Wydarzenia


Ekipa forum
Sala Oczekiwań
AutorWiadomość
Sala Oczekiwań [odnośnik]18.02.24 12:13

Sala Oczekiwań

Przez salę ciągną się długie rzędy twardych drewnianych, czasem połamanych i podpróchniałych krzeseł, pod ścianami rozłożone są koce oraz sienniki, na których leżą ci ranni, dla których zabrakło łóżek w pozostałych częściach szpitala. Miejsce to pełni funkcję zarówno gromadzenia oczekujących na swoją kolej czarodziei, tak rannych jak wizytujących, jak i miejsce, w którym szpitalny personel może na chwilę odpocząć.  

Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sala Oczekiwań Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Sala Oczekiwań [odnośnik]26.02.24 0:26
| 15 sierpnia

Odkąd tylko pamiętał, nienawidził szpitali. Charakterystyczna woń sterylności przemieszana z ziołowym zapachem medykamentów, spleciona z mdlącym smrodem krwi, żółci i ludzkiego potu, kojarzyła mu się nieodzownie z tymi wszystkimi momentami, w których w jakiś sposób zawiódł. Przywodziła na myśl przegrane widowiskowo mecze i tępy ból promieniujący od czaszki, zawroty głowy i targające ciałem wymioty; przywoływała z pamięci zmęczoną twarz schorowanej matki, jej lśniące niezdrowo oczy i fioletowe cienie pod oczami, palce tak słabe i szczupłe, że pod koniec nie była w stanie nawet zapleść Liddy warkoczy. Wreszcie: odzywała się fantomowym bólem klatki piersiowej, drażniąc tkliwe jeszcze blizny, szpecące skórę w miejscach, w których przebiły ją rozrastające się nienaturalnie żebra. Tak pachniała dla niego bezsilność – i to właśnie ona towarzyszyła mu od dwóch dni, gdy raz po raz przechadzał się zatłoczonymi do granic możliwości korytarzami sanatorium, czekając aż uzdrowiciele uznają wybudzenie jego siostry za bezpieczne.
Wiedział, że pozwolono mu tu być tylko ze względu na przynależność do podziemia i do Zakonu. Odkąd pojawił się w murach szpitala po raz pierwszy – prawie dwadzieścia cztery godziny wcześniej, niedługo po otrzymaniu listu od Erica – opuścił budynek zaledwie parę razy, głównie po to, żeby dostarczyć zorganizowane przez Niuchaczy zapasy. W międzyczasie: starał się przydać na tyle, na ile był w stanie, nie chcąc bezużytecznie zajmować już i tak przepełnionej przestrzeni. Nie znał się na leczeniu, nie mógł asystować magomedykom, ale bez zawahania robił wszystko to, o co go poproszono – nosił rannych i przesuwał łóżka, dokonywał prowizorycznych napraw i przygotowywał posłania, wdzięczny tak za pomoc, jakiej udzielano jego siostrze, jak i za to, że podsuwane zewsząd prace pozwalały mu nie myśleć.
No – prawie.
Nawet pod naporem zmęczenia i obowiązków nie potrafił tak do końca uwolnić się od rozpamiętywania ostatnich dni – i podejmowania kolejnych, bezskutecznych prób odpowiedzenia sobie na pytanie, jakim cudem stracił ją z oczu. Była przecież zaraz za nim; pamiętał, jak wyciągała z wody Nealę, jak pochylała się nad miotłą, kierując się w jego stronę. Nie spodziewał się, by coś mogło zatrzymać ją po drodze, w powietrzu radziła sobie tak dobrze, jak on; był pewien, że wydostała się z deszczu meteorytów – nawet wtedy, kiedy zgubił się w chaosie pospiesznej ewakuacji, i nawet wtedy, gdy przez wiele godzin czekał na wieści w siedzibie Sów w Plymouth, zdając sobie sprawę, że wiadomość od Liddy mogła zgubić się w głośnej kakofonii dramatycznych doniesień z wszystkich części kraju. Dopiero wiele godzin później zrozumiał, że stało się coś złego – kiedy razem z Hannah odnaleźli się w domu w Irlandii, żeby odkryć, że jego siostra wcale tam nie dotarła; i gdy minęły kolejne godziny, gdy noc zamieniła się w poranek, a w kuchenne okno zastukała nieznajoma sowa.
Nadal nie rozumiał, co właściwie się stało; historia o rybie, z której wnętrzności wyciągnięto trójkę młodych czarodziejów (i członka Hipogryfów, bohatera, który własnym życiem okupił ratunek dla pozostałych), nie mieściła mu się w głowie. Wiedział, że Justine mogła powiedzieć mu więcej, póki co nie zebrał się jednak jeszcze na to, żeby do niej napisać – skupiony wyłącznie na tym, by dostarczyć Liddy do domu w jednym kawałku.
Wiadomość o tym, że zaczęto ją wybudzać, dotarła do niego, kiedy kończył naprawiać wyrwę w dachu zachodniego skrzydła; odrzucił narzędzia od razu, ostatnie poprawki mogły zaczekać – tego dnia nie spodziewali się deszczu. Poznawszy już całkiem dobrze układ szpitala, bez trudu odnalazł miejsce, w którym leżała Liddy – prowizoryczne, sklecone z paru koców posłanie upchnięte pod ścianą przepełnionego korytarza łatwo było ominąć, ale dla Williama wyróżniało się spośród pozostałych tak mocno, jakby oznakowano je świecącym szyldem. Jego siostra wciąż tam była – ze skórą tak samo niezdrowo siną, jak wtedy, kiedy widział ją po raz ostatni; z wciąż zamkniętymi powiekami i powoli unoszącą się klatką piersiową. Przyklęknął przy niej, prawie już nie krzywiąc się, kiedy silny, rybi zapach uderzył go w nozdrza. – Liddy? – odezwał się, wyciągając dłoń, żeby odgarnąć z jej czoła wilgotne, pozlepiane kosmyki. Po drodze zdążył wymienić z uzdrowicielem zaledwie parę słów, według których jego siostrze podano już cucące eliksiry; mógł zabrać ją do domu – musiała jedynie się ocknąć. – Lid-d-dy – słyszysz mnie? – zapytał, pilnując, żeby jego głos brzmiał spokojnie – mimo że gardło ścisnęło się boleśnie, a w klatce piersiowej zaczęło rozpychać się to samo kanciaste, kłujące ostrymi krawędziami poczucie winy, które towarzyszyło mu odkąd po raz pierwszy zorientował się, że jego mała siostra nie leci za nim.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Sala Oczekiwań [odnośnik]27.02.24 17:03
Do tamtej chwili nie znałam tak dojmującego uczucia nieuchronnej śmierci dyszącej mi w kark. Wszystko działo się tak szybko, a jednocześnie jakby cały świat zwolnił na jedno lub dwa uderzenia serca. Kiedy wzburzona woda przysłoniła chmury i spadające z nieba meteory, jej przerażający ryk jakby ucichł i przez jedną chwilę poczułam jakiś irracjonalny spokój.
"OK, czyli to wszystko już na nic, po prostu umrzemy. Już nic nie da się zrobić" - pomyślałam, godząc się z losem, a zaraz potem wszystko na nowo przyspieszyło. Olbrzymia fala z hukiem załamała się nad naszymi głowami.

