od rana chodziły pogłoski o niebezpieczeństwie czającym się wśród szkockich ulic i alejek; wieczorny koncert napełniał nas, bo towarzyszyli mi wtedy dwaj skrzypkowie i flecistka, obawami. Mieliśmy jeszcze krótką próbę przed finalnym rozpoczęciem i kiedy już braliśmy ostatnie oddechy, drzwi rozgłośni otworzyły się nagle, a do środka wpadł patrol, rozkazując natychmiast zaprzestać audycji i zmuszając każdego do okazania dokumentów rejestracyjnych. Oczywistym było, że każdy, kto pracował w Rozgłośni, takimi dysponował, ja również, więc w pośpiechu wyciągnęłam z torebki glejt, okazując również różdżkę. Najpierw zabrano flecistkę, potem jednego ze skrzypków razem z Ernestem Howellem, drugim prezenterem popołudniowych programów. Resztę wyciągniętą siłą na zewnątrz i rozkazano wracać natychmiast do domów, bo działalność Czarodziejskiej Rozgłośni Radiowej z nakazu Ministra Magii zostaje natychmiast zawieszona do odwołania. Oddali nam dokumenty i różdżki, ale wtedy to nie miało już dla mnie znaczenia. Nie zdawali sobie sprawy, ale odebrali mi wtedy skrawek mojej duszy. Zanim zadbałam o siebie, pomyślałam o młodszych siostrach. Zabrałam je z Doliny Godryka, gdzie świętowały wśród przyjaciół i razem dotarłyśmy do domu, szukając pociechy i zapewnienia o bezpieczeństwie w ramionach rodziców. Ta noc była ciężka i nieprzespana, a nad ranem Sproutowie mieli pełne ręce roboty.
Rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty siódmy minął mi, nam, w chaosie i huraganie - Wiśniowy Sad nie był już domem tylko i wyłącznie wszystkich pokoleń Sproutów, był domem również dla tych, którzy potrzebowali pomocy we wszelakiej formie - spragnieni, głodni i schorowani dostawali tu skrawek miejsca i opiekę. Plony ogrodu Sproutów były już ubogie, ale wciąż i wciąż dawano, ile tylko się da. Ojciec zrezygnował z pracy w Mungu, z coraz większą goryczą zauważając, jak wiele sączy się tam politycznego jadu. Przeniósł się do piwnicznych ciemności naszego domu, skąd wydobywał się już codziennie małym okienkiem zapach gotowanych dekoktów. Nie winiłyśmy go, chociaż oszczędności prędko się kończyły, nie chciałyśmy go stracić w wojennej zawierusze. Z kolei ja, razem z matką i siostrami, objęłyśmy opiekę nad roślinnością, która jeszcze zdołała przebić się przez ziemię po wszystkich katastrofalnych wydarzeniach, które dotknęły Anglię. Doglądałyśmy chwilowych chorych i zmęczonych po ucieczce, mieszcząc ich czasami w naszych własnych łóżkach; jedni przybywali sami, utraciwszy rodzinę w tragicznych okolicznościach, inni przybywali całymi rodzinami. Najciężej patrzyło mi się na dzieci - traciły najbliższych, płaczem ogłaszając światu, jak niesprawiedliwy był, czyniąc im tyle złego. Ocierałam te łzy, ale nie zakazywałam płaczu, tuląc tylko i grając do snu słodkie melodie przy pianinie, wciąż stojącym w naszym salonie, zabawiając, gdy ich rodzice załamywali ręce przy Sproutach, oferującym im kojący napar i gorący, choć skromny posiłek przywracający choć część sił.
Moja kariera w rozgłośni właściwie się skończyła, tak o niej myślałam, aż nie przyszedł list od pana Morgana, ogłaszającego w nim, że pod skrzydłami Podziemnego Ministra Magii i samego lorda Harolda Longbottoma, za którym całą rodziną się opowiadaliśmy, powstało Ptasie Radio - niezależne, ale potrzebujące osób, które poprowadzą audycję, podobnie jak w Londynie. Czarodzieje dobrze znali już mój głos. Obawiałam się, że skojarzenie nie będzie pozytywne, ale mimo to pragnęłam znów informować Anglię o tym, co działo się, tym razem, za granicami Londynu - stałam się Słowikiem na żerdzi podziemnej rozgłośni. Znów najtrudniej czytało się listy zaginionych i zmarłych, zwłaszcza dzieci - emocje splatały się z melodią wypowiadanych imion i nazwisk, żal i smutek po śmierci dobrych ludzi, czasem i przeze mnie kojarzonych, kładło się ciężarem na ramionach i sercu. Po dziś dzień stawiam się na każdym pogrzebie najmłodszych ofiar, zwłaszcza, jeśli wiem, że ich rodzina została już odebrana z objęć świata. Płaczę tak, jakbym płakała za własnymi dziećmi; żałuję każdego malucha tak, jakby był z mojej krwi. Złość we mnie rośnie, kiedy wiem, że zabiera im się możliwość doświadczenia każdej chwili piękna, każdą okazję poznania czegoś po raz pierwszy; że zabiera im się życie. Nie rozglądam się za mężem, choć pragnienie posiadania własnej rodziny wciąż we mnie tli, swój cenny czas oddaję Ptasiemu Radiu - mój głos stał się moim mieczem w tej walce - chcę mówić i śpiewać o wolności ile tylko starczy mi sił; chcę rozgonić ciemność moim własnym płomieniem, moją nadzieją.
some people call a soul
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | +1 (różdżka) |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 10 | +4 (różdżka) |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 10 | 0 |
Zwinność: | 10 | 0 |
Reszta: 5 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia Magii | I | 2 |
Kokieteria | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Zielarstwo | III | 25 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | I | 5 |
Rozpoznawalność | I | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Literatura (tworzenie prozy) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | II | 7 |
Muzyka (śpiew) | II | 7 |
Muzyka (gra na fortepianie) | II | 7 |
Gotowanie | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec współczesny | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 5 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
snami o wolności
Ostatnio zmieniony przez Rosemary Sprout dnia 01.05.24 20:28, w całości zmieniany 3 razy
i might grow
deeper roots
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: William Moore
[05.06.24] Sierpień-listopad
[15.11.24] Kryształ (wydarzenie Zakonu Feniksa)
[31.05.24] Wykonywanie zawodu I (sierpień-listopad); +15 PD
[04.09.24] [G] Zakupy: ślaz; -50 PM
[14.11.24] Wydarzenie: Gdy śmierć mówi dobranoc +150 PD, +3 PB ZF
[18.11.24] Spokojnie jak na wojnie: +50 PD
[19.11.24] Zdobyto osiągnięcia: Dusza towarzystwa, Dojrzały Mors I, Światło w Ciemnościach I +160 PD
[20.11.24] Podsumowanie wydarzenia: Spokojnie jak na wojnie: +50 PD