Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Sanatorium
Wschodnie skrzydło
AutorWiadomość
Wschodnie skrzydło
Wschodnie skrzydło jest nieco cichsze i spokojniejsze od pozostałych sal szpitalnych; łózek jest tutaj mniej, zorganizowana została też dla nich nieznacznie większa intymność. Zwykle przyjmowani są tutaj pacjenci szczególni, których z różnych względów - z uwagi na ich stan zdrowia, pochodzenie, ze względów ogólnego bezpieczeństwa - nie kładzie się na bardziej zatłoczonych salach.
Dopiero kiedy wszedł do sali, prowadzony przez pannę Pomfrey, po własnych badaniach, poczuł intensywniejsze bicie serca i kołacząca się przy nim obawę. Przez cały ten czas, ostatnie półtorej roku, chciał wierzyć, że wujostwo zapewniło jej bezpieczeństwo, że - choć została na tym świecie całkiem sama, ich rodzice odeszli przecież dawno temu - była cala, zdrowa i żyła tak, jak żyć powinna każda inna dziewczyna w jej wieku. Dni zlewały się z nocami, a noce z dniami, dopiero po odzyskaniu wolności uświadomił sobie, że kiedy go nie było, jego mała siostra stała się dorosła. Jak duża tkwiła w tym ironia, że mogła stracić życie w dniu, w którym on wrócił do domu? Uśmiechnął się, widząc ją na jednym z łóżek. W niezrozumiały dla niego sposób budziło w nim dziwną ulgę to, jak niewiele się zmieniła, że jej twarz - poza zmęczeniem, siną bladością tak zaskakująco podobną do jego - wyglądała wciąż tak samo, że był w stanie ją rozpoznać. Trochę chyba urosła. Z twarzy wydała się nieco doroślejsza, ale wciąż była tylko dzieckiem. Trupia bladość martwiła, lecz nie na tyle, by przysłonić szczęście, wszak uzdrowiciele zapewnili go, że jej stan był już stabilny. Kiwnął głową pielęgniarce, nie chcąc dłużej odciągać jej od obowiązków, obiecując tym samym, że to nie potrwa długo. Spała? Odpoczywała? Nie był pewien.
Szarpnął krzesło, z ostrym zgrzytem przestawiając je bliżej dziewczyny - nie miał dość siły, by wykazać się delikatnością, jaką wśród pacjentów powinien - i przysiadł na nim, nachylając się w przód, podtrzymując się na rękach opartych o kolana łokciami, dłoń złapała nagi kikut, nie nosił protezy; stać nie miał sił, a chciał dać jej jeszcze chwilę. Mówili, że jej ciało przeszło olbrzymi wysiłek. Że potrzebowała regeneracji. Że zdarzył się cud. Może to był dzień cudów. Ale musieli stąd iść, brakowało już miejsca. Jego twarz była zapadnięta, wciąż zbyt chuda, zgolone na łyso włosy zmieniały jej rysy. Cały był taki, chudy i zapadnięty. Blady jak ona. Bandaże na przegubie nieokaleczonej dłoni i na łokciu bezrękiej zostały świeżo zmienione przez towarzyszącą mu pielęgniarkę. Był zmęczony, być może, ale żył. Dokładnie tak jak ona. A teraz - razem - wrócą do domu. Był winien zmarłym rodzicom opiekę nad nią, jak mógł zawieźć tak bezmyślnie ich wszystkich?
- Neala? - zwrócił się do niej, nie wstając z krzesła. Głos wciąż był ochrypnięty, ciągnęły się za nim powikłania po nieleczonych chorobach. Próbował ją rozbudzić, ale nie sięgnął ku niej dłonią. - Neala - powtórzył jej imię pół tonu głośniej, brzmiało ładnie, brzmiało domem i tęsknotą, brzmiało lepszym dniem. Dawno już nie wypowiadał jej imienia. W niewoli mówił niewiele. Czy rzeczywiście spała, czy to tylko osłabienie nie pozwalało jej zareagować od razu, nie wiedział. Kiedy na nią patrzył, zaczynał czuć, jakby niewidzialny ciężar spadał z jego barków. Myśl, że musiał ją odnaleźć, była pierwszą, którą odczuł, gdy wyzwolił się z kajdan szmalcowników. Gdy nie wróciła do domu na noc, w Noc Tysiąca Gwiazd, martwili się wszyscy. Chciał wierzyć, że nic jej nie będzie, ale od samego rana do Ottery dobiegały wieści o tragizmie postępujących katastrof. Widział łzy ciotki. Może łzy zmartwienia, może strachu, może współczucia wobec niewinnych ofiar. Dziś musiało im wystarczyć, że Neala nie była jedną z nich. - Zbieraj się, ciotka czeka z obiadem - oznajmił, bo nie znał lepszych słów, które mógłby wypowiedzieć przy podobnej okazji.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czułam ruch wokół, rejestrowałam go gdzieś w tyle mojej świadomości nie posiadając wiele sił, by otworzyć oczy. Otworzyłam je wcześniej, na chwilę w pierwszej chwili nie orientując się w niczym, pytając tylko o Liddy i Freda a kiedy usłyszałam że dobrze, pozwoliłam opaść znów powiekom. Nie miałam ani siły, ani chęci by trzymać je rozwarte dłużej. Coś abstrakcyjnego mi się śniło - o spadających gwiazdach i o fali która nas zabrała. Ale zanim dotarło do mnie, że to snem wcale nie było w sen znów zapadłam. Brwi mimowolnie zeszły mi się ze sobą na nieprzyjemny dźwięk który rozszedł się obok choć nie wybudziwszy mnie całkiem, to wyciągnąwszy bardziej na powierzchnię. Nie otworzyłam jednak mocniej oczu, podsuwając jedynie wyżej trochę kolana. Ale potem rozszedł się głos. Głos który znałam i który nie raz słyszałam we własnej głowie, zaraz obok. Głos który kazał mi być silną i dzielną. Brzmiał trochę inaczej, ale wiedziałam że to był on. Majaczyłam, we śnie. Na pewno. Ten głos należał do kogoś, kogo pożegnałam. Ponaglające mnie samą moje własne imię, wypowiadane w tonach znanych poruszyło znów moimi brwiami wyciągając coraz mocniej na powierzchnię. Zwlekałam, bo wiedziałam, że to nie mógł być on. Mój umysł płatał mi figle znów. Bawił się ze mną jak robił to już wcześniej. Od czasów Brenyn sobie samej ufałam najmniej, nagle będąc gdzieś, gdzie nie planowałam być wcześniej. Teraz słyszałam to, co usłyszeć chciało moje serce. Ale znajdująca się obok obecność znaczyła że będę musiała podnieść z głowy poduszkę.
Ciotka czeka z obiadem. No tak, zezłości się, jeśli mnie na nim będzie. Napracowała się, więc zejść by było konieczne. Ale nie czułam się w ogóle głodna. W końcu więc dźwignęłam je do góry, jasność wokół sprawiła, że zmrużyłam je, próbując nabrać w rozmazaniu ostrości na sylwetce, która nie przypominała tej wujka. Ale była znajoma. Serce obiło mi się mocniej. A chwilę później oczy rozwarły się w całkowitym, bezbrzeżnym szoku. Wyglądał inaczej, brakowało mu włosów. I kilku kilko na pewno. Ręki brakowało już wcześniej. Ale to był Brendan. Jak nic. Brendan siedzący na szpitalnym krześle. Mózg próbował poderwać ciało do góry, ale poszło to strasznie opornie i powolnie, wyciągnęłam ręce, żeby podeprzeć się nimi, ale nim zorientowałam się co się dzieje upadłam znów w poduszki nie czując nic pod palcami.
- B-Brendan? - zająknęłam się w zwolnionym nawet w głosie tempie. Zadrżałam, przekręcając głowę. Uniosłam rękę, żeby jej wierzchem przetrzeć oczy, nie podnosząc się znów do pionu. Przesuwając tęczówkami wokół rozglądając się pobieżnie, po miejscu rzeczach, chodzących wokół uzdrowicielach. - Umarłam, tak? To jest następne? - zapytałam wracając tęczówkami do niego. Nabrałam powietrza w płuca. Zadrżałam. Zamrugałam kilka razy próbując pozbyć się łez, ale nie udało mi się to wcale. Gardło mnie drapało przy kolejnych słowach. - Nie chciałam, przepraszam. - mamrotałam dalej w całkowicie zwolnionym tempie. Ale Liddy tu nie było i Freda, to może tylko mnie się tak nie poszczęściło a oni mieli szczęścia więcej? - Niech nie obcinają mnie na łyso za to że umarłam. - zapłakałam już na serio, bo nagle to mi się sens wydało mieć. W tym świecie po prostu tak robili, dlatego Brendan włosów nie miał. Sensu w tym było sporo. A ciocia? Mówił o obiedzie. Czyli… ciocia też? Biedny wujek, sam został całkowicie.
Ciotka czeka z obiadem. No tak, zezłości się, jeśli mnie na nim będzie. Napracowała się, więc zejść by było konieczne. Ale nie czułam się w ogóle głodna. W końcu więc dźwignęłam je do góry, jasność wokół sprawiła, że zmrużyłam je, próbując nabrać w rozmazaniu ostrości na sylwetce, która nie przypominała tej wujka. Ale była znajoma. Serce obiło mi się mocniej. A chwilę później oczy rozwarły się w całkowitym, bezbrzeżnym szoku. Wyglądał inaczej, brakowało mu włosów. I kilku kilko na pewno. Ręki brakowało już wcześniej. Ale to był Brendan. Jak nic. Brendan siedzący na szpitalnym krześle. Mózg próbował poderwać ciało do góry, ale poszło to strasznie opornie i powolnie, wyciągnęłam ręce, żeby podeprzeć się nimi, ale nim zorientowałam się co się dzieje upadłam znów w poduszki nie czując nic pod palcami.
- B-Brendan? - zająknęłam się w zwolnionym nawet w głosie tempie. Zadrżałam, przekręcając głowę. Uniosłam rękę, żeby jej wierzchem przetrzeć oczy, nie podnosząc się znów do pionu. Przesuwając tęczówkami wokół rozglądając się pobieżnie, po miejscu rzeczach, chodzących wokół uzdrowicielach. - Umarłam, tak? To jest następne? - zapytałam wracając tęczówkami do niego. Nabrałam powietrza w płuca. Zadrżałam. Zamrugałam kilka razy próbując pozbyć się łez, ale nie udało mi się to wcale. Gardło mnie drapało przy kolejnych słowach. - Nie chciałam, przepraszam. - mamrotałam dalej w całkowicie zwolnionym tempie. Ale Liddy tu nie było i Freda, to może tylko mnie się tak nie poszczęściło a oni mieli szczęścia więcej? - Niech nie obcinają mnie na łyso za to że umarłam. - zapłakałam już na serio, bo nagle to mi się sens wydało mieć. W tym świecie po prostu tak robili, dlatego Brendan włosów nie miał. Sensu w tym było sporo. A ciocia? Mówił o obiedzie. Czyli… ciocia też? Biedny wujek, sam został całkowicie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Powoli - upomniał - może poprosił, zbyt ostro - kiedy dźwignęła się w górę. Nie powinna się forsować, a gwałtowne zmiany pozycji mogły znacząco pogorszyć przecież jej samopoczucie. Mimo to dobrze było widzieć, że jest w stanie dokonać tego o własnych siłach, nawet jeśli zbyt prędko opadła z powrotem. Uzdrowiciele byli dobrej myśli, ufał im, ale nie potrafił wyzbyć się obaw, tak dawno jej nie widział. Nie tak wyobrażał sobie to spotkanie. Ona z pewnością też nie, ale jak powinno witać się bliskich po długim pobycie w zaświatach? Gdy stanął u progu domu w Ottery, nie powiedział nic, spojrzał tylko w zdumione oczy wuja - nie poznał go od razu - i w pełne łez oczy ciotki. Teraz nie znajdował więcej słów niż wtedy. Kiwnął głową, kiedy wypowiedziała jego imię, błądząc tęczówkami po jej źrenicach, zmęczonych, ale żywych, zastanawiając się, jak blisko było tego, by - teraz, gdy był wolny - spóźniłby się, żeby zobaczyć ją ostatni raz. Była jego siostrą, ostatnim okruchem najbliższej rodziny. Być może gdyby był tu cały czas, to by się nie wydarzyło. Ale wybrał swoją drogę - czy słuszną? - gdy ją obierał uprzedzono go, że będzie musiał pewnego dnia wybrać między nią a obowiązkiem, ale nie w ten sposób. To matka musiała nad nią czuwać.