Potem były już tylko chaotycznie splątane obrazy i dźwięki. Urywki ostatnich wspomnień, niczym rozsypane przede mną czarodziejskie fotografie, rozbrzmiewały ciągiem jedno przez drugie:
- Nie zostawię cię tu, rozumiesz?! - słyszałam mój własny, zdesperowany krzyk.
- Niech pan ucieka! My też, błagam - przestraszona Neala.
- Kurwa Liddy, musisz? Zawsze? Wynoś się stąd, nie potrzebuję twojej pomocy - krzyk wściekłego Freda.
- Znajdź – znajdź Hannah i Amelię. Proszę - wyduszał z siebie Billy.
- Nie dam rady uciekać, zbyt mocno mnie boli - drżący głos Eve i jej stężała bólem twarz.
- Neala! Chwyć moją rękę, szybko! - moje własne wołanie.
- Jeśli zobaczysz, że fala się zb-b-bliża, uciekaj. Nie pozwól jej się prześcignąć - znów głos brata.
- Freddy! Eve. Gdzie jest Eve?!
- Na miotłę i jazda! - krzyczał z furią Cormac Binns.
- Leć, Lidka, leć po prostu - rozdygotana Neala.
- P-przepraszam... T-tak bardzo... - jęczałam odwracając się od leżącego w piasku mężczyzny błagającego mnie o pomoc.
Nagle obrazy zniknęły. Wszystko ucichło.

Promienie słońca przedzierały się przez liście rozłożystego drzewa i raz po raz przyjemnie łaskotały mnie w twarz swoim ciepłem i blaskiem. Podwórko bujało się razem ze mną w rytm kołyszącej się huśtawki.
- Liddy! Obiad! - dobiegło mnie kobiece wołanie przez otwarte na oścież kuchenne okno. Zaraz... mama?! Mocno zaryłam stopami w ziemię, żeby ostro wyhamować. Mama.
Zerwałam się z huśtawki i już chciałam pognać do domu, ale ktoś złapał mnie za ramię, zatrzymując w pół kroku. Spojrzałam na Billa zaskoczona i zdezorientowana. Młodą, niepokiereszowaną jeszcze twarz miał dziwnie zaniepokojoną, niepasującą do sielskiego otoczenia, do radości i podekscytowania, które teraz czułam.
- Puść mnie. Mama wróciła! - zawołałam chcąc, żeby i on ze mną pobiegł, ale nawet nie drgnął. Nie puścił też mojego ramienia.
- Liddy? - jego głos brzmiał nienaturalnie, jakby dobiegał z daleka, ale jednocześnie zdawał się bliższy i wyraźniejszy niż wszystko inne.
Zmarszczyłam brwi. Czemu nie chciał mnie puścić? Chociaż na chwilę... I czemu miał taką strapioną twarz? Odwróciłam jednak od niego wzrok i się szarpnęłam. Podwórko i dom skąpane w blasku letniego słońca zakołysały się, jakby były tylko odbiciem w dotkniętej teraz tafli wody, a potem zaczęły się rozpływać w powietrzu jak fatamorgana. Nie!
Czy to tylko sen? Nawet jeśli tak, to niech się jeszcze nie kończy! Muszę tylko dobiec do drzwi i zobaczę się z...


- Lid-d-dy – słyszysz mnie?

- Mm...hm - mruknęłam niewyraźnie w odpowiedzi. Co się działo? Musiałam już wstawać? Zaspałam...? Nieważne... Teraz to nieważne, musiałam wrócić do snu.
- Jeszczepięćminut... - wymamrotałam nie otwierając oczu. Tyle mi wystarczy... dobiegnę do domu, zobaczę mamę... Tylko tyle. Potem wstanę. Zawsze wstawałam od razu, nie prosiłabym o te pięć minut, jeśli naprawdę by mi na nich nie zależało...
Ale choć wciąż nie otwierałam oczu, to obraz domu i podwórka nie wracał. Za to zaczęło do mnie docierać coraz więcej dźwięków z otoczenia. Dziwnych dźwięków, dużo nieznajomych głosów... Na pewno nie byłam w swoim pokoju, ani w swoim łóżku... Zmarszczyłam brwi niezadowolona i wreszcie uchyliłam powieki. Natychmiast oślepiło mnie światło. Obraz był zamazany. Znów zamknęłam oczy. Co się dzieje? Gdzie jestem?
- Billy? - odezwałam się słabo i cicho. W wysuszonych na wiór ustach miałam jakiś obrzydliwy posmak. Billy tu był, czy też tylko mi się przyśnił?
- Cosiedzieje? Dzie jestem? - bełkotałam, bo usta i język miałam dziwnie odrętwiałe i nie chciały współpracować. Teraz słyszałam już wyraźnie ludzkie jęki, urywki rozmów, harmider... wokół musiało być mnóstwo ludzi. Wciąż ich nie widziałam, choć mrugałam, żeby przyzwyczaić oczy do światła i wyostrzyć obraz. Jako pierwszego jednak zobaczyłam wiszącego nad sobą brata i to mnie trochę uspokoiło. Był, więc wszystko było dobrze.
- Billy... - wymamrotałam z cichą ulgą, że nie byłam sama... gdziekolwiek się teraz znajdowałam. Spróbowałam się podnieść, ale początkowo tylko zerwałam się na kilka centymetrów i bezsilnie opadłam znów na plecy. Co jest? Czemu moje ciało nie chce współpracować? Co się dzieje? Gdzie jestem? Mętlik w głowie i natłok kolejnych pytań bez odpowiedzi nie pozwalały mi spokojnie myśleć i przypomnieć sobie jak się tu w ogóle znalazłam.
Spróbowałam spojrzeć na to, co znajdowało się za Billem, żeby zorientować się gdzie byliśmy, ale dość skutecznie przysłaniał mi widok. Znów spróbowałam się podnieść, tym razem pomagając sobie podparciem na łokciach. Obce ściany, obcy koc, zmęczona twarz brata... I... jeszcze jedno nie dawało mi spokoju:
- Co tu tak śmierdzi...? - wyrzuciłam z siebie z obrzydzeniem krzywiąc się okrutnie. Smród gnijących ryb był nie do zniesienia i przyprawiał mnie o mdłości. Odruchowo zaczęłam oddychać przez usta, choć to niewiele pomagało.
Skąd się tu wzięłam?


OK, so now what?

we'll fight

Liddy Moore
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Cause that is what friends are supposed to do, oh yeah
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11536-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t11607-do-liddy#359106 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t11627-szuflada-lydii#359479 https://www.morsmordre.net/t11609-liddy-moore#359138
Re: Sala Oczekiwań [odnośnik]03.03.24 13:46
Kiedy Liddy się urodziła, zdarzało mu się całymi godzinami czuwać nad jej kołyską. Nie z przezorności; miał dziesięć lat, zbyt mało, żeby spodziewać się, że coś złego mogłoby spotkać jego małą siostrę, zwłaszcza w bezpiecznych czterech ścianach domu. Stając na palcach i wpatrując się w uśpioną twarz dziewczynki (ostrożnie – pilnując, żeby nie odkaszlnąć zbyt głośno, ani nie poruszyć gwałtownie drewnianym łóżeczkiem), nie doszukiwał się niepokojących oznak, ale z niecierpliwością wyczekiwał momentu, w którym drobne, pomarszczone powieki wreszcie się uchylą. Chciał ją poznać – tę niezwykłą, śmiesznie kruchą istotę, już wtedy czując dziwną, niezrozumiałą jeszcze potrzebę ochronienia jej przed całym światem.
Nie mając pojęcia, jak groźny w przyszłości się okaże.
Teraz też czekał – z niespokojnie bijącym sercem, i z napięciem tępo pulsującym w zmęczonych mięśniach, wpatrywał się w nienaturalnie siną twarz Liddy, uważnie śledząc każde zmarszczenie brwi i drgnięcie popękanych warg, przez moment czując się niemal tak samo bezradny, jak tamten pochylony nad dziecięcą kołyską dziesięciolatek. – Liddy – odezwał się znowu cicho, gdy z jej ust wymknęły się niezrozumiałe pomrukiwania; martwiło go, że tak długo zajmował jej powrót do rzeczywistości, na ogół to ona pierwsza zrywała się rano z łóżka, zanim na dobre zdążyłby otworzyć oczy. Uzdrowiciele uprzedzili go co prawda, że była osłabiona, że organizm potrzebował czasu, żeby zregenerować się po zatruciu – ale czym innym było wysłuchiwanie ich słów, a czymś zupełnie odmiennym obserwowanie ich w całej okrutnej prawdziwości. Jak mógł do tego dopuścić?
Billy?Tak – przytaknął od razu, ledwie wychwytując własne imię pomiędzy zniekształconymi sylabami. Przysunął się bliżej, palce odnalazły dłoń siostry; ścisnął ją lekko, potwierdzając swoją obecność. – Tak, jestem t-t-tutaj – dodał, chcąc ją zapewnić, że nie była sama; że już nic złego nie mogło jej się stać. Że był wreszcie tam, gdzie powinien być przez cały czas: wtedy, później. – Powoli – poprosił spokojnie, dostrzegając, jak zaczyna mrugać szybko powiekami. Musiała być zdezorientowana; ile pamiętała? Historia o połknięciu przez wielką rybę wydawała mu się nieprawdopodobna bez względu na to, ile razy by jej nie usłyszał – nie wyobrażał sobie nawet horroru uwięzienia w jej wnętrznościach, bez możliwości wydostania się. Przełknął ślinę, ale gorycz rozpływająca się na języku pozostała. – Jesteś bezp-p-pieczna, jesteś w Plymouth. W Sanatorium. – Zawahał się. – Byliśmy na wyścigu, w D-d-dorset uderzyła fala. Pamiętasz? – zapytał łagodnie, starając się zarysować wokół niej rzeczywistość, nadać wydarzeniom kontekstu. Pamiętał wciąż własne zagubienie, gdy obudził się w lecznicy – przez moment nie potrafiąc wychwycić wokół siebie niczego poza bólem, strachem, chaosem. Nie mając pojęcia, co się z nim stało, ani dlaczego czuł się tak, jakby przebito go na wylot. Wspomnienie wykrzywionej w pogardzie twarzy Rosiera powróciło do niego dopiero później.
Ostrożnie – wyrwało mu się, kiedy Liddy spróbowała się podnieść, żeby zaraz potem opaść z powrotem na plecy. – Jesteś osłabiona – wyjaśnił, wyciągając rękę, żeby podeprzeć jej plecy i pomóc jej w kolejnej próbie dźwignięcia się do pozycji siedzącej. Najchętniej poprosiłby ją, żeby po prostu leżała, potrzebowała co najmniej paru dni na dojście do siebie – ale wiedział, że nie mogli tu zostać, musieli zwolnić miejsce dla kolejnych rannych. Choć świat skończył się dwa dni temu, to w wielu miejscach kończył się nadal – raz po raz.
Na zawieszone w przestrzeni pytanie nie odpowiedział od razu, zwlekając przez parę sekund; powstrzymywany odruchową potrzebą ochronienia jej przed zmartwieniami, przed stresem. Liddy nie była już jednak dzieckiem – i z pewnością tak samo jak on nie znosiła, kiedy ją jak dziecko traktowano. – Obawiam się, że to t-t-ty – mruknął, spoglądając uważnie na jej twarz, szukając oznak zawrotów głowy, słabości. Cichy żart zatańczył mu na języku, ale nie zdołał przepchnąć go przez usta; jeszcze nie. – Wyciągnęli was z bebechów wielkiej ryby. Podobno st-t-trasznie starej. Lewitowała nad plażą niedaleko jarmarku – powiedział. Opowieść, wypowiedziana na głos, wcale nie zabrzmiała bardziej prawdopodobnie niż wtedy, kiedy powtarzał ją we własnych myślach.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Sala Oczekiwań [odnośnik]05.03.24 17:22
Poczułam natychmiastową ulgę słysząc głos Billa tuż obok i czując jego dotyk na ręce. Wprawdzie jakoś dziwnie trzymał mnie za dłoń, ale nie było to w tej chwili istotne. Najważniejsze, że był tu przy mnie, kiedy odzyskiwałam ostrość widzenia i próbowałam zorientować się gdzie w ogóle jestem i jak się tu znalazłam. W tym zresztą też mi pomógł. Sanatorium w Plymouth... Dziwne. Nie przypominałam sobie, żeby... Uch, ten smród tak strasznie utrudniał myślenie!
Odruchowo marszczyłam nos, starając się oddychać przez usta, o czym raz po raz zapominałam.
Skup się, Lidka, skup, to ważne - syknęłam na siebie w myślach. Byliśmy na wyścigu...? W Dorset? Uderzyła fala?
Wyścig. Tak, pamiętałam jak z Nealą wybierałyśmy aetonany. Kogoś z nami nie było i się dziwiłam... Kogo? Kasztan, którego wybrałam, nie chciał w ogóle ruszyć z miejsca. A wcześniej... wcześniej na starcie się rozglądałam. Był Billy i Theo. Neala i Aisha... a nie było... nie było chłopaków? To za nimi się rozglądałam! Czemu ich nie było? To przecież wyścig! Nie odpuściliby go...! A potem...