Uśmiechnął się, ze zmęczeniem odmalowanym na twarzy, gdy spytała, czy umarła. Życie byłoby upiornie bezcelowe, gdyby u jego krańca mieli trafić na całe wieki do szpitala - już wolałby wierzyć w czarną nicość. Ze szpitala wychodziło się szybko albo wcale. - Nie tym razem - odpowiedział, nie odejmując od niej spojrzenia, nieco cieplejszego. Wychwycił w jej mamrotaniu przeprosiny, ale ich nie rozumiał, była w szoku, widział to przecież nie pierwszy raz. Potrzebowała czasu, musiała najpierw zrozumieć, gdzie była, oddzielić jawę od snu, czekał, dając jej na to przestrzeń. Kiedy poprosiła, żeby jej nie obcinać, uśmiechnął się szerzej - aż w końcu zaśmiał się, cicho, bo nie pamiętał już, jak to jest śmiać się głośno, zmęczoną głowę wsparł na zdrowszej ręce, owiniętej świeżymi opatrunkami, przecierając pochylone skronie i śmiał się dalej, pomimo jej łez. Emocji kłębiło się zbyt wiele, tęsknota, żal, niesiona przezeń ulga, szczęście, nadzieja, że wszystko mogło być jeszcze dobrze. Pogoda, zdolna przerzedzić mroczne czarne chmury na niebie, a może ten śmiech przysłaniał coś więcej, zaciśnięte powieki odgradzały ściśnięte serce od świata, nie pozwalając im wypełznąć na zewnątrz. Nie chciał jej obciążać strachem, nie potrafił okazać radości. Minęły dwa dni odkąd skończyło się wszystko, ale ona przetrwała, bo połknęła ją gigantyczna ryba. Ale przetrwali oboje, a innego końca świata nie będzie. Trudno było mu przyznać, nawet przed sobą samym, że dla niego to też było zbyt wiele. - Okazuje się, że nie tak łatwo nas zabić, Neala, ale nie obiecam ci, że ciotka nie zgoli za karę i ciebie, jak już wrócimy do domu. Martwiąc się o ciebie zjadła wszystkie paznokcie, zniszczyła jeden wazon i upiekła zakalca. - Podniósł się w końcu, kręcąc z niedowierzaniem głową; wyciągnął do siostry lewą dłoń, by mogła ją pochwycić i dźwignąć się ponownie. Nie wiedział jeszcze, jak słabe były jej dłonie, zaciśnie na niej własną i sam pociągnie ją w przód na ugiętym łokciu, zagryzając zęby na krótko, gdy przejdzie go spazm bólu promieniujący od rozdartego przegubu spod opatrunków. - To dalej Plymouth, pamiętasz? Pomogli ci tutaj. Pamiętasz, jak się tu znalazłaś? - pytał, spokojnie, powoli, chcąc dać jej dość czasu, żeby zebrała myśli. Nie mówił o sobie, bo teraz to ona była ważna. Ona musiała stanąć na nogi. Wyglądało na to, że wreszcie została tragiczną bohaterką pięknej romantycznej powieści, choć chyba nie tak to sobie wyobrażała. Historia o rybie była niewyobrażalna - i zapewne dlatego niosła się tak szybko i tak daleko. Kiedyś zapyta o to Tonks, ale nie dziś i nie teraz.
Uśmiechnął się, ze zmęczeniem odmalowanym na twarzy, gdy spytała, czy umarła. Życie byłoby upiornie bezcelowe, gdyby u jego krańca mieli trafić na całe wieki do szpitala - już wolałby wierzyć w czarną nicość. Ze szpitala wychodziło się szybko albo wcale. - Nie tym razem - odpowiedział, nie odejmując od niej spojrzenia, nieco cieplejszego. Wychwycił w jej mamrotaniu przeprosiny, ale ich nie rozumiał, była w szoku, widział to przecież nie pierwszy raz. Potrzebowała czasu, musiała najpierw zrozumieć, gdzie była, oddzielić jawę od snu, czekał, dając jej na to przestrzeń. Kiedy poprosiła, żeby jej nie obcinać, uśmiechnął się szerzej - aż w końcu zaśmiał się, cicho, bo nie pamiętał już, jak to jest śmiać się głośno, zmęczoną głowę wsparł na zdrowszej ręce, owiniętej świeżymi opatrunkami, przecierając pochylone skronie i śmiał się dalej, pomimo jej łez. Emocji kłębiło się zbyt wiele, tęsknota, żal, niesiona przezeń ulga, szczęście, nadzieja, że wszystko mogło być jeszcze dobrze. Pogoda, zdolna przerzedzić mroczne czarne chmury na niebie, a może ten śmiech przysłaniał coś więcej, zaciśnięte powieki odgradzały ściśnięte serce od świata, nie pozwalając im wypełznąć na zewnątrz. Nie chciał jej obciążać strachem, nie potrafił okazać radości. Minęły dwa dni odkąd skończyło się wszystko, ale ona przetrwała, bo połknęła ją gigantyczna ryba. Ale przetrwali oboje, a innego końca świata nie będzie. Trudno było mu przyznać, nawet przed sobą samym, że dla niego to też było zbyt wiele. - Okazuje się, że nie tak łatwo nas zabić, Neala, ale nie obiecam ci, że ciotka nie zgoli za karę i ciebie, jak już wrócimy do domu. Martwiąc się o ciebie zjadła wszystkie paznokcie, zniszczyła jeden wazon i upiekła zakalca. - Podniósł się w końcu, kręcąc z niedowierzaniem głową; wyciągnął do siostry lewą dłoń, by mogła ją pochwycić i dźwignąć się ponownie. Nie wiedział jeszcze, jak słabe były jej dłonie, zaciśnie na niej własną i sam pociągnie ją w przód na ugiętym łokciu, zagryzając zęby na krótko, gdy przejdzie go spazm bólu promieniujący od rozdartego przegubu spod opatrunków. - To dalej Plymouth, pamiętasz? Pomogli ci tutaj. Pamiętasz, jak się tu znalazłaś? - pytał, spokojnie, powoli, chcąc dać jej dość czasu, żeby zebrała myśli. Nie mówił o sobie, bo teraz to ona była ważna. Ona musiała stanąć na nogi. Wyglądało na to, że wreszcie została tragiczną bohaterką pięknej romantycznej powieści, choć chyba nie tak to sobie wyobrażała. Historia o rybie była niewyobrażalna - i zapewne dlatego niosła się tak szybko i tak daleko. Kiedyś zapyta o to Tonks, ale nie dziś i nie teraz.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Moje własne dłonie mnie zawiodły. Ale zostałam tak, nie potrafiąc z szoku wyjść całkiem. I siły zbierając na drugą próbę, bo ta zmęczyła mnie strasznie. Nie tym razem? Ale to jak? Nie docierało do mnie jeszcze. Dlatego z ust samo poleciało dalej. O tym obcinaniu. A śmiech Brendana uniósł moje brwi do góry, na chwilę łagodząc wszystko całkiem. Bo w nic nie chciałam wierzyć bardziej niż w to, że był tutaj, ze mną, naprawdę. Zamilkłam po prostu na niego patrząc, nie umiejąc zapanować nad szczęściem i nad strachem ogarniającymi mnie jednocześnie. Oddychając ciężko - ciężej. Ale jego słowa znaczyć musiały się prawdą. Jeszcze otumanioną, jeszcze niemal nierealną.
- Pa-wa-za-co? Co? - wymamrotałam nie nadążając. - Znaczy słuuucham. - poprawiłam się mimowolnie czując krzywiącą się na mnie ciotkę Matyldę nawet teraz, kiedy wszystko mnie bolało. Oddech miałam płytki, słowa wychodziły wolniej niż myśli. Byłam zdezorientowana. Oczy rozszerzone szeroko przesuwały się na chwilę by później znów wrócić do Brendana. Brendana. Do Brendana. Mrugałam niby szybko, ale jednak wolno, bo szybciej nie umiałam. Jakbym sądziła, że za kolejnym mrugnięciem go nie będzie, a przez łzy nie wszystko widziałam. Serce obijało mi się donośnie. Może spałam?
Nie umiałam nie sięgnąć do ręki wyciągniętej w moją stronę. Jeśli go dotknę, to będzie to prawda, prawda? Na pewno, przecież ducha bym nie dotknęła, bo jak? Palce dotknęły ręki, ale ja nic nie czułam, co tylko w drżenie mnie wprawiło. Próbowałam je zacisnąć mocniej, ale w ogóle nie ruszyły za nakazem powstałym w głowie. Serce w panice obiło mi się mocniej. Ze strachu, że go nie dotknę, że to jednak sen jest, nic więcej, że to ciało nawet nie jest moje, bo nie robi co chce. Już mnie ogarniała - panika cała. Ale wtedy te jego zacisnęły się na mojej i pociągnęły mnie w górę sadzając w pionie. Oddech zelżał. Część się zgadzała druga nie. Ale dopiero teraz rozejrzałam się dokładniej wokół. Wyglądało jak szpital i wydawało mi się, że byłam tu już. Plymouth? Moje brwi zeszły się ze sobą finalnie spoglądając na brata. Moje wargi rozwarły się a głowa pokręciła przecząco. Pomogli? Pokręciłam głową raz jeszcze przerywając gest w połowie. Marszcząc brwi. - Byłam w Dorset. Na Festiwalu Lata. Wszyscy byliśmy. - panika znów sięgnęła wyżej. - M-m-myślałam że mi przesz… - coś zadrapało mnie w gardle, zajęłam się kaszlem łapiąc powietrze. Po policzkach poleciały łzy. Już kilka dni było dobrze, naprawdę dobrze. Byłam tam gdzie byłam i nic nie zapomniałam. Co jeśli to była tylko cisza przed burzą. Znów zapomniałam gdzie byłam i co robiłam? Wzięłam wdech. Nie panikuj Neala. Ale jak nie panikować miałam. Nie panikuj. Ale panikowałam i tak. Nawet jak sobie w głowie gadałam. Może dlatego Brenyn weszła, bo nienormalna byłam sama ze sobą gadając to i z nią mogłam. Bo ona mną była a ją nią, czy jakoś tak. Zadrżałam cała, a może zadrżała mi tylko ręka. A może coś innego - nie wiedziałam. Zgarbione plecy, zapłakane policzki - pięknie witasz brata. Ale nie wiedziałam. Zmarszczyłam brwi. Myśl, Neala. - Był - powiedziałam powoli. - wyścig. Na koniec. - powiedziała odciągając nieobecne spojrzenie które samo się przesunęło, znaczy nie odciągając podciągając na Brendana. - Właśnie. - potknęłam powoli głową. Za wolno, chciałam szybciej, ale ciało mnie nie słuchało wcale. - Na aetonanach. - dodałam przypominając sobie to, co wydawało mi się ostatnim. - A potem… - a potem wydarzyło się wszystko. Spadające z nieba gwiazdy, Eve, która próbowała wsiadać na konia i która zaczynała rodzić, Lidka która zebrała mnie z miotły. Fred który prowadził Eve, kiedy próbowaliśmy uciekać. Złapałam spazmatycznie powietrze. Oczy zaszły mi łzami. - Była ze mną rodząca dziewczyna -Eve, Brendan, jest tutaj? I Liddy. I Fred. - głos mi drżał wargi też. Nie mogłam tylko ja. Nie chciałam. Nie mogłam. Ale nie widziałam ich obok na łóżkach. - Fala. To ostatnie co - nabrałam powietrza, zakrztusiłam się chyba swoimi własnymi łzami. - pamiętam. - dalej była pustka. Dalej nie było nic. A potem było już tutaj.