Zalała mnie fala obrazów i dźwięków. Krzyki, jęki, nawoływania... i ten przeraźliwy szum nadciągającej fali.
Pobladłam jeszcze bardziej, oblał mnie zimny pot, a serce załomotało panicznie w piersi. Wzdrygnęłam się.
Merlinie... to wydarzyło się naprawdę... Lecące z nieba ogniste kule, spadające do morza aetonany wraz z jeźdźcami, nadciągająca woda... To nie był żaden zły sen. Wszystkie wspomnienia do mnie wracały. Cały ten koszmar na nowo rozgrywał się w mojej głowie.
Patrzyłam na Billa czując ogarniającą mnie grozę. Chciałam mu odpowiedzieć, ale nie byłam w stanie wykrztusić z siebie słowa. Dosłownie jakby ktoś zacisnął na moim gardle sznur. "Pamiętasz?" - zahuczało mi w głowie. Pewnie nie musiałam mu nawet odpowiadać - po moich wielkich, rozszerzonych strachem źrenicach mógł się wszystkiego domyślić - ale zmusiłam się do niemrawego przytaknięcia głową.
Z trudem przełknęłam ślinę, a potem na łokciach i z pomocą brata podniosłam się na tyle, by rozejrzeć się wreszcie wokół i zobaczyć tłum ludzi. Ranni, nieprzytomni, cierpiący, płaczący... Jedni leżeli na kocach jak ja, inni siedzieli oparci o ściany, a ci, co byli na siłach, stali. Mrowie ludzi poszkodowanych i ich bliskich. Wreszcie, choć z wyraźnym mozołem, zaczęło do mnie docierać, czemu znalazłam się w tym miejscu. Jakimś cudem, wciąż nie miałam pojęcia jakim, przeżyłam uderzenie fali, przed którą uciekaliśmy: ja, Neala, Freddy, Eve, a potem też Cormac... W oczach mimowolnie zalśniły mi łzy i zrobiło mi się niedobrze na samą myśl, że mogłam być jedyną ocalałą z naszej grupy.
Merlinie, to wydarzyło się naprawdę... - powtórzyło echo w mojej głowie, nim spojrzałam z powrotem na Billa tymi samymi wielkimi oczami, w których czaił się strach. Przypomniałam sobie jak mnie prosił, żebym leciała szukać Hannah i Amelii, a ja, jak ostatnia kretynka, go nie posłuchałam. Gdybym wtedy zrobiła, co mówił, to może... A jeśli któremukolwiek z nich coś się stało...? To będzie MOJA wina.
Wnętrzności skręciły mi się niebezpiecznie, a ja poczułam jak treść żołądka podchodzi mi do gardła. Szlag.
Trochę chwiejnie, pomagając sobie zdrętwiałymi rękami, odsunęłam się od Billa na wypadek, gdybym miała puścić pawia, i wcisnęłam plecy w chłodną ścianę przymykając na chwilę oczy, póki fala mdłości mi nie odpuściła. Przez lekko uchylone wargi nabierałam powietrza w płytkim oddechu, naprawdę starając się tu nie porzygać. Do tego wszystkiego zaczęło do mnie docierać jeszcze coś. Początkowo uznałam to za efekt osłabienia, o którym mówił Billy, albo zwykłego zdrętwienia kończyn, ale teraz z tłumioną wewnętrznie paniką nabierałam pewności, że nie czuję faktury koca pod palcami, choć przecież podpierałam się na dłoniach i te wciąż leżały na moim prowizorycznym posłaniu i że... że nie jestem w stanie ruszyć choćby jednym palcem, a co dopiero zacisnąć dłoni w pięści. Chciałam spojrzeć w dół, na ręce, i sprawdzić czy w ogóle mam palce, ale póki wnętrzności wykonywały w moim brzuchu cyrkowe akrobacje, nie było o tym w ogóle mowy.
Dobrze, spokojnie, Billy tu jest, więc wszystko będzie dobrze, tak?, próbowałam przekonywać samą siebie w myślach. Gdyby Hani albo Amelce stała się krzywda, to nie byłoby go tutaj, prawda? Czyli to dobry znak...
Wdech i wydech. Ucisk na gardle zelżał nieco, na tyle przynajmniej, że mogłam z siebie wykrztusić:
- C-co... co z Amelką i Hannah?
Jeszcze nie byłam w stanie otworzyć ponownie oczu, wciąż było mi niedobrze, ale im dłużej dręczyło mnie to pytanie i pozostawało bez odpowiedzi, tym było mi gorzej. Uch! Potrzebowałam teraz wzroku! Chciałam spojrzeć na brata, wyczytać z jego miny i oczu odpowiedź. Chciałam też zerknąć na dłonie. Ale jeszcze nie, jeszcze chwila. Wdech... wydech...
Skoro jakimś cudem mi się udało, to im również... prawda? - ta myśl, w połączeniu ze stabilną, nieruchomą pozycją chyba wreszcie podziałały i moje wnętrzności względnie się uspokoiły. Uchyliłam powieki najpierw spoglądając na brata, potem ukradkowo, z pewną obawą zerkając na leżące na kocu dłonie. Były całe, nawet nie tak tragicznie okaleczone jak czasami, i co najważniejsze: miały po pięć palców, więc dlaczego...
- Coo...? - wymamrotałam marszcząc brwi na kolejne słowa Billa, zapominając na chwilę o paraliżu palców. O dziwo, informacja, że ten smród, przez który nie byłam w stanie oddychać przez nos, to mój smród, był w tym wszystkim najmniej irracjonalny.
Ktoś mnie wyciągnął ze starej ryby, która lewitowała nad jarmarkiem? Co? W pierwszej chwili pomyślałam, że się po prostu przesłyszałam. Mogłam - przecież wokół panował harmider, a ja wciąż średnio kontaktowałam. W drugiej jednak uznałam, że Billy musi sobie po prostu żartować. Kąciki warg nawet drgnęły mi ku górze, ale brwi pozostawiłam zmarszczone. W ten sposób chciał mi jakoś poprawić humor, odwrócić moją uwagę od tego wszystkiego czy o co chodziło?
- Chyba nie powinno się wkręcać ledwo żywej siostry... - mruknęłam. Dziwniejsze od tej bajeczki było jednak to, że wymyślanie takich historii nie było raczej w stylu Billa. A może to wszystko nadal mi się śniło? Nim się nad tym jednak dłużej zatrzymałam, dotarło do mnie co tak właściwie powiedział, a serce znów mocniej załomotało mi w piersi.
- "Was". Powiedziałeś "was"! - uczepiłam się tego słowa jak tonący brzytwy nagle się ożywiając i wbijając w brata żywsze, desperackie spojrzenie. Czy to możliwe, że...
- Nas, czyli kogo? Neali i Fredowi nic nie jest? Z panem Binnsem w porządku? Dostałeś wieści od Eve? - wyrzucałam z siebie, z napięciem czekając na jego odpowiedź i błagałam w duchu o kolejny cud. O kolejną serię cudów.