- Pa-wa-za-co? Co? - wymamrotałam nie nadążając. - Znaczy słuuucham. - poprawiłam się mimowolnie czując krzywiącą się na mnie ciotkę Matyldę nawet teraz, kiedy wszystko mnie bolało. Oddech miałam płytki, słowa wychodziły wolniej niż myśli. Byłam zdezorientowana. Oczy rozszerzone szeroko przesuwały się na chwilę by później znów wrócić do Brendana. Brendana. Do Brendana. Mrugałam niby szybko, ale jednak wolno, bo szybciej nie umiałam. Jakbym sądziła, że za kolejnym mrugnięciem go nie będzie, a przez łzy nie wszystko widziałam. Serce obijało mi się donośnie. Może spałam?
Nie umiałam nie sięgnąć do ręki wyciągniętej w moją stronę. Jeśli go dotknę, to będzie to prawda, prawda? Na pewno, przecież ducha bym nie dotknęła, bo jak? Palce dotknęły ręki, ale ja nic nie czułam, co tylko w drżenie mnie wprawiło. Próbowałam je zacisnąć mocniej, ale w ogóle nie ruszyły za nakazem powstałym w głowie. Serce w panice obiło mi się mocniej. Ze strachu, że go nie dotknę, że to jednak sen jest, nic więcej, że to ciało nawet nie jest moje, bo nie robi co chce. Już mnie ogarniała - panika cała. Ale wtedy te jego zacisnęły się na mojej i pociągnęły mnie w górę sadzając w pionie. Oddech zelżał. Część się zgadzała druga nie. Ale dopiero teraz rozejrzałam się dokładniej wokół. Wyglądało jak szpital i wydawało mi się, że byłam tu już. Plymouth? Moje brwi zeszły się ze sobą finalnie spoglądając na brata. Moje wargi rozwarły się a głowa pokręciła przecząco. Pomogli? Pokręciłam głową raz jeszcze przerywając gest w połowie. Marszcząc brwi. - Byłam w Dorset. Na Festiwalu Lata. Wszyscy byliśmy. - panika znów sięgnęła wyżej. - M-m-myślałam że mi przesz… - coś zadrapało mnie w gardle, zajęłam się kaszlem łapiąc powietrze. Po policzkach poleciały łzy. Już kilka dni było dobrze, naprawdę dobrze. Byłam tam gdzie byłam i nic nie zapomniałam. Co jeśli to była tylko cisza przed burzą. Znów zapomniałam gdzie byłam i co robiłam? Wzięłam wdech. Nie panikuj Neala. Ale jak nie panikować miałam. Nie panikuj. Ale panikowałam i tak. Nawet jak sobie w głowie gadałam. Może dlatego Brenyn weszła, bo nienormalna byłam sama ze sobą gadając to i z nią mogłam. Bo ona mną była a ją nią, czy jakoś tak. Zadrżałam cała, a może zadrżała mi tylko ręka. A może coś innego - nie wiedziałam. Zgarbione plecy, zapłakane policzki - pięknie witasz brata. Ale nie wiedziałam. Zmarszczyłam brwi. Myśl, Neala. - Był - powiedziałam powoli. - wyścig. Na koniec. - powiedziała odciągając nieobecne spojrzenie które samo się przesunęło, znaczy nie odciągając podciągając na Brendana. - Właśnie. - potknęłam powoli głową. Za wolno, chciałam szybciej, ale ciało mnie nie słuchało wcale. - Na aetonanach. - dodałam przypominając sobie to, co wydawało mi się ostatnim. - A potem… - a potem wydarzyło się wszystko. Spadające z nieba gwiazdy, Eve, która próbowała wsiadać na konia i która zaczynała rodzić, Lidka która zebrała mnie z miotły. Fred który prowadził Eve, kiedy próbowaliśmy uciekać. Złapałam spazmatycznie powietrze. Oczy zaszły mi łzami. - Była ze mną rodząca dziewczyna -Eve, Brendan, jest tutaj? I Liddy. I Fred. - głos mi drżał wargi też. Nie mogłam tylko ja. Nie chciałam. Nie mogłam. Ale nie widziałam ich obok na łóżkach. - Fala. To ostatnie co - nabrałam powietrza, zakrztusiłam się chyba swoimi własnymi łzami. - pamiętam. - dalej była pustka. Dalej nie było nic. A potem było już tutaj.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czuł ciężkość jej dłoni, gdy zacisnął na niej własną, nie odjął ręki od razu, poruszając jej palcami, jednym po drugim, szukając złamań lub urazów, które mogliby przeoczyć uzdrowiciele, z obawą przeniósł wzrok na jej twarz, dostrzegając zbierającą się na twarzy panikę.
- Jesteś w stanie rozprostować palce? - spytał, nie przestając nimi poruszać, wydawały się bezwładne jak u szmacianej lalki. To minie, prawda? Mówili, że dojdzie do siebie, że to zajmie trochę czasu. Na pewno to wykryli, kiedy ją rozbudzili, jeszcze wczoraj. Musieli. Kiwnął głową, kiedy wspomniała o festiwalu, wiedział to już od wujostwa. Wrócili wcześniej, tylko dlatego zrobili to bez niej. Patrzył bez słowa, nie rozumiejąc, co usiłowała powiedzieć, ale odjął wzrok i umknął nim na bok, gdy zajęła się kaszlem; milczał, póki nie odnalazła swobodnego oddechu. Chciałby znaleźć dla niej słowa pocieszenia, ale nie potrafił; to w trakcie wyścigu runęło niebo, na ich głowy, ale nie tylko, Neala nie mogła jeszcze zdawać sobie sprawy ze skali katastrofy. Zniszczone zostały całe kraje, nie tylko ten. Cały region. Pół kontynentu. Trochę więcej. Pochylił głowę, zbierając myśli; wahał się, czy powinien mówić jej o tym już teraz, było chyba za wcześnie. I tak wydarzyło się zbyt wiele na raz. Eve, Liddy, Fred, nic mu to nie mówiło.
- Siostra Billa? - spytał, przypominając sobie imię panny Moore. Milczał zbyt długo, ale wiedział, że na sąsiednich łóżkach nie było nikogo, kto mógłby być jej przyjacielem. O nikim innym nie wspominał list, nie mówiła też o tym pielęgniarka, z którą rozmawiał. Nie znaczyło to jeszcze, że odeszli, ale ich szanse nie były duże. Nie potrafił powtórzyć po niej stanu dziewczyny, o której wspominała, rodziła w Weymouth, w tamtej chwili? Nie mogła przeżyć, musiałby zdarzyć się cud. Jeśli Nealę porwała fala, brzemienną też. - Kim oni... - byli - są? - spytał po zawahaniu, poprawiając się w myślach; nie wierzył w ich przetrwanie, ale czas na żałobę jeszcze nadejdzie. Teraz przetrwać musiała ona sama. Wspomniała męskie imię, dorosła, kiedy go nie było, ale to nie jego losem martwiła się najbardziej. - Fox? - Nikt nie zwracał się do niego imieniem, a ona dawniej mówiła mu przez pan, ale Fox zawsze spadał na cztery łapy, poradzi sobie. Może nawet dokonał cudu - i pomógł pozostałym. - Mogli ich położyć gdzieś indziej - rzucił, nieco wymijająco. Sala, w której się znajdowali, wydawała się mniej zatłoczona i bardziej zaciszna od pozostałych, czy przyjęliby tutaj przypadkowych czarodziejów? Pewnie nie, ale w jego osądzie zmieniało to niewiele. Z tak potężnym żywiołem nikt nie miał szansy. - Podobno - zaczął, najdelikatniej, jak potrafił, zatem całkiem wprost. - Wypruli cię z żołądka wielkiej ryby, Neala. Musiała cię połknąć. - I był to cud. Cud, że zdołała przeżyć, że została uchroniona przed deszczem meteorytów, że ktoś ją tam odnalazł. Nieszczęścia chodziły parami, może cuda też. I tak wydarzył się tej nocy więcej niż jeden. Ale jeśli jej przyjaciółka rodziła pożarta przez rybę, nawet szczęście nie mogło jej pomóc. - To byli nasi ludzie. Jeśli ktokolwiek będzie wiedział, czy ktoś był z tobą, oni na pewno. Wuj dostał tylko tylko list, już ze szpitala. Mam cię zabrać do domu, dasz radę? - To ona była teraz najważniejsza, poszukiwania innych musieli przenieść na później. Wiadomość o ich odejściu w niczym nie mogła jej teraz pomóc. Martwi w całym kraju liczyli się w setkach tysięcy. Powoli wstał z krzesła, ponaglając ją do próby zebrania się z łóżka - ale i gotów asekurować ją przy próbie stanięcia na nogach poranionymi rękoma.
- Jesteś w stanie rozprostować palce? - spytał, nie przestając nimi poruszać, wydawały się bezwładne jak u szmacianej lalki. To minie, prawda? Mówili, że dojdzie do siebie, że to zajmie trochę czasu. Na pewno to wykryli, kiedy ją rozbudzili, jeszcze wczoraj. Musieli. Kiwnął głową, kiedy wspomniała o festiwalu, wiedział to już od wujostwa. Wrócili wcześniej, tylko dlatego zrobili to bez niej. Patrzył bez słowa, nie rozumiejąc, co usiłowała powiedzieć, ale odjął wzrok i umknął nim na bok, gdy zajęła się kaszlem; milczał, póki nie odnalazła swobodnego oddechu. Chciałby znaleźć dla niej słowa pocieszenia, ale nie potrafił; to w trakcie wyścigu runęło niebo, na ich głowy, ale nie tylko, Neala nie mogła jeszcze zdawać sobie sprawy ze skali katastrofy. Zniszczone zostały całe kraje, nie tylko ten. Cały region. Pół kontynentu. Trochę więcej. Pochylił głowę, zbierając myśli; wahał się, czy powinien mówić jej o tym już teraz, było chyba za wcześnie. I tak wydarzyło się zbyt wiele na raz. Eve, Liddy, Fred, nic mu to nie mówiło.
- Siostra Billa? - spytał, przypominając sobie imię panny Moore. Milczał zbyt długo, ale wiedział, że na sąsiednich łóżkach nie było nikogo, kto mógłby być jej przyjacielem. O nikim innym nie wspominał list, nie mówiła też o tym pielęgniarka, z którą rozmawiał. Nie znaczyło to jeszcze, że odeszli, ale ich szanse nie były duże. Nie potrafił powtórzyć po niej stanu dziewczyny, o której wspominała, rodziła w Weymouth, w tamtej chwili? Nie mogła przeżyć, musiałby zdarzyć się cud. Jeśli Nealę porwała fala, brzemienną też. - Kim oni... - byli - są? - spytał po zawahaniu, poprawiając się w myślach; nie wierzył w ich przetrwanie, ale czas na żałobę jeszcze nadejdzie. Teraz przetrwać musiała ona sama. Wspomniała męskie imię, dorosła, kiedy go nie było, ale to nie jego losem martwiła się najbardziej. - Fox? - Nikt nie zwracał się do niego imieniem, a ona dawniej mówiła mu przez pan, ale Fox zawsze spadał na cztery łapy, poradzi sobie. Może nawet dokonał cudu - i pomógł pozostałym. - Mogli ich położyć gdzieś indziej - rzucił, nieco wymijająco. Sala, w której się znajdowali, wydawała się mniej zatłoczona i bardziej zaciszna od pozostałych, czy przyjęliby tutaj przypadkowych czarodziejów? Pewnie nie, ale w jego osądzie zmieniało to niewiele. Z tak potężnym żywiołem nikt nie miał szansy. - Podobno - zaczął, najdelikatniej, jak potrafił, zatem całkiem wprost. - Wypruli cię z żołądka wielkiej ryby, Neala. Musiała cię połknąć. - I był to cud. Cud, że zdołała przeżyć, że została uchroniona przed deszczem meteorytów, że ktoś ją tam odnalazł. Nieszczęścia chodziły parami, może cuda też. I tak wydarzył się tej nocy więcej niż jeden. Ale jeśli jej przyjaciółka rodziła pożarta przez rybę, nawet szczęście nie mogło jej pomóc. - To byli nasi ludzie. Jeśli ktokolwiek będzie wiedział, czy ktoś był z tobą, oni na pewno. Wuj dostał tylko tylko list, już ze szpitala. Mam cię zabrać do domu, dasz radę? - To ona była teraz najważniejsza, poszukiwania innych musieli przenieść na później. Wiadomość o ich odejściu w niczym nie mogła jej teraz pomóc. Martwi w całym kraju liczyli się w setkach tysięcy. Powoli wstał z krzesła, ponaglając ją do próby zebrania się z łóżka - ale i gotów asekurować ją przy próbie stanięcia na nogach poranionymi rękoma.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Padające pytanie Brendana sprawiło, że spojrzałam znów na swoje palce. Znaczy na rękę, ale i na palce, próbując zmusić je do tego, żeby się rozprostowały, ale nijak nie ruszały. Drgnęły chyba nawet. Ani w te ani we wte. Nie bolały mnie, po prostu nie słuchały. A może nie tyle co nie słuchały, a ja nie czułam nic pod palcami, chociaż rękę miała w palcach. Brendan przesuwał swoimi palcami, ale ja nie czułam tego kompletnie. Zmarszczyłam brwi, a do kompletu i nos napinając się, jakbym siłą woli w stanie to poczuć - znaczy powinnam, nie? Ale nie dawało rady.
- Nie słuchają do końca, nie czu - odpowiedziałam powoli nadal na nie patrząc. Już nie miały? Urwałam dopiero po chwili się orientując. - uję. - zmarszczyłam mocniej brwi próbując nie panikować jeszcze. - Dotknij twarzy. - poprosiłam w ogóle nic już czuć nie miałam? Jak to był świat kolejny, to ja w nim być nie chciałam. Tak bez czucia i ze zgolonymi włosami. Ale potem było tylko gorzej. Znaczy gorzej i lepiej jednocześnie. Bo jednak nie umarłam. Tak przynajmniej twierdził Brendan. I wierzyłam mu prawie całkiem. Bo jakaś część mnie uznała, że nie mogę żyć jak on nie żyje. Ale twierdził że żył, ale znów nie czułam w ogóle w nim życia pod palcami. A potem wszystko to co było, to co pamiętałam wracało do mnie powoli. Jak powolna i ja jakaś dzisiaj byłam. Irytująca w czasie wstrzymana. Potaknęłam głową, rozglądając się jeszcze wokół.
- Mooożesz spytać? - zapytałam go, pewna, że jeśli nie on, to zapytam ja. Nie mogłam tak po prostu tego zostawić. - Oh, nie. - pokręciłam głową przecząco na pana Lisa. To nie on był. - Eve to żona Jima. - powiedziałam jakby to jasne było jak słońca dwa. - A Freda w sumie niedawno poznałam. To rybak… jakoś tak. - tłumaczyłam powoli, zmęczona i mówieniem i siedzeniem i chyba oddychaniem nawet. Otworzyłam usta chcąc coś jeszcze wydusić, ale za dużo mówiłam więc musiałam odpocząć chwilę i chyba dobrze, że zamilkłam, bo zaraz broda mi prawie w podłogę uderzyła. Brwi zeszły się do siebie. Jak to…. wypruli z żołądka wielkiej ryby.
- Słucham? - zapytałam brata, spoglądając na niego ze zdziwieniem. - Połknąć? Nie żartuj Brendan. W Dorset nie ma takich ryb. - takich wielkich. Zmarszczyłam brwi rozglądając się znów wokół. - Eve wsadzali na hipogryfa. - przypomniałam sobie, bo ją wzięli pierwszą. I tak na nic innego byśmy się nie zgodzili, potrzebowała pomocy. - Oni byli ze mną. - uparłam się czując łzy na policzkach. Trzymaliśmy się razem, próbowaliśmy uciec, przetrwać to wszystko. Uniosłam ręce i przedramionami przetarłam oczy. Nie płacz, Neala, na pewno są gdzieś tutaj. A jak nie są to pójdziesz ich szukać. Musiałam napisać listów z tuzin. Ale to nic, palce mi nie przeszkodzą.
- Dam. - potwierdziłam od razu bez pomyślunku. Ale nie ruszyłam się wcale. Przynajmniej nie z początku, powoli ściągnęłam nogi na ziemię. Ale i nie podniosłam się do pionu. Bo nagle sobie coś uświadomiłam. A co jeśli to nie była rzeczywistość. Ta ryba mnie tak pchnęła do tego, że mogła nie być. Albo co jeśli to nie był Brendan, tylko ktoś kto wygląda jak on? Nikomu nie ufałam jak jemu, ale mówił że patrzeć uważnie powinnam. Co jeśli weźmie mnie gdzieś stąd - gdziekolwiek to było. Po co niewiadomo, bo pożytku ze mnie wiele przecież nie było. Ale nie chciałam cioci zmartwić bardziej. Jak wuja wiedział że tu jestem, to czemu wuja nie było? Zmarszczyłam brwi. Przesuwając rękę, próbując zmusić palce do współpracy żeby zacisnęły się na skórze, ale nie chciały. Uniosłam tęczówki w górę zawieszając je na nim. Mrużąc oczy i marszcząc brwi. - Ale potrzebuję żebyś mnie uszczypnął. - oznajmiłam wyciągając rękę przed siebie. - Wiesz… wyglądasz jak Brendan, ale i nie wyglądasz. Ty to ty naprawdę? - zapytałam nie odciągając spojrzenia.
- Nie słuchają do końca, nie czu - odpowiedziałam powoli nadal na nie patrząc. Już nie miały? Urwałam dopiero po chwili się orientując. - uję. - zmarszczyłam mocniej brwi próbując nie panikować jeszcze. - Dotknij twarzy. - poprosiłam w ogóle nic już czuć nie miałam? Jak to był świat kolejny, to ja w nim być nie chciałam. Tak bez czucia i ze zgolonymi włosami. Ale potem było tylko gorzej. Znaczy gorzej i lepiej jednocześnie. Bo jednak nie umarłam. Tak przynajmniej twierdził Brendan. I wierzyłam mu prawie całkiem. Bo jakaś część mnie uznała, że nie mogę żyć jak on nie żyje. Ale twierdził że żył, ale znów nie czułam w ogóle w nim życia pod palcami. A potem wszystko to co było, to co pamiętałam wracało do mnie powoli. Jak powolna i ja jakaś dzisiaj byłam. Irytująca w czasie wstrzymana. Potaknęłam głową, rozglądając się jeszcze wokół.
- Mooożesz spytać? - zapytałam go, pewna, że jeśli nie on, to zapytam ja. Nie mogłam tak po prostu tego zostawić. - Oh, nie. - pokręciłam głową przecząco na pana Lisa. To nie on był. - Eve to żona Jima. - powiedziałam jakby to jasne było jak słońca dwa. - A Freda w sumie niedawno poznałam. To rybak… jakoś tak. - tłumaczyłam powoli, zmęczona i mówieniem i siedzeniem i chyba oddychaniem nawet. Otworzyłam usta chcąc coś jeszcze wydusić, ale za dużo mówiłam więc musiałam odpocząć chwilę i chyba dobrze, że zamilkłam, bo zaraz broda mi prawie w podłogę uderzyła. Brwi zeszły się do siebie. Jak to…. wypruli z żołądka wielkiej ryby.
- Słucham? - zapytałam brata, spoglądając na niego ze zdziwieniem. - Połknąć? Nie żartuj Brendan. W Dorset nie ma takich ryb. - takich wielkich. Zmarszczyłam brwi rozglądając się znów wokół. - Eve wsadzali na hipogryfa. - przypomniałam sobie, bo ją wzięli pierwszą. I tak na nic innego byśmy się nie zgodzili, potrzebowała pomocy. - Oni byli ze mną. - uparłam się czując łzy na policzkach. Trzymaliśmy się razem, próbowaliśmy uciec, przetrwać to wszystko. Uniosłam ręce i przedramionami przetarłam oczy. Nie płacz, Neala, na pewno są gdzieś tutaj. A jak nie są to pójdziesz ich szukać. Musiałam napisać listów z tuzin. Ale to nic, palce mi nie przeszkodzą.
- Dam. - potwierdziłam od razu bez pomyślunku. Ale nie ruszyłam się wcale. Przynajmniej nie z początku, powoli ściągnęłam nogi na ziemię. Ale i nie podniosłam się do pionu. Bo nagle sobie coś uświadomiłam. A co jeśli to nie była rzeczywistość. Ta ryba mnie tak pchnęła do tego, że mogła nie być. Albo co jeśli to nie był Brendan, tylko ktoś kto wygląda jak on? Nikomu nie ufałam jak jemu, ale mówił że patrzeć uważnie powinnam. Co jeśli weźmie mnie gdzieś stąd - gdziekolwiek to było. Po co niewiadomo, bo pożytku ze mnie wiele przecież nie było. Ale nie chciałam cioci zmartwić bardziej. Jak wuja wiedział że tu jestem, to czemu wuja nie było? Zmarszczyłam brwi. Przesuwając rękę, próbując zmusić palce do współpracy żeby zacisnęły się na skórze, ale nie chciały. Uniosłam tęczówki w górę zawieszając je na nim. Mrużąc oczy i marszcząc brwi. - Ale potrzebuję żebyś mnie uszczypnął. - oznajmiłam wyciągając rękę przed siebie. - Wiesz… wyglądasz jak Brendan, ale i nie wyglądasz. Ty to ty naprawdę? - zapytałam nie odciągając spojrzenia.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Może to tylko osłabienie, chwilowy niedowład, mówili, że z tego wyjdzie, a z pewnością wiedzieli, co mówią; opiekująca się nią dziewczyna wydawała się nie tylko kompetentna, ale przede wszystkim zaangażowana i szczerze zmartwiona jej stanem, jego siostra nie stanie się kaleką jak on, nie mogła. Czy gdyby był tu tamtego dnia, czy mógłby, czy potrafiły ją ochronić?
- Mówisz, Neala – zauważył, gdy poprosiła, żeby dotknął jej twarzy, mówiła, więc poruszała mięśniami twarzy, miała w nich czucie; nie spełnił jej prośby, nie wyciągnął ku niej dłoni, zawsze miał trudności z okazywaniem czułości, a półtorej roku spędzone w samotności, we wrogim otoczeniu, uczyniło to jeszcze trudniejszym. Mówiła, co prawda, opornie, ale jeśli opowiadane o niej baśnie miały w sobie choć krztę prawdy, nie powinien dostrzegać w tym nic dziwnego. – Poprosimy Teda, żeby na ciebie spojrzał, kiedy wrócimy do domu. Rozmawiałem z twoją opiekunką, powiedziała, że dojdziesz do siebie. Po prostu potrzeba czasu. – I miał nadzieję, że rzeczywiście tak było, bał się, oczywiście, że tak, że jej stan przeoczono, że nie dostrzeżono tego paraliżu, ale dziewczyna dała mu do zrozumienia, że i tak nadużyli gościnności, mieli tu przecież walczących o życie, a jej stan został już ustabilizowany.