OK, so now what?

we'll fight

Liddy Moore
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Cause that is what friends are supposed to do, oh yeah
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11536-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t11607-do-liddy#359106 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t11627-szuflada-lydii#359479 https://www.morsmordre.net/t11609-liddy-moore#359138
Re: Sala Oczekiwań [odnośnik]13.03.24 22:28
Widział, że pamiętała – dostrzegł odbicie niedawnych wydarzeń w jej twarzy, zanim jeszcze się odezwała, przez dłuższą chwilę milcząc. Nie poganiał jej; doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak trudne musiało być poukładanie chaosu ostatnich godzin w całość, sam odtwarzał z pamięci przeklęty wyścig i późniejszą ucieczkę wielokrotnie, obracał pod wszystkimi kątami i doszukiwał się momentu, w którym świat wymknął mu się z rąk, aż wreszcie świeże wspomnienia stały się niewyraźne i wytarte, jak fotografia oglądana zbyt wiele razy. Nie pomogło mu to w niczym; nie załagodziło tępego, bulgoczącego we wnętrznościach strachu o jutro ani nie rozjaśniło niepewności co do tego, jak teraz będzie wyglądała ich rzeczywistość. Wywrócona do góry nogami, zniszczona przez wściekłe żywioły i poznaczona głębokimi, wyrytymi w ziemi kraterami, z których w każdej chwili wypełznąć mogły najgorsze koszmary. Jak miał wobec tego wszystkiego zadbać o rodzinę, o żonę, o córkę; o dziecko, które miało dopiero zaczerpnąć pierwszy wdech, nie wiedząc jeszcze, że smakować będzie pyłem? O Liddy? Położył uspokajająco dłoń na jej plecach, pomiędzy łopatkami, przesuwając po brudnym materiale kolistymi ruchami. – Spokojnie. Już p-p-po wszystkim, jesteś bezpieczna – przypomniał jej, zauważając blednące nagle policzki i wciągnięte gwałtownie do płuc powietrze. Wydostałaś się stamtąd, Liddy, możesz odetchnąć swobodniej; przynajmniej teraz, przez moment, zanim niebezpieczeństwo znowu nie zajrzy im w oczy. – Zabiorę cię do domu, zajmiemy się tobą. Zjesz coś p-p-porządnego, będzie dobrze, zobaczysz – mówił dalej, starając się odciągnąć myśli siostry od przeżywania na nowo tamtych dramatycznych minut, w których niebo dosłownie zawaliło im się na głowy – choć sam miał wrażenie, że od tamtego momentu robiło to raz po raz, w miarę, jak opadał pierwszy kurz, odsłaniając skalę kataklizmu. Nie powiedziałby jej tego nigdy, ale prawda była taka, że po raz pierwszy od dłuższego czasu – chyba po raz pierwszy w ogóle – William wątpił, czy będą w stanie się z tego podnieść. Próbował ze wszystkich sił o tym nie myśleć, zajmował ręce i myśli pracą, pomocą, rzucał się w wir niekończących się zadań; ale kiedy zatrzymywał się, żeby napić się wody albo dać odpocząć mięśniom, każdy oddech naprawdę smakował jak koniec. Że po tym dniu – wbrew powiedzeniu, które zawsze powtarzał ojciec – wcale nie nadejdzie spokojny wieczór.
Cofnął ostrożnie dłonie, pozwalając Liddy oprzeć się o ścianę, sam nie odsunął się jednak – przesuwając się tak, żeby pozostawała w zasięgu jego ramion, gotów w każdej chwili pomóc jej odzyskać utraconą równowagę. Czekając, aż uspokoi gonitwę myśli, przysiadł na piętach, przyglądając się to twarzy siostry, to przesuwając spojrzenie po zgromadzonych na korytarzu ludziach; niekończące się sylwetki przesuwały się obok nich, kompletnie nie zwracając na nich uwagi. Jakby nie istnieli, nieistotni dla cudzych dramatów i tragedii. Jedynie od czasu do czasu ktoś skinął mu głową, rozpoznając go zapewne z podziemnego ministerstwa; odpowiadał na te przelotne pozdrowienia, ale prawie ich nie rejestrował, czujnie czekając, aż Liddy się odezwie.
Powrócił do niej wzrokiem natychmiast, po pierwszej sylabie. – Nic im nie jest – odparł szybko, dla potwierdzenia słów uśmiechając się lekko, choć jego uśmiech nie sięgnął zmęczonych oczu. – Mike zab-b-brał ich z festiwalu – dodał, przypominając sobie falę ulgi, która zalała go na widok znajomego patronusa. Już wcześniej zawdzięczał Tonksowi wiele, teraz jednak miał wobec niego dług, którego nie spłaci nigdy; którego nie da się wyrazić w czynach ani tym bardziej w galeonach.
Zdziwienie malujące się na twarzy Liddy upewniło go w przekonaniu, że nie miała pojęcia o tym, jak znalazła się we wnętrznościach wielkiej ryby – wyglądało więc na to, że ten nieprawdopodobny zbieg wydarzeń miał pozostać tajemnicą. – Nap-p-prawdę myślisz, że sam wymyśliłbym tę historię? – zapytał z powątpiewaniem, nie miał aż tak bogatej wyobraźni, poza tym: po co miałby to robić? – Powoli, Liddy – upomniał ją łagodnie, gdy zaczęła szybko wyrzucać z siebie słowa; wyciągnął dłoń i położył ją na jej ramieniu. – Neala też jest t-t-tutaj – odpowiedział, przypominając sobie list od Teda oraz słowa uzdrowicieli; był w sanatorium przeszło od doby, zdążył wymienić już informacje z niejednym członkiem podziemia i magomedykiem. – Chłopiec, który z wami b-b-był – nie wiem, jak miał na imię, Ted pisał, że miał kolczyk w uchu? – doprecyzował, mając nadzieję, że nie gubi szczegółów. – Chyba się nim zajął, ale nie wiem, d-d-dokąd go zabrali. Dla Binnsa było za późno – dodał, nie owijając niepotrzebnie w bawełnę – wiedział, że jeśli to przemilczy, to Liddy i tak o niego zapyta, poza tym: chyba na to nie zasługiwał. Ted pisał, że zginął, próbując uratować resztę – kolejna osoba, wobec której miał mieć dług niemożliwy do spłacenia.
W reakcji na imię Eve zmarszczył brwi z konsternacją, przez sekundę starając się sobie przypomnieć, czy którykolwiek z listów lub magomedyków wspominał o trzeciej dziewczynie, ale był niemal pewien, że nie. – Nie wiem nic o Eve, nie b-b-było jej z wami – podjął, kręcąc głową, a później – zanim zdążyłby powstrzymać pchające się na usta słowa, wypalił jeszcze: – Co tam się stało, Liddy? Co wy tam rob-b-biłyście? Widziałem, jak lecicie za nami, a potem… – zawiesił głos, czując, jak żołądek wykręca mu się nieprzyjemnie. Wracał do tego momentu setki razy, ale nieistotne, jak bardzo nie starałby się przypomnieć sobie szczegółów ucieczki, tego konkretnego elementu układanki ciągle mu brakowało. A wiedzieć musiał: co zrobił źle? W którym punkcie zawiódł?