- Spytam – obiecał, bardziej chcąc ją uspokoić, niż faktycznie łudząc się, że odpowiedź okaże się satysfakcjonująca, jeden cud to i tak wiele. – A Jim to…? – pytał dalej, gdy przedstawiła go tak oczywiście, miejscowy rybak, Fred, zmarszczył brew, słysząc jakoś tak, ale nie był to ani czas ani miejsce, by tego dociekać – zwłaszcza, gdy jej słowa umilkły, a otwarte usta szukały oddechu, powinna teraz odpoczywać. – Obawiam się – zaczął, bez przekonania, gdy w zasadzie słusznie wypunktowała niecodzienne zjawisko magichtiologiczne. Nie znał się na rybach, ale o niczym podobnym nie słyszał nigdy. – Że Dorset nie wygląda już tak, jak je pamiętasz – zakończył powoli, nie tylko Dorset, kraj, ta część Europy, może trochę więcej. Nie wiedzieli jeszcze wszystkiego, ale to, co zdołało do nich dotrzeć pomimo kataklizmu, brzmiało przerażająco.
- Nie brałaś udziału w wyścigu, Neala? Wszystko wydarzyło się w trakcie, skąd tam się wzięła brzemienna kobieta? Jesteś w stanie opowiedzieć mi, co się stało? – Niewiele z tych urywków rozumiał, kto – po co – miałby podsadzać brzemienną na hipogryfa? Uciekała? Nie powinno być jej przy Neali. Fala musiała ją zmyć, kiedy była jeszcze na aetonanie. Jego wzrok odnalazł podłogę krótko po tym, jak dostrzegł jej łzy, słowa, zbyt dobrze wiedząc, jak często podobne musiały padać w tym szpitalu. Zdarzało mu się słyszeć je z ust aurorów. Starszych, młodszych. Mówili o towarzyszach, podkomendnych z innych formacji, cywilach. Czasem nie dało się już nic zrobić, a doświadczenie wcale na nic nie znieczulało. Nie potrafił wypowiedzieć trywialnych słów pocieszenia, nie potrafił skłamać i zapewnić ją o szczęśliwym zakończeniu. Chciał ją wesprzeć, ale nie wiedział jak. Kiwnął głową, kiedy zapowiedziała, że da radę, by zaraz unieść kąciki ust w uśmiechu.
– Przekonam cię, jeśli cię uszczypnę? Gdybym ci się przyśnił, wyglądałbym tak, jak mnie zapamiętałaś. Gdybym próbował tylko udawać twojego brata, przyłożyłbym się do charakteryzacji bardziej. Gdybym był sobą, nie zadałbym ci bólu. – Zamiast ku wyciągniętej ręce, jego dłoń powiodła na jej kark, jak podczas przekomarzań sprzed dziesięciu lat, jako dziecko miała tam łaskotki, usiłując je podrażnić. Po chwili zsunął, zamierzając zapleść palce o jej łokieć; łokieć, na którym mogła się wesprzeć i zaprzeć, gdy dłonie odmawiały posłuszeństwa. Nie miał dużo sił, ale ona zawsze była lekka i drobna.
- Daj mi trochę czasu. Zacznę wyglądać jak ja – obiecał, pomagając jej wstać.
- Mówisz, Neala – zauważył, gdy poprosiła, żeby dotknął jej twarzy, mówiła, więc poruszała mięśniami twarzy, miała w nich czucie; nie spełnił jej prośby, nie wyciągnął ku niej dłoni, zawsze miał trudności z okazywaniem czułości, a półtorej roku spędzone w samotności, we wrogim otoczeniu, uczyniło to jeszcze trudniejszym. Mówiła, co prawda, opornie, ale jeśli opowiadane o niej baśnie miały w sobie choć krztę prawdy, nie powinien dostrzegać w tym nic dziwnego. – Poprosimy Teda, żeby na ciebie spojrzał, kiedy wrócimy do domu. Rozmawiałem z twoją opiekunką, powiedziała, że dojdziesz do siebie. Po prostu potrzeba czasu. – I miał nadzieję, że rzeczywiście tak było, bał się, oczywiście, że tak, że jej stan przeoczono, że nie dostrzeżono tego paraliżu, ale dziewczyna dała mu do zrozumienia, że i tak nadużyli gościnności, mieli tu przecież walczących o życie, a jej stan został już ustabilizowany.
- Spytam – obiecał, bardziej chcąc ją uspokoić, niż faktycznie łudząc się, że odpowiedź okaże się satysfakcjonująca, jeden cud to i tak wiele. – A Jim to…? – pytał dalej, gdy przedstawiła go tak oczywiście, miejscowy rybak, Fred, zmarszczył brew, słysząc jakoś tak, ale nie był to ani czas ani miejsce, by tego dociekać – zwłaszcza, gdy jej słowa umilkły, a otwarte usta szukały oddechu, powinna teraz odpoczywać. – Obawiam się – zaczął, bez przekonania, gdy w zasadzie słusznie wypunktowała niecodzienne zjawisko magichtiologiczne. Nie znał się na rybach, ale o niczym podobnym nie słyszał nigdy. – Że Dorset nie wygląda już tak, jak je pamiętasz – zakończył powoli, nie tylko Dorset, kraj, ta część Europy, może trochę więcej. Nie wiedzieli jeszcze wszystkiego, ale to, co zdołało do nich dotrzeć pomimo kataklizmu, brzmiało przerażająco.
- Nie brałaś udziału w wyścigu, Neala? Wszystko wydarzyło się w trakcie, skąd tam się wzięła brzemienna kobieta? Jesteś w stanie opowiedzieć mi, co się stało? – Niewiele z tych urywków rozumiał, kto – po co – miałby podsadzać brzemienną na hipogryfa? Uciekała? Nie powinno być jej przy Neali. Fala musiała ją zmyć, kiedy była jeszcze na aetonanie. Jego wzrok odnalazł podłogę krótko po tym, jak dostrzegł jej łzy, słowa, zbyt dobrze wiedząc, jak często podobne musiały padać w tym szpitalu. Zdarzało mu się słyszeć je z ust aurorów. Starszych, młodszych. Mówili o towarzyszach, podkomendnych z innych formacji, cywilach. Czasem nie dało się już nic zrobić, a doświadczenie wcale na nic nie znieczulało. Nie potrafił wypowiedzieć trywialnych słów pocieszenia, nie potrafił skłamać i zapewnić ją o szczęśliwym zakończeniu. Chciał ją wesprzeć, ale nie wiedział jak. Kiwnął głową, kiedy zapowiedziała, że da radę, by zaraz unieść kąciki ust w uśmiechu.
– Przekonam cię, jeśli cię uszczypnę? Gdybym ci się przyśnił, wyglądałbym tak, jak mnie zapamiętałaś. Gdybym próbował tylko udawać twojego brata, przyłożyłbym się do charakteryzacji bardziej. Gdybym był sobą, nie zadałbym ci bólu. – Zamiast ku wyciągniętej ręce, jego dłoń powiodła na jej kark, jak podczas przekomarzań sprzed dziesięciu lat, jako dziecko miała tam łaskotki, usiłując je podrażnić. Po chwili zsunął, zamierzając zapleść palce o jej łokieć; łokieć, na którym mogła się wesprzeć i zaprzeć, gdy dłonie odmawiały posłuszeństwa. Nie miał dużo sił, ale ona zawsze była lekka i drobna.
- Daj mi trochę czasu. Zacznę wyglądać jak ja – obiecał, pomagając jej wstać.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mówisz, Neala.
Brwi uniosły mi się w absurdalny zaskoczeniu, bo rzeczywiście to była racja. Mówiłam a jak. Marnie bo marnie, ale jednak i nadal. Wargi rozchyliły się mimowolnie a brwi zmarszczyły, oczy uciekły gdzieś na bok w zażenowaniu samą sobą. Zmęczona, zagubiona i zażenowana. Na jedną literę wszystko było - przemknęło mi przez głowę, chociaż po co, albo dlaczego trudno by mi powiedzieć przyszło. Może to jedna z tych absurdalnych myśli była, co pojawiła się kompletnie po nic i zostawała już w głowie.
- Z-znaaasz pana, znaaczy Teda? - zapytałam marszcząc brwi mocniej, wracając spojrzeniem do Brendana. Nie wiedziałam tego. - Zaczęłam staaż u niego. O nie. - wymknęło się z moich ust. - O o niee. - wolniej to szło jakoś bez energii, ale przejęta byłam na serio. - Jak jak ja mu pomogę, jak jak w rękach nic trzymać nie mogę? - zapytałam Brendana widocznie rozżalona i zmrożona tą myślą. Cały Festiwal Lata przeglądałam atlasy anatomiczne w wolnych chwilach, kiedy robiło się trochę ciszej, a teraz pewnie z przewróceniem strony będę miała problem. Jak się miałam teraz przydać? Taka o, nijaka. Niby dojść do siebie miałam, ale kiedy to być miało? Dzisiaj już chciałam. Nie za tydzień, miesiąc - albo co gorsza jeszcze dłużej.
- Dziękuję. - powiedziałam niemal od razu, rozglądając się wokół. Co jak co, Eve mogłam nie lubić ale przecież potworem nie byłam. I średnio chęć miałam mówić Jimowi, że to moja wina wszystko. Moja była też poniekąd. Ale no. Z zamyślenia wyrwało mnie pytanie Brendana, no tak, ciągle zapominałam, że go nie było. Choć patrzenie na niego teraz nadal abstrakcyjne jakieś było. Inny był, niż wcześniej - to widziałam na pewno mimo zmęczenia. - Mój przyjaciel. Brat Aishy. Pomaga u cioci w stajni. - streściłam krótko, jakby to była dostępna dla wszystkich i wszystkim wiadoma informacja. Bo była - ale trochę zapomniałam, że może dla Brendana być nie musiała. Nie było go tyle czasu. Brwi uniosły mi się jeszcze wyżej, a na twarz powoli wstępowało przerażanie, kiedy kolejne zdarzenia wczorajszego (choć nie miałam pojęcia że wcale nie wczorajszego) dnia przychodziły. Wielka fala, deszcz meteorytów, który spadł z nieba. Dorset rzeczywiście mogło nie wyglądać już tak samo. Po policzku popłynęła mi pierwsza łza.
- Brałam. - potwierdziłam od razu. - Ja… - zmarszczyłam brwi mocniej próbując się skupić po kolei. - Był wyścig. Najpierw pla plażą. - mówiłam powoli i opornie, czując jaki mam ciężki oddech. - A A kiedy poderwaliśmy się do lotu, to nawet nieźle mi szło całkiem. Potem pojawiło się światło. Zalało wszystko. Konie stanęły, jakby zamarły, lecieć w dół zaczęły. Huknęło strasznie. Rzucałam Lento i lento i lento i jakoś nie rąbnęłąm w ziemię, ale spadłam na nią. - mówiłam chcąc szybko, ale szybciej nie mogłam rozemocjonowana. - Nagle obok mnie znalazł się pan Wright na koniu i Liddy na miotle. I poleciałam z nią, nie-nie-nie chcąc mu waaaadzić. - płakałam już na pewno, pamiętałam, że zły był i że widziałam go na plakatach kiedyś. Wydawał się na złego. - I-i-i jak leciaaaałyśmy - zawyłam - to Liddy zauważyła Eve i Freda - wszyscy już uciekali bo faaaaala sz-sz-szła. Z nieba coś spadało. E-eve musiała się wrócić po Betty, wszyscy się zawsze o nią martwią, a ona raz za razem i raz za razem… - płakałam całkiem, czując ciepłe słone łzy na policzkach z opadniętymi bezwładnie po bokach rękach. - P-próbowaliśmy im po-po-pomóc, ale nie wiedziałyśmy… czy jak się przy nadziei jest to na miotle moż-można, więc potem Fred i Li-Li-Liddy jej pomagali ja rzucałam zaklęcia, weszliśmy na skały i wtedy podlecieli. I-I-I ją wzięli, a, a reszty nie pamiętam… - zawyłam pociągając nosem, próbując się uspokoić, ale nie mogłam. Ta cała historia o rybie była dziwna, ale nie rozumiałam jedno dokładnie, że tylko dzięki jakiemuś szczęściu żyłam. Nie powinnam, zbyt wiele błędów tam popełniłam.
- Chyba. - zawyrokowałam. Uszczypnięcie mnie chyba przekona. Na policzkach nadal łzy miałam, trochę nie wierzyłam, a trochę byłam szczęśliwa, bardzo wykończona, mocno nieszczęśliwa, ale i wdzięczna. Zbyt wiele emocji jednocześnie w sobie miałam. Ale z argumentami Brena trudno było się kłócić, westchnęłam ciężko ale zaraz mimowolnie zaśmiałam się, wzruszając ramionami żeby ściągnąć jego rękę z karku.
- Musisz zjeść kilka sporych ob-ob-obiadów. - wysiliłam się na marny żart, próbując dźwignąć się do góry. Z trudem, ale dałam radę. Uniosłam ręce, żeby otrzeć trochę oczy. Wzięłam wdech w płuca próbując uspokoić rozedrgane serce. - To tragedia, ale dla nas, cud trochę. - powiedziałam w końcu zadzierając głowę. - Byłam pewna, że już więcej cię nie zobaczę. - bo taka była prawda, tak myślałam. - Ciężko uwierzyć w prawdę czasem. Ciocia i wuja, wszystko z nimi dobrze? - zapytałam biorąc głęboki wdech.
Brwi uniosły mi się w absurdalny zaskoczeniu, bo rzeczywiście to była racja. Mówiłam a jak. Marnie bo marnie, ale jednak i nadal. Wargi rozchyliły się mimowolnie a brwi zmarszczyły, oczy uciekły gdzieś na bok w zażenowaniu samą sobą. Zmęczona, zagubiona i zażenowana. Na jedną literę wszystko było - przemknęło mi przez głowę, chociaż po co, albo dlaczego trudno by mi powiedzieć przyszło. Może to jedna z tych absurdalnych myśli była, co pojawiła się kompletnie po nic i zostawała już w głowie.
- Z-znaaasz pana, znaaczy Teda? - zapytałam marszcząc brwi mocniej, wracając spojrzeniem do Brendana. Nie wiedziałam tego. - Zaczęłam staaż u niego. O nie. - wymknęło się z moich ust. - O o niee. - wolniej to szło jakoś bez energii, ale przejęta byłam na serio. - Jak jak ja mu pomogę, jak jak w rękach nic trzymać nie mogę? - zapytałam Brendana widocznie rozżalona i zmrożona tą myślą. Cały Festiwal Lata przeglądałam atlasy anatomiczne w wolnych chwilach, kiedy robiło się trochę ciszej, a teraz pewnie z przewróceniem strony będę miała problem. Jak się miałam teraz przydać? Taka o, nijaka. Niby dojść do siebie miałam, ale kiedy to być miało? Dzisiaj już chciałam. Nie za tydzień, miesiąc - albo co gorsza jeszcze dłużej.
- Dziękuję. - powiedziałam niemal od razu, rozglądając się wokół. Co jak co, Eve mogłam nie lubić ale przecież potworem nie byłam. I średnio chęć miałam mówić Jimowi, że to moja wina wszystko. Moja była też poniekąd. Ale no. Z zamyślenia wyrwało mnie pytanie Brendana, no tak, ciągle zapominałam, że go nie było. Choć patrzenie na niego teraz nadal abstrakcyjne jakieś było. Inny był, niż wcześniej - to widziałam na pewno mimo zmęczenia. - Mój przyjaciel. Brat Aishy. Pomaga u cioci w stajni. - streściłam krótko, jakby to była dostępna dla wszystkich i wszystkim wiadoma informacja. Bo była - ale trochę zapomniałam, że może dla Brendana być nie musiała. Nie było go tyle czasu. Brwi uniosły mi się jeszcze wyżej, a na twarz powoli wstępowało przerażanie, kiedy kolejne zdarzenia wczorajszego (choć nie miałam pojęcia że wcale nie wczorajszego) dnia przychodziły. Wielka fala, deszcz meteorytów, który spadł z nieba. Dorset rzeczywiście mogło nie wyglądać już tak samo. Po policzku popłynęła mi pierwsza łza.
- Brałam. - potwierdziłam od razu. - Ja… - zmarszczyłam brwi mocniej próbując się skupić po kolei. - Był wyścig. Najpierw pla plażą. - mówiłam powoli i opornie, czując jaki mam ciężki oddech. - A A kiedy poderwaliśmy się do lotu, to nawet nieźle mi szło całkiem. Potem pojawiło się światło. Zalało wszystko. Konie stanęły, jakby zamarły, lecieć w dół zaczęły. Huknęło strasznie. Rzucałam Lento i lento i lento i jakoś nie rąbnęłąm w ziemię, ale spadłam na nią. - mówiłam chcąc szybko, ale szybciej nie mogłam rozemocjonowana. - Nagle obok mnie znalazł się pan Wright na koniu i Liddy na miotle. I poleciałam z nią, nie-nie-nie chcąc mu waaaadzić. - płakałam już na pewno, pamiętałam, że zły był i że widziałam go na plakatach kiedyś. Wydawał się na złego. - I-i-i jak leciaaaałyśmy - zawyłam - to Liddy zauważyła Eve i Freda - wszyscy już uciekali bo faaaaala sz-sz-szła. Z nieba coś spadało. E-eve musiała się wrócić po Betty, wszyscy się zawsze o nią martwią, a ona raz za razem i raz za razem… - płakałam całkiem, czując ciepłe słone łzy na policzkach z opadniętymi bezwładnie po bokach rękach. - P-próbowaliśmy im po-po-pomóc, ale nie wiedziałyśmy… czy jak się przy nadziei jest to na miotle moż-można, więc potem Fred i Li-Li-Liddy jej pomagali ja rzucałam zaklęcia, weszliśmy na skały i wtedy podlecieli. I-I-I ją wzięli, a, a reszty nie pamiętam… - zawyłam pociągając nosem, próbując się uspokoić, ale nie mogłam. Ta cała historia o rybie była dziwna, ale nie rozumiałam jedno dokładnie, że tylko dzięki jakiemuś szczęściu żyłam. Nie powinnam, zbyt wiele błędów tam popełniłam.
- Chyba. - zawyrokowałam. Uszczypnięcie mnie chyba przekona. Na policzkach nadal łzy miałam, trochę nie wierzyłam, a trochę byłam szczęśliwa, bardzo wykończona, mocno nieszczęśliwa, ale i wdzięczna. Zbyt wiele emocji jednocześnie w sobie miałam. Ale z argumentami Brena trudno było się kłócić, westchnęłam ciężko ale zaraz mimowolnie zaśmiałam się, wzruszając ramionami żeby ściągnąć jego rękę z karku.
- Musisz zjeść kilka sporych ob-ob-obiadów. - wysiliłam się na marny żart, próbując dźwignąć się do góry. Z trudem, ale dałam radę. Uniosłam ręce, żeby otrzeć trochę oczy. Wzięłam wdech w płuca próbując uspokoić rozedrgane serce. - To tragedia, ale dla nas, cud trochę. - powiedziałam w końcu zadzierając głowę. - Byłam pewna, że już więcej cię nie zobaczę. - bo taka była prawda, tak myślałam. - Ciężko uwierzyć w prawdę czasem. Ciocia i wuja, wszystko z nimi dobrze? - zapytałam biorąc głęboki wdech.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kiwnął głową. Ted był jego rówieśnikiem, dobrze znali się jeszcze z czasów szkolnych, a ich drogi krzyżowały się wielokrotnie później także w aspektach zawodowych, choć Neala rzeczywiście mogła o tym nie wiedzieć. Spędzali dużo czasu razem, a jednak osobno, ostatnio otrzymał wątpliwą sposobność, żeby przemyśleć wiele popełnionych błędów.
- Znamy się od dawna, jesteś w dobrych rękach. Ciotka wspominała, że się u niego teraz uczysz - przyznał, trudno było mu jednoznacznie określić, co czuł, konfrontując się z tym, że jego mała siostra dorosła i, co więcej, zaczynała podejmować poważne i rozsądne decyzje. Postawienie pierwszych kroków na ścieżce uzdrowicielstwa było dla niej wielkim wydarzeniem, nie powinna przechodzić przez to sama. Czekała ją długa i wymagająca nauka, ale zawsze była mądrą dziewczyną, jeśli tylko okaże się równie zdyscyplinowana i wytrwała, może osiągnąć wiele. A teraz, teraz mogła pomóc i, był pewien, tego pragnęła najmocniej. - Jest z ciebie bardzo dumna. Nasi rodzice też by byli - dodał po chwili, z zawahaniem, nie dlatego, że wątpił w to co mówił, wątpił raczej w to, czy powinien o tym mówić. On też był dumny. Poradziła sobie mimo przeciwności, które piętrzyły się przed nią wysoko, poradziła sobie sama. Nie pamiętał dnia jej siedemnastych urodzin, nie wiedział, kiedy minął. W niewoli całkiem stracił rachubę czasu, odmierzał go kolorem liści na drzewach i barwą nieba jasnego za dnia, a ciemnego nocą. - Na pewno pomoże ci szybko z tego wyjść, choćby po to, żebyś nie obijała się zbyt długo. Jesteś mu potrzebna, pamiętaj. Łatwiej jest dojść do siebie, kiedy wiesz, po co to robisz. - Wyraz jego twarzy zdradzał niewiele, choć mimowolnie myślał też o tym, co przeszedł sam. Za każdym razem. Kiedy stracił rękę, kiedy stracił wolność. Był wciąż potrzebny, więc musiał ocaleć i ocalał. - Będziesz miała dużo czasu na powtarzanie materiału, teraz niewiele cię rozproszy. A pamiętać musisz wszystko, nawet wybudzona w środku nocy. Ile kości jest w dłoni? - spytał, z wyzywającym uśmiechem, dla głowy nie było nic gorszego od stagnacji. Musiała się zmobilizować, przekuć swój żal w determinację. Bez trzeźwego umysłu nigdy nie dojdzie się do sprawnego ciała.
Kiwnął głową, gdy wspomniała o stajennym. Nic mu nie mówiły jego personalia, a fakt, że się poznali, nie mógł go zaskoczyć. Było jej trudniej, niż jemu w jej wieku, dorastała w świecie strasznym i okrutnym, cieszyło go, że mimo to udało jej się odnaleźć przyjaźń. Żałował, że nie mogła poznać magii Hogwartu. - A Aisha to...? - kontynuował serię pytań, gdy dalej szafowała obcymi imionami, to brzmiało w jego uchu nieco orientalnie, czy słusznie? Ilość obcych imion uzmysławiała mu, jak wiele minęło czasu od jego zniknięcia - uwierało. Boleśnie wwiercało się w czaszkę, nieprzyjemnie. Dostrzegł łzę na jej policzku, odwrócił wzrok, nie potrafiąc wesprzeć jej tak, jak na to zasługiwała. Ale słuchał jej przy tym, słuchał w milczeniu, raz za czas kiwając głową, nie chcąc pośpieszać jej tempa, ani wprawiać w zakłopotanie, gdy trudniej składała głoski, chciał, żeby sama odnalazła czas, którego potrzebowała. Powrócił ku niej spojrzeniem po chwili, badawczo, wypadek - upadek z takiej wysokości - mógł skończyć się tragicznie. - Betty? Ma jeszcze jedną córkę? - spytał, usiłując odnaleźć się w tej układance, nie mógł, nie potrafił dziwić się młodzieży, która pragnęła pomóc brzemiennej dziewczynie i małej Betty - instynktownie wziął ją za drobną istotę, Neala mówiła, że zawsze wszyscy ją chronili. Zakon był na miejscu, Ben próbował pomóc. Myśl, że stracili całą trójkę, wydawała się równie przerażająca co boleśnie prawdopodobna. - Następnym razem uciekaj, Neala. Musisz pamiętać, że martwa nikomu już nigdy nie pomożesz. - A z tym, co wydarzyło się w Weymouth, nikt nie mógł przecież walczyć. - Wiem, że to trudne, ale czasem... Czasem trzeba zadbać też o siebie. Gdyby nie ten cud... - Opuścił spojrzenie ponownie, czy to miało sens, zastanawiać się, co by było gdyby? Przecież wiedziała. - Na miejscu byli nasi ludzie, widziałaś Benjamina. Nie mogliście zrobić więcej od nich. - Jeśli zabrali brzemienną dziewczynę w bezpieczne miejsce hipogryfem, oznaczało to ni mniej ni więcej a tyle, że chcąc jej pomóc, rzucili się dla niej na pewną śmierć. Jego siostra miała dużo szczęścia, co z pozostałymi?
- Nie mogę się doczekać - przyznał z rozbawieniem, obiadów, powoli przyzwyczajał się do przyjmowania pokarmu. Kuchnia ciotki nigdy jeszcze nie była tak pyszna jak teraz, jednak to prawda, że głód był najlepszą przyprawą. Zapomniał, jak smakuje wolność. - Powoli, oprzyj się o mnie - rzucił, obserwując jej próby odzyskania sił na nogach, objął ją ramieniem, dając jej oparcie - choć też brakowało mu sił, Neala nie potrzebowała ich dużo, zawsze była bardzo drobna. Coś stężało na jego twarzy, kiedy przyznała, że sądziła, że nie zobaczą się więcej, dobrze o tym wiedział. Że on też - doświadczył cudu. Oszukali śmierć oboje, czy zdołają dobrze wykorzystać drugą szansę? Doskonale pamiętał strach, strach przed utratą życia. Łatwo było nie czuć go w trakcie intensywnych akcji, ale towarzyszył mu jak zły duch w przedłużających się mękach niewoli. On też myślał, że więcej jej nie zobaczy. Myślał, że jeśli nie straci życia, to przynajmniej zmysły, że oszaleje w tamtych kajdanach, z głodu, z bólu, z samotności, z bezczynności. - Nie tym razem - odpowiedział tylko, bo nie powinien tego na nią zrzucać, w szczególności nie teraz, gdy ledwie ocalała, a jej oczy lśniły łzami. Cieszył się, naprawdę. Że żyła. - Zakon mnie wyciągnął, Neala. To była długa droga - dodał niechętnie po chwili, czując, że nie powinien zostawiać tego całkiem bez słowa. - Wrócili do domu bezpiecznie. Martwią się o ciebie, nie każmy im dłużej czekać, ciotka wychodzi z siebie. Zabrałem wóz wuja. Beatrice go ciągnie, podobno się lubicie. - Zmieniła się. Dorosła. Ciężka wydawała mu się myśl, że musiał poznać ją teraz od nowa, w Londynie żyli zupełnie inaczej.
- Znamy się od dawna, jesteś w dobrych rękach. Ciotka wspominała, że się u niego teraz uczysz - przyznał, trudno było mu jednoznacznie określić, co czuł, konfrontując się z tym, że jego mała siostra dorosła i, co więcej, zaczynała podejmować poważne i rozsądne decyzje. Postawienie pierwszych kroków na ścieżce uzdrowicielstwa było dla niej wielkim wydarzeniem, nie powinna przechodzić przez to sama. Czekała ją długa i wymagająca nauka, ale zawsze była mądrą dziewczyną, jeśli tylko okaże się równie zdyscyplinowana i wytrwała, może osiągnąć wiele. A teraz, teraz mogła pomóc i, był pewien, tego pragnęła najmocniej. - Jest z ciebie bardzo dumna. Nasi rodzice też by byli - dodał po chwili, z zawahaniem, nie dlatego, że wątpił w to co mówił, wątpił raczej w to, czy powinien o tym mówić. On też był dumny. Poradziła sobie mimo przeciwności, które piętrzyły się przed nią wysoko, poradziła sobie sama. Nie pamiętał dnia jej siedemnastych urodzin, nie wiedział, kiedy minął. W niewoli całkiem stracił rachubę czasu, odmierzał go kolorem liści na drzewach i barwą nieba jasnego za dnia, a ciemnego nocą. - Na pewno pomoże ci szybko z tego wyjść, choćby po to, żebyś nie obijała się zbyt długo. Jesteś mu potrzebna, pamiętaj. Łatwiej jest dojść do siebie, kiedy wiesz, po co to robisz. - Wyraz jego twarzy zdradzał niewiele, choć mimowolnie myślał też o tym, co przeszedł sam. Za każdym razem. Kiedy stracił rękę, kiedy stracił wolność. Był wciąż potrzebny, więc musiał ocaleć i ocalał. - Będziesz miała dużo czasu na powtarzanie materiału, teraz niewiele cię rozproszy. A pamiętać musisz wszystko, nawet wybudzona w środku nocy. Ile kości jest w dłoni? - spytał, z wyzywającym uśmiechem, dla głowy nie było nic gorszego od stagnacji. Musiała się zmobilizować, przekuć swój żal w determinację. Bez trzeźwego umysłu nigdy nie dojdzie się do sprawnego ciała.
Kiwnął głową, gdy wspomniała o stajennym. Nic mu nie mówiły jego personalia, a fakt, że się poznali, nie mógł go zaskoczyć. Było jej trudniej, niż jemu w jej wieku, dorastała w świecie strasznym i okrutnym, cieszyło go, że mimo to udało jej się odnaleźć przyjaźń. Żałował, że nie mogła poznać magii Hogwartu. - A Aisha to...? - kontynuował serię pytań, gdy dalej szafowała obcymi imionami, to brzmiało w jego uchu nieco orientalnie, czy słusznie? Ilość obcych imion uzmysławiała mu, jak wiele minęło czasu od jego zniknięcia - uwierało. Boleśnie wwiercało się w czaszkę, nieprzyjemnie. Dostrzegł łzę na jej policzku, odwrócił wzrok, nie potrafiąc wesprzeć jej tak, jak na to zasługiwała. Ale słuchał jej przy tym, słuchał w milczeniu, raz za czas kiwając głową, nie chcąc pośpieszać jej tempa, ani wprawiać w zakłopotanie, gdy trudniej składała głoski, chciał, żeby sama odnalazła czas, którego potrzebowała. Powrócił ku niej spojrzeniem po chwili, badawczo, wypadek - upadek z takiej wysokości - mógł skończyć się tragicznie. - Betty? Ma jeszcze jedną córkę? - spytał, usiłując odnaleźć się w tej układance, nie mógł, nie potrafił dziwić się młodzieży, która pragnęła pomóc brzemiennej dziewczynie i małej Betty - instynktownie wziął ją za drobną istotę, Neala mówiła, że zawsze wszyscy ją chronili. Zakon był na miejscu, Ben próbował pomóc. Myśl, że stracili całą trójkę, wydawała się równie przerażająca co boleśnie prawdopodobna. - Następnym razem uciekaj, Neala. Musisz pamiętać, że martwa nikomu już nigdy nie pomożesz. - A z tym, co wydarzyło się w Weymouth, nikt nie mógł przecież walczyć. - Wiem, że to trudne, ale czasem... Czasem trzeba zadbać też o siebie. Gdyby nie ten cud... - Opuścił spojrzenie ponownie, czy to miało sens, zastanawiać się, co by było gdyby? Przecież wiedziała. - Na miejscu byli nasi ludzie, widziałaś Benjamina. Nie mogliście zrobić więcej od nich. - Jeśli zabrali brzemienną dziewczynę w bezpieczne miejsce hipogryfem, oznaczało to ni mniej ni więcej a tyle, że chcąc jej pomóc, rzucili się dla niej na pewną śmierć. Jego siostra miała dużo szczęścia, co z pozostałymi?
- Nie mogę się doczekać - przyznał z rozbawieniem, obiadów, powoli przyzwyczajał się do przyjmowania pokarmu. Kuchnia ciotki nigdy jeszcze nie była tak pyszna jak teraz, jednak to prawda, że głód był najlepszą przyprawą. Zapomniał, jak smakuje wolność. - Powoli, oprzyj się o mnie - rzucił, obserwując jej próby odzyskania sił na nogach, objął ją ramieniem, dając jej oparcie - choć też brakowało mu sił, Neala nie potrzebowała ich dużo, zawsze była bardzo drobna. Coś stężało na jego twarzy, kiedy przyznała, że sądziła, że nie zobaczą się więcej, dobrze o tym wiedział. Że on też - doświadczył cudu. Oszukali śmierć oboje, czy zdołają dobrze wykorzystać drugą szansę? Doskonale pamiętał strach, strach przed utratą życia. Łatwo było nie czuć go w trakcie intensywnych akcji, ale towarzyszył mu jak zły duch w przedłużających się mękach niewoli. On też myślał, że więcej jej nie zobaczy. Myślał, że jeśli nie straci życia, to przynajmniej zmysły, że oszaleje w tamtych kajdanach, z głodu, z bólu, z samotności, z bezczynności. - Nie tym razem - odpowiedział tylko, bo nie powinien tego na nią zrzucać, w szczególności nie teraz, gdy ledwie ocalała, a jej oczy lśniły łzami. Cieszył się, naprawdę. Że żyła. - Zakon mnie wyciągnął, Neala. To była długa droga - dodał niechętnie po chwili, czując, że nie powinien zostawiać tego całkiem bez słowa. - Wrócili do domu bezpiecznie. Martwią się o ciebie, nie każmy im dłużej czekać, ciotka wychodzi z siebie. Zabrałem wóz wuja. Beatrice go ciągnie, podobno się lubicie. - Zmieniła się. Dorosła. Ciężka wydawała mu się myśl, że musiał poznać ją teraz od nowa, w Londynie żyli zupełnie inaczej.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie miałam pojęcia. W sumie przez myśl to mi nie przyszło, nigdy nie dopytywałam Teda ile właściwie ma lat. Był starszy i znał się z kuzynem Archibaldem - czyli tyle, żeby o wiele więcej ode mnie. Więcej w sumie nie była ważna.
- Poooproosiłam k-kuzyna Archi-i-balda, żeby mnie komuś po-polecił. Ch-ch-chciałam po-o-omagać. - wyjaśniłam mozolnie składając słowa. Bo tego chciałam, tak jak mówiłam Jimowi - walczyć, ale po swojemu. Bo do walki jako takiej się nie nadawałam przecież, jedno zaklęcie by mnie zmiotło i potykałam się o własne nogi. Ale mogłam robić coś innego, dalej, co było równie pomocne i potrzebne. Oczy nadal błądziły mi po Brendanie, od głowy po tułów i nogi i do góry. Nie wierzyłam jeszcze, że był tu przy mnie - naprawdę. Wyglądał inaczej, ale to był on. Twarz choć wybiedzoną miał tą samą. Tak samo na mnie patrzył. A serce ściskało mi się w obawie, że wszystko jednak snem jest straszliwie realnym. Nie spodziewałam się padających dalej słów. Była? Dumna? Jeszcze niewiele zrobiłam. Równie niewiele umiałam, kilka zaklęć z pierwszych poziomów. Ale dźwignęłam wargi do góry, potakując krótko głową - to było szybsze niż formowanie kolejnego słowa. Z tymi szło mi ociężale i raczej marnie. I czy byłam? Potrzebna? Z początku szło nam trochę koślawo. W sensie, ja mówiłam dużo a on chyba w ciszy zazwyczaj siedział. Ale nauczyłam się sporo całkiem. Ćwiczyłam i ćwiczyłam, czytając w wolnej chwili ucząc się też tego, że nie zawsze należało sięgać po magię. W to co mówił dalej, w to, że łatwiej jest dojść do siebie kiedy się wie po co się to robi wierzyłam. Brendan przecież znał się. I nie raz musiał do siebie dochodzić. Chociaż zawsze udawał, że wcale nie musi. Przynajmniej przy mnie. Teraz też lepszą minę robił niż czuł się naprawdę. Taki już był - tak miał. Nie chciał żebym musiała się martwić. Co wcale nie sprawiało, że martwiłam się mniej, ale martwienie zatykałam gadaniem. Tak już było i tak być musiało. Był w końcu aurorem, walka była jego pracą - a ja byłam jego siostrą, moją było się martwić. A teraz, mogłabym być w stanie mu nawet pomóc z jakąś raną. Tylko na razie wątpiłam, że cokolwiek złapie teraz - a zwłaszcza różdżkę - to nie długo to utrzymam. - Dwa-dwadzieścia sie-siedem. - odpowiedziałam machinalnie, szczęśliwie ręce miałam już za sobą. Głównie dlatego, że ich urazy były najczęstsze. Ale mimowolnie uśmiechnęłam się mocniej trochę, oczy zaszkliły mi się trochę. - Ni-e-e wy-wypaadło ci z natuuury spraaawdza-za nie mnie ani trooochę. - bo robił to i wcześniej. Kazał używać zaklęć kiedy sprzątałam po gotowaniu by je ćwiczyć, sprawdzał czy pamiętam które do czego będzie dobre. Pilnował, żebym była uważna. A potem byłam, bo nikt za mnie nie pamiętał. Starałam się być. Uczyłam się, bo tego chciała mama i tego chciał Brendan.
- Si-siooostra Jima. - wyjaśniłam, kompletnie nieprzyzwyczajona do tego, że Brendan kogoś nie znał. Bo mówiłam mu zawsze dużo. Znaczy nie tylko jemu, dużo mówiłam zawsze, ale no on często był obok wcześniej. Teraz go nie było i wrócił i jeszcze nie nawykłam do tego. Pokręciłam głową. Ale trochę za szybko, trochę się zachwiałam. Westchnęłam, spoglądając w bok. - Bet-etty to koń. - wyjaśniłam wykrzywiając usta w niezadowoleniu. Wróciła się po konia. PO KONIA. Nadal nie mogłam w to uwierzyć. Naraziła życie - swoje i dziecka dla konia. Wróciłam do Brendana zaskoczonym spojrzeniem. - Ch-chchciałam! - wyrzuciłam ale nie powiedziałam nic więcej. Jakie to miało znaczenie? Że chciałam. To nie tak, że Liddy była winna, że poleciała tam martwiąc się o przyjaciół - chcąc im pomóc - nie była. To nie tak że ja byłam, że wsiadłam do niej, nie do pana Benjamina. Opuściłam głowę, próbując zacisnąć palce w pięści, ale nawet to mi nie udało się za dobrze.
- U-u-usmażę ci pączki. - zaproponowałam chwilę później, rozciągając usta w uśmiechu. Jak kiedyś, znów będę bałwanem, zjemy je razem. Zrobiłam jak mówił, oparłam na nim, łapiąc pion w końcu. Zrobiłam kilka kroków, powoli, kaczkowato, ale do przodu. - Daaam radę daalej. - powiedziałam, zwalniając trochę nacisku na Brendanie. Dam tylko do powozu, chyba, nie? Bo nie przyszedł tu na nogach przecież. Uniosłam głowę, oczy mimowolnie miałam mokre, kiedy o tym myślałam. Bo pogodziłam się z myślą, że już go nie zobaczę - jakoś. Nie całkiem, może. Ale teraz był tu, a tak niewiele brakowało by nie było mnie. Potaknęłam głową, na chwilę stając. Nie zapytałam o więcej, chciałam, ale tutaj pośród obcych, to nie był dobry moment chyba. - Wu-wu-wuja pewnie z-zbieeera ścier-r-rą bo próbuję ją rozśmie-mie-mieszyć. Cza-cza-czasem jakby-by nie znał ci-cioteczki. - wymknęło się z moich ust z westchnieniem ulgi wśród ciągle zaszklonych oczu. To dobrze. Dobrze. Teraz mogli być razem. Wszyscy. - Zosta-ta-niesz w domu. - powiedziałam, zapytałam, poprosiłam - nie byłam pewna wcale wznawiając mój pochód. - Je-est najpię-piękniejsza. I słuuucha dobrze. Wr-ra-raacajmy do dooomu. - zgodziłam się, chociaż wyjścia przecież nie było innego, dłoń tylko lekko układając na przedramieniu brata chcąc czuć jego ciepło pod własną skórą.
Nadal tak nierealne.
| ztx2?
- Poooproosiłam k-kuzyna Archi-i-balda, żeby mnie komuś po-polecił. Ch-ch-chciałam po-o-omagać. - wyjaśniłam mozolnie składając słowa. Bo tego chciałam, tak jak mówiłam Jimowi - walczyć, ale po swojemu. Bo do walki jako takiej się nie nadawałam przecież, jedno zaklęcie by mnie zmiotło i potykałam się o własne nogi. Ale mogłam robić coś innego, dalej, co było równie pomocne i potrzebne. Oczy nadal błądziły mi po Brendanie, od głowy po tułów i nogi i do góry. Nie wierzyłam jeszcze, że był tu przy mnie - naprawdę. Wyglądał inaczej, ale to był on. Twarz choć wybiedzoną miał tą samą. Tak samo na mnie patrzył. A serce ściskało mi się w obawie, że wszystko jednak snem jest straszliwie realnym. Nie spodziewałam się padających dalej słów. Była? Dumna? Jeszcze niewiele zrobiłam. Równie niewiele umiałam, kilka zaklęć z pierwszych poziomów. Ale dźwignęłam wargi do góry, potakując krótko głową - to było szybsze niż formowanie kolejnego słowa. Z tymi szło mi ociężale i raczej marnie. I czy byłam? Potrzebna? Z początku szło nam trochę koślawo. W sensie, ja mówiłam dużo a on chyba w ciszy zazwyczaj siedział. Ale nauczyłam się sporo całkiem. Ćwiczyłam i ćwiczyłam, czytając w wolnej chwili ucząc się też tego, że nie zawsze należało sięgać po magię. W to co mówił dalej, w to, że łatwiej jest dojść do siebie kiedy się wie po co się to robi wierzyłam. Brendan przecież znał się. I nie raz musiał do siebie dochodzić. Chociaż zawsze udawał, że wcale nie musi. Przynajmniej przy mnie. Teraz też lepszą minę robił niż czuł się naprawdę. Taki już był - tak miał. Nie chciał żebym musiała się martwić. Co wcale nie sprawiało, że martwiłam się mniej, ale martwienie zatykałam gadaniem. Tak już było i tak być musiało. Był w końcu aurorem, walka była jego pracą - a ja byłam jego siostrą, moją było się martwić. A teraz, mogłabym być w stanie mu nawet pomóc z jakąś raną. Tylko na razie wątpiłam, że cokolwiek złapie teraz - a zwłaszcza różdżkę - to nie długo to utrzymam. - Dwa-dwadzieścia sie-siedem. - odpowiedziałam machinalnie, szczęśliwie ręce miałam już za sobą. Głównie dlatego, że ich urazy były najczęstsze. Ale mimowolnie uśmiechnęłam się mocniej trochę, oczy zaszkliły mi się trochę. - Ni-e-e wy-wypaadło ci z natuuury spraaawdza-za nie mnie ani trooochę. - bo robił to i wcześniej. Kazał używać zaklęć kiedy sprzątałam po gotowaniu by je ćwiczyć, sprawdzał czy pamiętam które do czego będzie dobre. Pilnował, żebym była uważna. A potem byłam, bo nikt za mnie nie pamiętał. Starałam się być. Uczyłam się, bo tego chciała mama i tego chciał Brendan.
- Si-siooostra Jima. - wyjaśniłam, kompletnie nieprzyzwyczajona do tego, że Brendan kogoś nie znał. Bo mówiłam mu zawsze dużo. Znaczy nie tylko jemu, dużo mówiłam zawsze, ale no on często był obok wcześniej. Teraz go nie było i wrócił i jeszcze nie nawykłam do tego. Pokręciłam głową. Ale trochę za szybko, trochę się zachwiałam. Westchnęłam, spoglądając w bok. - Bet-etty to koń. - wyjaśniłam wykrzywiając usta w niezadowoleniu. Wróciła się po konia. PO KONIA. Nadal nie mogłam w to uwierzyć. Naraziła życie - swoje i dziecka dla konia. Wróciłam do Brendana zaskoczonym spojrzeniem. - Ch-chchciałam! - wyrzuciłam ale nie powiedziałam nic więcej. Jakie to miało znaczenie? Że chciałam. To nie tak, że Liddy była winna, że poleciała tam martwiąc się o przyjaciół - chcąc im pomóc - nie była. To nie tak że ja byłam, że wsiadłam do niej, nie do pana Benjamina. Opuściłam głowę, próbując zacisnąć palce w pięści, ale nawet to mi nie udało się za dobrze.
- U-u-usmażę ci pączki. - zaproponowałam chwilę później, rozciągając usta w uśmiechu. Jak kiedyś, znów będę bałwanem, zjemy je razem. Zrobiłam jak mówił, oparłam na nim, łapiąc pion w końcu. Zrobiłam kilka kroków, powoli, kaczkowato, ale do przodu. - Daaam radę daalej. - powiedziałam, zwalniając trochę nacisku na Brendanie. Dam tylko do powozu, chyba, nie? Bo nie przyszedł tu na nogach przecież. Uniosłam głowę, oczy mimowolnie miałam mokre, kiedy o tym myślałam. Bo pogodziłam się z myślą, że już go nie zobaczę - jakoś. Nie całkiem, może. Ale teraz był tu, a tak niewiele brakowało by nie było mnie. Potaknęłam głową, na chwilę stając. Nie zapytałam o więcej, chciałam, ale tutaj pośród obcych, to nie był dobry moment chyba. - Wu-wu-wuja pewnie z-zbieeera ścier-r-rą bo próbuję ją rozśmie-mie-mieszyć. Cza-cza-czasem jakby-by nie znał ci-cioteczki. - wymknęło się z moich ust z westchnieniem ulgi wśród ciągle zaszklonych oczu. To dobrze. Dobrze. Teraz mogli być razem. Wszyscy. - Zosta-ta-niesz w domu. - powiedziałam, zapytałam, poprosiłam - nie byłam pewna wcale wznawiając mój pochód. - Je-est najpię-piękniejsza. I słuuucha dobrze. Wr-ra-raacajmy do dooomu. - zgodziłam się, chociaż wyjścia przecież nie było innego, dłoń tylko lekko układając na przedramieniu brata chcąc czuć jego ciepło pod własną skórą.
Nadal tak nierealne.
| ztx2?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wschodnie skrzydło
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Sanatorium