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Sala Oczekiwań [odnośnik]03.11.24 18:25
   Oddech rzęzi w piersi, urywa się gdy ze świstem wciąga powietrze, zamiera na uderzenie serca, gdy dziecięcy głos sięgnie uszu. Krok za krokiem, bose stopy suną po deskach zostawiając za sobą krwawe odciski. Zranione podeszwy pieką, jednak ból nie jest w stanie przerosnąć tego odczuwanego wewnątrz, tej pustki, co z każdą przemijającą sekundą rośnie, pochłania wszystko. Mogłaby biec, szaleńczo przepychać się przez ciała, jednak zmarnowana sylwetka nie pozwala na podobną gwałtowność ruchów. Więc rozgląda się, mimo guli rosnącej w gardle, pomimo czerwieni płynącej ze złamanego nosa. Gdzie jesteś? Gdzie jesteś? Chce wołać, ale jeśli teraz rozchyli spękane wargi tak z nich wyrwie się jedynie szloch. Dość już przecież było płaczu, dość już tego cierpienia. Musi tylko ją znaleźć i wszystko będzie dobrze.
   Jednak tyle tu ludzi, tyle krzyku, a w głowie łupie i szumi, trochę jej niedobrze, ale bardziej jej niedobrze na myśl, że ona gdzieś tu jest samotna, leży na sieni, samiuteńka i woła ją, a ona jej nie słyszy, nie słyszy. Dłoń zaciska na amulecie, w myślach snując modlitwę do magii, niech ma ich wszystkich w opiece. Taka tragedia, taka tragedia, a ona nie może jej znaleźć. Pył nadal zalega w płucach, echo upadających gwiazd raz po raz rozchodzi się w przestrzeniach umysłu. Pękające kamienie, trzaskające drewno domów, przerażenie. Wszystko wiruje. Zatrzymuje się, tylko na moment, krótki momencik, ale ktoś się przepycha, biegnie, bo znalazł członka rodziny, a ona nie, ona nie i słabość sprawia, że opada na kolana, ramieniem zderzając się z młodzieńcem przyklękającym przy młodym chłopcu. Skonsternowane, szare oczy zatrzymują się na postaci Williama i otwiera usta, tylko po to, żeby zaraz twarz umorusaną mogła w dłoniach schować, pozwalając ramionom drżeć.
   — Przepraszam, przepraszam, przepraszam — mamrocze, nosem siąkając, prostując się — Niech pan mi wybaczy, ale nie mogę jej znaleźć, szukam jej, szukam, ale nigdzie jej nie ma. Jest taka malutka, na pewno się boi — wyjaśnia, ale ciężko ją zrozumieć, kiedy panika łapie ją w swoje sidła i nawet nie wie, kiedy własną ręką sięga przedramienia mężczyzny. Kobieta nie wydaje się od niego bardzo młodsza, jednak brud, poskręcane czarne loki razem z filetowymi sińcami od braku snu na dolnych powiekach sprawiają, że bardzo trudno jest określić konkretnie, w jakim jest dokładnie wieku — Łaski, proszę, niech mi pan pomoże ją znaleźć. Przepraszam, proszę, ona jest taka malutka — kuli się, jakby gotowa była przed Moorem bić pokłony, uderzając czołem o posadzkę. Nie ma tutaj jednak miejsca dla godności, czym jest bowiem godność wobec zdruzgotanej matki, co utraciła swoje dzieciątko? Jak ma zachować twarz, zadbać o siebie, poprawić, chociażby łachmany, które nosi, kiedy tutaj gdzieś musi być jej pociecha? Nikt jej nie chce pomóc, wyszarpują swoje ręce z jej własnych, jakby była nosicielem jakieś choroby, a ona tylko pragnie ją odnaleźć — Przepraszam, nie powinnam, przepraszam — zatrzymuje załzawione spojrzenie na Liddy, och, co to za wstyd! Błagać tak, kiedy ktoś inny jest w potrzebie. Głupia, jest taka głupia, mamrocząc dalej przeprosiny próbuje gramolić się na nogi, co za pierwszym razem jej się nie udaje, jednak zagryza zęby, wstaje. Bo musi szukać, musi szukać dalej.


I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Sala Oczekiwań 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Sala Oczekiwań [odnośnik]04.11.24 22:50
Czekał na odpowiedź z bijącym mocno sercem, z jednej strony – starając się ze wszystkich sił nie naciskać, nie wywierać presji na wyraźnie wyczerpaną i zdezorientowaną siostrę, z drugiej: chcąc po prostu zrozumieć. Wpatrzony w drobną, siną wciąż twarz, nie zauważył sunącej zatłoczonym korytarzem kobiety, dopóki lekkie uderzenie w ramię nie odciągnęło jego uwagi od Liddy. Drgnął nagle, ale nie z odrazy, a w zaskoczeniu; odwracając się od razu, dłoń instynktownie i bezwiednie wyciągając w stronę nieznajomej kobiety, żeby pomóc jej odzyskać utraconą równowagę. W pierwszej chwili sądził, że zaczepiła go celowo, może rozpoznając jego twarz z korytarzy podziemnego ministerstwa – ale wylewające się z ust przeprosiny obaliły tę tezę, podobnie jak zrobiły to zupełnie obce rysy. – P-p-przepraszam, wszystko w porządku? – odezwał się cicho; rysy niemal od razu mu złagodniały, gdy dostrzegł malujące się pod oczami kobiety sińce i odciskające się w poszarzałej skórze zmęczenie. Jej słowa dotarły do niego z opóźnieniem, sprawiając, że wokół klatki piersiowej zacisnęła się niewidzialna, stalowa obręcz. Nie miał bladego pojęcia, kogo szukała; mogła mówić o siostrze, dziecku, kuzynce – nie potrafił odgadnąć jej wieku – ale jego myśli odruchowo pomknęły ku Amelii. Szczęśliwie – bezpiecznej, ocalałej ze śmiercionośnego kataklizmu, choć przecież: niewiele brakowało. Pamiętał doskonale własny, paraliżujący go zaledwie kilkanaście godzin wcześniej strach; pamiętał przygniatające poczucie bezsilności, dławiącą świadomość, że nie był w stanie zrobić nic, żeby pomóc własnej córce. Pamiętał – i dlatego nie mógł zignorować zwracającej się do niego kobiety, w jej rozbieganym spojrzeniu dostrzegając coś boleśnie znajomego. – Kogo? Kogo p-p-pani szuka? – zapytał, nie odsuwając się, kiedy szczupła dłoń kobiety zacisnęła się na jego przedramieniu.
Czując wyraźnie zawahanie, odwrócił się na chwilę ku Liddy, krzyżując wzrok z siostrą; bezgłośnie mówiąc: zaraz do ciebie wrócę. Była już bezpieczna, i tak powinna jeszcze chwilę odpocząć, odczekać, zanim zabierze ją do domu. Klęcząca obok niego kobieta wyglądała, jakby czekać nie mogła, chwytając się go tak, jakby chwytała się ostatniej deski ratunku. Nie był pewien, czy do końca zdawała sobie sprawę z tego, gdzie się znajdowała i co się stało – ale wiedział, że jeżeli się od niej odwróci, to prawdopodobnie nie znajdzie tu pomocy. Sala oczekiwań była zatłoczona, wypełniona ludźmi zaaferowanymi własnymi tragediami, cierpiącymi; odbywającymi pierwsze fazy żałoby nad utraconym życiem. Nie było w tym nic złego, trudno się było spodziewać po nich teraz ofiarności. On mógł pomóc – i chciał to zrobić. – Proszę zaczekać – odezwał się, ostrożnie powstrzymując kobietę, nim zdążyłaby wstać. Bez litości, ze współczuciem. – Proszę mi p-p-powiedzieć, jak mogę pomóc? Szuka pani córki? Ile ma lat? Gdzie widziała ją p-p-pani ostatnio, jest tutaj? – zapytał, starając się uchwycić z nią kontakt wzrokowy. – Mam na imię Billy, pomogę – zapewnił, przedstawiając się; chcąc ją zapewnić, że nie był tylko nieznajomym – ale też kimś, kto był gotowy jej wysłuchać.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Sala Oczekiwań [odnośnik]10.11.24 18:40
   Zabrali ją, zabrali, wyrwali z jej ramion i oto teraz niby puste gniazdo nawołuje swe stracone pisklę. Nie ma dobroci na tym świecie, nie ma nic, jest tylko pogarda oraz chłód, chłód w środku i w spojrzeniach. Załzawione oczy błąkają się nie mogąc odnaleźć jednego punktu, jest zbyt głośno, tu ktoś jęczy, tam ktoś pośpiesza magomedyków i w tym całym chaosie nie jest w stanie jej dostrzec, nie potrafi. Czy jest zbyt słaba? Kobiece ciało drży, z wycieńczenia, z braku stałego dostępu do pożywienia, jednak to nic, to nic, byleby tylko mogła odnaleźć swój mały skarb. Płacze pewnie, tak jak ona płacze za nią. Jej maleńka. Pociąga nosem, kiedy męski głos dociera do jej uszu, ramiona kulą się, jednak nie ma wrzasku, nie ma wrzasku. Unosi twarz i zderza się z tą drugą, pokreśloną przez blizny, nie wzdryga się jednak bo czym są blizny teraz tutaj? Niczym, wyżłobieniem w skórze, niczym więcej. Ale oczy ma dobre, poczciwe, szczere. Zagryza dolną wargę niemal do krwi. Dobre oczy. Nie ma już dobra, a jednak są oczy.
   — Nie, nic nie jest w porządku, prze-przepraszam — mamrocze, a słowa jak robale wypełzają spomiędzy jej warg, mogłaby nimi pluć, byleby wylać z siebie ten bród, to poczucie zawodu względem drugiej istoty, którą nosiła pod sercem tak długo. Jąka się, ale rysy mu łagodnieją. Ona nie potrafi. Złagodnieć, rozluźnić się. Musi ją znaleźć, póki jest jeszcze czas, póki ma jeszcze czas. Kogo szuka? Pyta ją. Skup się, skup się. Urywany oddech wyrywa się z gardła, nie może teraz panikować, jest blisko. Czuła to, czuła. Matki wiedzą najlepiej. Musi wstać, musi iść. Ale powstrzymuje ją, a ona jak zwierze pragnie gryźć i szarpać, jednak organizm na to nie pozwala, przeklęty zdrajca. Zatrzymuje ją ten ten Billy. I chce pomóc. Zaskoczenie. Mocne, silne, obezwładniające. Chce pomóc jej, chociaż chłopiec — brat? syn? nie, brat, ma za dobre oczy na degenerata — jest tuż obok, a jednak on patrzy też na innych. Jak miło, jak miło!
   — Orla, Orla, mówią mi Orla — zdradza, wiercąc się, jej kolana stykają się ze sobą, po spódnicy zostały wspomnienia, noc jednak była taka długa — Ma cztery lata...nie, pięć. Jest taka malutka, że łatwo pomylić. Moja maleńka — teraz to ona łagodnieje, bo matczyna miłość jest przecież silniejsza od lęków wszelakich — Miała...Lizzy, ma na imię Lizzy, ale nazywam ją swoim skarbem. Tak często, że nie reaguje nawet na swoje imię, wołam Skarbie i Skarb jest tutaj — zawstydza się, wzrokiem uciekając na bok — Byłyśmy...nie wiem, było tak głośno. Ale tutaj są wszyscy ranni, mówili, że tutaj się gromadzą i że pomagają, musi tu być, proszę, proszę — łka, ręce do piersi przyciskając. Wszystko tak boli, jest taka samotna bez swojej dziewczynki. Ale Billy, Billy o dobrych oczach i łagodnej twarzy pomaga jej wstać, mówi, że poszukają. Że ją znajdą i Orla kiwa głową, kuląc się nadal. I rozgląda się, z tęsknotą, kiedy Billy pyta o dziewczynkę imieniem Lizzy, jednak nikt nic nie wie, nikt nic nie słyszał — Może...może jest tam, gdzie zagubione dzieci — proponuje nieśmiało, łapiąc go za kawałek koszuli, nim puści jak oparzona. Głupia Orla, nie wolno dotykać dobrych ludzi, źle, źle, źle, znowu wszystko popsuje. Ale może mieć rację. W tak tragicznych okolicznościach najpierw ratuje się kogo się tylko da, nie pyta się, gdzie są rodzice, tylko dostarcza się we względnie bezpieczne miejsce. I słyszy. Kobieta zastyga, bo słyszy dziecięce płacze. Nawet nie dostrzega, jak wyprzedza Moore'a, byleby być bliżej, byle mogła ujrzeć niewielkie główki zapłakanych dzieciątek. I pośród nich jest ta ciemniejsza, drobna dziewczynka mnąca w rękach szmacianą lalkę. Nie wygląda na zaniedbaną, jej sukienka nie ma nawet łat i tylko pył ją zabrudził, tak jak loki sięgające ramion i buzię umorusaną błotem.
   — Skarbie! Skarbie! — woła Orla, na kolana opadając tuż obok dziewczynki. Przytula ją do piersi, oplatając mocno drobne ciałko, zalewając czubek głowy pocałunkami, nim wyszepce jej kilka słów cichych. Och, jaka jest szczęśliwa! Jej maleńka, jej skarb, jej skarb był tutaj z nią — Dziękuję, dziękuję, niech ci Merlin wynagrodzi Billy, dziękuję, szczęścia tobie i temu chłopcu, pomyślności — mówi żarliwie, wtulając dziecięcą głowę we własne ciało. Jest spokojniejsza, mniej rozedrgana, nawet się uśmiecha.


I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Sala Oczekiwań 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Sala Oczekiwań
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach